15739
Szczegóły |
Tytuł |
15739 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15739 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15739 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15739 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tytuł oryginału „CONSPIRACY IN DEATH”
Pokumajmy się ze śmiercią
Tennyson
PROLOG
W moich rękach spoczywa moc. Moc uzdrawiania i moc niszczenia. Moc dawania życia i
sprowadzania śmierci. Szanuję ten dar, od lat go udoskonalam i zamieniam w dzieło
sztuki, tak wspaniałe i zachwycające jak obrazy w Luwrze.
Ja jestem sztuką i nauką. W zasadzie można powiedzieć, że jestem Bogiem.
Bóg musi być bezwzględny i dalekowzroczny. Obserwuje stworzone przez siebie istoty i
dokonuje wyboru. Najlepsze dzieła stwórcy trzeba kochać, chronić i pielęgnować.
Doskonałość zostanie nagrodzona.
Jednak nawet istnienie jednostek ułomnych ma swój cel.
Mądry Bóg eksperymentuje, rozmyśla, robi użytek z tego, co trafia w jego ręce, i czyni
cuda. Tak, często musi wyzbyć się litości i dokonywać czynów gwałtownych, które tak
bardzo potępiają zwykli śmiertelnicy.
My, którzy mamy moc, nie możemy podlegać osądom szarych ludzi, nie wolno nam
podporządkować się małostkowym i żałosnym prawom i zasadom prostaczków. Oni są
ślepi, ich umysły krępuje strach - strach przed bólem, strach przed śmiercią. Są zbyt
ograniczeni, by pojąć, że śmierć można zwyciężyć.
Mnie to się prawie udało.
Gdyby ludzie poznali moje dzieło, w myśl swoich głupich zasad i przekonań potępiliby
mnie.
Kiedy osiągnę swój cel, będą mnie czcili.
1
Dla niektórych śmierć nie jest wrogiem. O wiele okrutniej szym przeciwnikiem jest życie.
Na przykład dla duchów, przepływających w ciemnościach jak cienie, dla włóczących się
po nocy dziwaków o zaczerwienionych oczach, dla ćpunów o trzęsących się rękach życie
jest po prostu bezmyślną podróżą przez morze nieszczęścia, od jednej działki do drugiej.
Podróż tę wypełniają ból i rozpacz, a czasami strach.
W mroźny poranek 2059 roku w najgorszych dzielnicach Nowego Jorku strach i rozpacz
nie opuszczały biednych i bezdomnych ani na chwilę. Dla upośledzonych umysłowo i
niedoskonałych fizycznie, którzy nie potrafią się wpasować w struktury społeczeństwa,
miasto jest po prostu więzieniem.
Oczywiście istniało całe mnóstwo programów pomocy społecznej. W końcu były to czasy
oświecone. Tak przynajmniej twierdzili politycy. Partia Liberalna domagała się nowych
schronisk, szkół i szpitali, ośrodków szkolenia i rehabilitacji, nie mówiąc jednak nic
konkretnego na temat finansowania tych przedsięwzięć. Partia Konserwatywna radośnie
obcinała fundusze na istniejące już programy, a potem wygłaszała płomienne mowy na
temat jakości życia i wartości rodzinnych.
Nadal jednak istniały schroniska dla tych, którzy potrafili znieść dotyk kościstej, zimnej
ręki dobroczynności. Szkolenia zawodowe i programy pomocy czekały na potrzebujących,
jeśli tylko potrafili oni przedrzeć się przez gąszcz biurokracji, nie tracąc przy tym resztek
zdrowych zmysłów.
Jak zawsze dzieci chodziły głodne, kobiety sprzedawały swoje ciała, a mężczyźni zabijali
dla garści żetonów kredytowych.
Chociaż czasy były oświecone, to ludzka natura pozostała tak przewidywalna jak śmierć.
Nowojorskim bezdomnym styczeń przyniósł mroźne noce, podczas których nie można się
było rozgrzać ani alkoholem, ani nawet zdobytymi gdzieś nielegalnymi prochami.
Niektórzy się poddawali i powłócząc nogami, szli do schronisk, gdzie mogli się przespać
na twardym materacu pod cienkim kocem lub zjeść trochę wodnistej zupy z kromką
pozbawionego smaku chleba sojowego, podawanego przez bystrookich studentów
socjologii. Inni się nie poddawali, zbyt zagubieni lub zbyt uparci, żeby porzucić swoje
miejsce na chodniku.
Podczas tych zimnych nocy wielu niepostrzeżenie umierało.
Zabijało ich miasto, ale nikt nie nazywał tego morderstwem.
Mroźnym świtem porucznik Eve Dallas jechała do centrum miasta, niecierpliwie bębniąc
palcami w kierownicę. Zwykła śmierć bezdomnego na Bowery nie powinna wywołać
większego zamieszania. Takimi przypadkami zwykle zajmowali się, jak nazywano ich w
wydziale, zbieracze sztywnych. Patrolowali okolice, w których bezdomni najczęściej
urządzali swoje legowiska, oddzielali żywych od martwych i zabierali wyniszczone ciała do
kostnicy, gdzie je badano, identyfikowano, a następnie się ich pozbywano.
Tę przyziemną i przygnębiającą robotę wykonywali zwykle ci, którzy wciąż liczyli na
awans do bardziej elitarnego wydziału zabójstw lub całkiem stracili nadzieję na taki cud.
Policjantów z wydziału wzywano na miejsce zdarzenia, tylko gdy przypadek był wyraźnie
podejrzany lub śmierć nastąpiła w sposób gwałtowny.
Tego nieprzyjemnego poranka właśnie na Eve przypadła kolej wyjazdu do takiego
wezwania. Gdyby nie to, leżałaby jeszcze w miłym, ciepłym i wygodnym łóżku u boku
męża.
- Pewnie jakiś strasznie przejęty swoją pracą żółtodziób ma
nadzieję, że trafił na seryjnego zabójcę - wymamrotała.
Siedząca obok niej Peabody ziewnęła szeroko.
- Moja obecność jest tu zupełnie zbędna. - Posłała Eve pełne nadziei spojrzenie spod
równo przyciętej, ciemnej grzywki. -Mogłabyś mnie wysadzić na najbliższym przystanku
transportera. Za dziesięć minut byłabym w domu, w łóżku.
- Skoro ja cierpię, będziesz cierpieć i ty.
- Od razu czuję się bardziej kochana.
Eve parsknęła śmiechem. Wiedziała, że trudno byłoby jej znaleźć kogoś bardziej
niezawodnego i godnego zaufania niż jej asystentka.
Nawet o tak nieprzyzwoicie wczesnej porze zimowy mundur Peabody prezentował się
nieskazitelnie, guziki lśniły, a ciężkie, czarne policyjne buty były wypolerowane do
połysku. Oczy, choć trochę zaspane, na pewno dostrzegą, co należy.
- Nie miałaś wczoraj jakiejś ważnej imprezy? - zapytała Peabody.
- Owszem, miałam, w Waszyngtonie. Roarke wydał bal dla jakiejś bardzo
ekskluzywnej organizacji charytatywnej. W celu ratowania kretów czy coś w tym guście.
Było tam tyle jedzenia, że można by nim karmić przez rok wszystkich bezdomnych z
Lower East Side.
- O rany, to miałaś ciężki wieczór. Pewnie musiałaś się wystroić, przejechać
prywatnym odrzutowcem Roarke'a i pić szampana. Po prostu koszmar.
Słysząc ironiczny ton Peabody, Eve tylko uniosła brew.
- Mniej więcej. - Obie wiedziały, że elegancki świat, w jakim Eve bywała, odkąd w
jej życiu pojawił się Roarke, był dla niej źródłem zażenowania i frustracji. - A potem
musiałam tańczyć z Roarkiem. I to dużo.
- Miał na sobie smoking? - Peabody widziała już męża przełożonej w smokingu. Ten
obraz odcisnął się w jej pamięci po wsze czasy.
- Tak. - Dopóki nie wróciliśmy do domu i go z niego nie zdarłam, dodała w myślach
Eve. Bez smokingu wyglądał równie rewelacyjnie.
- O, rany. - Peabody zamknęła oczy i z przyjemnością skorzystała z techniki
wizualizacji, której nauczyła się jeszcze w dzieciństwie, od rodziców, zwolenników Free
Age. - O, rany - powtórzyła.
- Wiesz, niejedna kobieta by się wkurzyła, gdyby jej asystentka pozwalała sobie na
wyuzdane fantazje z jej mężem w roli głównej.
- Ale pani jest ponad to, pani porucznik. I właśnie to mi się w pani podoba.
Eve jęknęła i poruszyła zesztywniałymi ramionami. To wyłącznie jej wina, że uległa
pożądaniu i przez to spała jedynie trzy godziny. Ale służba to służba, więc musiała
zapomnieć o zmęczeniu.
Spoglądała na walące się domy, zaśmiecone ulice. Blizny, narośle i guzy, wyrastające na
betonie i stali.
Smuga pary wydobywała się przez kratę w jezdni, świadcząc o życiu i handlu, toczącym
się pod ulicami. Samochód wjechał w nią, jakby przecinał mgłę unoszącą się nad brudną
rzeką.
Dom Eve, od kiedy była z Roarkiem, znajdował się w zupełnie innym świecie. Żyła wśród
polerowanego drewna, skrzących się kryształów, zapachu świec i kwiatów cieplarnianych.
W zapachu bogactwa.
Ale wiedziała też, co znaczy żyć w miejscu takim jak to. W każdym mieście wyglądało
ono tak samo - te same zapachy, rytm dnia, beznadzieja.
Ulice były niemal opustoszałe. Niewielu mieszkańców tej okropnej dzielnicy krążyło o tak
wczesnej porze po mieście. Uliczne prostytutki i dealerzy już zakończyli swoje nocne
interesy i przed wschodem słońca skryli się w swych norach. Sklepikarze na tyle odważni,
żeby tu prowadzić sklepy, jeszcze nie usunęli pancernych zabezpieczeń z drzwi i okien.
Uliczni sprzedawcy, których desperacja zapędziła w te okolice, pracowali parami,
uzbrojeni w ręczne paralizatory.
Spostrzegła czarno-biały wóz patrolowy i skrzywiła się na widok nieudolnie
zabezpieczonego miejsca zdarzenia.
- Dlaczego, do cholery, jeszcze nie rozstawili sensorów? Wyciągają mnie z łóżka o piątej
rano, a nie zabezpieczyli jeszcze miejsca? Nic dziwnego, że są zbieraczami sztywnych. To
jacyś idioci.
Peabody nic nie odpowiedziała. Jej przełożona zatrzymała się gwałtownie za czarno-
białym wozem i wyskoczyła z samochodu. Ci idioci zaraz dostaną za swoje, pomyślała z
lekkim współczuciem.
Zanim Peabody wyszła z wozu, Eve była już na chodniku i zdecydowanym krokiem szła
do dwojga policjantów, skulonych dla ochrony przez wiatrem.
W jednej chwili policjanci wyprostowali się służbiście. Dallas zawsze tak działa na ludzi,
pomyślała Peabody, wyjmując z samochodu sprzęt do pracy w terenie. Na jej widok
wszyscy stawali na baczność.
I nie chodziło tylko o wygląd. Eve Dallas była wysoka, zgrabna i szczupła, włosy miała
ciemne, ale połyskiwały w nich pasemka w najróżniejszych odcieniach, jasnych i
rudawych. No i te oczy. Oczy policjantki, w kolorze dobrej irlandzkiej whisky. Podbródek
był mocno zarysowany, z niewielkim dołeczkiem. Pełne usta potrafiły zaciskać się surowo
i groźnie.
Wyrazista twarz przyciągała uwagę, zdaniem Peabody, między innymi dlatego, że Eve
Dallas przełożona pozbawiona była wszelkiej próżności.
Chociaż wygląd pani porucznik mógł zwrócić uwagę policjantów, to nie dla jej urody
stawali na baczność.
Eve Dallas była najlepszą policjantką, jaką Peabody w życiu spotkała. Za kimś takim bez
wahania skacze się w ogień. Ktoś taki zawsze stanie w obronie pokrzywdzonych.
Ktoś taki zawsze skopie tytek temu, komu się to należy, uzupełniła w myślach Peabody,
słysząc, jak Eve przemawia ostro do policjantów.
- Podsumujmy - mówiła spokojnie. - Kiedy zgłaszacie zabójstwo i wyciągacie mnie z
łóżka, to powinniście, do cholery, zabezpieczyć miejsce zdarzenia i czekać tu z gotowym
raportem. Wy tymczasem stoicie jak dwie żałosne, zasmarkane niedojdy. Jeśli pracuje się
w policji, trzeba się zachowywać jak policjant,
- Tak jest, pani porucznik - odezwał się drżącym głosem młody posterunkowy. Był
to niemal dzieciak i tylko ze względu na niego Eve powstrzymała się przed jeszcze
ostrzejszą naganą. Natomiast jego towarzyszka wyglądała na bardziej doświadczoną i to
na nią Eve spoglądała lodowatym wzrokiem.
- Tak jest - wycedziła przez zęby. W jej głosie słychać było tak głęboką niechęć, że
Eve aż przechyliła głowę ze zdumienia.
- Coś się nie podoba, posterunkowa... Bowers?
- Nie, pani porucznik. - Miała jasnoniebieskie oczy, które ostro kontrastowały ze
smagłą cerą. Ciemne krótkie włosy wystawały spod regulaminowej czapki. Przy
mundurze brakowało guzika, a brudne buty miały zdarte obcasy.
Eve mogła jej to wytknąć, ale doszła do wniosku, że trudno stroić się co rano do takiej
okropnej roboty.
- To dobrze. - Skinęła głową, ale w jej oczach można było wyczytać ostrzeżenie.
Kiedy spojrzała na młodego policjanta, zatliła się w niej iskra współczucia. Chłopak był
blady jak ściana i roztrzęsiony. Od razu było widać, że niedawno skończył akademię.
Czuło się to na odległość. - Posterunkowy Trueheart, moja asystentka zaraz
zademonstruje, jak się prawidłowo zabezpiecza miejsce zdarzenia. Patrz uważnie.
- Tak jest.
- Peabody. -Tojednosłowowystarczyło,żebyPeabodyprzystąpiła do działania. -
Bowers, pokaż mi, co tu macie.
- Ofiara jest tutejsza. Mężczyzna, rasy białej. Znany jako Snooks. To jest jego
legowisko.
Wskazała na dość zręcznie sporządzone schronienie ze skrzyni, pomalowanej w wesołe
gwiazdy i kwiaty, nakrytej pogiętą klapą od pojemnika na odpadki. Wejście przysłaniał
wygryziony przez mole koc, a nad nim wisiała tabliczka z ręcznie wypisanym imieniem
właściciela.
- Jest w środku?
- Tak. Jednym z zadań patroli jest zaglądanie do takich legowisk,
żeby zobaczyć, czy nie ma tam jakichś sztywnych do zabrania. Snooks
jest niewątpliwie sztywny.
Eve dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to stwierdzenie miało być dowcipne.
- Niewątpliwie. Jaki miły zapach - wymamrotała, podchodząc bliżej legowiska, gdzie
wiatr już nie rozwiewał odoru.
- Właśnie to wzbudziło moje podejrzenia. Tutaj zawsze śmierdzi. Od tych ludzi czuć
potem, śmieciami i Bóg wie czym jeszcze, ale odór sztywnego jest trochę inny.
Eve znała ten zapach doskonale. Słodkawy, mdlący. I tutaj, pod wonią uryny i
skwaśniałego potu, krył się zapach śmierci. Zmarszczyła lekko czoło, kiedy na dodatek
wyczuła ostrą, metaliczną woń krwi.
- Ktoś go zadźgał? - Ze stłumionym westchnieniem wyjęła pojem
nik z substancją zabezpieczającą. - Po jaką cholerę? Bezdomni nie
mają nic, co można ukraść.
Po raz pierwszy usta Bowers wykrzywił lekki uśmieszek. Oczy nadal pozostały zimne i
twarde. Na dnie spojrzenia czaiła się gorycz.
- A owszem, ktoś mu coś ukradł. - Cofnęła się, zadowolona z siebie. Miała nadzieję,
że ta nadęta porucznik przeżyje niezły wstrząs, kiedy zajrzy za wystrzępiony koc.
- Wezwaliście ekipę medyczną? - zapytała Eve, pokrywając substancją
zabezpieczającą ręce i buty.
- Jako pierwsza obecna na miejscu zdarzenia postanowiłam zostawić tę decyzję
komuś z wydziału zabójstw - oznajmiła zasadniczym tonem Bowers. W jej oczach wciąż
migotały złośliwe ogniki.
- Na litość boską, chyba widać, że to sztywny, co? - Eve spojrzała na nią z
niechęcią, pochyliła się i odsunęła zasłonę.
Nadal poruszały ją takie widoki, chociaż nie tak mocno, jak by sobie tego życzyła Bowers.
Eve zbyt wielejuż w życiu widziała, żeby wszystko przyprawiało ją o wstrząs. Jednak
nigdy nie zobojętniała na to, jak straszne rzeczy jeden człowiek może wyrządzić
drugiemu. Poczuła w głębi duszy smutek, którego Bowers nigdy nie doświadczyła i nigdy
by nie zrozumiała.
- Biedak -powiedziała cicho i przykucnęła, żeby dokonać oględzin.
Co do jednego Bowers miała rację. Snooks niewątpliwie był
sztywny. Przypominał worek kości, zwieńczony strzechą brudnych, posklejanych w
kosmyki włosów. Oczy i usta miał szeroko otwarte, więc Eve spostrzegła, że zachował nie
więcej niż połowę zębów. Tacy jak on rzadko korzystali z dobrodziejstw opieki
stomatologicznej.
Brunatnobrązowe tęczówki już mu zmętniały. Na oko miał jakieś sto lat i nawet gdyby go
nie zamordowano, na pewno nie przeżyłby jeszcze dwudziestu, jakie mogłoby mu
zapewnić przyzwoite odżywianie i najnowsze osiągnięcia medycyny.
Zauważyła, że buty ofiary, chociaż znoszone i brudne, nadają się jeszcze do użycia, tak
samo jak odrzucony na bok koc. Było tu też wiele drobiazgów. Głowa lalki, kieszonkowa
latarka w kształcie żaby, wyszczerbiony kubek, do którego zabity włożył starannie
zrobione papierowe kwiaty. Na ścianach wisiało jeszcze więcej papierowych ozdób:
drzewa, psy, aniołki i najwyraźniej ulubione przez Snooksa gwiazdy i kwiaty.
Nie zauważyła śladów walki, żadnych świeżych sińców lub powierzchownych ran.
Ktokolwiek zabił starca, zrobił to z wyjątkową sprawnością.
Z chirurgiczną sprawnością, doszła do wniosku Eve, przypatrując się dziurze wielkości
pięści, ziejącej w klatce piersiowej ofiary. Ten, kto zabrał jego serce, najprawdopodobniej
posłużył się skalpelem laserowym.
- Masz swoje zabójstwo, Bowers. - Eve wycofała się; zasłaniający wejście koc opadł
na swoje miejsce. Kiedy zobaczyła na twarzy
policjantki pełen samozadowolenia uśmieszek, zacisnęła gniewnie pięści. - No dobrze, nie
lubimy się, to jasne. Zdarza się. Ale radzę ci zapamiętać, że ja o wiele bardziej mogę ci
uprzykrzyć życie niż ty mnie. - Stanęła naprzeciw Bowers tak blisko, że czubek jej buta
uderzył o czubek buta policjantki. Chciała się upewnić, że jej słowa zostaną dobrze
zrozumiane. - Więc wysil mózgownicę i przestań się głupkowato uśmiechać, a w
przyszłości nie wchodź mi w drogę.
Uśmieszek zniknął, ale oczy Bowers nadal spoglądały wrogo.
- Odzywanie się w sposób obraźliwy do niższej stopniem funkcjonariuszki jest
wbrew zaleceniom wydziału.
- Co ty, naprawdę? Nie zapomnij wspomnieć o tym w raporcie. Masz go napisać w
trzech egzemplarzach i dopilnować, żeby przed pierwszą znalazł się na moim biurku.
Odsuń się- dodała Eve spokojniej.
Dopiero po dziesięciu sekundach wrogiego spoglądania w oczy porucznik Dallas Bowers
spuściła wzrok i odstąpiła na bok.
Eve odwróciła się i nie zwracając na nią więcej uwagi, wyjęła łącze. - Porucznik Eve
Dallas. Zgłaszam zabójstwo.
Eve przykucnęła nad ciałem i zastanawiała się, dlaczego ktoś postanowił ukraść takie
zużyte serce. Pamiętała, że po zakończeniu wojen miejskich kradzione narządy
wewnętrzne były bardzo poszukiwanym towarem na czarnym rynku. Bardzo często
handlarze nie mieli cierpliwości i pobierali organ jeszcze przed śmiercią dawcy. Ale działo
się tak dziesiątki lat temu, zanim zaczęto produkować doskonale działające sztuczne
narządy.
Przekazywanie i sprzedaż organów nadal dość często się zdarzały. Słyszała też coś o
tworzeniu nowych typów sztucznych narządów, ale zwykle nieuważnie słuchała
wiadomości medycznych.
Nie ufała lekarzom.
Podejrzewała, że niektórzy bogacze niechętnie odnoszą się do sztucznych implantów.
Prawdziwe ludzkie serce lub nerka, pobrane od młodej ofiary wypadku, mogły osiągnąć
wysoką cenę, jeśli tylko były w doskonałym stanie. Żaden narząd Snooksa nie był jednak
w doskonałym stanie.
Nachyliła się niżej i zmarszczyła nos. Kiedy ktoś nie znosi szpitali i centrów zdrowia tak
jak ona, natychmiast rozpozna choćby najlżejszą woń środków antyseptycznych.
Wyczuła lekki powiew w legowisku Snooksa. Zmarszczyła czoło i przysiadła na piętach.
Badanie wstępne wykazało, że ofiara zmarła o drugiej dziesięć. Dopiero analiza krwi i
raport toksykologiczny pozwolą ustalić, czy w jej organizmie znajdowały się jakieś
narkotyki, ale i bez tego wiedziała, że Snooks lubił wypić.
Typowa ciemna butelka wielokrotnego użytku, jakich używano do przechowywania
pędzonego chałupniczo alkoholu, leżała w kącie, prawie pusta. Znalazła też niewielki,
niemal żałosny zapas substancji nielegalnych. Jeden cienki skręt z Zonera, dwie różowe
kapsułki, pewnie Jag, i małą brudną torebkę białego proszku. Eve powąchała go i doszła
do wniosku, że to pewnie Grin z niewielką domieszką Zeusa.
Pobrużdżoną twarz Snooksa znaczyła wiele mówiąca pajęczyna popękanych naczynek
krwionośnych. Dostrzegła na niej też oznaki niedożywienia i strupy, będące zapewne
efektem jakiejś paskudnej choroby skórnej. Ofiara była pijakiem, narkomanem, jadła
byle co i najprawdopodobniej wkrótce umarłaby we śnie. Po co zabijać kogoś takiego?
- Pani porucznik. - Eve nie odwróciła się, kiedy Peabody odchyliła zasłonę. -
Przyjechała ekipa medyczna.
- Dlaczego wyjął mu serce? - wymamrotała Eve. - Dlaczego usunął je chirurgicznie?
Gdyby to było zwykłe morderstwo, to na pewno przedtem by go pobił. Jeśli chodziło mu o
okaleczenie, to dlaczego nie pokiereszował go bardziej. To jest książkowa robota.
Peabody zerknęła na ciało i skrzywiła się.
- Nie widziałam żadnej operacji serca, ale wierzę ci na słowo.
- Spójrz na ranę - powiedziała z irytacją Eve. - Powinien się wykrwawić, prawda? Na
miłość boską, ma w piersi dziurę jak pięść. Ale ten tutaj założył klamry, zaciski, czy jak
to się tam nazywa, powstrzymał krwawienie tak, jak się to robi w czasie operacji. Nie
chciał bałaganu. Jest dumny ze swojej pracy - dodała, wypełzając tyłem z legowiska.
Wstała i zaczerpnęła o wiele świeższego powietrza na zewnątrz. - Ten ktoś zna się na
chirurgii. Musiał się tego gdzieś nauczyć. I wydaje mi się, że sam nie dałby rady.
Wysłałaś patrol, żeby poszukał jakichś świadków?
- Tak. - Peabody powiodła wzrokiem po opustoszałej ulicy, wybitych oknach, stercie
pudeł i skrzynek w zaułku po drugiej stronie jezdni. - Życzę im powodzenia.
- Witam, pani porucznik.
- Morris. - Eve uniosła brew na widok najlepszego eksperta medycznego w całym
wydziale. - Nie spodziewałam się, że przyślą mi takiego fachowca do zwykłego
bezdomnego.
Uśmiechnął się zadowolony, oczy mu rozbłysły. Włosy miał zaczesane do tyłu i zaplecione
w warkocz. Głowę chroniła czerwona narciarska czapka. Poły długiego płaszcza w tym
samym kolorze gwałtownie łopotały na wietrze. Morris ubiera! się ze smakiem.
- Akurat byłem wolny, a ten przypadek wyglądał interesująco.
Brak serca?
- W każdym razie ja go nie znalazłam. Prychnął rozbawiony i podszedł do skrzyni.
- Zobaczmy, co tu mamy.
Zadrżała i pozazdrościła mu długiego, z pewnością ciepłego płaszcza. Miała taką - Roarke
podarował jej na gwiazdkę - ale nie wkładała go do pracy. Za żadne skarby nie chciała
dopuścić, żeby wspaniały brązowy kaszmir pobrudził się krwią i innymi płynami
ustrojowymi.
Znów kucnęła. Pomyślała z żalem, że jej nowe rękawiczki tkwią pewnie w kieszeni tego
płaszcza. Dlatego właśnie ręce przemarzały jej teraz do kości.
Wsunęła je do kieszeni skórzanej kurtki, skuliła ramiona dla ochrony przed wiatrem i
obserwowała Morrisa przy pracy.
- Piękna robota - wyszeptał. - Doskonała.
- To fachowiec, co?
- O, tak. - Umocował na czole mikrogogle i zajrzał do otwartej klatki piersiowej. -
Bez wątpienia fachowiec. To nie jest jego pierwsza operacja. Musiał też mieć najlepsze
narzędzia. Żadne tam skalpele domowej roboty czy nieporęczne rozwieracze żeber. Nasz
zabójca to chirurg o złotych rękach. Zazdroszczę mu ich.
- Wyznawcy niektórych kultów używają ludzkich narządów do swoich ceremonii -
powiedziała Eve, trochę do siebie. - Ale zwykle zabijają brutalnie, okaleczając ciała. Przy
tym lubią rytuały, muszą mieć odpowiednie otoczenie. Tutaj nic takiego nie widać.
- Nie wygląda mi to na sprawę związaną z religią, tylko z medycyną.
- Owszem. - To potwierdzało domysły Eve. - Czy mogła tego dokonać jedna osoba?
- Wątpię. - Morris pociągnął się za dolną wargę. - Do tego rodzaju operacji w tak
trudnych warunkach musiał mieć pomocnika.
- Jak ci się wydaje, dlaczego wyjęli mu serce, jeśli nie chodziło o ceremonię na
cześć ulubionego demona?
- Nie mam pojęcia - oznajmił radośnie Morris i dał jej znak, żeby się wycofała. Kiedy
znaleźli się na zewnątrz, wypuścił powietrze z płuc, - Dziwię się, że stary wcześniej nie
udusił się od tego smrodu. Po oględzinach dochodzę do wniosku, że jego serce długo by
nie wytrzymało. Zebrałaś odciski i próbkę DNA do identyfikacji?
- Już zabezpieczone i gotowe do przebadania.
- W takim razie pakujemy go i zabieramy.
Eve skinęła głową.
- Zaciekawił cię na tyle, żebyś go umieścił na początku swojej kolejki sztywnych? -
spytała.
- Prawdę mówiąc, tak. - Uśmiechnął się i dał znak swojej ekipie. -Dlaczego nie masz
czapki, Dallas? Cholernie tu zimno.
Uśmiechnęła się krzywo, ale rzeczywiście, oddałaby miesięczną pensję za kubek gorącej
kawy. Zostawiła Morrisa i podeszła do Bowers i Truehearta.
Bowers zacisnęła zęby. Była przemarznięta, głodna i wcale jej się nie spodobało, że Eve i
szef działu medycyny sądowej gawędzili tak przyjaźnie.
Pewnie z nim sypia, doszła do wniosku policjantka. Znała takie jak ta Eve Dallas. Znała je
dobrze. Awansują tylko dlatego, że rozkładają nogi przed kim trzeba. A Bowers tylko
dlatego dotychczas nie awansowała, że nie chciała ściągnąć majtek.
Na tym to wszystko polega, myślała z goryczą. Serce zaczęło jej łomotać, krew pulsowała
w skroniach. Jeszcze kiedyś im wszystkim pokaże.
Suka, dziwka. Słowa te tłukły jej się po głowie, cisnęły na język. W ostatniej chwili je
powstrzymała. Postanowiła zachować panowanie nad sobą.
Eve zdziwiła nienawiść, jaką dostrzegła w spojrzeniu Bowers. Była zbyt silna, jak na
reakcję na krótką i zasłużoną naganę od starszego stopniem oficera. Eve miała dziwne
wrażenie, że powinna przygotować się na atak, sięgnąć po broń. Jednak uniosła tylko
brwi i przez chwilę pytająco patrzyła na Bowers.
- Jaki wynik?
- Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie - warknęła Bowers. - Z tymi ludźmi zawsze tak
jest. Nie wystawiają nosa ze swoich nor.
Eve patrzyła na nią, ale kątem oka spostrzegła, że jej młody kolega lekko drgnął.
Wiedziona instynktem, sięgnęła do kieszeni i wyjęła kilka drobnych żetonów
kredytowych.
- Przynieś mi kawę, Bowers.
Pogarda na twarzy policjantki w jednej chwili zmieniła się w oburzenie. Eve musiała
bardzo się starać, żeby się nie roześmiać.
- Mam iść po kawę?
- Zgadza się. Mam ochotę na kawę. - Eve chwyciła dłoń Bowers i wcisnęła w nią
żetony. - Moja asystentka również. Znasz okolicę. Skocz do najbliższego czynnego barku
i przynieś nam kawę.
- Trueheart jest niższy stopniem.
- Peabody, czy ja mówiłam do Truehearta? - zapytała miłym tonem Eve.
- Nie, pani porucznik! Odniosłam wrażenie, że zwraca się pani do posterunkowej
Bowers. - Peabody uśmiechnęła się. Jej także nowo poznana policjantka nie spodobała
się od pierwszego wejrzenia. - Piję kawę z cukrem i śmietanką, pani porucznik woli
czarną. Zdaje się, że najbliższy barek jest o jedną przecznicę stąd. Nie zajmie to wiele
czasu.
Bowers stała jeszcze przez chwilę, potem odwróciła się na pięcie i odeszła.
- Suka - wymamrotała pod nosem.
- Ojej, Peabody, Bowers właśnie nazwała cię suką.
- Moim zdaniem, zwracała się do pani.
- Chyba masz rację. - Eve uśmiechnęła się złowrogo. - No, Trueheart, mów, co
wiesz.
- Słucham? - Jego twarz pobladła jeszcze bardziej.
- Co o tym sądzisz? Co wiesz?
- Ja nie...
Kiedy nerwowo zerknął na sztywno wyprostowane plecy oddalającej się Bowers, Eve
stanęła na linii, którą podążał jego wzrok. Jej oczy spoglądały zimno i rozkazująco.
- Nie myśl o niej. Teraz masz do czynienia ze mną. Chcę usłyszeć, czego się
dowiedziałeś.
- Ja... - Jabłko Adama podskoczyło na jego szyi. - Wszyscy w najbliższej okolicy
utrzymują, że nie widzieli tu żadnych gwałtownych zajść ani nie zauważyli, żeby ktoś
odwiedzał ofiarę w czasie, który nas interesuje.
- I?
- Tylko... Chciałem to powiedzieć Bowers, ale nie dała mi skończyć - wyjaśniał
pośpiesznie.
- Powiedz to mnie - zaproponowała Eve.
- Chodzi o Kulasa. Odkąd patroluję tę okolicę, miał swoje legowisko po tej stronie
ulicy, tuż obok Snooksa. To tylko kilka miesięcy, ale...
- Przechodziłeś tędy wczoraj? - przerwała mu Eve.
- Tak jest.
- I widziałeś jego legowisko obok Snooksa?
- Tak, jak zwykle. Teraz przeniósł się na drugą stronę ulicy, prawie na jej koniec.
- Przesłuchałeś go?
- Nie, pani porucznik. Jest nieprzytomny. Nie mogliśmy go dobudzic, a Bowers
stwierdziła, że nie warto zawracać sobie nim głowy, bo jest całkiem pijany.
Eve przyglądała mu się z namysłem. Na jego policzkach pojawiły się rumieńce, trochę ze
zdenerwowania, a trochę od ostrych podmuchów wiatru. Spodobały jej się oczy chłopaka.
Bystre i uważne.
- Kiedy skończyłeś akademię, Trueheart?
- Trzy miesiące temu.
- W takim razie można ci wybaczyć, że nie rozpoznałeś głąba w mundurze. -
Chłopak uśmiechnął się lekko. - Mam przeczucie, że jeszcze będą z ciebie ludzie. Wezwij
wóz i każ przewieźć swojego kumpla Kulasa do komendy. Kiedy wytrzeźwieje, chcę z nim
porozmawiać. Zna cię?
- Tak.
- W takim razie zostań z nim i przyprowadź go do mnie, kiedy oprzytomnieje. Chcę,
żebyś wziął udział w przesłuchaniu świadka.
- Chce pani, żebym... - Oczy Truehearta zrobiły się wielkie i błyszczące. - Zostałem
przydzielony do zbieraczy... Bowers mnie szkoli.
- I chcesz, żeby tak zostało? Zawahał się i cicho westchnął.
- Nie, pani porucznik, nie.
- Dlaczego więc nie chcesz wypełnić moich poleceń? - Odwróciła się i podeszła do
policjantów zajmujących się ciałem ofiary, a Trueheart patrzył za nią z uśmiechem.
- To było bardzo miłe - stwierdziła Peabody, kiedy wróciły do samochodu, trzymając
kubki gorącej obrzydliwej kawy.
- Nie zaczynaj.
- Daj spokój, Dallas. Bardzo się temu chłopakowi przysłużyłaś.
- Dostarczył nam potencjalnego świadka, a poza tym to była jeszcze jedna okazja,
żeby dokopać tej idiotce Bowers. - Eve uśmiechnęła się blado. - Sprawdź ją przy
najbliższej okazji. Lubię wiedzieć wszystko, co się da, o ludziach, którzy chcą wydrapać
mi oczy.
- Zajmę się tym, jak tylko dotrzemy do komendy. Mam skopiować dane?
- Tak. Przeleć też dane na temat Truehearta.
- Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby przelecieć samego Truehearta. - Peabody
znacząco uniosła brwi. - Przystojniak.
Eve zerknęła na nią z ukosa.
- Żałosna jesteś, i w dodatku za stara dla niego.
- Jestem od niego starsza najwyżej dwa, no, może trzy lata -odparła Peabody z
urazą. - Niektórzy faceci wolą doświadczone kobiety.
- Zdawało mi się, że wciąż coś cię łączy z Charlesem.
- Spotykamy się. - Peabody wyprostowała ramiona. Nadal niechętnie rozmawiała o
nim z Eve. - Nie przyrzekliśmy sobie jednak wierności.
Licencjonowanemu pracownikowi agencji towarzyskiej trudno byłoby zachować wierność,
pomyślała Eve, ale nic nie powiedziała. Kilka tygodni wcześniej nieopatrznie wyraziła
swoją opinię na temat zbyt bliskiego związku Peabody z Charlesem Monroem i o mało nie
doprowadziło to do zerwania łączącej ich więzi.
- Odpowiada ci to? - zapytała tylko.
- Oboje doszliśmy do wniosku, że tak będzie najlepiej, Lubimy się. Dobrze się razem
bawimy. Wolałabym, żebyś... - Peabody urwała i zacisnęła usta.
- Nic nie powiedziałam.
- Ale bardzo głośno myślisz.
Eve zacisnęła zęby. Obiecała sobie, że tym razem się powstrzyma.
- Teraz myślę tylko o tym, żebyśmy zjadły śniadanie, zanim
zaczniemy papierkową robotę - odparła spokojnie.
Jej asystentka poruszyła zesztywniałymi ramionami.
- Bardzo chętnie coś zjem, zwłaszcza jeśli ty płacisz.
- Płaciłam ostatnim razem.
- Nie sądzę, ale mogę sprawdzić. - Rozpogodzona Peabody sięgnęła po
elektroniczny notes, co wywołało u Eve atak wesołości.
2
Najlepsze, co można było powiedzieć o żarciu podawanym w stołówce komendy, to to, że
potrafi odpędzić najgorszy głód. Między kęsami czegoś, co miało uchodzić za omlet ze
szpinakiem, Peabody wyszukiwała dane na swoim palmtopie.
- Ellen Bowers - odczytała. - Brak drugiego imienia. Skończyła nowojorską filię
akademii policyjnej w czterdziestym szóstym roku.
- W czterdziestym szóstym już tam byłam - powiedziała w zadumie Eve. - Musiała
wstąpić do akademii krótko przede mną. Nie pamiętam jej.
- Nie mogę wejść do jej kartoteki z akademii bez upoważnienia.
- Nie zawracaj sobie tym głowy. - Marszcząc ponuro czoło, Eve dziobała widelcem
kawałek dykty udający naleśnik. - Służy w policji od kilkunastu lat i nadal zbiera
sztywnych z najgorszych dzielnic miasta? Ciekawe, kogo jeszcze wkurzyła.
- Od dwóch lat pracuje na sto sześćdziesiątym drugim posterunku. Przedtem była
na czterdziestym siódmym. Jeszcze wcześniej w drogówce. O, rany, Dallas. W ilu
miejscach ona pracowała! Jakiś czas siedziała w centralnej kartotece, potem patrolowała
parki, głównie na piechotę.
Ponieważ nawet syrop nie zdołał rozmiękczyć naleśnika, Eve zrezygnowała z niego i
wypiła łyk przepalającej wnętrzności kawy.
- Wygląda na to, że nasza przyjaciółka nie potrafi sobie znaleźć nigdzie miejsca albo
że wydział lubi ją często przenosić.
- Dostęp do dokumentacji transferów i raportów o postępach funkcjonariuszy tylko
za specjalnym upoważnieniem.
Eve zastanowiła się i potrząsnęła głową.
- Nie. Nie wygląda to zachęcająco, a o niej pewnie już i tak więcej nie usłyszymy.
- Widzę tu, że jest niezamężna. Nigdy nie wyszła za mąż, nie ma dzieci. Trzydzieści
pięć lat, rodzice, mieszkają w Queens, troje rodzeństwa. Dwaj bracia i siostra. - Peabody
odłożyła komputer. -Od siebie dodam, że mam szczerą nadzieję, że to koniec naszej
znajomości z Bowers. Wydaje mi się, że bardzo chciałaby ci zaszkodzić. Eve tylko się
uśmiechnęła.
- Na pewno okropnie ją to frustruje, co? Jak ci się wydaje, o co jej chodzi?
- Nie mam pojęcia. Może o to, że jesteś taka, jaka jesteś, a ona w niczym cię nie
przypomina. - Peabody poruszyła nerwowo ramionami. - Na twoim miejscu miałabym się
na baczności. Wygląda mi na taką, co potrafi wbić nóż w plecy.
- Mało prawdopodobne, żebyśmy się z nią często spotykały. - Dla Eve był to koniec
całej sprawy. Nie zamierzała się nad nią dłużej zastanawiać. - Kończ jedzenie. Chcę
zobaczyć, czy ten bezdomny Truehearta coś wie.
Postanowiła skorzystać z pokoju przesłuchań, ponieważ jego ponure, surowe wnętrze
często pomagało rozwiązać język świadkowi. Kulas, dzięki silnej dawce otrzeźwiacza, był
już całkiem przytomny, ale jego wychudzone ciało trzęsło się nerwowo, a oczy biegały na
wszystkie strony.
Krótki pobyt w kabinie odkażającej najprawdopodobniej oczyścił go z pasożytów i
przygłuszył bijący od niego odór słabą wonią sztucznego cytrusa.
Narkoman i alkoholik, pomyślała Eve. Od razu widać, że spora część jego szarych
komórek dawno już obumarła.
Podała mu wodę, wiedząc, że większość alkoholików po odkażaniu męczy suchość w
ustach.
- Ile masz lat, Kulas?
- Nie wiem, może pięćdziesiąt.
Wyglądał na kiepsko się trzymającego osiemdziesięciolatka, ale pewnie mówił prawdę.
- Masz jakieś inne imię?
Wzruszył ramionami. Przy odkażaniu odebrano mu stare ubranie. Szary fartuch i spodnie
wiązane na troki wisiały na nim jak na kiju i kolorem prawie nie różniły się od skóry.
- Nie wiem. Mówią na mnie Kulas.
- Dobrze. Znasz posterunkowego Truehearta, prawda?
- Tak, tak. - Nagle zniszczona twarz rozjaśniła się w czystym, dziecięcym
uśmiechu. - Cześć! Dałeś mi raz trochę kredytów i powiedziałeś, żebym sobie kupił zupę.
Trueheart zaczerwienił się gwałtownie i przestąpił z nogi na nogę.
- Pewnie kupiłeś za nie alkohol.
- Nie wiem. - Uśmiech Kulasa zniknął, a rozbiegane oczy znów zatrzymały się na
Eve. - A ty kto jesteś? Dlaczego mnie tu przywieźliście? Nic nie zrobiłem. Jak nie będę
pilnował, to ukradną mi moje rzeczy.
- Nie martw się o swoje rzeczy. Zajmiemy się nimi. Nazywam się Dallas. - Mówiła
cicho i spokojnie, patrzyła na mężczyznę przyjaźnie. Wiedziała, że jeśli będzie się
zachowywać jak policjantka, tylko go wystraszy. - Chcę z tobą porozmawiać. Zjesz coś?
- A bo ja wiem. Może.
- Jak skończymy rozmowę, damy ci coś ciepłego. Włączę nagrywanie, żeby
wszystko było jasne.
- Ja nic nie zrobiłem.
- Nikt tu nie sądzi, że zrobiłeś. Włączyć nagrywanie - poleciła. -Przesłuchanie
świadka znanego jako Kulas, sprawa numer 28913-Z. Prowadząca przesłuchanie
porucznik Eve Dallas. Obecni także Delia Peabody, posterunkowa i posterunkowy
Trueheart...?- Zerknęła na młodego policjanta.
- Troy. - Znów się zaczerwienił.
- Troy Trueheart? - Eve starała się nie roześmiać. - Dobrze. -Utkwiła wzrok w
żałosnym człowieczku siedzącym naprzeciw niej. -Przesłuchiwany świadek nie jest
podejrzany o żadne przestępstwo. Prowadząca śledztwo docenia jego chęć współpracy.
Rozumiesz to, Kulas?
- Tak, chyba (ak. A co?
Powstrzymała westchnienie, ale przez chwilę się zastanawiała, czy ta wredna Bowers nie
miała co do niego racji.
- Sprowadziliśmy cię tutaj nie dlatego, że zrobiłeś coś złego.
Jestem ci wdzięczna za to, że ze mną rozmawiasz. Słyszałam, że
zeszłej nocy przeniosłeś swoje legowisko.
Oblizał spękane wargi.
- A bo ja wiem.
- Dawniej sypiałeś po drugiej stronie ulicy, obok Snooksa. Znasz Snooksa, prawda?
- Może. - Ręka mu się trzęsła, woda z kubka wylała się na stół. -Rysował obrazki.
Ładne. Dałem mu trochę Zonera za taki ładny rysunek z drzewem. Robi też ładne
kwiatki.
- Widziałam jego kwiatki. Rzeczywiście ładne. Można powiedzieć, że był twoim
przyjacielem?
- Tak. - Łzy napłynęły mu do zaczerwienionych oczu, pociekły po policzkach. -
Może. Nie wiem.
~ Ktoś mu zrobił krzywdę. Wiesz o tym?
Drgnął gwałtownie, jakby przeszedł go prąd, i zaczął się rozglądać po pokoju. Łzy nadal
płynęły mu po policzkach, ale oczy były suche, nic nierozumiejące.
- Dlaczego muszę tu siedzieć? Nie lubię siedzieć w zamknięciu. Gdzie są moje
rzeczy? Ktoś na pewno ukradnie moje rzeczy.
- Widziałeś, kto go skrzywdził?
- Mogę sobie zatrzymać to ubranie? - Przekrzywił głowę i dotknął rękawa fartucha. -
Pozwolicie mi to sobie wziąć?
- Tak, weźmiesz sobie to ubranie. - Eve zmrużyła powieki i strzeliła na wyczucie: -
Jak to się stało, że nie zabrałeś mu butów? Przecież on już nie żył, a to były dobre buty.
- Nic bym Snooksowi nie ukradł - odparł z godnością. - Nawet kiedy już nie żył. Nie
okrada się kumpla, w żadnym wypadku. Dlaczego mu to zrobili? - Zaciekawiony, pochylił
się naprzód. -Dlaczego zrobili w nim taką wielką dziurę?
- Nie wiem. -Everównieżsiępochyliła,jakbyprowadzilispokojną, osobistą rozmowę. -
Ciągle się nad tym zastanawiam. Czy ktoś był na niego zły?
- Na Snooksa? Nie zrobił nikomu krzywdy. My nie wtrącamy się w cudze sprawy, i
tyle. Można trochę użebrać, kiedy nie ma w pobliżu androidów patrolowych. Nie mamy
licencji na żebranie, ale czasem udaje nam się wyciągnąć trochę kredytów. A Snooks
czasami sprzedawał swoje papierowe kwiaty. Kupowaliśmy sobie za to trochę alkoholu
albo trawy i nic innego nas nie obchodziło. Nikt nie miał powodu, żeby zrobić mu taką
wielką dziurę, prawda?
- Prawda. Zrobili mu coś bardzo złego. Widziałeś ich tej nocy?
- A boja wiem. Nie wiem, co widziałem. Hej! - Znów jak dziecko uśmiechnął się do
Truehearta. - Może teraz też dasz mi trochę żetonów? Na zupę.
Młody policjant zerknął na Eve, a ta przyzwalająco skinęła głową.
- Jasne, Kulas. Dam ci trochę na odchodnym. Ale teraz porozmawiaj jeszcze z panią
porucznik.
- Lubiłeś starego Snooksa, co?
- Bardzo go lubiłem. - Trueheart uśmiechnął się i, zachęcony spojrzeniem Eve,
ciągnął: - Rysował ładne obrazki. Dał mi jeden papierowy kwiatek.
- Dawał je tylko tym, których lubił - oznajmił pogodnie Kulas. -Ciebie lubił. Sam mi
powiedział. Nie lubił tej baby. Ja też nie. Ma złe oczy. Gdyby mogła, toby nam przyłożyła.
- Głowa bezdomnego podskakiwała jak u szmacianej lalki. - Po co się z nią zadajesz?
- Teraz jej tu nie ma - powiedział łagodnie chłopak. -Jest tu tylko pani porucznik.
Ona ma dobre oczy.
Kulas wydął usta, przyjrzał się uważniej twarzy Eve.
- Może i tak. Ale to glina. Ma oczy gliny. Gliny, gliny... -Zachichotał i łapczywie wypił
łyk wody. Spojrzał na Peabody. -Gliny, gliny - wyśpiewał.
- Szkoda mi starego Snooksa - mówił dalej Trueheart. - Założę się, że bardzo by
chciał, żebyś opowiedział pani porucznik Dallas, co się tam wydarzyło. Chciałby, żebyś to
był właśnie ty, bo byliście kumplami.
Kulas znieruchomiał i pociągnął się za ucho.
- Tak myślisz?
- Tak. Powiedz jej, co widziałeś zeszłej nocy.
- Sam nie wiem, co widziałem. - Przekrzywił głowę i zaczął uderzać zaciśniętymi
dłońmi o blat stołu. - Zjawili się jacyś ludzie. Nigdy tam nikogo takiego nie widziałem.
Przyjechał wielki czarny samochód. Wielki jak cholera! Cały się błyszczał, nawet po
ciemku. Nic nie mówili.
Eve uniosła palec, dając znak Trueheartowi, że przejmuje inicjatywę.
- Ilu ich było?
- Dwóch. W długich czarnych płaszczach. Musiały być ciepłe. Mieli na twarzach
maski, więc widziałem tylko oczy. Pomyślałem sobie, że to przecież nie Halloween. -
Roześmiał się zadowolony. -Przecież to nie żaden pieprzony Halloween, tak sobie
pomyślałem -powtórzył i piychnął z rozbawieniem. - Mieli maski i takie wielkie torby jak
dzieci proszące o słodycze.
- Jak wyglądały te torby?
- Jeden miał taką dużą czarną. Też się błyszczała. A drugi niósł trochę inną, białą.
Kiedy szedł, coś w niej chlupało. Poszli prosto do Snooksa, jakby ich zaprosił albo co.
Potem nic nie słyszałem, tylko wiatr. Może usnąłem.
- Widzieli cię?
- A bo ja wiem. Mieli ciepłe płaszcze, dobre buty, duży samochód.
Kto by pomyślał, że zrobią Snooksowi taką wielką dziurę? -Znów się pochylił, a jego
brzydka twarz spoważniała. Do oczu znów napłynęły mu łzy. - Gdybym coś przeczuł,
może spróbowałbym im przeszkodzić, pobiegłbym po androida. Przecież byliśmy
kumplami.
Znów zapłakał. Eve położyła rękę na jego dłoni, nie zważając na pokrywające ją strupy.
- Skąd mogłeś wiedzieć. To nie twoja wina. To ich wina. Co jeszcze widziałeś?
- Nie wiem. - Z nosa i oczu ciekło mu jak z kranu. - Chyba zasnąłem. A potem,
zdaje się, że się obudziłem i wyjrzałem na ulicę. Samochodu nie było. Czy w ogóle
widziałem jakiś samochód? Sam nie wiedziałem. Świtało, więc poszedłem do Snooksa.
Myślałem, że on mi powie, czy było tu jakieś wielkie, czarne auto. Zobaczyłem go,
zobaczyłem wielką dziurę, no i krew. Usta miał szeroko otwarte i oczy też. Zrobili mu
taką wielką dziurę. Przestraszyłem się, że może i mi coś takiego zrobią. Musiałem
uciekać, żeby nie wiem co. Zebrałem wszystkie swoje rzeczy, co do jednej. Przeniosłem
się jak najdalej. Właśnie tak zrobiłem. Potem wypiłem, co tam miałem, i znów poszedłem
spać. Nie pomogłem staremu Snooksowi.
- Teraz mu pomagasz. - Eve usiadła prosto. - Porozmawiajmy jeszcze o tych
ludziach w długich płaszczach.
Przepytywali go jeszcze przez godzinę, nie pozwalając mu za bardzo zbaczać z tematu.
Chociaż nie wydusili z niego więcej informacji, Eve uznała, że nie była to godzina
zmarnowana. Kulas ją rozpozna, gdyby jeszcze kiedyś go potrzebowała. Będzie pamiętał,
że ich spotkanie nie było nieprzyjemne. Zwłaszcza że zamówiła dla niego gorący posiłek i
dała mu pięćdziesiąt żetonów kredytowych, chociaż wiedziała, że wydaje na alkohol i
narkotyki.
Powinien trafić na leczenie albo do domu przejściowego. Wiedziała jednak, że długo by
tam nie zabawił. Już dawno pogodziła się z faktem, że nie każdego można uratować.
- Dobrze się spisałeś podczas przesłuchania, Trueheart.
Młody policjant znów się zaczerwienił. Ta cecha budziła jej
sympatię, ale Eve miała też nadzieję, że chłopak nauczy się ją kontrolować. Koledzy z
pracy pożrą go żywcem jeszcze prędzej niż złoczyńcy.
- Dziękuję, pani porucznik. Jestem wdzięczny, że dała mi pani możliwość, żeby
pomóc w tej sprawie.
- Ty go znalazłeś - odparła krótko. - Domyślam się, że nie chcesz spędzić reszty
życia na zbieraniu sztywnych.
Wyprostował się służbiście.
- Chciałbym zdobyć odznakę detektywa.
Prawie wszyscy młodzi policjanci mieli takie ambicje, ale Eve tylko skinęła głową.
- Na razie musisz zostać tam, gdzie jesteś. Mogłabym od razu się
postarać, żeby cię przeniesiono. Pracowałbyś w innej części miasta i dostałbyś innego
zwierzchnika. Ale proszę cię, żebyś się jeszcze nie
przenosił. Masz bystre oczy. Chciałabym, żebyś się uważnie rozglądał po swoim rewirze,
dopóki nie zamkniemy tej sprawy.
Był tak zdumiony jej propozycją i prośbą, że oczy o mało nie wyskoczyły mu z głowy.
- Dobrze, zostanę tam, gdzie jestem.
- Świetnie. Bowers da ci popalić za to, co zrobiłeś. Skrzywił się.
- Już się do tego przyzwyczaiłem.
Mogła zapytać go o więcej, wydobyć jakieś informacje na temat jego przełożonej, ale
zrezygnowała. Nie chciała stawiać go w trudnej sytuacji i zmuszać do obsmarowania
swojego bezpośredniego zwierzchnika.
- Wracaj więc na posterunek i napisz raport. Jeśli natrafisz na coś,
co może mieć związek z tą sprawą, skontaktuj się ze mną albo
z Peabody.
Ruszyła do swojego biura, po drodze nakazując asystentce, żeby skopiowała dysk z
przesłuchaniem.
- I zrób listę wszystkich znanych dealerów z tej okolicy. Nie możemy wykluczyć, że
chodziło o jakieś porachunki związane z nielegalnymi substancjami. Co prawda, nie
potrafię sobie wyobrazić dealera, który dla wyrównania rachunków chirurgicznie usuwa
serce dłużnikowi, ale zdarzały się już dziwniejsze przypadki. Sprawdzimy też wszystkie
znane kulty. - Peabody zapisywała polecenia w notatniku. - Mam przeczucie, że to nie o
to chodzi, ale zajmiemy się nimi na wszelki wypadek.
- Mogę się skontaktować z Isis - zaproponowała Peabody, przypominając sobie
wyznawczynię kultu Wicca, z którą się zetknęły, prowadząc inną sprawę.
Eve jęknęła, ale skinęła głową. Razem wskoczyły na ruchomy chodnik.
- Tak, wykorzystaj tę znajomość. Przynajmniej wykluczymy jeden
motyw.
Zerknęła na przeszkloną ścianę. Po jej zewnętrznej stronie poruszały się szklane tuby,
których unikała jak zarazy, przenoszące w górę i w dół policjantów, urzędników i cywili.
Za nimi dostrzegła kilka jednostek wspomagania powietrznego. Pomknęły ze świstem na
zachód, przemykając między reklamowym sterowcem i pociągiem podmiejskim.
Wewnątrz budynku tętniło życie. Słychać było głosy, tupot stóp ludzi śpieszących do
swoich zadań. Eve rozumiała ten rytm. Zerknęła na zegarek i z dziwnym zadowoleniem
stwierdziła, że jest dopiero dziewiąta. Była na służbie już od czterech godzin, a dzień
zaledwie się zaczął.
- Sprawdźmy, czy udało się ustalić prawdziwą tożsamość ofiary -powiedziała,
schodząc z chodnika. - Mamy jego odciski i próbkę DNA. Jeśli Morris zaczął sekcję zwłok,
to powinien mieć już wiek ofiary, choćby w przybliżeniu.
- Zaraz się tym zajmę.
Peabody skręciła w lewo, Eve podążyła do swojego biura. Było bardzo małe, ale tak
właśnie chciała. Wąskie okno wpuszczało do środka niewiele światła, za to bardzo dużo
hałasu, czynionego przez ruch powietrzny. Jednak autokucharz działał i nie brakowało w
nim doskonałej kawy, specjalności Roarke'a.
Eve zamówiła sobie kubek i westchnęła, kiedy mocny wspaniały zapach pobudził jej
system nerwowy. Usiadła, uruchomiła telełącze, zamierzając uprzykrzyć trochę życie
Morrisowi.
- Wiem, że robi sekcję - powiedziała do jego asystentki, która
usiłowała jej przeszkodzić. - Mam dla niego pewne informacje
dotyczące zwłok. Połącz mnie.
Usiadła prosto, z rozkoszą wypiła łyk kawy i bębniąc palcami w kubek, czekała na
połączenie.
- Dallas. - Twarz Morrisa pojawiła się na monitorze. - Wiesz, że nie znoszę, jak mi
się przerywa, kiedy mam ręce po łokcie w czyimś mózgu.
- Znalazłam świadka, który opisał mi dwóch ludzi związanych ze sprawą. Przyjechali
dużym błyszczącym samochodem, bardzo eleganckim. Jeden niósł skórzaną torbę, drugi
białą, w której, cytuję, „chlupotało". Coś ci to mówi?
- Owszem. - Morris zmarszczył czoło. -Czy twój świadek widział, co tam zaszło?
- Nie, to pijaczyna, przespał całe zdarzenie. Kiedy się obudził, już odjechali, ale to
on pierwszy widział zwłoki. Czy ta chlupiąca torba to może być to, co podejrzewam?
- Tak. Pojemnik do transportowania pobranych organów. To była schludna,
profesjonalna robota. Perfekcyjne pobranie narządu. Mam już niektóre wyniki analiz krwi.
Twoja ofiara dostała odpowiednią dawkę środka znieczulającego. Staruszek nic nie czuł.
Ale sądząc po tym, co z niego zostało, jego serce było niemal bezwartościowe. Wątroba
zrujnowana, nerki do niczego. Płuca mają kolor dna szybu w kopalni węgla. Delikwent nie
zawracał sobie głowy szczepieniami antyrakowymi czy systematycznymi wizytami u
lekarza. W