15482
Szczegóły |
Tytuł |
15482 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15482 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15482 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15482 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Krzysztof Mandrysz
Piekielny Raj
Wśród buków i olch malowniczo wiła się rzeka. Nad jej brzegiem leżeli ludzie, kobieta i mężczyzna . Oboje byli nadzy, właśnie skończyli się kochać i odpoczywali w cieniu drzew. Kobieta była młoda, jej ciało lśniące od potu prezentowało się doskonale, jędrne o kształtnych nogach i piersiach. Twarz o regularnych rysach miała nie pasujący dla tak młodej osoby wyraz zgorzknienia. Mężczyzna był silnie umięśniony i także jego twarz nie pasowała do wieku, była pełna życiowej mądrości którą mędrcy nabywają pod koniec życia.
– Coś się musi zdarzyć. Gdybym mogła to bym stąd wyjechała, jak najdalej.
– Nie przejmuj się tak. Mamy siebie i to jest najważniejsze. Nie myśl o tym.
– Nie mogę. Oni nie dają mi spokoju, te ciągłe kłótnie, zatruwają mi życie.
Mężczyzna zamiast dalej rozmawiać, pochylił się nad nią i pocałował. Wtedy zniknął. Kobieta zaczęła krzyczeć.
Wild przedzierał się z trudem przez gęstwinę krzewów. Cały swój bagaż niósł w lnianym worku na plecach. Powrozy wrzynały mu się w barki. Nie miał konia ani muła. W terenie w którym się poruszał nie sposób było jechać konno, drogi nie było, a ziemia była poprzecinana zarośniętymi jarami i zapadliskami. Wild świadomie wybrał taką trasę. Szedł już drugi tydzień i jak na razie nic nie wskazywało by był śledzony. Nie zabrał ze sobą dużo jedzenia, zaledwie parę bochenków chleba. Żywił się polując. Zastrzelił z łuku parę zajęcy, a dwa dni temu jelenia. Choć było mu szkoda tyle dobrego mięsa, zabrał ze sobą tylko najsmaczniejsze kawałki. Reszty by nie uniósł. W swojej wędrówce kierował się pozycją słońca, a gdy go nie było widać mchem, który gęściej porastał północne strony drzew. Trzy tygodnie temu powiedział wszystkim, że wybiera się na polowanie. I rzeczywiście urządził w Czarnym Lesie polowanie z nagonką, później oznajmił służbie, że rusza na samotne polowanie z łukiem i nie będzie go parę dni. Od tamtej pory nieprzerwanie szedł.
Przodek Wilda, Zytemur został oskarżony o zdradę i spiskowanie przeciwko królowi. Dowodów dostarczył jego sąsiad, który otrzymał za to jego ziemie. Zytemur został w kraju by się bronić, a rodzinę wysłał zagranicę do krewnych. Król skazał Zytemura na śmierć, a jego potomkowie do dziesiątego pokolenia mieli zostać zabici jeśliby powrócili do kraju. Parę lat temu ojciec Wilda, wrócił do kraju by przed śmiercią zobaczyć rodzinne strony. Myślał, że nikt już nie będzie pamiętał o Zytemurze i o wyroku. Król nie zapomniał jednak, już na granicy go zatrzymano. Zawieziono go do królewskiego zamku i publicznie stracono.
Wild chciał się zemścić, nie na królu, a na spadkobiercach oszczercy. Wiedział jednak, że wśród służby jest królewski szpieg, bo jak inaczej ludzie króla tak szybko by się dowiedzieli o ojcu Wilda. Dlatego wybrał okrężną drogę poprzez lasy. Nie powiedział o tym matce, ani Zince, by ich strach o to że zginął podczas samotnego polowania wyglądał naturalnie. Wild tęsknił także za przygodą, chciał dokonać czegoś odważnego. Brał udział w paru potyczkach, nie wymagały one jednak wielkiej odwagi, chyba, że można tak sądzić o szarży zakutej w stalowe blachy bandy jeźdźców na wojowników z gór odzianych w skóry i uzbrojonych jedynie w włócznie i topory. Jedynym ryzykiem na jakie się narażał, był upadek z konia i stratowanie przez własnych towarzyszy.
Wild dotarł do polany, która dziwnie nie pasowała do gąszczu do o koła. Stał na niej dom, który wyglądał jakby budował go jednoręki ślepiec. Wild ostrożnie zbliżył się do rudery. Wyłoniła się z niej stara, poskręcana kobieta. Idąc podpierała się laską i ciężko powłóczyła nogami.
– Czy mogłabyś babciu wskazać...
Zdania nie dokończył. Babcia coś zamruczała i zrobiła szybki ruch ręką . Wild poczuł, że coś się zmieniło. Ta jedna zmiana wywołała reakcje łańcuchową, która pociągnęła za sobą inne, cały świat. Wild zniknął.
Saatbir szedł do Pankrra, jednego z nielicznych ludzi z którymi był jeszcze wstanie rozmawiać. Omijał szerokim łukiem wioskę, a raczej to co z niej zostało. Nie spieszył się, już od dawna się nigdzie nie spieszył. Mimo to nie nudziło mu się. Dużo rozmyślał, zawsze lubił to robić, a teraz mógł godzinami, a nawet całymi dniami rozważać jeden problem i nie miał uczucia, że traci czas. Idąc starał się wyłowić jakiś nowy szczegół coś, czego dotąd nie widział. Zadziwiało go, że zawsze coś przeoczył, jakiś kamień, krzak, a nawet drzewo. I wtedy nad rzeką zobaczył nad rzeką Lawrena, który także go spostrzegł. Zmierzyli się wzrokiem pełnym nienawiści. Kiedyś rozpoczęła by się w tym momencie kłótnia teraz tylko stali i patrzyli na siebie. Saatbir ten spokojny, o kontemplacyjnej naturze człowiek, nie wytrzymał pierwszy i rzucił się na Lawrena. Obalił go swoim impetem na ziemie i zaczął tłuc jego głową o kamień. Uderzał, aż pękła czaszka i wypłynął mózg. Saatbir podniósł się i kopnął z całej siły Lawrena w żebra. Kiedyś poczułby się lepiej, dał upust irytacji, dokonał swoistego katharsis, teraz jednak nie czuł nic, nawet ulgi. Zdawał sobie sprawę z bezcelowości swoich działań. Ruszył w kierunku lasu i rozpłynął się, zniknął. O tym, że przed chwilą, szedł tutaj człowiek świadczyła powgniatana trawa. Czaszka Lawrena zaczęła się zrastać i po chwili nie było śladu uderzenia. Lawren odzyskał świadomość, wstał otrzepał ubranie i popatrzył z satysfakcją na nagle urwane ślady stóp na trawie. Dając upust wielkiej radości odszedł śpiewając wesoło pod nosem.
Wild ostrożnie badał swoje ciało. Był poobijany, miał wrażenie, że stoczył się z kamienistej góry. Otoczenie w jakim się znalazł dziwiło go. Drzewa, trawa, kamienie na drodze niby wyglądały normalnie jednak czymś nie uchwytnym różniły się od tego, do czego był przyzwyczajony. Najdziwniejsze było jednak niebo. Było wklęsłe i zwężało się do środka. Wyglądało jak wir wodny. Słońca nie było widać, całe sklepienie miało jednakową jasność. Wild ruszył w kierunku rzeki, którą dojrzał pośród drzew. Gdy nad nią doszedł skierował się w dół jej biegu. Liczył, że trafi na jakieś osiedle. Za około pół godziny natrafił na zabudowania. Kilka zadbanych domów tworzyło miasteczko. Nigdzie nie było jednak ludzi. Wild chodził od domu do domu, aż natrafił na samotnego mężczyznę. Nie odpowiedział na pozdrowienie. Tylko siedział i patrzył wciąż w to samo miejsce. Wild zrozumiał. Zaczął biec wzdłuż rzeki. Biegł, minął punkt w którym trafił na rzekę, biegł dalej, ale było mu coraz trudniej. W końcu nie mógł się już poruszać do przodu. Potworna siła pociągnęła go do tyłu. Tak jakby był przywiązany do elastycznej liny. Poruszał się wzdłuż bariery, opór jednak nigdzie nie zelżał.
Wrócił nad rzekę. Czekał tam niego chudy, wysoki mężczyzna o bystrym spojrzeniu.
– Jesteś tu nowy- było to stwierdzenie, nie pytanie- Znalazłeś się tu przypadkiem czy celowo. Zresztą nie ważne. Musisz wybaczyć innym, że cię nie przywitali. Boją się. Uciekli poza miasto.
– Zaraza?
Nieznajomy zaśmiał się.
– Jeśli zaraza to duszy.
– Gdzie ja jestem.
– To miejsce było rajem, zanim powrócił strach. Chociaż nie, wszystko zaczęło psuć się wcześniej. Za dużo wybitnych indywidualności, na zbyt małym terenie. I tak mało do robienia.
– Gdzie ja jestem? – zapytał ponownie Wild.
– W żarcie wiedźmy.
Wtedy rozległ się kobiecy krzyk.
– To Ann muszę biec.
Wild pobiegł za nim. Na obrzeżach miasta leżała kobieta. Zebrało się wokół niej kilku ludzi nikt jednak nie podszedł. Dopiero znajomy Wild podszedł do niej i objął. Gdy doszła do siebie odepchnęła go i pobiegła do lasu.
– Jej córka znikła. Była moją kochanką, porzuciłem ją i teraz nie chce mojej pomocy – powiedział z goryczą, bardziej do siebie, niż do Wilda. Usiadł zasępiony na ziemi.
– Pytałeś mnie co to za miejsce. Otóż jesteś w butelce. Nie żartuję. Czarownica Variks nie lubi gdy się jej przeszkadza. Każdego kto to uczyni, przenosi to stworzonego przez siebie świata w tej oto butelce. Tutaj nie ma chorób, śmierci, ludzie żyją wiecznie. Dlatego niektórzy zaczęli to wykorzystywać, gdy byli już starzy lub śmiertelnie chorzy szli do Variks, a ta nie świadoma podstępu zsyłała ich tu. Ludzie ci młodnieli w różnym stopniu. Jedni dwadzieścia lat inni trzydzieści, młodzi w ogóle. Jednym z tych ludzi jak widzisz jestem ja. Jest nas tu kilkuset, a raczej było. Wiedze o tym miejscu trzymamy w tajemnicy, tylko wybrani przez nas o nim wiedzą.
– Czy można się stąd wydostać?
– Tak jeśli ktoś rozbije twoją butelkę. Jest ona w miejscu w którym zniknąłeś.
– Czy inni też wtedy zostaną uwolnieni ?
– Nie, ten świat jest wspólny, ale każdy ma własną bramę do niego.
– A czy...
– Przepraszam cię, ale jednak pójdę do Ann. Później ci wytłumaczę resztę.
Wild usiadł pod drzewem na skraju miasta. Zaczęło się ściemniać, bardzo szybko w parę minut zapadł zmrok. Wild miał kotłowaninę myśli w głowie, które przeszkadzały mu w zaśnięciu. Wyciągnął wełniany koc z plecaka i się nim przykrył. Na niebie nie było ani jednej gwiazdy. Ciemność nie była jednak całkowita można było rozróżnić kształty. Walezy lubił patrzeć na gwiazdy, doszukiwać się w nich wzorów, nie koniecznie tych z zodiaku. Teraz wobec ich braku poczuł się najbardziej samotny od rozpoczęcia podróży. W końcu zasnął. Przyśniła mu się Zinka. Wyglądała przepięknie. Jej ciało kusiło Wilda, który chciał się z nią kochać. Zinka jednak odmawiała i wciąż pytała gdzie jest. Zamęczony jej pytaniami opisał miejsce, gdzie spotkał czarownice oraz co się z nim później stało. Zinka zrozpaczona myślała, że go już więcej nie spotka. Wtedy wyjaśnił co może zrobić by go uwolnić. Zinka odeszła, a reszta snu zmieniła się w bezsensowną plątaninę obrazów.
Gdy obudził się rano nie czuł głodu, co go zdziwiło, bo zawsze miał nad ranem wilczy apetyt. Odszukał nieznajomego. Mężczyzna siedział na pniu drzewa i z nieszczęśliwą miną strugał patyk.
– A to ty. Siadaj- odezwał się- Nie przedstawiłem się do tej pory jestem Walard z Greeny.
– Wild z Dorwodu – to był nowy dom jego rodziny – Jak tam Ann?
Ma się lepiej. Choć myślę, że gdyby tu było możliwe samobójstwo, to zabiłaby się. Była bardzo przywiązana do córki dlatego zabrała ją ze sobą -zamilkł na chwilę- Ludzie tu się silnie nienawidzą. W normalnym świecie dawno by się wymordowali, albo wyjechali. Tu nie mogą tego uczynić. Drobne kłótnie przez dziesięciolecia, a niekiedy nawet wieki urastają do straszliwej nienawiści. Dlatego, gdy ci którzy utrzymują poprzez telepatę kontakt z tamtym światem, dowiedzieli się, że jest możliwe odnalezienie butelek nie wahali się. Kazali je zniszczyć. Wtedy ich wrogowie wracali do tamtego świata i umierali, bo doganiały ich oszukane lata. Na początku ludzie nie wiedzieli co się dzieje, znikali ich znajomi, krewni. W końcu ktoś dowiedział się o tym od swojego telepaty i zamiast kazać kogoś zabić powiedział o tym innym. Zrobił źle, bo niektórzy wykorzystali zdobytą wiedze do usunięcia innych, czy to z nienawiści, czy to profilaktycznie. Ja utraciłem swój kontakt z tamtym światem lata temu i tak jak wielu innych mogę tylko czekać, aż ktoś mnie wykończy.
– Nie wiesz czy ktoś chce twojej śmierci.
– Mylisz się. Już zapomniałem jakie to uczucie, gdy jesteś stary i wiesz, że każdy dzień może być dniem twojej śmierci. Często nie mogłem spać w nocy i myślałem jak to jest, gdy umierasz, gdy cię niema. Traciłem wtedy całą radość życia, jego sens. Nie wierzę w Boga i nie potrafię w nim czerpać nadziei. I teraz znów się boję, znów nie mogę spać nocami. Wtedy jest najgorzej, ciemność.
– Przyśniła mi się w nocy Zinka, moja narzeczona- powiedział tchnięty nagłą myślą Wild – Może to jednak nie był sen, może wynajęła telepatę by się za jego pomocą zemną skontaktować. Gdy teraz o nim myślę wydaje mi się zbyt realny. Wciąż pytała, gdzie jestem. Jeśli to była ona to mnie uwolni..
– Jeśli masz rację to ty mógłbyś mi pomóc.
– Bardzo chętnie.
– Nie chcę byś zabił moich tutejszych wrogów. Trzeba przerwać to błędne koło. Chcę byś odnalazł moją butelkę i chronił ją. Powiem ci, gdzie mam schowane pieniądze, wynajmiesz za nie zbrojnych, którzy będą ją strzec.
Zinka śniła się Wildowi co noc. Gdy był pewien, że Zinka odnajdzie jego butelkę poszedł do Walarda pożegnać się.
– Myślę, że mogę ci zaufać. Mógłbyś zabrać pieniądze i zostawić mnie własnemu losowi.
– Nie zrobię tego.
– Nie jestem Walard, na tamtym świecie mam wiele wrogów dlatego przyjąłem to przezwisko. Jestem Pord z Birm.
Wild chciał coś powiedzieć, ale właśnie ten moment wybrała Zinka by rozbić butelkę i głos nie zdążył wydobyć się z gardła.
Gdy Wild znalazł się z powrotem na polanie przed domkiem, Zinka go objęła. Zaczęli się całować. Walezy po kontakcie z jej ciałem dostał erekcji. Nie miał jednak szans nawet w ten dzień. Zinka była silnie wierząca i czekała do ślubu.
– Musimy uciekać, w każdej chwili może wrócić czarownica.
– Wiem, ale pocałuj mnie jeszcze.
Odjechali pośpiesznie. Wild odwiedził tak jak planował rodzinne strony. Przybrawszy fałszywe nazwisko był nawet gościem w domu potomków oszczercy, nie zabił ich jednak. Obejrzał tylko kolekcje rodzinnych obrazów.
Z mroku lasu wyjechały na polanę czterej mężczyźni. Księżyc był w pełni, ale rzadko ich oświetlał, bo niebo było zachmurzone. Mężczyźni zsiedli z koni i przywiązali je do drzew. Jeden z nich trzymający kamień wielkości pięści przeszedł parę kroków po łące. Zatrzymał się i kazał innym kopać w miejscu, gdzie stał. Wtedy trafił go w prawe ramię bełt , wystrzelony z kuszy. Krzyknął i pobiegł do koni. Pozostali sięgnęli po broń. Z lasu wybiegło pięciu mężczyzn. Jeden z nich się odłączył i pobiegł za uciekającym, był nim Wild. Między mężczyznami na polanie wywiązała się walka. Ostrza zagłębiały się w ludzkie tkanki, przebijały, rozdzierały i wbijały. Napastnicy byli lepszymi szermierzami i mieli przewagę jednego człowieka, szybko zabili napadniętych. Sami odnieśli tylko powierzchowne rany. Krew w ciemnościach wyglądała jak woda. Wild chciał pojmać przywódcę żywego dlatego gonił go bez broni. Uciekinier nie miał miecza tylko nóż. Gdy Wild go dogonił ciął chaotycznie powietrze. Wild zdjął płaszcz i owinął nim sobie lewą rękę. Doskoczył do mężczyzny, przyjął cios noża na rękę owiniętą płaszczem, a drugą uderzył mężczyznę w szczękę powalając go na ziemie. Wytrącił mu kopnięciem nóż z ręki i przydusił kolanem do ziemi.
– Jak się tu dostałeś, skąd wiedziałeś, że to tu jest?- mężczyzna nie odpowiedział. Wild zaczął poruszać wystającym z rany bełtem. Wtedy tamten ryknął z bólu i zemdlał. Gdy oprzytomniał był już bardziej skory do rozmowy.
– Znalazłem się tu dzięki temu kamieniowi. Każdy czarodziej zostawia charakterystyczny dla siebie ślad magiczny na przedmiotach na które wpływa. Ten kamień można dostroić do każdego czarodzieja. Gdy się zbliża do czegoś lub kogoś zaczarowanego coraz bardziej wibruje.
– Jak go zdobyłeś ?
– Ukradłem.
– Skąd wiesz kto jest w butelce ?
– Ślad odkształca się wyniku kontaktu z człowiekiem. Wystarczy mieć coś, co stykało się z tą osobą, aby wprowadzić do kamienia odpowiednie poprawki.
Wild nie potrafił zabić bezbronnego człowieka, dlatego zawołał jednego ze swych ludzi by poderżnął gardło hersztowi bandy . Wziął kamień i odkopał butelkę. Walard powiedział mu gdzie jego zaufany służący miał zakopać butelkę, ale nie podał dokładnego miejsca, Wild nie przekopał całego terenu by nie wzbudzić podejrzeń swoich przeciwników. Otarł z ziemi butelkę i przyjrzał się jej dokładnie, chciał zobaczyć małych ludzików w jej wnętrzu. Butelka była jednak z nieprzezroczystego szkła i nic nie dostrzegł. Stał dłuższą chwilę z butelką w ręce, aż w końcu ujął ją za szyjkę i rozbił o kamień. Bez huku, bez błysku pojawił się w śród odłamków szkła Walard. Krzyknął coś nie zrozumiale głosem pełnym trwogi i zaskoczenia. Potem zaczął się starzeć. Proces przyśpieszał. Zostały z niego tylko kości, a i te się rozpadły gdy jeden z ludzi Wilda na nie splunął. Dziadek Wilda mieszkał w Birm, a jego sąsiad nazywał się Pord.