15726

Szczegóły
Tytuł 15726
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15726 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15726 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15726 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stefan Weinfeld Janczarzy Kosmosu ROZDZIAŁ I: BASHAGA (1) A więc w lipcu upłynie 230 lat! W lipcu? Nie… w czerwcu. Pamiętam, jak dziś… Tego roku było upalnie, trawy pachniały, śpiewały ptaki. Wtedy jednak myślałem tylko o tym, aby coś zjeść — bieda była straszna, zwłaszcza na przednówku i gdyby nie proboszcz Tomaszek, niejeden by cienko śpiewał. Co prawda, to i proboszcz Tomaszek nie był bezinteresowny: trzeba mu było zanieść trzy czaszki, żeby dostać suchara. Z tych czaszek budował kaplicę we wsi Czermna. Fakt, że o czaszki nie było specjalnie trudno. Sam tego nie pamiętałem, ale ojcowie i dziadkowie opowiadali o wojnach, jakie się tu toczyły i o morowym powietrzu, które bez pardonu brało wszystkich, kogo popadło: biednych i bogatych, starych i młodych. Czaszek i kości więc nie brakowało, chociaż trzeba było trochę pokopać po kurhanach, rozrzuconych to tu, to tam; ale też i suchary, które rozdawał ksiądz Tomaszek, były zawsze spleśniałe (wygrzebywał je, aby się inne nie psuły, ale niewiele to pomagało). Choć czerwiec był upalny, trawy były gęste i latanie po wzgórzach na bosaka sprawiało mi nawet przyjemność — nie tak, jak zimą, kiedy nogi marzły na kość (butów nie miałem; łapcie splecione z łyka lipowego trochę tylko chroniły nogi, bo o szmaty do ich okręcenia było trudno). Uzbrojony w duży kij rozgrzebywałem darninę w miejscach, gdzie można się było spodziewać mogił… i oto pewnego dnia coś schwyciło mnie i uniosło do góry, szarpałem się, aby się wyrwać i uciec. Nadaremnie… Tyle tylko zapamiętałem. A właściwie tyle tylko sobie przypomniałem. Jedyne wspomnienie, które mi uświadamia, że jestem skądinąd. Z Ziemi, gdzie żyją nasze pierwowzory. Nie z Androbeidy, gdzie dorosłem i spędziłem właściwie całe moje życie wśród takich jak ja indogów, pod opieką mądrych i dobrych szarfanów. Ilekroć wymawiam słowo „szarfan”, zawsze nasuwają mi się określenia „mądry i dobry”, choćbym nawet nie miał zamiaru ich użyć. Prawdę powiedziawszy nie jestem pewien, co się kryje pod pojęciami „mądry” i „dobry”. Każdy jednak indog od początku wie, że o szarfanie inaczej mówić nie można; po prostu czegoś by brakowało. „Od początku”. Wielokrotnie zastanawiałem się, jak to należy rozumieć. Skąd się biorą szarfanowie mniej więcej wiadomo. Szarfanice poddają się naświetlaniom i wydzielają kokony. Kokony po leżakowaniu wysyła się do wykończalni, gdzie rozcina się je i wydobywa małe szarfaniątka. Tyle wiemy o szarfanach, którzy prowadzą przecież życie oddzielne i dla nas zamknięte. Ale skąd się biorą indodzy? Skąd przyszedłeś do obozu ćwiczebnego, bracie indogu? „Z obozu przejściowego” — odpowie. Ale jak indog dostał się do obozu przejściowego, pozostaje dla każdego z nich tajemnicą. Dla każdego z wyjątkiem mnie. U mnie jednego pozostały wspomnienia: wspomnienia słabe, niewyraźne, oderwane. Jakaś postać schylająca się ku mnie… migające w słońcu gołe pięty chłopaka, za którym biegałem… patyk. Zwykły patyk. Chwytałem się tych strzępków, odświeżałem je, pielęgnowałem troskliwie, aby nie zanikły. I przez lata starannie poszerzałem te obrazy, aż wreszcie połączyły się ze sobą w jeden ciąg zdarzeń. Stąd wiem, że pochodzę z Ziemi. Ale inni? Hayams, Martour, Winniczek, Alexander? Oni też? Czy może szarfani stworzyli ich sztucznie, jak tworzą na przykład ziemskie jedzenie? Trudno powiedzieć. Gdybym mógł z kimś z nich szczerze porozmawiać… dowiedzieć się, czy coś im się przypomina… ale to jest niemożliwe. Ja też nie zdradzam się nikomu z tym, co wiem o sobie. Nie można się przecież przyznać nawet do tego, kim się było w poprzedniej identyczności. Na przykład ja sam: Bashaga. Dawniej byłem Sjetonem, jeszcze dawniej Rooseveltem, Disraelim i Franciszkiem I. Nie wolno mi o tym nawet pisnąć, bo przecież kiedy się przechodzi z jednej do drugiej identyczności, trzeba zażyć pastylki zapomnienia. I słusznie, bo przecież inaczej wszystko by się mieszało. Ale z drugiej strony nie zacierają też te pastylki całej wiedzy, bo przecież trzeba byłoby zaczynać wszystko od początku. Wiele zaś z tego, co nabywa się w trakcie danej identyczności, jest nader przydatne: jak na przykład znajomość języka albo umiejętność spożywania ziemskich potraw. Gdyby trzeba było za każdym razem uczyć się od nowa jeść… brrr! Do dziś, choć nauczyłem się panować nad sobą, nie potrafię przełknąć żadnej z ziemskich potraw bez obrzydzenia. Nie ja jeden zresztą. Nie ma indoga, który nie wolałby tabletek MSP. Wystarczą dwie tabletki dziennie: po jednej rano i wieczorem. Zachowują siły, przywracają dobre samopoczucie i zapewniają stan pełnego zadowolenia. I nic dziwnego, bo nazwa pochodzi od słów: Młodość, Sprawność… co jednak się kryje pod słowem zaczynającym się od P — nikt z nas nie wie. Jak sądzę Ziemianom nie znane są tabletki MSP; może dlatego żyją tak krótko. I może dlatego tak zmieniają swój wygląd: tyją, dostają zmarszczek na twarzy, tracą włosy na głowie. A my musimy się do nich sztucznie upodabniać. I to też nie należy do przyjemności. Smutny jest los indoga — właśnie dlatego, że musi wcielać się w Ziemianina. Każdy wolałby stać się szarfanem. Byłoby niezwykłym szczęściem pulsować jak oni jasnością to seledynową, to błękitną, to pomarańczową. Ilekroć zdarza mi się widzieć szarfana w takiej postaci, niemieję z zachwytu. Na ogół jednak przychodząc do naszego obozu przybierają postać indogów, a więc ziemianopodobną. Mała kula głowy zniekształcona przez oczy i uszy, nos i usta, śmieszny tułów i długie, niezgrabne kończyny. Zresztą wszystko to podrobione bardzo udatnie. I pewien jestem, że gdyby szarfan zechciał, pojawiłby się przede mną w mojej własnej postaci Bashagi, czy też w postaci któregokolwiek indoga z mojego obozu: Martoura, Hayamsa czy Alexandra. Podobno jednak te możliwości są ograniczone czasowo: szarfan nie może jakoby zachować bez przerwy postaci Ziemianina przez czas dłuższy niż, jak mówią niektórzy, cztery godziny, a jak twierdzą inni — tylko dwie. Teraz, kiedy siedząc w izolatce i czekając na niewiadomy mi los usiłuję zdać sobie sprawę z tego, co zaszło, dziwię się sam sobie. Te naiwne pytania, które dręczyły mnie przez może sto lat, a może przez czas jeszcze dłuższy… Dlaczego szarfanom zależy na tym, abyśmy byli ziemiano—podobni? Dlaczego tolerują brutalność służb dozoru? Dlaczego układają program zmian identyczności? Dlaczego, dlaczego, dlaczego…? I wreszcie, dlaczego, jeśli są mądrzy i dobrzy, postępują tak, że muszę sobie te wszystkie pytania zadawać? Oczywiście nie zdradzałem się nikomu z tymi rozterkami. Jeszcze by też… Nie zapomniałem losu Cavoura. Identyczność tę miał pewien młody chłopak, przybyły bezpośrednio z obozu przejściowego. Nie znał jeszcze wszystkich reguł gry i nie rozumiał, czemu żądają od niego wykonywania męczących i niemiłych ćwiczeń w zakresie ziemianopodobieństwa. Chciał tylko, aby pozostawiono go w spokoju. W normalnej półdrzemce, w którą zapada każdy indog po spożyciu tabletek MSP i w jakiej najchętniej pozostawałby do następnej porcji tabletek. Jego zorca pragnął się wykazać i nie tylko zadawał mu coraz więcej ćwiczeń, ale i dręczył nieustannymi ziemskimi posiłkami. Cavour poskarżył się przyzorcy i tak kolejno dotarł — w owym czasie było to jeszcze możliwe — do następnych szczebli w hierarchii obozu: do dozorcy i wreszcie nawet do nadzorcy. Rezultat był taki, że odebrano mu całkowicie tabletki MSP i przeniesiono na ziemski wikt z jakimiś innymi pigułkami. Cavour zmieniał się w oczach. Po kilku dniach miał już pomarszczoną skórę, białe włosy i z trudnością się poruszał. Przeniesiono go wtedy do izolatki, z której zabrali go szarfani. Co się z nim dalej stało, nie wiadomo. Nie spotkałem go już ani też nie słyszałem, aby pojawił się gdziekolwiek w nowej identyczności. Nauczyło mnie to ostrożności. Nauczyło mnie nie zadawać niepotrzebnych pytań, nawet nie zastanawiać się nad nimi. Ale teraz sam siedzę w izolatce i choć na razie regularnie dostaję swoją porcję tabletek MSP, nie wiem nawet, co mi grozi. To właśnie jest najgorsze: niepewność i oczekiwanie. I aby zabić czas, rozliczam się sam ze sobą. Gdzie popełniłem błąd? Gdzie i kiedy? Nie ma sensu sięgać do początków mojego pobytu w obozie, czy tylko do początków mojej obecnej identyczności. Muszę przyjąć jakiś fakt, przed którym nie działo się nic takiego, co trzeba byłoby brać pod uwagę. Jaki fakt? Przybycie kogoś z nową identycznością? Zmiana kogoś z szarż dozoru? Nie, nie, nie. Jeśli coś takiego miało jakieś znaczenie, to już po owej cenzurze, którą powinienem teraz sam określić. A jest nią… tak, niewątpliwie stała się nią partia pokera, którą pamiętam, jakby to było wczoraj… Rozdawał Martour. Sprawnie potasował karty i zaczął dzielić po jednej: mnie pierwszemu, następnie Alexandrowi, Kostowowi, Pietsowi i wreszcie sobie. Zorca NS–27 przyglądał się nam od niechcenia. Jestem pewien, że czyhał tylko na to, aby któryś z nas się pomylił. „Do nas, indogów operacyjnych, szarże dozoru odnoszą się złośliwie (odpłacamy im za to pogardliwą obojętnością), ale NS–27, jak mi się wydaje, czerpał szczególną przyjemność z prawa do zalewania nam sadła za skórę. Wiedzieliśmy o tym i mieliśmy się na baczności. Na szczęście przed ową rozgrywką oglądaliśmy realitet pokera, nie trudno nam zatem było naśladować Ziemian podczas tej idiotycznej zabawy. Ja na przykład wyczekałem, aż karty zostaną rozdane, wziąłem je w rękę, równiutko złożyłem i dopiero wówczas porozkładałem powoli, jak gdyby nie chcąc zbyt pospiesznie pozbawiać się nadziei. Alexander chwytał każdą kartę pożądliwie, przymierzał do innej i przekładał. Kostow brał karty powoli — jak gdyby namyślając się — i wydymał policzki z wyrazem głębokiej rozwagi. — Bashaga ma głos! — powiedział Martour. Spojrzałem jeszcze raz na karty. Dwa walety, dalej dziesiątka, król i as z innych kolorów. Mogłem liczyć na trójkę, na jakiegoś małego strita, na nic więcej. — Pas! — odezwałem się. — Pas! — powtórzył za mną jak echo Alexander. — Pas. — Pas. — Otwieram z dwóch żetonów — odezwał się Martour. — Dochodzę — powiedziałem. — Ja nie — Alexander rzucił karty. — A ja tak. — I ja — zamknął kółko Piets. Zastanawiałem się właśnie, ile dokupić i do czego, kiedy nagle rozległ się ryk NS–27: — Co, już masz dosyć gry, ty…! Podniosłem oczy, starając się nie zmienić wyrazu twarzy. Lata treningu nauczyły mnie opanowania. Byłem zresztą pewien, że nie popełniłem żadnego wykroczenia. Trzeba było jednak upewnić się, pod czyim to adresem NS–27 rzucał stek wyzwisk. Piets miał niewinnie zdziwioną minę, Martour zachowywał się tak, jak gdyby żadne słowo nie docierało do jego uszu. Kostow spoglądał na zorcę z wyrzutem, że przeszkadza mu w grze. Alexander… tak, Alexander siedział nieruchomo, ale bladość twarzy zdradzała mi, że to właśnie on czuje się winny. Biedny chłopak! Zdekoncentrował się na moment korzystając z tego, że licha karta zwolniła go od udziału w rozgrywce. Może poczuł się senny… może po prostu nie chciało mu się myśleć o niczym… a może wręcz przeciwnie, chciał o czymś pomyśleć. Jeśli tak, wybrał zły moment. Nie wolno myśleć, nie wolno nie myśleć, nie wolno się dekoncentrować. Obowiązkiem indoga jest nieustanna obecność w teraźniejszości, nieustanne czuwanie. Alexander sprzeniewierzył się temu i musiał ponieść konsekwencje swojego błędu. Był jednak na tyle opanowany, że nie okazał ani zaskoczenia, ani zmieszania. Nie mrugnął okiem, kiedy NS–27 dorzucił mu wieczorne kładzenie pasjansa — czynność równie nużącą, co niepotrzebną, jako że nie występującą już w żadnym ze współczesnych realitetów. Godzina dodatkowych i niecierpianych zajęć za chwilę zapomnienia była aż nadto dotkliwym obciążeniem. Zorcy NS–27 to jednak nie wystarczało. Pragnął przełamać obojętność Alexandra, dokuczyć mu w sposób szczególnie wyrafinowany. — Ty cuchnąca podobizno człowieka — powiedział. — Jutro obejmiesz ręczny dyżur w kuchni. Jeśli NS–27 zamierzał dopiec Alexandrowi do żywego, udało mu się to w zupełności. Po raz pierwszy zobaczyłem w oczach indoga jakieś dziwne migotanie. Pobladł, z rękoma zaciśniętymi na krawędzi stołu pochylił się cały do przodu. Ręczny dyżur w kuchni. To było niewiarygodne. Kiedy sam byłem zorcą — pomiędzy identycznością Franciszka I a Disraeliego — technologia szarfanów nie miała jeszcze opanowanej sztuki pełnoautomatycznego przyrządzania ziemskich potraw z wytworzonych na Androbeidzie quasiziemskich półproduktów. Indodzy operacyjni musieli wtedy pełnić na zmianę dyżury w kuchni i przyprawiać jedzenie. Ale teraz? Teraz, kiedy na początek linii technologicznej podajnik wprowadza namiastkę jajek, a na końcu tej linii wychodzą gotowe do spożycia (lub do składowania) potrawki z drobiu? Ciekawe, jak też to sobie NS–27 wyobrażał: wyłączenie linii automatycznej? Czy też poruczenie Alexandrowi którejś z czynności tej linii, na przykład siekanie sztucznego mięsa? Nie dowiedziałem się nigdy, bo NS–27 zrezygnował ze swojego zamiaru. Zrezygnował zapewne od razu, gdy tylko Alexander syknął przez zaciśnięte zęby: „Tylko spróbuj…!”, ale odgrażał się jeszcze: — Ręczny dyżur! Sam dopilnują! Następnego dnia nie pojawił się jednak na służbie. Zastąpił go MP–14, który był kiedyś indogiem operacyjnym, mając wówczas identyczność Netha. MP–14 był względnie wyrozumiały, choć musiał też dbać o własną opinię. Delikatne traktowanie indogów operacyjnych obciążałoby jego własne konto, dlatego też na każdym kroku starał się wykazać gorliwość — ale ograniczał ją do krzyku. Tak więc do dyżuru nie doszło; byłem jednak pewien, że rozgrywka pomiędzy tymi dwoma dopiero się zaczęła i, że prędzej czy później dojdzie do drugiej rundy. Tymczasem jednak zajęcia toczyły się zwyczajnie, powiedziałbym nawet: monotonnie, gdyby nie zwyczajna ich bezplanowość. Nigdy nie było wiadomo, co będzie dnia następnego. W ostatniej chwili odpowiednie dyspozycje otrzymywał zorca od przyzorcy, ten od dozorcy, ten… W końcu kierowali wszystkim z pewnością szarfani, mądrzy i dobrzy. Ale czym kierowali się szarfani? Czego od nas chcieli? W jakim celu nas szkolili? Nie wolno zadawać takich pytań, nawet sobie samemu, w myśli — to jedno z najcięższych wykroczeń. Teraz jednak jest mi już wszystko jedno. Niczym nie odmienię mojego losu; zresztą nie wydaje mi się, abym ośmielił się go odmienić nawet gdyby to było możliwe. Pragnę jedynie, aby dany był mi czas na przemyślenie wszystkiego od nowa. Od owego starcia Alexandra z zorcą NS–27. Któregoś dnia zapowiedziano realitet. W sali było wielu nowych z innej grupy, znanych mi jedynie z widzenia. Ustawili się pod ścianami, jak gdyby pragnąc mieć jakąś osłonę za plecami. Ja zaś przecisnąłem się jak tylko mogłem najbliżej linii oddzielającej dookolny ekran od widowni. Im bliżej ekranu, tym łatwiej obserwować szczegóły, które okazują się później nieocenioną pomocą przy wszystkich ćwiczeniach ziemianopodobieństwa. Zresztą tym razem najbardziej zainteresowanym spośród nas wszystkich był Martour. Zapowiedziano bowiem sprawdzian jego identyczności zamiast uprzednio spodziewanego tematu ogólnego w rodzaju posiłku, ruchu ulicznego czy konwersacji pomiędzy Ziemianami. Przestrzeń ekranu zaczęła gęstnieć i wypełniać się quasi rzeczywistością. Najpierw zwróciłem uwagę na ogromne biurko i stojący opodal wykwintny owalny stół. Potem za biurkiem wypłynął z nicości głęboki fotel, na którym wywołana została postać Ziemianina. Ziemianina czy indoga? Na fotelu siedział przecież… spojrzałem w bok. Znów, jak tyle już razy, uległem złudzeniu. Nie było wątpliwości: Martour znajdował się o trzy kroki ode mnie. Na fotelu siedział jego pierwowzór, Martour ziemski — o tej samej twarzy, o tej samej figurze, o tych samych powolnych, niespiesznych ruchach. W ręku miał kartkę papieru, widocznie jakiś dokument. Przeczytał go, odłożył, zamyślił się. Wyraźnie pochłonięty swoimi rozważaniami wydobył z kieszeni kapciuch i fajkę, nabił ją tytoniem i przygotował do palenia. Zastanowił się znów, odłożył fajkę na biurko i rzekł: — Detrasse! Zajarzył się fragment przeciwległej ściany i pojawiła się twarz młodego mężczyzny: — Jestem, słucham — powiedział. — Detrasse, trzeba poinformować członków gabinetu, że jutrzejsze posiedzenie rozpocznie się o dwie godziny później, niż zazwyczaj. — Tak jest. Twarz mężczyzny zniknęła. Martour — pierwowzór sięgnął po fajkę, zapalił ją, wstał ociężale z fotela. Jakiś czas chodził po pokoju pykając z fajki, następnie doszedł do stołu i wydobytym z kieszeni przybornikiem wyczyścił fajkę nad dużą kryształową popielnicą. Quasi rzeczywistość rozwiała się nagle i przestrzeń rozrzedziła się. Indog Martour przeszedł za linię dzielącą widownię od przestrzennego ekranu. Teraz dopiero miał się rozpocząć test. Ponownie wywołano z niebytu biurko, stół, fotel i ponownie pojawił się pierwowzór — z tym jednak, że natychmiast w zajmowaną przezeń przestrzeń wstąpił jego identyczny indog. W scence, której powtórzenie miało teraz nastąpić, zadaniem indoga było wierne naśladowanie wszystkich ruchów, gestów, nawet grymasów twarzy pierwowzoru. Początkowo wykonywał to bez zarzutu. Nie sposób było ocenić, gdzie jest indog, a gdzie jego pierwowzór: „nasz” Martour zajmował dokładnie to samo miejsce w przestrzeni, co Martour „ziemski”. Dopiero po rozmowie z tym jakimś tam Detrassem indog wypadł nieco ze swej roli: zamazane kontury postaci wyraźnie wykazywały, że nie udało mu się w przestrzeni i w czasie pokryć się dokładnie z odpowiednikiem. Błąd został natychmiast wychwycony, sprawdzian przerwany i podjęty od początku. Zanosiło się na to, że realitet Martoura potrwa dość długo. Ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłem się i ujrzałem Hayamsa. — Chodź do sali ćwiczeń — powiedział. — Nie ma tu co sterczeć. Miał rację. Nie należało oczekiwać niczego ciekawego. Obecność, na czyimś sprawdzianie identyczności nie jest obowiązkowa i można ten czas wykorzystać na indywidualne zajęcia sprawnościowe. Poszedłem za nim do gabinetu cichej obrony. Przy ścianie umieszczone były w pozycjach stojących i siedzących ruchome manekiny. Hayams wybrał z półki dwa noże, jeden z nich wyciągnął w moim kierunku. — Zaczynaj! — zachęcił. Nie przepadałem za tą umiejętnością, ale doskonalenie się w niej było i jest obowiązkiem każdego indoga niezależnie od jego aktualnej identyczności. Włożyłem nóż do kieszeni i zająłem stanowisko w odległości ośmiu kroków od stojącego manekina. Rozległ się cichy gong. Natychmiast sięgnąłem po nóż, otworzyłem go w chwili zamachu i cisnąłem. W tej samej chwili manekin pochylił się w bok; mój nóż utkwił w jego ramieniu. — Źle! — oświadczył Hayams. — Teraz ja. Zbliżył się do stanowiska. Zanim jeszcze przebrzmiał gong, nóż świsnął w powietrzu przebijając szyję manekina, który nie zdążył uchylić się przed ciosem. — Niepotrzebnie odchylasz się do tyłu. To zabiera czas. Rzuć się do przodu — powiedział Hayams, demonstrując kolejne fazy prawidłowego rzutu. Wyjęliśmy noże z manekinów i powróciliśmy na stanowiska. — Nie wydaje ci się, że gdyby na miejscu manekina był indog, po otrzymaniu takiego ciosu nie byłby już do niczego zdolny? — Hayams obserwował drgającą jeszcze rękojeść noża tkwiącą tym razem w piersi manekina. Pytanie to nie było bynajmniej niewinne, toteż zamierzyłem się i rzuciłem nóż, zyskując w ten sposób kilka sekund na zebranie myśli. Do czego Hayams zmierzał? Czy chciał mnie wybadać? Chciał mnie skłonić do zwierzeń? — Nie słyszałem jeszcze, aby rzucano w indoga — odpowiedziałem niezbyt mądrze, ale dostatecznie ostrożnie. — Ja też nie — potwierdził obojętnie. Wyraźnie się wycofywał. Oznaczało to, że jego pierwsza uwaga była próbą nawiązania kontaktu; nie chciał jednak posuwać się za daleko, zanim nie upewnił się, że może mi zaufać. Rzucaliśmy dalej w milczeniu. — Ale przypominam sobie z poprzedniej identyczności nieszczęśliwy wypadek: jeden z indogów sam nadział się na nóż… Teraz on miał mnie w ręku: przyznałem się, że mimo pastylek zapomnienia coś mi w pamięci pozostało. Uznałem jednak, że mieści się to w granicach dopuszczalnego ryzyka. Hayams przestał rzucać i spojrzał na mnie. — Ciekawy jestem, czy szarfanom udało się zasklepić ranę — rzekł. Śmiało z jego strony! Wyrazić wątpliwość w możliwości dobrych i mądrych szarfanów? — Zabrano go natychmiast, ale już nigdy więcej nie powrócił do grupy pod żadną identycznością. Mówiąc to rozejrzałem się po gabinecie. Zrozumiał. — Nie ma tu żadnej instalacji podglądu—podsłuchu — rzekł. — Nie wiem, dlaczego tak jest, ale na pewno nie ma. Sprawdzałem dziś rano. Teraz już wiedziałem: jego rozmowa ze mną nie była przypadkowa. Hayams szukał kogoś, z kim mógłby szczerze porozmawiać o tym, o czym nie wolno nawet myśleć. Wybór jego padł na mnie. Mógłbym posunąć się znacznie dalej, gdybym chciał. Chciałem. — Myślę, że uczymy się cichej obrony nie po to, aby szarfanowie zasklepiali czyjeś rany — powiedziałem. — Dzisiaj rano spotkałem tu Alexandra. Rzucał nożem z taką zaciekłością, jak gdyby widział w manekinach kogoś, kogo chciałby unieszkodliwić. Zastanowiłem się. — Może wyładowywał w ten sposób swoje napięcie psychiczne? — Może — odrzekł z powątpiewaniem Hayams. — A co zrobi, jeśli do tego nie wystarczą manekiny? W tym właśnie momencie rozległo się przerywane buczenie. Wzywano nas na kolejną zajęcia zbiorowe. Rozmowa urwała się — ale wiedziałem już, że mogę ją podjąć w dowolnym momencie, byle w sprzyjających okolicznościach. Jednakże nie było o nie tak łatwo. Cały czas od wczesnego poranka do późnego wieczora zajmowały nam zajęcia zbiorowe. Ćwiczyliśmy poruszanie się w ruchu ulicznym, posługiwanie się przedmiotami użytku codziennego, nowe zwroty w różnych ziemskich językach, zasady ziemskiego ubioru. I oczywiście ćwiczyliśmy gimnastykę akrobatyczną. Nie wiem, czy wśród Ziemian znajdzie się wielu takich, którzy mogliby w tej mierze dorównać indogom. Oglądane przez nas realitety na ten temat bynajmniej nas nie olśniewały, indog potrafi przecież zrobić ze swoim ciałem co tylko zechce: rzucać się z wysokości, wspinać, skakać z pędzącego pojazdu nie robiąc sobie żadnej krzywdy. Umiejętności te są stale doskonalone, a zorcy asystujący przy ćwiczeniach — nader wymagający. To da się zrozumieć. Niestety — granica pomiędzy słusznym wymaganiem, a szykaną jest nieuchwytna. Kto może powiedzieć, czy rozkaz wykonania jeszcze jednego zwisu podyktowany jest gorliwością, czy złośliwością? W dużym chyba stopniu wszystko zależy od tego, jak się subiektywnie taki rozkaz odczuwa. Zorca NS–27 był z pewnością w równym stopniu gorliwym, co złośliwym. Prowadził gimnastykę akrobatyczną w sposób tak dokuczliwy, że koniec zajęć witany był zawsze z ulgą. I tym razem nie odstąpił od swojego zwyczaju. Chociaż ćwiczenie było bardzo proste (potrójne salto z pędzącego wehikułu z zeskokiem na oznaczone miejsce) dopatrywał się w jego wykonaniu różnych, może nie istniejących, uchybień. Ja szczęśliwie zaliczyłem ćwiczenie za trzecim podejściem, Hayams za drugim, Martour dopiero za piątym. Kiedy nadeszła kolej Alexandra, NS–27 wyraźnie się ucieszył. Indogowi nie wróżyło to nic dobrego. Trzeba przyznać, że w ocenie pierwszych czterech podejść Alexandra trzeba było uznać pewne mankamenty. Piąte salto było jednak bezbłędne, szóste i siódme — wręcz wzorowe. Przy ósmym Alexander zdziwił się: „Jeszcze mam powtarzać?” NS–27 obrzucił go w odpowiedzi lawiną przekleństw i zażądał, aby indog wykonał to samo ćwiczenie odbijając się do tyłu. O dziwo, indog przystał na to nawet nie oponując; zeskoczył jednak w ten sposób, że nogi jego uderzyły z całą siłą w ramiona zorcy. NS–27 przewrócił się, jak ścięty silnym strzałem król kręglowy i stracił przytomność. Alexander stanął przy nim nawet nie usiłując podnieść go z ziemi. Ktoś nadał sygnał alarmowy. Natychmiast pojawił się patrol wypadkowy. Po kilkunastu minutach intensywnych zabiegów NS–27 zaczął powracać do siebie. Wciąż nie mógł jeszcze mówić, ale palcem wskazał na Alexandra. Wyglądało to jak orzeczenie wyroku i zostało przez patrol odpowiednio zrozumiane: chłopca (który zresztą nie stawiał najmniejszego oporu) natychmiast obezwładniono i zabrano w niewiadomym kierunku. Również i nas na wszelki wypadek oddzielono od reszty obozu, zawieszając dotychczasowe ćwiczenia. Nikt z nas nie miał pojęcia, co to oznacza… ROZDZIAŁ II: BASHAGA (2) Jasność seledynowa przeszła w błękitną, a następnie w pomarańczową. Potem szarfan znikł. Nikt z nas się nie poruszył. Usiłuję odtworzyć sobie ten moment, chociaż nie jestem pewien, czy dopisze mi pamięć. Mógłbym co prawda powtórzyć najdokładniej każde słowo szarfana, jednak nie potrafię wiernie oddać swoich ówczesnych odczuć. Zaskoczenie? Zdumienie? Radość? Niepewność? Wszystko to — i nic z tego. I jeszcze coś innego. Poczucie, że świat wokół mnie raptownie się zmienił i że to WCZORAJ, które tak dobrze znałem i do którego byłem przyzwyczajony, bezpowrotnie odeszło. Najbardziej w tym wszystkim zadziwiło nas powiązanie zmiany z postępkiem Alexandra sprzed kilkudziesięciu godzin. Czy mógłby ktokolwiek przewidzieć, że na taki właśnie fakt czekali mądrzy i dobrzy szarfani? Oni, którym zawdzięczamy spokój, umiarkowanie i opanowanie, dopatrzyli się w gwałtownej reakcji Alexandra potwierdzenia pełni ziemianopodobieństwa. Orzekli, że osiągnięcie takiego stanu przez jednego indoga świadczy podobnie o innych. Zdecydowali, że wybiła godzina podjęcia bezpośrednich przygotowań do wysłania nas na staż. Na staż Na ZIEMI… Tak więc — myślałem — nadeszła pora pożegnania Androbeidy. Ćwiczenia ziemianopodobieństwa wkrótce już być może się przydadzą i dzięki nim właśnie poczuję się swojsko na tej dalekiej i obcej — a może i bliskiej zarazem? — planecie. W chwilę po zniknięciu szarfana nadzorca oznajmił nam o nowych zasadach organizacyjnych, które nas będą obowiązywać. Zgromadzeni w sali indodzy operacyjni będą przeniesieni z obozu ćwiczebnego na specjalny poligon przygotowawczy, gdzie będą szkoleni indywidualnie pod kierunkiem wybranych szarż dozoru wyższych szczebli. W przygotowaniach wezmą także udział szarfani. Rzeczy osobistych brać ze sobą nie wolno. Całe niezbędne wyposażenie znajdziemy na poligonie. Do dotychczasowego obozu nie powracamy. Bezpośrednio po odprawie zajmujemy miejsca w transporterach. W trzy godziny później byliśmy już jak w innym świecie. Wszystko tu przypominało do złudzenia wnętrza z realitetów. Korytarze, sale, w których rozstawione były stoliki i fotele. Pokoje sypialne z prawdziwymi łóżkami zasłanymi ziemską pościelą. Odzież w szafach szyta na wzór ludzki, jakkolwiek dostosowana do figur indogów. I tylko na suficie w rogu każdego pokoju jaśniał, jak w dawnych sypialniach zbiorowych, słabo widoczny czerwony punkt podglądu — podsłuchu. Wkrótce okazało się, że i pokój sypialny należy do terenu ćwiczeń. Musiałem dostawać się do niego niepostrzeżenie, otwierając zamek bez klucza za pomocą wymyślnie wygiętego drutu. Musiałem poruszać się w nim tak cicho i ostrożnie, aby niczym nie zdradzić swojej obecności. Liczne pułapki i czujniki zastawione w nieoczekiwanych miejscach zdradzały mnie nawet wówczas, gdy wydawało mi się, że już jestem absolutnie bezpieczny. Trzeba było więc nauczyć się wykrywać i unieszkodliwiać urządzenia alarmowe. Odrębnym zadaniem było włamywanie się do szaf i szuflad w sposób nie pozostawiający żadnego śladu. Wszystko to było mordęgą, której nie chciałbym jeszcze raz przeżywać. Zimno mi się robi, gdy przypominam sobie konsekwencje źle wykonanego zadania. W obozie kara sprowadzała się do powtarzania ćwiczeń z dobrze znanego repertuaru, a tu… elektrowstrząsy, dotkliwe kłucia… oczywiście nie kary, ale następstwo nieumiejętnego rozbrajania sideł. W końcu opanowałem pewien stopień sprawności, chroniący mnie przed przykrymi niespodziankami. Bardzo byłem ciekaw, jak sobie z tym wszystkim radzą inni. Mimo tego, że sypialnie nasze umieszczone były w jednym korytarzu, nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu. Jedyną osobą, z którą stale się spotykałem, był indog — instruktor; nie jestem zresztą pewien, czy nie wcielał się w niego szarfan. Rzeczowy i lakoniczny pojawiał się na krótko kilka razy dziennie, ograniczając się do przekazywania mi tabletek MSP i nowych poleceń. Chyba straciłem wówczas rachubę czasu. Sięgając myślą wstecz nie potrafię ocenić, ile minęło od czasu zakwaterowania na poligonie do dnia, kiedy względna monotonia zajęć przerwana została odmiennym nieco od poprzednich poleceniem: miałem się włamać nie do swojej, lecz do cudzej sypialni. Czułem się już na tyle pewien siebie, że nie przypuszczałem, aby mogło mi to sprawić jakiś kłopot. Sprzętów w sypialni było niewiele, rozmieszczenie ich znałem na pamięć, wiedziałem, gdzie jakich pułapek można się spodziewać. W środku nocy otworzyłem bez trudu drzwi wskazanej sypialni i bezszelestnie wślizgnąłem się do środka. Zrobiłem dwa niewielkie kroki i… nagle rozległ się przeraźliwy jazgot kilku naraz urządzeń alarmowych. Zanim zdążyłem się zorientować w sytuacji ktoś napadł na mnie, przewrócił na podłogę i zgniótł kolanami klatkę piersiową. Poczułem zimne ostrze noża na gardle. W tym samym momencie zajarzył się sufit. Zobaczyłem najpierw rękę, potem twarz Hayamsa; wydawało mi się, że ujrzawszy mnie był nie mniej zaskoczony, niż ja sam. Cofnął nóż i wstał; byłem zamroczony, usiadłem, oparłem się plecami o ścianę. Sypialnia była inna, niż moja i zupełnie inaczej umeblowana. Gdyby nawet nie było w niej nikogo, nie dałbym sobie rady z wykonaniem zadania: dobraniem się do biurka. W kącie stał „mój” instruktor. Patrząc na mnie beznamiętnie, jak na rzecz, powiedział: — Tym razem, Bashaga, wyszedłeś cało — ale na przyszłość bądź zręczniejszy. Nie powiem, abym się czuł pewnie w tym momencie. W każdym razie ucieszyłem się na widok Hayamsa, chociaż zdążyliśmy zamienić jedynie kilka obojętnych zdań. Instruktor wygonił mnie natychmiast do mojej sypialni. Przez kilka następnych dni miałem do wykonania tak intensywne ćwiczenia, że czułem się po nich do ostatka wyczerpany. A mimo to którejś nocy bardziej wyczułem, aniżeli spostrzegłem czyjąś obecność w pokoju. Sen opuścił mnie od razu. Leżałem jeszcze przez chwilę bez ruchu, a potem jak najciszej stoczyłem się na podłogę. Wyczekałem, aż postać zbliży się do łóżka, a potem rzuciłem się na nią. — Doskonale, Bashaga. Zapaliło się światło. Intruzem był mój instruktor. I tak zaczęła się seria nocnych wizyt. Składali mi je — nieproszeni — to Martour, to Alexander, Hayams, inni. Ja też nie pozostawałem im dłużny. Był to okres nieustannego napięcia. Nigdy nie wiedziałem, czego się można spodziewać. Czasami trzy, cztery noce z rzędu były zupełnie spokojne, kiedy indziej znów bywało, że odwiedzano mnie dwukrotnie w ciągu jednej nocy. Zdarzało się i tak, że po powrocie od Alexandra natknąłem się w moim pokoju na Hayamsa, który dobierał się właśnie do sejfu. Obaj byliśmy tak ubawieni, że zamiast walczyć ze sobą wybuchnęliśmy śmiechem. Zresztą, gdy czynnik zaskoczenia nie odgrywał już tak decydującej roli (liczenie się z koniecznością stawiania czoła nocnym „gościom” weszło w przyzwyczajenie), odpieranie ataków stało się nawet rozrywką; wtedy jednak przeszliśmy do nowych zajęć. Na poligon sprowadzono kilku nieznanych nam indogów z obozu przejściowego. Nie mieli oni jeszcze żadnej identyczności, a wyszkolono ich w zakresie niezrozumiałego dla mnie obowiązku dyżurowania przy drzwiach. Określano to mianem „służba wartownicza”, która to służba, jak się dowiedzieliśmy, była na Ziemi bardzo rozpowszechniona. Wartownicy wyposażeni byli w dziwaczne przedmioty, skonstruowane przez szarfanów na podobieństwo ziemskich. Do czego służą te przedmioty, mieliśmy się już wkrótce dowiedzieć. Od początku jednak nie mieliśmy z wartownikami bezpośredniego kontaktu. Byli oddzielnie zakwaterowani i nie wykazywali żadnej ochoty, aby się z nami porozumiewać. Prawdę powiedziawszy i my też trzymaliśmy się od nich z daleka. Cechowało nas wzajemne uczucie nieufności i niechęci. W kilka dni po pojawieniu się owych indogów, którzy bezzwłocznie objęli służbę przy drzwiach niezamieszkałego pokoju — po dwóch na jedną zmianę — instruktor grupy przyniósł ze sobą niewielką paczuszkę. Były w niej osobliwe żetony z przykuwającym wzrok, choć trudnym do opisania wizerunkiem. Każdy z nas dostał taki żeton z przykazaniem, aby mu się zbytnio nie przypatrywać. Indog jest do tego stopnia przyzwyczajony do skrupulatnego wykonywania poleceń, że nawet nam przez myśl nie przeszło, aby ten zakaz złamać. Jestem zresztą pewien, że jeśli kogokolwiek wzięłaby ochota dokładniejszego oglądania żetonu, zrezygnowałby natychmiast po demonstracji jego działania. Odbyła się ta demonstracja na trzeci dzień — po przybyciu specjalnego nadzorcy, jak podejrzewałem, szarfana w krótkotrwałej postaci indoga. Wszedł do sali, w której nas zgromadzono, rozejrzał się wokół i wskazał palcem na Kostowa. — Podejdź do mnie!— rozkazał. Kostow zbliżył się do niego. — Masz przy sobie nóż cichej obrony? Wyjmij go i trzymaj gotowy do rzutu. Od czasu przybycia na poligon mieliśmy te noże stale przy sobie. Kostow wyjął więc go i trzymał w pozycji „pogotowie”. Przybyły podsunął mu wówczas żeton pod nos. — Obejrzyj go dokładnie! Kostow wpatrzył się w żeton. Już po chwili widać było, że usiłuje oderwać wzrok… choćby zamknąć powieki… bezskutecznie. Przyglądał się tajemniczemu znaczkowi jak skamieniały. W pewnym momencie nóż wypadł mu z ręki. Nadzorca pchnął go. Indog upadł, jak drewniany manekin. Dopiero szarfan powiedział: — Już możesz się ruszać… Możesz się ruszać… Wstań i dołącz do grupy! Kostow drgnął, podparł się ręką, najpierw usiadł, a potem podniósł się powoli i chwiejąc się na nogach wrócił na miejsce. Nadzorca wskazał na mnie. — Ty! Podszedłem. — Przyjrzyj się! Żeton mienił się, obraz drgał, wydając jakieś błyski. — Możesz powrócić na miejsce. Odstąpiłem, zdziwiony. Cóż miał oznaczać ten pokaz, w którym nic się nie działo? Czemu inni tak badawczo mi się przyglądali? — Tak, jak wam mówiłem… Mówił coś? Nie przypominałem sobie. — …żeton jest bardzo skuteczny w konfliktach z ludźmi. Ćwiczenia z nim rozpoczynacie od jutra. Zamienił się w światłość. Gdy tylko się rozproszył, indodzy rzucili się ku mnie. — Jak to odczułeś? Bolało? Pokaż, czy został jakiś ślad! Nie rozumiałem, o co im chodzi. Jaki ślad? Dlaczego miałem odczuwać jakiś ból? — Przepraszam cię, stary — odezwał się Piets. — Kazał mi, wiesz sam, jak to jest… Obejrzał dokładnie moją lewą dłoń. — Ech, co szarfan, to szarfan. Jakby nic nie było. Musiałem stracić świadomość na jakiś czas. Świadomość i czucie, a dla naocznego udokumentowania tego Piets na rozkaz nadzorcy przebił mi dłoń. Szarfan, mądry i dobry, usunął ranę. Mądry. Dobry. Dobry. — Niczego nie czułem — odpowiedziałem i aby już skończyć z tymi pytaniami, postanowiłem odwrócić od siebie uwagę. — Kostow, a ty? Jak było z tobą? — Okropnie. Zdrętwiałem cały. Moje ciało zupełnie przestało mnie słuchać. Tak, jakby należało do kogo innego. Doszedłem do siebie, kiedy odesłał mnie na miejsce. Byłem przekonany, że demonstracja działania żetonów zapowiada wstęp do nowego rodzaju ćwiczeń — i nie omyliłem się. Zaczęły się już następnego dnia. Zadaniem naszym było forsowanie strzeżonych drzwi do oddzielnie stojącego budynku. Trzeba było podejść do wartownika i obezwładnić go żetonem. Ułatwieniem był regulamin służby wartowniczej, stosownie do którego wartownicy mieli obowiązek wpuszczania każdego, kto legitymował się odpowiednim dowodem. Można więc było zamarkować wydobywanie tej „przepustki” z kieszeni i w ten sposób podsunąć wartownikowi żeton pod nos. Serię ćwiczeń rozpoczął Hayams. Należało się tego spodziewać. Był nieoficjalnym przywódcą naszej grupy, uznanym przez szarfanów i personel zorczy. I nic dziwnego. Nowe sprawności przyswajał sobie szybciej, niż ktokolwiek z nas, wykonywał je też znacznie precyzyjniej. Tym razem było tak samo. Stanęliśmy w niewielkiej grupce w pewnej odległości od wartowników. Hayams odszedł od nas i zbliżył się do jednego z nich. Ten wymierzył ku niemu trzymany w ręku „przedmiot”, ale niespeszony Hayams wydobył z kieszeni żeton. Zamiast jednak unieszkodliwić wartownika, do którego się zbliżył, odwrócił się ku drugiemu. W rezultacie obaj wartownicy zainteresowali się „przepustką” i już po kilkunastu sekundach wpatrywali się w paraliżujący wolę wizerunek; po kilku następnych nie byli zdolni do przeciwstawienia się. Ani drgnęli, kiedy Hayams przeszedł pomiędzy nimi. Wydawało się to niezmiernie łatwe. Próby odbywały się w odstępach parogodzinnych. Podejrzewam, że w tym właśnie, czasie i wartownicy przechodzili odpowiednie przeszkolenie, gdyż Alexandrowi, który podjął następne ćwiczenie, nie poszło już tak łatwo. Miał wyraźne kłopoty z wykonaniem zadania, choć w końcu jakoś sobie z nim poradził. Potem znów nastąpiła przerwa, po której przyszła kolej na Pietsa. Pamiętam, że wystąpiwszy z grupy odwrócił się ku mnie jeszcze raz. Popatrzył, uśmiechnął się, podbiegł do wartownika. Z dzielącej nas odległości nie słyszałem słów, ale wyglądało na to, że rozmowa jest dość ożywiona. Jeden z wartowników wpatrzył się wreszcie w żeton i znieruchomiał, ale drugi wyciągnął „przedmiot” przed siebie. Błysnął zielony płomień i Piets zwalił się na ziemię głośno jęcząc. Płomień błysnął po raz wtóry i Piets znieruchomiał. Rozległ się przeraźliwy sygnał alarmowy. Nie wiadomo skąd pojawił się transporter z szarfanami. Dostaliśmy rozkaz natychmiastowego powrotu do sypialni. Wznowienie ćwiczeń zapowiedziano dopiero na dzień następny. Pietsa już nie zobaczyłem: po jakimś czasie dopiero tę samą identyczność zaczął sobie przyswajać ktoś inny. Tej nocy nie mogłem spać. Co z Pietsem? Dlaczego szarfani, mądrzy i dobrzy, nie przywrócili mu sprawności? Czyżby zakwalifikowali go jako absolutnie niezdolnego do dalszej służby? A może istniały jakieś granice ich możliwości… Po raz pierwszy zastanowiłem się, gdzie podziewają się indodzy, niknący bezpowrotnie? Co się z nimi dzieje? Po pierwszym błysku Piets jęczał, kulił się, musiało go bardzo boleć. Znałem ból, znałem nawet rany. Każdy jednak szarfan — przynajmniej z tych, z którymi się stykałem — potrafił te rany zasklepić, ból usunąć. Po drugim błysku Piets umilkł. Widocznie bólu już nie odczuwał. Dlaczego w takim razie w ogóle się nie ruszał? I kolejna dręcząca sprawa: czemu szarfani dostarczyli wartownikom przedmioty niebezpieczne dla indogów? Wartownicy… myśl o nich rozjuszyła mnie. Niechęć ustąpiła miejsca czemuś, czego nigdy jeszcze nie doświadczałem. Ogarnęło mnie pragnienie niszczenia ich, zalewania zielonymi płomieniami z ich własnych „przedmiotów” tak, aby padali skręcając się i wyjąc z bólu. Jak szarfani mogli dopuścić do tego, aby taki wartownik pozwolił sobie na zaatakowanie Pietsa? I wtedy wyraźnie usłyszałem jego głos: „… kazał mi, wiesz sam, jak to jest, kazał…”. A gdyby tak szarfan kazał mu oblać mnie zielonym błyskiem, zrobiłby to? Na pewno tak. A gdybym to ja dostał rozkaz oblania Pietsa albo Martoura…? Wycofałem to pytanie ze świadomości. Trzeba było odpocząć, przespać się. Oczekiwały nas ćwiczenia zapewne nie takie niewinne, jak można było sądzić początkowo. I byłem przekonany, że to na mnie przyjdzie kolej następnego dnia. Chętnie wracam do poczucia ulgi, jakiego doznałem, gdy odwołano te zajęcia. Znikło nagle napięcie, a pojawiła się znana, miła ociężałość, jak po spożyciu tabletki MSP. Nie przeszkadzało mi to, że zapowiedziano odprawę. Umiem jednocześnie śledzić tok zajęcia i wyłączyć poczucie obecności. Zebraliśmy się. Nasza grupka nikła w półmroku ogromnej hali, na drugim końcu której przechadzało się kilku wartowników. Ich kroki dudniły miarowo i zadziwiająco głośno. Irytowało mnie to do tego stopnia, że przegapiłem moment pojawienia się szarfanów. Mienili się rozmaitymi barwami, aż wreszcie wcielili się w nasze postacie. Wtedy dopiero okazało się, że było ich trzech. Więcej, niż kiedykolwiek zdarzyło mi się widzieć ich naraz. Mogło to oznaczać tylko jedno: odprawa była niezmiernie ważna. I rzeczywiście. Szarfani zajęli miejsca na podwyższeniu. Musieliśmy podnieść głowy, aby ich zobaczyć: mienili się, byli ledwo dostrzegalni, ale widok ich zapierał dech, budził jakieś niesprecyzowane uczucia. Głos, który do nas dochodził, spadał gdzieś z wysoka, docierał zewsząd, z każdego możliwego kierunku. — Przyszła chwila, — usłyszeliśmy — że wybrani spośród was dostąpią zaszczytu reprezentowania innych daleko od obozów, w których wyrośliście i wyszkoliliście się… Mówił dokładnie to samo, co usłyszeliśmy wcześniej, przed translokacją na poligon. Nie wszystko co prawda zrozumiałem, ale przyjmowałem to bez zastrzeżeń. Więcej nawet: ogarnęło mnie uczucie niezmiernego oddania szarfanom, chęć podporządkowania im się całkowitego i bez reszty. Kiedy zaś spojrzałem na innych indogów, zobaczyłem w ich twarzach to samo. Naśladując indogopodobnego szarfana wszyscyśmy uderzali rytmicznie dłońmi o uda. Znikła bez śladu zwykła ospałość i apatia. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek tak silnie odczuwał potrzebę czynu, dokonania czegokolwiek. Nieważne czego — byle razem z innymi, byle pod kierownictwem szarfanów. Jeśli nawet kiedyś trapiły mnie jakieś wątpliwości, niepewność, niechęć — nie pozostało z tego nic, absolutnie nic. Opuścić tak dobrze znane obozy, udać się na jakąś tam zupełnie obcą Ziemię? Choćby natychmiast! Tymczasem pojawiło się kilku nowych indogopodobnych szarfanów. Nastąpiła chwila ciszy, po czym wywołano Martoura i Hayamsa. Wyszli z sali odprowadzeni przez szarfanów. Oczekując na polecenie powrotu do sypialni zdekoncentrowałem się na chwilę i nie od razu zareagowałem na kolejne nazwisko, które padło w zupełnej ciszy: — Bashaga! Ktoś pchnął mnie do przodu. — Bashaga! Podszedłem ku szarfanom. Jeden z nich dał mi znak, abym mu towarzyszył. Przed wejściem czekał mały transporter. Zajęliśmy miejsca. Wydaje się, że coś się wtedy ze mną stało, gdyż następnym obrazem, który potrafię wywołać z pamięci, i to niezbyt dokładnie, jest dopiero przesłuchanie. Widzę to oczyma innego obserwatora: pokój, którego środek zalany jest oślepiającym światłem. Siedzi tam Bashaga, nieruchomo, z, opuszczoną głową, odpowiadając matowym głosem na padające ze wszystkich stron pytania. Jaką ma identyczność? Jakie w związku z tym przerabiał ćwiczenia? Co może powiedzieć o identycznościach innych indogów? Co może powiedzieć… Chyba straciłem przytomność, a odzyskałem ją dopiero w izolatce. To dość obszerny pokój, wygodnie nawet urządzony, lecz bez okna, pogrążony w stałym półmroku. Niewielka świecąca tafla pod samym sufitem. Cisza absolutna. Ile minęło już dni — dwa, trzy, pięć? Nie wiem, utraciłem rachubę czasu. Zbyt późno wpadło mi do głowy, aby liczyć wydawane mi regularnie porcje tabletek MSP, a zresztą… po co? W gruncie rzeczy wolę nie myśleć o tym, co mnie czeka. Pewne, że nic dobrego. Przed dwoma dniami obudziłem się przywiązany do koi tak silnie, że nie mogę teraz ruszyć ani ręką, ani nogą. Wokół głowy mam lśniący metalowy hełm, odsłaniający jedynie twarz. Kącikiem oka widzę sterczące z wypolerowanej powierzchni hełmu jakieś igły, które prawdopodobnie są wkłute w moją czaszkę w miejscach, w których odczuwam lekkie swędzenie. Nie czuję jednak żadnego bólu ani żadnych emocji. Dręczy mnie tylko myśl o tym niewiadomym, co się ma ze mną stać. Czemu nie jestem teraz w obozie ćwiczebnym? Czemu nie jestem na poligonie? Czemu leżę w izolatce przytroczony do desek? Przecież taki zawsze byłem ostrożny i przezorny… GDZIE POPEŁNIŁEM BŁĄD? Wciąż nie wiem. A coraz ciężej mi myśleć. Zapadam w sen. Pragnę uniknąć tego, co może mi przynieść jutro… ROZDZIAŁ III: ALEXANDER (1) — Postanówmy coś wreszcie! — mówię. Bashaga patrzy na mnie mitygująco. Wiem, o co mu chodzi: uważa, że się nieodpowiednio zachowuję w obecności szarfana. Bashaga jest zawsze w stosunku do dobrych i mądrych szarfanów uniżony, podlizuje im się na każdym kroku. Może nawet nie zdaje sobie z tego sprawy, ale podlizuje się. Obrzydliwość. Nie lubię tego. Mądrym i dobrym szarfanom zawdzięczamy istnienie i opiekę, to prawda, indog musi jednak mieć swoją godność. Gdybym nie istniał, nie odczuwałbym potrzeby istnienia. Gdybym był człowiekiem, nie pragnąłbym być indogiem, jak teraz nie pragnę wcale być człowiekiem. Bashaga jest wdzięczny szarfanom za to, że uczynili go ziemianopodobnym, ja nie. Nawet było mi lepiej, zanim wstrzyknięto mi ekstrakt ludzkiego intelektu. Robiłem co mi kazano i czekałem na tabletki MSP. Teraz mam bogatsze słownictwo, bogatszy magazyn pojęć i bogatszą psychikę. Prawda, że dzięki temu mogłem, że mogliśmy wszyscy przybyć tu na Ziemię, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Ale co mi to dało? Dawniej byłam całkowicie ze swojego bytowania zadowolony. Czasem posprzeczałem się z zorcą i to wszystko. A teraz nawiedzają mnie jakieś tęsknoty, jakieś pragnienia, których nie potrafię wyrazić. Sam nie wiem, czego bym chciał. — Cierpliwości, musimy wszystko dokładnie omówić — odzywa się Hayams. Też się znalazł cierpliwy! Sam się wygadał, jak to pragnął, żeby już było po wszystkim, kiedy to w izolatce wstrzykiwano nam przez hełm ekstrakt intelektu. A Bashaga się bał, po prostu się bał, co też z nim zrobią mądrzy i dobrzy szarfani. Chodzi o nowego Pietsa, do niedawna zorcę AY 67, którego przydzielono do oddziału indogów operacyjnych po wypadku z poprzednim nosicielem tej identyczności i którego po krótkim przeszkoleniu włączono do grupy stażowej. Nie był jeszcze dość ostrożny, nie był dość przezorny i wpadł, po prostu wpadł. Nie odpodobnił się od śledzon