15702

Szczegóły
Tytuł 15702
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15702 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15702 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15702 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

RAY MORGAN BLIŹNIACZKI ROZDZIAŁ PIERWSZY Brittanny Lee miała za sobą zupełnie zwariowany dzień. Jakiś pomyleniec przysłał do muzeum obcięte paznokcie od nóg. Do pudełka dołączył list. Zaklinał się w nim, że paznokcie zostawił mu w spadku dziadek, który dostał je od samego króla Kamehameha. Przesyłka wywołała wśród pracowników muzeum burzliwą dyskusję. Jedni uważali, że należy skrawki paznokci poddać badaniom i określić ich wiek, inni byli zwolennikami wyrzucenia tego dość obrzydliwego eksponatu do śmieci. Britt znalazła się w grupie zwolenników kosza na śmieci. Tego rodzaju pamiątki w żaden sposób nie przemawiały do jej wyobraźni, niezależnie od tego, czyją były własnością. Niestety, jej przełożony miał w tej sprawie odmienne zdanie. Być może nogi, na których rosły te paznokcie, przemierzały piaszczyste drogi wytyczone przez naszych przodków argumentował Gary, pełen uszanowania wobec wątpliwego zabytku. Był to jeden z tych dni, kiedy interesująca skądinąd praca w muzeum stawała się dla Britt trudna do zniesienia. Dlatego właśnie Brittanny zwolniła się wcześniej. Wychodząc z windy w eleganckim domu, w którym od kilku dni mieszkała, usłyszała ciche pomiaukiwanie, coś jakby pisk stęsknionych za matką kociąt. - Mam nadzieję, że to nie płaczą dzieci - powiedziała mijająca ją wytworna blondynka. - Zapewniano mnie, że w tym domu nie ma żadnych dzieci. Britt także o tym zapewniano, jednak ton wypowiedzi sąsiadki trochę dziewczynę zirytował. Nie była wprawdzie wielbicielką pełzających i wrzeszczących ludzików, ale traktowanie dzieci na równi z przestępcami wydało jej się czymś niewłaściwym. Dopiero teraz przestraszyła się napuszonych i pozbawionych ludzkich odruchów sąsiadów, wśród których zdecydowała się zamieszkać. I to w końcu za niemałe pieniądze. Nie miała ochoty na jeszcze jedna tego dnia wymianę zdań, wobec czego tylko uśmiechnęła się do blondynki. Długi korytarz wyłożony był grubym, tłumiącym dźwięki dywanem i Britt czułaby się jak głuchoniema, nic słysząc własnych kroków, gdyby nie to kocie miauczenie. Ruszyła w kierunku swego mieszkania. Pod drzwiami sąsiada z naprzeciwka stał duży wiklinowy koszyk. - Ach, więc to tak - uśmiechnęła się do siebie. Ktoś przyniósł mojemu sąsiadowi kotki. Tylko po co playboyowi kociaki? Britt uwielbiała koty. Miała ogromną ochotę choćby tylko zerknąć do koszyka. W ostatniej chwili się powstrzymała. Jak już te kotki zobaczę, to na pewno będę chciała sobie jednego wziąć, pomyślała. Co najmniej jednego. Naprawdę nie powinnam. Szczególnie teraz, kiedy tak trudno mi się pozbierać. Zdecydowałam się na samotne życie i nawet już nie wyobrażam sobie sytuacji, w której musiałabym codziennie śpieszyć się do domu, bo ktoś tam na mnie czeka. Może później, jak się już trochę przyzwyczaję do tego luk- susowego mieszkania w eleganckim domu, pośród dystyngowanych sąsiadów, do których zupełnie nie pasuję. Teraz nie mogę sobie jeszcze pozwolić na żadne zwierzę. Nawet nie zajrzę do tego kosza. Nie chcę się wodzić na pokuszenie. Przekręciła klucz w zamku i. nie oglądając się za siebie. weszła do mieszkania. Szybko zatrzasnęła drzwi, uszczęśliwiona, że udało jej się nie ulec pokusie obejrzenia kociaków. Położyła torebkę na stoliku i po raz setny z podziwem obejrzała swoje nowe mieszkanie. Wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Britt była perfekcjonistką i tylko posiadanie rzeczy doskonałych sprawiało jej prawdziwą przyjemność. Zawsze starała się kupować wszystko najlepszej jakości. Nareszcie jej otoczenie stało się tak samo bez skazy, jak garderoba, obuwie i zgromadzone bibeloty. Wszystko na swoim miejscu, w idealnym porządku, czyściutkie i pachnące. Ale ze mnie szczęściara, pomyślała. Mam wspaniałą pracę i cudowne życie. Robię to, o czym zawsze marzyłam, mam przyjaciół, sympatycznych współpracowników i szansę na awans. Skończyłam dwadzieścia osiem lat i każdy przeżyty dzień daje mi ogromną satysfakcję. Rozmyślania przerwał jej rozpaczliwy jęk, stanowczo za głośny jak na możliwości wokalne kociąt. Britt nie bardzo wiedziała, jak się powinna zachować. W tego rodzaju dzielnicach obowiązywała zasada niewtrącania się w cudze sprawy, nawet niezauważania tego, co się obok dzieje. Sąsiedzi pozdrawiali się obojętnym skinieniem głowy, nie ciekawi, z kim mają do czynienia. Jakiekolwiek zainteresowanie uważane było w tej okolicy za przejaw złego wychowania. Ale ten jęk był tak przejmujący, że Britt mimo woli znów znalazła się przy drzwiach. Nie potrafiła zdobyć się na obojętność wobec czegoś, co jakby do niej, tylko do Britt, zwracało się o pomoc. Zastanawiała się jeszcze chwilę, ale dłoń już trzymała na klamce i w końcu zdecydowanym ruchem otworzyła drzwi. Koszyk stał pod progiem przeciwległego mieszkania, ale tym razem dochodzące z niego piski w niczym nie przypominały miauczenia kotów. Wokół nie było żywej duszy. Britt przebyła dzielącą ją od drzwi sąsiada szerokość korytarza i nacisnęła dzwonek. Miała coraz okropniejsze przeczucia co do zawartości znajdującego się u jej stóp koszyka. - Halo! - wołała Britt, waląc pięścią w zamknięte drzwi. - Czy jest tam ktoś? Zgodnie z jej przewidywaniami, nikt się nie odezwał. Wobec tego musiała sama zajrzeć do koszyka. Nachyliła się i odsłoniła okrywającą go flanelę. To nie były kocięta. W koszu leżały dwa wrzeszczące wniebogłosy niemowlaki. - Dzieci - wyszeptała Britt, jakby samą siebie chciała upewnić, że wszystko, co się dzieje, jest jawą, a nie koszmarnym snem. - Prawdziwe, żywe dzieci. Poderwała się na równe nogi i z furią zaczęła walić w zamknięte drzwi sąsiada. - Halo! - krzyczała, chociaż tak naprawdę nie spodziewała się żadnej odpowiedzi. - Czy ktoś jest w tym domu? Oczywiście, nikogo tam nie było. Britt nie miała pojęcia, co powinna zrobić. Jakiś wariat podrzucił dwoje maleńkich dzieci do holu dużego budynku mieszkalnego, a Britt po prostu nie potrafiła, jak gdyby nigdy nic, zostawić maleństw bez opieki. Są takie maleńkie i zupełnie bezbronne, myślała. Jeszcze coś złego im się stanie. Co robić? Zadzwonić do administratora? A może na policję? Albo do pomocy społecznej? Co ja mam zrobić? Żeby dokądkolwiek zadzwonić, Britt musiała najpierw wrócić do swego mieszkania. Nie potrafiła jednak pozostawić dzieci samych, w holu, choćby nawet na najbardziej puszystym dywanie. Raz jeszcze rozejrzała się bezradnie wokoło, ale wciąż nikt się nie zjawiał. Wobec tego podniosła koszyk i szybko weszła z nim do swego mieszkania. - Zostawię uchylone drzwi - powiedziała nie wiadomo do kogo. - Na wypadek, gdyby sąsiad przypadkiem wrócił do domu. Dopiero teraz Britt zauważyła wystającą z kosza kopertę. Wyciągnęła ją i dokładnie obejrzała. Koperta miała ostry, pomarańczowy kolor, pachniała tanimi perfumami i nie była zaklejona. Dużymi literami wypisano na niej imię: Sonny. - Teraz wiem przynajmniej tyle, że mój sąsiad ma na imię Sonny - mruknęła Britt. Mieszkała w tym domu zaledwie od tygodnia, ale przez ten czas kilka razy go widziała. Był wysokim, przystojnym mężczyzną o wiecznie roześmianych oczach. Właściwie cały wolny czas zajmowały mu kobiety. Na przykład poprzedniego wieczoru odwiedziła go jakaś czarnowłosa piękność. A w dniu, w którym Britt wprowadziła się do swego mieszkania, od Sonny'ego wychodziły dwie rude dziewczyny o figurach modelek. Britt miała ochotę przeczytać dołączony do koszyka list, chociaż nie bardzo wiedziała, czy powinna. W końcu jednak odłożyła kopertę i sięgnęła po telefon. Postanowiła najpierw porozmawiać z administratorem budynku. - Cześć, co jest? - odezwał się w słuchawce głos siedemnastoletniego syna administratora. - Cześć, Timmy - powiedziała Britt. - Mówi Britt Lee z mieszkania 507. Pomagałeś mi w zeszłym tygodniu w przeprowadzce. Pamiętasz? Czy jest twoja mama? - Nie, nie ma, ale ja jestem. - Młody człowiek był niezwykle uczynny. - Co, zlew ci się zapchał? A może przepaliła się żarówka? Zaraz u ciebie będę. Britt musiała się uśmiechnąć, chociaż było oczywiste, że w rozwiązaniu problemu niemowląt chłopiec nie może jej pomóc. Na pewno nie powierzyłaby mu opieki nad takimi maleństwami. Nawet na godzinę. - Nie, nie, dziękuję - powiedziała. - Chciałam zamienić parę słów z twoją mamą. Odłożyła słuchawkę. Teraz mogła już tylko zadzwonić na policję. Na samą myśl o tym zrobiło jej się niedobrze. Uznała, że nie włączy w sprawę policji, dopóki nie dowie się, o co w tym wszystkim naprawdę chodzi. Spojrzała na pomarańczową kopertę. Zastanawiała się jeszcze przez chwilę, po czym zdecydowanym ruchem wyjęła z niej list. ,,Sonny, kochanie. Ja już nie mogę wytrzymać! Brakuje mi pieniędzy. Straciłam pracę, bo nie mam kogo zostawić z dziećmi. Wyrzucili mnie z mieszkania. Tutaj nie lubią płaczących dzieci. I co ja mam teraz zrobić? Czy te maleństwa zupełnie nic cię nie obchodzą? Myślałam, że wszystko się zmieni, kiedy je zobaczysz. One są krwią z twojej krwi, ciałem z twojego ciała. Jesteś za nie tak samo odpowiedzialny, jak i ja. Robiłam, co mogłam. Teraz twoja kolej. Zajmij się nimi przez jakiś czas, dobrze? Kocham Cię, Janine. Britt jak urzeczona wpatrywała się w list. Pełno było na nim rozmazanych kropek. Czyżby łzy? przemknęło dziewczynie przez głowę. Okropnie jej było żal tej nie znanej, zdesperowanej matki. Po raz pierwszy uważnie przyjrzała się popiskującym w koszyku niemowlakom. - Przepraszam, coś panu wypadło. Mitchell Caine natychmiast się odwrócił. Ładna, młoda kobieta z uśmiechem podała mu pudełko zapałek. Zdziwił się trochę, bo nieczęsto się zdarza, żeby zatrzymywano człowieka na ulicy z powodu pudełka zapałek, choćby tak eleganckiego jak to, które trzymała w palcach ta dziewczyna. W końcu to jednak tylko pudełko zapałek. Mitchell zdjął ciemne okulary, ukazując światu oczy błękitne jak niebo w pogodny letni dzień. Uśmiechnął się do odważnej dziewczyny z uznaniem. Zdarzało mu się już być zaczepianym przez kobiety, ale po raz pierwszy użyto tak niebanalnego pretekstu. - Tak - Mitchell obrzucił dziewczynę spojrzeniem znawcy - chyba miałem coś podobnego. Chociaż nie jestem pewien, czy to moje pudełko. - Ja je od razu poznałam. To reklamówka klubu, który odwiedzam w piątkowe wieczory - powiedziała dziewczyna, akcentując każde słowo tak, aby dokładnie wbiło się w pamięć tego pięknego mężczyzny. - Naprawdę? - roześmiał się Mitch. - Weź to pudełko. Jestem pewna, że należy do ciebie. - A co będzie, jeśli po powrocie do domu znajdę swoje zapałki tam, gdzie powinny leżeć? - przekomarzał się z nią Mitchell. - Mam pomysł - ucieszyła się dziewczyna. - Napiszę ci na nim numer mojego telefonu... - Zrobiła to, co powiedziała, po czym oddała Mitchowi pudełko. - Teraz jesteśmy przygotowani na każdą ewentualność. Jeśli się okaże, że to nie twoje pudełko, zadzwonisz do mnie, a ja natychmiast przyjdę je odebrać. Zgoda? - Doskonały pomysł - roześmiał się Mitchell. Patrzył, jak dziewczyna odwraca się, macha mu na pożegnanie ręką i odchodzi. Był pełen podziwu dla tej ślicznotki. Miała klasę. Szkoda, że umówił się już na ten wieczór. Gdyby nie to, na pewno zjawiłby się w klubie, do którego ta mała niemal otwarcie go zaprosiła. - Tyle pięknych kobiet chodzi po tym świecie - westchnął, wchodząc do eleganckiego budynku, w którym od niedawna mieszkał. - A ja mam tak mało czasu. Jadąc windą, pogwizdywał wesoło. Spotkanie z dziewczyną, która wręczyła mu pudełko zapałek, w zaskakujący sposób poprawiło mu humor. Mitch miał za sobą długi dzień nudnej pracy. Przeglądał dokumentację finansową małej firmy produkującej podzespoły do urządzeń elektronicznych. Potrzebował jakiegoś dowodu na popełniane tam malwersacje finansowe. Niczego nie znalazł, chociaż czuł przez skórę, że szef sprzeniewierzył pieniądze firmy. Niestety, nie udało mu się wyszperać czegokolwiek, co nadawałoby się do pokazania prokuratorowi okręgowemu. Rozmowa z nieznajomą dziewczyną sprawiła, że Mitchell zapomniał o niepowodzeniach zawodowych i wreszcie zaczął się cieszyć na czekające go tego wieczoru spotkanie z Chenille. Chenille Savoy śpiewała w nocnym klubie. Najprostszą melodię zamieniała w zmysłowe przeżycie. Mitch obejrzy jej występ, a potem razem zjedzą kolację. Ma to być wieczór, który przełamie obezwładniającą Mitcha nudę. Na samo wspomnienie Chenille krew żywiej krążyła w jego żyłach. Czuł, że przeżyje nową miłość, coś, czego od wielu miesięcy nie doświadczał. Szedł po miękkim dywanie, którym wyłożony był długi korytarz. Myślał o czekającym go upojnym wieczorze, o tym, jak pojedzie do klubu, jak siedząc przy stoliku będzie podziwiał piękną Chenille i o tym, jak ona popatrzy na niego ze sceny. Był absolutnie pewien, że czeka go wyjątkowy wieczór. Wyjął z kieszeni klucz, ale nie zdążył go włożyć do zamka, kiedy usłyszał za plecami jakiś dźwięk. Odwrócił się. W drzwiach przeciwległego mieszkania stała jego nowa sąsiadka. Nie wyglądała zbyt zachęcająco, ale najwyraźniej miała do niego jakąś sprawę. - Bardzo pana przepraszam - powiedziała. - Nazywam się Britt Lee. Niedawno się tu wprowadziłam. Mamy pewien problem. Czy mógłby pan przyjść do mnie na chwilę? Koniecznie musimy porozmawiać. Mitch w pierwszym odruchu chciał odmówić. Ta kobieta nie wyglądała powabnie. Zupełnie nie przypominała spotkanej na ulicy dziewczyny, która dała mu pudełko zapałek. Ale w końcu była jego sąsiadką. Może zepsuł się jej magnetowid albo jakieś inne urządzenie. Mitch uznał, że nie powinien odmawiać. - W czym mogę pani pomóc? - zapytał najuprzejmiej, jak potrafił, i wszedł do mieszkania, podobnego jak dwie krople wody do tego, które sam zajmował. - Proszę usiąść - powiedziała oschle kobieta, kiedy zamknęła za nim drzwi. - Jestem umówiony - powiedział Mitch, siląc się na swobodę, chociaż zamknięte drzwi i mina sąsiadki niczego dobrego nie wróżyły. - Jeśli trzeba pani w czymś pomóc, zrobię to bardzo chętnie, ale nie mam zbyt wiele czasu, więc... - Proszę siadać - powtórzyła kobieta. - Musimy porozmawiać. Mitchell uważnie przyjrzał się sąsiadce. Od początku było dla niego oczywiste, że oczekiwała od niego zupełnie czego innego niż piękność z pudełkiem zapałek. Nie prze- szkadzało mu to, bo ta dziewczyna nie była w jego typie. Szczupła, niewysoka, z upiętymi w kok czarnymi włosami. Do tego jeszcze małe kolczyki z perełkami, elegancki kostium i zapięta pod szyję bluzka. Istna guwernantka: sprawna, opanowana i pod każdym względem doskonała. Nigdy mnie ten typ nie interesował, myślał Mitchell, z trudem ukrywając zniecierpliwienie. Czego ona może ode mnie chcieć? Znów tracę czas. Wszystko przez to moje głupie dobre serce. - Co ja takiego zrobiłem, proszę pani? - zażartował, sadowiąc się wygodnie na kanapie. - Czy wrzuciłem śmieci do niewłaściwego pojemnika? A może telewizor grał za głośno? Britt usiadła naprzeciwko niego w fotelu. Włożyła okulary i tak uzbrojona popatrzyła na swego gościa. Z przerażeniem stwierdziła, że sąsiad jest wyraźnie rozbawiony. Minęły prawie cztery godziny, odkąd Britt znalazła niemowlęta. Przez ten czas zdążyła je nawet polubić i znienawidziła tego mężczyznę bez sumienia, który pozostawił na pastwę losu własne dzieci. Co gorsza, nawet teraz nie poczuwał się do żadnej odpowiedzialności. Zastanawiała się nawet nad tym, czy nie lepiej powierzyć opiekę nad maleństwami jakiejś organizacji aniżeli temu niefrasobliwemu osobnikowi. Zaprosiła sąsiada do siebie głównie po to, żeby przeprowadzić z nim rozmowę, której wynik miał zadecydować o losie jego dzieci. Koszyk ze śpiącą w nim zawartością ustawiła w sypialni, żeby nie mieć kłopotów, jeśli postanowi nie oddać maluchów ich własnemu ojcu. Dobrze zrobiłam, pomyślała. Z tego, co widzę, opieka społeczna będzie dla tych maleństw lepszym rozwiązaniem. Aż się boję pomyśleć, co taki typ mógłby zrobić z bezbron- nymi dziećmi. - Nic takiego pan nie zrobił - odezwała się Britt. Siedziała sztywno wyprostowana i patrzyła gościowi prosto w oczy. - Chodzi o coś zupełnie innego. Wkrótce wyjaśnię panu, o co. Przedtem jednak muszę zadać panu kilka pytań. Czy mogę? - Bardzo proszę - zgodził się obojętnie Mitch. Chciał jak najprędzej skończyć dziwaczną rozmowę i wreszcie pójść do domu. Przypomniała mu się ciotka Tess. Zawsze trzymała za drzwiami rózgę na wypadek, gdyby któreś z dzieci niegrzecznie się zachowało. Jemu też kilka razy przytrafiło się dostać tą rózgą po gołych łydkach. Nie mógł się oprzeć pokusie. Zerknął na drzwi, czy aby na klamce nie wisi jakaś rózga. - To, o co chcę pana zapytać, może się wydać trochę dziwne - mówiła Britt. - Mniemam jednak, że dowiedziawszy się, o co chodzi, będzie mi pan mógł wybaczyć dotykanie tak osobistej materii. - Dobra. Niech pani strzela - wzruszył ramionami. - Proszę mi coś o sobie opowiedzieć - zaczęła Britt, myśląc, że najchętniej naprawdę zastrzeliłaby tego drania. - Skąd pan pochodzi? - Urodziłem się i wychowałem tutaj, na wyspach - odrzekł nieco zdziwiony. Każdy, kto tylko na niego spojrzał, bez trudu mógł się tego domyślić. Patrzył na szczupłe palce sąsiadki, zapisującej coś w notatniku, na jej zgrabne nogi w eleganckich pantoflach, i zastanawiał się, o co też może jej chodzić. - Czy ma pan tu jakąś rodzinę? - Nie, raczej nie - wyrwany z zamyślenia odpowiedział trochę bez sensu. - Mam rodzinę na Wielkiej Wyspie. Nawet dużą rodzinę. Moja siostra Shawnee, jej mąż, brat Mack z żoną i jeszcze jeden brat, Kam. Właściwie Kam mieszka tutaj, w Honolulu, ale jest wziętym prawnikiem i bardzo rzadko się widujemy. - A więc nie ma pan tutaj żadnej rodziny, nikogo, kto mógłby panu pomóc - podsumowała szczerze zatroskana, jakby stanowiło to ogromną przeszkodę w rozwiązaniu poważnego problemu. - W czym mieliby mi pomóc? - Zaraz się pan dowie. - Stuknęła długopisem w notatnik. Mitch zaczął się niecierpliwić. Rozmowa trwała długo i wcale nie była interesująca. Uznał, że należałoby pomyśleć o jakimś rozsądnym wytłumaczeniu, które pozwoliłoby mu wreszcie stąd odejść bez narażania się na opinię gbura, kiedy sąsiadka przygwoździła go następnym pytaniem. Mitch był tak zaskoczony, że aż zapomniał ją zapytać, dlaczego zwraca się do niego takim dziwnym imieniem. - Niech pan mi powie, Sonny - zaczęła tonem zawodowego adwokata, gotującego się do zadania stronie przeciwnej decydującego ciosu - czy wierzy pan w nierozerwalność małżeństwa? - Jakiego małżeństwa? - Pociemniało mu w oczach. Samo słowo było przerażające, nie mówiąc już o znaczeniu, jakie ze sobą niosło. Nawet stałych związków nieformalnych Mitch bał się jak diabeł święconej wody, a co dopiero mówić o małżeństwie. Zrobiło mu się duszno i musiał rozpiąć kołnierzyk koszuli. - No, wie pani, ja nigdy dotąd nie myślałem o małżeństwie. - Tego się właśnie obawiałam - westchnęła ciężko. Oho, chyba wreszcie wiem, o co jej chodzi, pomyślał z ulgą Mitch. Dlaczego właściwie od razu się na niej nie poznałem? Wmówiłem sobie, że jest zupełnie inna niż tamta dziewczyna od zapałek. Ona tymczasem używa innych środków do osiągania tego samego celu, co wszystkie znane mi kobiety. - Czyżby szukała pani męża? - Uśmiechnął się trochę złośliwie. - Jeśli tak, to... - Jeśli zechcę poszukać sobie męża, to może pan mieć pewność, że na pana nawet nie spojrzę - przerwała mu ostro. Oj, chyba jednak trochę się pomyliłem, przestraszył się Mitch. Nigdy jeszcze żadna kobieta tak źle mnie nie potraktowała. Chyba wreszcie należałoby się na nią obrazić. Wprawdzie nie mam zamiaru się żenić, ale ona nie powinna tak obcesowo oświadczać mi, że nie nadaję się na męża. - A to dlaczego? - zapytał zainteresowany powodem, dla którego ta zupełnie obca osoba traktuje go jak śmiertelnego wroga. - Powinna pani wiedzieć, że wiele kobiet uważa mnie za doskonały materiał na męża. - Widocznie są to kobiety o ptasich móżdżkach - mruknęła, wpatrując się w swój notatnik. - Słucham? - Mitch, na jej szczęście, naprawdę nie dosłyszał jej słów. - Nic ważnego. - Spojrzała na niego bez poprzedniej wrogości. Sąsiad był wyjątkowo przystojny i Britt nawet nie zamierzała temu zaprzeczać. Ciemne, lekko falujące włosy opadały mu na czoło, a błękitne oczy natura wykończyła gęstymi i długimi jak firanki rzęsami. Ubrany był zwyczajnie, ale na tak wspaniałej figurze nawet worek dobrze by wyglądał. Zachowywał się jak duże dziecko, rozbawione wszystkim, co robi i na co patrzy. Britt bardzo to irytowało. Uważała, że mężczyzna w tym wieku powinien trochę poważniej podchodzić do życia. - Na pewno wiele kobiet uważa pana za atrakcyjnego mężczyznę - powiedziała tonem nie pozostawiającym wątpliwości, że ona do tej grupy nie należy. - To jednak nie jest w tej chwili istotne i nie ma nic wspólnego z problemem, który musimy rozwiązać. Chciałabym się jeszcze dowiedzieć, jaki jest pański stosunek do dzieci. - Dzieci? - powtórzył jak echo, jakby po raz pierwszy w życiu usłyszał to słowo i chciał głośno przećwiczyć jego wymowę. - Dzieci. Nie rozumie pan? Niemowlęta. - No cóż... Dzieci są całkiem miłe... Nie mam nic przeciwko dzieciom - dukał, wpatrując się w drzwi, jak w ostatnią deskę ratunku. Nie miał pojęcia, o co tej kobiecie chodzi. Najpierw małżeństwo, teraz znów dzieci... - Szczerze mówiąc, nigdy dotąd nie miałem do czynienia z dziećmi. - Naprawdę? - zapytała Britt takim tonem, jak gdyby mówiła „a, tu cię mam, bratku!” Mitch uznał, że nie ma żadnych szans. Cokolwiek mówił, okazywało się to niewłaściwe. Nie rozumiał, za co ta kobieta tak bardzo go nienawidzi. - Gdzie pan pracuje? - padło następne, zupełnie nieoczekiwane pytanie. - Jestem detektywem. Pracuję w biurze prokuratora okręgowego. Odpowiedź została odnotowana w notesie. - Ile pan zarabia? - Wystarczająco dużo - odrzekł Mitch, podnosząc się z kanapy. Tym razem ostatecznie stracił cierpliwość. - Co to ma być, u licha? O ile pamiętam, nie starałem się o przyjęcie do pracy. - Owszem, stara się pan. Przynajmniej w pewnym sensie. - Spojrzała na niego tak, jakby oceniała, czy garnitur dobrze na nim leży. Najchętniej by mi włożyła cementowe buty, pomyślał Mitch. Widać gołym okiem, że mną gardzi. Tylko dlaczego? - Lepiej już sobie pójdę - zrobił krok do wyjścia. - Wydaje mi się, że ta rozmowa nie żadnego sensu. Britt zerwała się z miejsca. Stanęła przed nim i zdjęła okulary, jakby chciała siłą wzroku posadzić go z powrotem na kanapie. - Proszę natychmiast usiąść - poleciła nie znoszącym sprzeciwu głosem. - Jeszcze nie skończyłam. Mitchowi zachciało się śmiać. Z łatwością mógłby jedną ręką podnieść ją do góry i rzucić w dowolne miejsce. Ta kruszyna tymczasem zachowywała się tak, jakby była absolutnie przekonana, że samą siłą woli osiągnie wszystko, co sobie zaplanowała. Stali naprzeciwko siebie jak dwoje zaciętych wrogów. Mitch postanowił, że nie da się sprowokować. Ubzdurał sobie, że to jakiś pojedynek i że on w żaden sposób nie może przegrać. Chociaż teraz już ta sytuacja wyłącznie go bawiła. To czyste szaleństwo, myślał. Może ona jest wariatką? I ja też zwariowałem, bo się z nią zadaję. Zanim jednak znalazł odpowiedź na dręczące go wątpliwości, zadzwonił telefon i kobieta musiała się odwrócić. - No i już - powiedział do siebie Mitch. Dziewczyna znów na niego spojrzała, ale z niewiadomego powodu musiała podejść do telefonu. Widocznie czekała na jakąś ważną wiadomość. - Niech pan tu zostanie - poleciła i pobiegła do kuchni. - Niedoczekanie twoje - mruknął Mitch, kierując się do wyjścia. Uznał, że najwyższa pora się wynosić. Pomyślał, że być może ma ostatnią szansę ucieczki, kiedy usłyszał coś, co go zatrzymało. Z sąsiedniego pokoju dochodziło miauczenie kociąt. Rozum podpowiedział Mitchowi, żeby zmykał, dopóki ma okazję, ale kocie miauczenie poruszyło w nim uczucia, które skutecznie tłumią podszepty rozumu. Mitch uwielbiał koty, a jedno spojrzenie na zwierzaki na pewno nie mogło mu zaszkodzić. Otworzył uchylone drzwi do sypialni. W pokoju panował półmrok, ale na tapczanie widać było obłożony poduszkami koszyk. W koszyku były dzieci. Dwa zupełnie malutkie niemowlaki. Oczka miały jeszcze zamknięte, ale już zaczynały popiskiwać, marszcząc przy tym z wysiłku noski. Mitch nie potrafił opanować uśmiechu. Ach, więc to tak, pomyślał. Ona ma dwoje dzieci, a w rym domu lokatorów z dziećmi nie przyjmują. No cóż, ja na pewno nie zdradzę jej tajemnicy. Może dlatego tak głupio się zachowywała? Pewnie po urodzeniu dzieci rozregulowała jej się cała gospodarka hormonalna. Zresztą, wszystko mi jedno. Byleby mnie wreszcie wypuściła. A może ona szuka ojca dla swoich maleństw? przeraził się. Na wszelki wypadek należy się stąd natychmiast ewakuować. - Cześć, dzieciaki - wyszeptał do koszyka. - Mam nadzieję, że już wkrótce dostaniecie nowego tatusia. Do zobaczenia. Odwrócił się i czym prędzej wyszedł z pokoju. ROZDZIAŁ DRUGI Britt musiała odebrać ten nieszczęsny telefon. Miała nadzieję, że dzwonią do niej z opieki społecznej, którą kilka godzin wcześniej zawiadomiła o znalezieniu podrzutków. Szczerze mówiąc, nie tyle zawiadomiła, co raczej wypytała o to, co dzieje się ze znalezionymi dziećmi. Chciała zgromadzić możliwie dużo danych, żeby potem podjąć właściwą decyzję. Chociaż tak naprawdę to wcale nie była jej sprawa. Dzieci należały do tego mężczyzny i Britt nie miała żadnego prawa go przesłuchiwać. A jednak nie potrafiła oddać tych słodkich maleństw w ręce człowieka, którego ich los zupełnie nie interesował i który, jeśli wierzyć listowi Janine, był największym na świecie egoistą. Britt nie mogła się doczekać rozmowy z jakimś pracownikiem opieki społecznej, który udzieliłby jej rzetelnych informacji, zanim będzie za późno. Niestety, to nie z opieki społecznej do niej zadzwoniono, tylko odezwał się Gary, kierownik działu z muzeum. - Jesteś na mnie wściekła, prawda? - zaczął Gary nie tylko bez żadnych wstępów, ale nawet bez zwyczajnego w takich sytuacjach przywitania. - Od razu wiedziałem, dlaczego wyszłaś z pracy. Niemniej jednak musisz wysłuchać moich racji, Britt. Te nieszczęsne paznokcie mogą dostarczyć nam wielu informacji o naszych przodkach. Dopuściłbym się zaniedbania obowiązków, gdybym... - Zaczekaj, Gary. - Britt całą siłą woli nakazała sobie spokój. - Nie jestem na nikogo wściekła i w ogóle już dawno zapomniałam o tych paznokciach. - Och, Britt, nie próbuj mnie oszukiwać. Już ja lepiej wiem, kiedy jesteś niezadowolona. Wiem, kiedy... - Gary - przerwała Britt, nie chcąc mu pozwolić na zbyt drugie ględzenie. - Mam gościa. Nie mogę teraz z tobą rozmawiać. - Ach, tak. - Ton głosu Gary'ego świadczył o tym, że podobnej ewentualności jego właściciel zupełnie nie przewidział. - Kto to? Nowy narzeczony? Britt miała zamiar powiedzieć mu prawdę, jednak w porę ugryzła się w język. Gdyby chciała wytłumaczyć Gary'emu, co się jej przydarzyło, jeszcze co najmniej godzinę spędziła- by uczepiona telefonicznej słuchawki. Uznała, że lepiej pozostawić szefa w przekonaniu, że w jej domu dzieje się coś, w czym on w żadnym wypadku nie powinien uczestniczyć. Przez uchylone drzwi zobaczyła, jak sąsiad wchodzi do sypialni. Serce podeszło jej do gardła. Koniecznie musiała jak najszybciej pozbyć się Gary'ego. - Tak, to narzeczony - potwierdziła pospiesznie. - Porozmawiamy w poniedziałek. Do widzenia. - Nie miałem pojęcia, że się z kimś spotykasz - odezwał się ponuro Gary. - Czy to coś poważnego? - Gary... - Britt uniosła oczy do nieba. - Nie mogę go tak długo zostawiać samego. - Już dobrze. - Ciężkie westchnienie Gary'ego tym razem zupełnie jej nie wzruszyło. - No to do poniedziałku. Britt rzuciła słuchawkę na widełki i przebiegła przez salon. W drzwiach sypialni o mało nie zderzyła się ze swoim gościem. Z wyrazu twarzy sąsiada usiłowała wyczytać, czy aby nie jest zły na nią za to, że zajęła się jego dziećmi. - Ma pani śliczne dzieci - uśmiechnął się do niej. Britt rzuciła okiem na niemowlęta, a upewniwszy się, że nic im nie grozi, popatrzyła na sąsiada. Nie rozumiała, jak to możliwe, żeby człowiek nie rozpoznał swoich własnych dzieci. Nawet jeśli tym człowiekiem jest mężczyzna i playboy w jednej osobie. - Uważa pan, że to moje dzieci? - zapytała. - No, a czyje są te małe stworki? - wskazał palcem stojący na tapczanie koszyk. - Nie mówiła mi pani, że sprowadziła się tutaj z parką niemowląt. - Czy mam rozumieć, że pan nigdy przedtem tych dzieci nie widział? - Tych? Nie, skądże. A niby gdzie miałbym je widzieć? Boże mój, on jest jeszcze gorszy, niż przypuszczałam, pomyślała Britt. Nawet nie widział się z Janine po tym, jak urodziła mu dzieci. Co to za egoista pozbawiony odrobiny przyzwoitości! - Myślałam, że może odwiedził pan te maleństwa w szpitalu - powiedziała lodowatym tonem - ale gdyby tak się stało, na pewno by je pan teraz rozpoznał. Nigdy nie przyszło to panu do głowy? Co z pana za bestia bez serca? Mitch zupełnie nie rozumiał, o co tej kobiecie chodzi. Spoglądał to na koszyk z dziećmi, to na stojącą przed nim sąsiadkę, a wreszcie doszedł do wniosku, że ma do czynienia z osobą chorą psychicznie. Postanowił definitywnie opuścić jej mieszkanie. - Proszę posłuchać - mówił, cofając się do wyjścia. - Pani dzieci naprawdę są słodkie, ale... - To nie są moje dzieci, tylko pańskie. - Chwyciła go za ramię. - Jeszcze to do pana nie dotarło? - Moje? - Mitch chciał się roześmiać, ale jedno spojrzenie na zaciętą twarz kobiety przekonało go, że ona nie żartuje. Ogarnęło go zwątpienie. Jeszcze raz bardzo uważnie przyjrzał się swojej sąsiadce i uznał, że nie jest możliwe, aby on był ojcem jej dzieci. Po pierwsze, nigdy przedtem nie widział tej osoby, a po drugie, zawsze bardzo uważał na to, co robi w łóżku. - Nigdy przedtem pani nie spotkałem - oświadczył stanowczo. - Przecież wiem. - Wzruszyła ramionami. Nie rozumiała, co może mieć wspólnego jedno z drugim, ani dlaczego ten potwór tak nagle zmienia temat. - No więc... - zaczął Mitch, nie mogąc się nadziwić, dlaczego sąsiadka wciąż go świdruje tym prokuratorskim spojrzeniem. Przecież dopiero co sama przyznała, że nigdy się wcześniej nie spotkali. - Jakim cudem mógłbym zostać ojcem tych dzieci? - W normalny sposób. Tak jak się to zazwyczaj ludziom zdarza. - Mnie się nic podobnego nie zdarza. - Niech pan to powie tym maleństwom - żachnęła się dziewczyna. - Nie rozumiem, jak można się wypierać własnych dzieci. Z tego, co wiem, nie było pana przy ich narodzinach i w ogóle nigdy ich pan nie odwiedził. Nie chciało się panu nawet przysłać ich matce paru groszy na utrzymanie maluchów. Po prostu ich los nic a nic pana nie obchodzi. No cóż, pomyślał Mitch, wszystko to prawda. Rzeczywiście niewiele mnie te dzieci obchodzą, ale niby dlaczego miałoby być inaczej? Tylko że do tej kobiety zupełnie nic nie dociera. Chyba trzeba tu coś wyjaśnić. - Chwileczkę - powiedział. - Może zacznijmy od początku. Kiedy urodziła pani te dzieci? - Ja ich nie urodziłam! - Nie pani? - Zamiast wyjaśnić, sprawa tylko się zagmatwała i Mitch nabrał pewności, że nigdy się nie porozumie z tą kobietą. - Jeśli nie pani, to kto? - Oczywiście, że Janine. - Kto to jest Janine, do jasnej cholery? - krzyknął zdesperowany. - Cicho - położyła palec na ustach. - Obudzi pan dzieci. Czy to możliwe, że nawet pan jej nie pamięta? No, w końcu straciła tę irytującą pewność siebie, pomyślał z ulgą Mitch. Wreszcie jakiś cień wątpliwości zaświtał w mózgu tego babsztyla. Może jednak jest jakaś szansa na wyjaśnienie nieporozumienia. Chociaż właściwie coraz mniej mnie to wszystko obchodzi. Żarty żartami, ale ta kobieta doprowadza mnie do szału. Mam tego dosyć. - Dobrze, wyjaśnijmy sobie wszystko po kolei - zaproponował. - Zacznijmy od faktów. Po pierwsze: ja nie mam absolutnie nic wspólnego z tymi dziećmi. Nic. Kompletnie nic. Nie mam zwyczaju robić dzieci obcym kobietom. Nie wiem, skąd przyszło pani do głowy, że jest inaczej i mówiąc szczerze, jest mi to zupełnie obojętne. - Więc dlaczego zostawiono je pod drzwiami pańskiego mieszkania? - zapytała zupełnie zbita z tropu Britt. - Ja nic o tym nie wiem - odrzekł oschle. Bardzo go zdziwiła ta informacja, ale wolał nie dać niczego po sobie poznać, dopóki cała sytuacja ostatecznie się nie wyjaśni. - Ja nie znalazłem na swoim progu żadnych dzieci. To pani twierdzi, że one tam były. - Ach, więc to tak, panie Sonny. - Britt znów się rozgniewała. Nie dość, że zaopiekowała się jego dziećmi, których on się wypiera, to jeszcze teraz zarzuca jej kłamstwo. Tego już doprawdy za wiele. - Nie rozumiem, dlaczego mówi pani do mnie Sonny - przerwał jej zniecierpliwiony Mitch. - Noszę inne imię. - A jakie? - zapytała zaskoczona dziewczyna. - Mitch. Nazywam się Mitchell Caine. - A więc kim jest Sonny? - speszyła się Britt. - A skąd mam to wiedzieć? Britt wyjęła z koszyka pomarańczową kopertę. Jej gniew gdzieś uleciał, jak powietrze z przekłutego balonika. Po raz pierwszy pomyślała, że być może ten mężczyzna mówi prawdę i w takim razie nie można mieć mu za złe, że się irytuje. Można się tylko dziwić, że tak długo znosił jej impertynencje. - Dzieci zostawiono w koszyku pod pana mieszkaniem. Znalazłam także ten list. Mitch wziął z jej rąk kopertę, wyciągnął list i szybko go przeczytał. Potem oddał go jej z powrotem. - Pani sprowadziła się tu w zeszłym tygodniu, tak? - zapytał. - Tak. - A więc mieszka pani w tym domu zaledwie o tydzień krócej niż ja. - Jak to? - Ano tak. W mieszkaniu, które teraz zajmuję, mieszkał przedtem jakiś Sonny Sanford. Ciągle ktoś go tu szuka. - Ach, tak - wyszeptała Britt. - Sonny Sanford jest zwykłym kryminalistą, a ja nie mam z nim nic wspólnego - tłumaczył jej Mitch. Wyjął z portfela swoje prawo jazdy i podał je sąsiadce, żeby sprawdziła jego tożsamość. - Ostatnio sporo o nim pisali w gazetach. Jest podejrzany o dokonanie morderstwa. Pewnie coś pani o tym słyszała? - Nie, nie słyszałam - pokręciła głową Britt. - Nie zwracam uwagi na tego rodzaju wiadomości. - To zrozumiałe - Mitch uśmiechnął się bardziej do siebie niż do niej. Jakże mógłby przypuszczać, że taką dystyngowaną damę zainteresują okrucieństwa tego świata. Ona na pewno czyta w gazetach tylko artykuły poświęcone gospodarce i felietony redakcyjne. No cóż, pomyślał z ulgą, dobrze chociaż, że całe to nieporozumienie jednak się wyjaśniło. Jak się pospieszę, to zdążę jeszcze na pierwszą część występu mojej najcudow- niejszej Chenille. - No, to chyba nareszcie wiemy, co się stało - powiedział Mitch ze zwykłą dla niego radością w głosie. - Nie mam absolutnie nic wspólnego z tymi dziećmi. - Ja... Bardzo pana przepraszam - wyjąkała okropnie zawstydzona Britt. - Po prostu nie chciałam, żeby dzieciom stała się jakaś krzywda. - Nic nie szkodzi - uśmiechnął się do niej Mitch. Pomyślał nawet, że może jednak uda mu się zaprzyjaźnić z dziwaczną, ale niewątpliwie sympatyczną sąsiadką. - To było interesujące doświadczenie. Przynajmniej w pewnym sensie. Ale teraz, niestety, muszę już iść. Mam randkę. Britt zastanawiała się nad czymś przez chwilę. - Nie chce pan zabrać tych dzieci? - zapytała, wychodząc za gościem z sypialni. - Chyba nie powinno się zabierać dzieci na randki. - Mitch wciąż jeszcze się uśmiechał, ale jedno spojrzenie na minę sąsiadki sprawiło, że poczuł się nieswojo. - No cóż, to przecież nie są moje dzieci. - To już ustaliliśmy - zgodziła się Britt. - Niemniej jednak ja z tymi dziećmi także nie mam nic wspólnego. - Ale to pani je znalazła - bronił się Mitch, chociaż w jego głowie zakiełkowało bardzo złe przeczucie. Jeszcze raz spróbował zażartować. - Kto je znalazł, do tego należą. - Ta reguła nie sprawdza się, jeśli chodzi o dzieci. O ile wiem, nie da się ich schować do szafy. Dzieci wymagają stałej, troskliwej opieki. - Wobec tego, co pani proponuje? - zapytał, rozejrzawszy się przedtem dookoła, jakby spodziewał się, że ściany mieszkania sąsiadki dadzą mu odpowiedź na to pytanie. - Może zawiadomimy policję? - To ostatnia rzecz, jaką moglibyśmy zrobić. - Britt wydawała się wręcz przerażona tą perspektywą. - Policjanci nie potrafią się zajmować niemowlętami. Zresztą mają mnóstwo innych zadań. - Ale istnieją chyba jakieś instytucje, powołane do interwencji w podobnych przypadkach? Coś w rodzaju dziecięcego biura rzeczy znalezionych? - Dzwoniłam już do opieki społecznej - Britt spojrzała na zegarek. - Mój Boże, która godzina? O tej porze wszystkie biura są już zamknięte, a to znaczy, że dziś nikt się ze mną nie skontaktuje. Do jutra musimy się zajmować tymi niemowlętami. Chyba że zjawi się Sonny albo Janine. - Do jutra? O nie! Tylko nie to! - Mitch zbladł. Cofał się, jakby zobaczył upiora. - To niemożliwe! Zresztą, co to znaczy: „my”? - Pan i ja. - Britt na krok go nie odstępowała. Nie miała zamiaru go wypuścić. - Chyba nie sądzi pan, że zostawię pana samego z dwójką niemowląt. - No, nie... Ja... Miałem nadzieję, że może pani sama zajmie się nimi... W końcu jest pani kobietą, a kobiety umieją opiekować dziećmi. - Bardzo mi przykro, ale nie będzie to takie łatwe. Chociaż jestem kobietą, zupełnie nie umiem zajmować się dziećmi. - Ja też nie - jęknął kompletnie załamany Mitchell. Popatrzyli na siebie, łącząc się we wspólnym żalu, ale coraz głośniejsze popiskiwanie niemowląt przerwało im chwile bolesnej zadumy. - Co im się stało? - zapytał Mitch. - Nie mam pojęcia. Trzeba sprawdzić. Weszli do sypialni i pochylili się nad koszykiem. Niemowlęta skopały okrywający je kocyk i zniecierpliwione kręciły na wszystkie strony główkami. - Zaraz zaczną płakać - powiedziała Britt, wyjmując z koszyka jedno z dzieci. Przecież widzę, że zaraz będą ryczeć, pomyślał Mitch, przyglądając się pozostawionemu w koszyku maleństwu. Płacząca kobieta to coś okropnego, a płaczące dziecko... Nie, tylko nie to. - Nienawidzę słuchać płaczu - powiedział. - Raczej nie przywykł pan do płaczu - poprawiła go Britt, wręczając mu dziecko, zanim zdążył choćby pomyśleć o ucieczce. - Teraz trzeba się będzie do niego przyzwyczaić. Mitch ostrożnie usiadł na łóżku. Trzymał dziecko w taki sposób, jakby to była bomba, która lada chwila może wybuchnąć. Zupełnie nie wiedział, jaki zły duch wrobił go w tę koszmarną sytuację. Jeszcze godzinę temu był szczęśliwym mężczyzną, wybierającym się na randkę z cudowną kobietą. Do głowy mu nie przyszło, że zamiast spędzić wieczór z Chenille, będzie piastował małą, zupełnie nie znaną sobie istotkę, z którą w żaden sposób nie da się porozmawiać. Zresztą w życiowych planach Mitchella w ogóle nie było takiego punktu jak opieka nad dziećmi. Nie miał do tego żadnego przygotowania i uważał, że nie jest to zajęcie dla niego. Z nadzieją popatrzył na sąsiadkę, ale ona właśnie otulała kocykiem drugie dziecko. Dziecko. Co to właściwie jest? pomyślał Mitch. Czy tylko miniaturowy człowiek, czy też groźna istota, która wysysa z dorosłego wszystkie życiowe soki? Żałuję, że dotąd nie zwracałem uwagi na dzieci. Teraz przydałoby mi się choć trochę doświadczenia. O niemowlętach wiem mniej więcej tyle, co o potworze z Loch Ness. Niemowlę dostało czkawki. Mitch przerażony popatrzył na swoją sąsiadkę. - Co się dzieje? - zapytał. Britt była tak samo bezradna jak on. Ona równie nie miała żadnego doświadczenia, jeśli chodzi o opiekę na dziećmi. Od sąsiada różniła się tylko tym, że nie panikowała. A ten jedynie potrafił jęczeć... - One mają imiona - powiedziała, wyjmując z koszyka drugie dziecko. - Ta ma na imię Danni. Imię drugiej jest wyhaftowane na kołnierzyku kaftanika. - O mój Boże, to dziewczynki - westchnął, odczytawszy na kołnierzyku imię Donna. Każda nowa informacja o tych dzieciach niosła ze sobą zapowiedź nowej tragedii. - Na pewno nie będę ich przewijał. - Bez przesady. - Britt o mało nie wybuchnęła śmiechem na widok przerażonej miny sąsiada. - Jesteśmy dorośli. Na pewno potrafimy sobie z tym poradzić. Na początek propo- nuję, żebyśmy zaczęli sobie mówić po imieniu. Jestem Britt. - To na pewno możemy. Na imię mam Mitch - odparł, ale wcale nie przestał się bać. Britt popatrzyła na przerażonego sąsiada i nagle wybuchnęła śmiechem. Nie umiała się powstrzymać. Nigdy w życiu nie widziała tak bezradnego mężczyzny. Był taki przystojny, wesoły i gotów podbić świat, a nie potrafił sobie poradzić z maleńkim dzieckiem. Bardzo to było śmieszne. - Cieszę się, że dobrze się bawisz - powiedział z gniewem. - To dziecko tymczasem czegoś ode mnie chce, a ja zupełnie nie wiem, czego. - Popatrz. - Britt dotknęła palcem tłuściutkiego policzka i dziecko natychmiast odwróciło główkę w stronę palca. - Ona jest głodna. - Głodna! A czym się je karmi? - Janine zostawiła w koszyku cztery butelki z mieszanką - powiedziała Britt, tuląc do siebie Danni. - Niestety, małe wszystko już wypiły. Muszę iść do sklepu... - Ja pójdę - zaofiarował się Mitch. - Bardzo chętnie pójdę do sklepu i kupię, co tylko każesz. Britt spojrzała na niego z powątpiewaniem. Wcale nie wierzyła, że sąsiad wróci. - Wiem, wiem - powiedział Mitch, jakby czytał w jej myślach. - Rzeczywiście, z początku chciałem przede wszystkim stąd uciec. Teraz już rozumiem, że tak naprawdę to te dzieci są bardziej moim aniżeli twoim kłopotem. Bardzo ci zresztą dziękuję za pomoc. - Naprawdę? - Britt szczerze się zdumiała. Sądziła, że każdy playboy jest egoistą, który nie potrafi myśleć o niczym innym, jak tylko o sobie. - Naprawdę. - Wstał i włożył bardzo niezadowoloną dziewczynkę z powrotem do koszyka. - Pójdę do sklepu i zaraz wrócę. Słowo honoru, że wrócę. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił po wyjściu z domu, było znalezienie budki telefonicznej. - Chciałbym rozmawiać z Chenille - poprosił, kiedy w klubie podniesiono słuchawkę. - Gdzie jesteś, kochanie? - Chenille jakby czekała przy telefonie. - Zaraz zaczynam występ. - Zdarzyło się coś ważnego - powiedział zrozpaczony Mitch. Serce mu się krajało, kiedy słyszał rozgoryczenie w głosie Chenille. Tak bardzo pragnął być przy niej, przytulić ją, dodać otuchy... - Uwierz mi. Gdybym tylko mógł, na pewno byłbym przy tobie. - Och, to straszne - jęknęła Chenille. - Może zdążysz chociaż na ostatnią część występu? Już zaplanowałam dla nas cały wieczór. Przyjedź, kochanie, proszę. Obiecaj mi, że przyjedziesz. - Spróbuję, Chenille. Obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy. Z ciężkim westchnieniem odwiesił słuchawkę. Przeklinał los, który sprawił, że tego dnia ktoś musiał podrzucić pod jego drzwi koszyk z dziećmi. Dlaczego właśnie dzisiaj? Mitch nie miał zbyt wiele czasu na roztkliwianie się nad sobą. Musiał jak najszybciej zrobić zakupy i przynieść je do domu. Wyjął z kieszeni kartkę, którą dała mu Britt. - Mleko dla dzieci w butelkach - przeczytał. - Pieluchy jednorazowe. Jak najmniejsze. Książka o pielęgnacji niemowląt. Jakakolwiek. Mitch zabrał ze sobą butelkę, którą zostawiła w koszyku Janine, dzięki czemu nie musiał się zastanawiać nad wyborem właściwego rodzaju mleka. Trochę gorzej poszło mu z pieluchami. Nie wiedział, do której grupy pieluchowej zakwalifikować Donnę i Danni: noworodków, niemowląt czy dzieci, które uczą się chodzić. Na wszelki wypadek kupił cztery rodzaje pieluch. Niełatwo było zmieścić tyle pakunków do jednego wózka. Najwięcej kłopotów przysporzył mu wybór książki. Bardzo długo przeglądał wszystko, co stało na stojakach, ale o pielęgnacji niemowląt ani w ogóle o dzieciach nie było niczego. W tej sytuacji wrzucił do wózka bardzo elegancko wydaną książkę o sportowych samochodach. Rozejrzał się jeszcze po półkach i dodał do zakupów chrupki, sos cebulowy i wielkie pudełko ciasteczek. Uznał, że to najlepsze jedzenie, jeśli człowiek ma w perspektywie długie nocne czuwanie. - O rany! - wykrzyknęła kasjerka na widok ogromnego zapasu pieluch w różnych rozmiarach. - Ma pan dużo dzieci. - Stanowczo za dużo - uśmiechnął się smutno. - Doprowadzą mnie do ruiny. Czuł się bardzo głupio, kiedy obładowany pieluchami wchodził do windy w swoim eleganckim domu, do którego nie przyjmowano osób z dziećmi. Jak na złość w holu i w windzie, a potem na korytarzu spotkał mnóstwo ludzi. Ich zdziwione i pełne współczucia spojrzenia sprawiły, że poczuł się niemal męczennikiem. Ale kiedy Britt otworzyła mu drzwi, współczucie dla samego siebie minęło mu jak ręką odjął. Jego elegancka sąsiadka przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Opanowanie i pewność siebie gdzieś zniknęły. Mitchell miał przed sobą całkiem inną kobietę niż ta, która zaledwie dwie godziny temu zaprosiła go do swego mieszkania. Dziewczyna miała obłęd w oczach, potargane włosy, była boso i bez żakietu. Bluzka wysunęła się ze spódnicy, brakowało w niej guzika, a klamra paska przekręciła się na prawą stronę. Jednym słowem, doskonała Britt przestała być chodzącą doskonałością. - Dzięki Bogu, że wróciłeś - jęknęła. - Nie mogę sobie z nimi poradzie. Wchodź szybko. One chyba już głośniej nie potrafią krzyczeć. Dochodzący z sypialni płacz był najlepszym potwierdzeniem jej słów. - Popatrz tylko - Britt chwyciła Mitcha za rękę i pociągnęła za sobą do sypialni. - Nosiłam je i kołysałam po kolei. Raz jedną, raz drugą. Ale to nie pomaga. Istotnie, obie dziewczynki płakały tak strasznie, że aż buzie im poczerwieniały. Mitch nigdy w życiu