15464
Szczegóły |
Tytuł |
15464 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15464 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15464 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15464 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ryszard Krauze
Banalna historia Łusi P.
Prolog
Może powiedzenie tego powzięte zostanie za niedyskrecję, ale Łucja P. zostanie pewnie starą panną.
Jeszcze niedawno krążyły po mieście pogłoski o tym, że kilku dojrzałych mężczyzn stara się o jej rękę. W obecności jej przezacnej mamusi między wierszami dawali ostrożnie do zrozumienia, że partia taka – czemu nie? Poważne zamiary – jasne! Nie inaczej, ale poczekajmy, małżeństwo to sprawa na całe życie.
I tu nagle takie nieszczęście! Panowie odeszli – Łusia samotna. Ale i to mało. Jak ludzie patrzą na nią, kiedy idzie z cioteczkami ulicą – brrr...!
Łusia przesiaduje teraz w swoim gabinecie. Przed lustrem. Skarży się własnemu odbiciu na zły los i gadatliwe gęby. Siedzi i patrzy. Patrzy na siebie, patrzy, tak patrzy i czasem to nawet przed lustrem zaśnie. Trudno jej to patrzenie na siebie samą brać za złe. To bardzo miłe zajęcie. Każdy by tak mógł. Każdy z nas umiałby patrzyć w jej twarz godzinami; chciałby trwać w zapatrzeniu, ulec hipnozie i deprawacji. Bo bez fałszywej skromności – trzeba przyznać, że Łucja brzydka nie jest, a spoglądanie na nią karą nie będzie nawet za lat trzydzieści. Mówiąc wprost – Łusia wyróżnia się wśród dam, odznacza niewątpliwym czarem osobistym i urzekającą powierzchownością.
1
Nikt nie rozumie, za co ją to spotkało.
– To skandal! – wrzasnęła służąca, która przyszła o dwunastej budzić panienkę Łusię. Czy budziła? Nie wiemy. Krzyknęła. Po czym wybiegła w panice i w szoku, dalej krzycząc. Żeby nie było niedomówień – wybiegła prosto na miasto. Jak obłąkana. Biegła przez ulice i krzyczała! Jak krzyczała!
- To skandal! – Wszyscy słyszeli, co krzyczała tam jeszcze. Jaki wstyd... Interweniowała żandarmeria, nawet zdarzył się z tego powodu jakiś wypadek na Horodnicha, trudno powiedzieć, jaki, bo w zamieszaniu ze służącą któżby miał głowę do raportu ze stłuczki. Doprawdy drobiazg, zginęły ledwie trzy osoby na wysepce przystanku tramwajów konnych. Jak ona krzyczała! Podobno pękły szyby w oknie kancelarii Steingoosa. Była niewątpliwie atrakcją tego weekendu.
Dziś panna Honorata Z., była służka w domu państwa P., od dłuższego czasu przebywa na obserwacji w domu przy ulicy o specjalnej nazwie – innej dla każdego miasta. Tylko drzwi w takich domach są zawsze takie same – bez klamek. Zaś państwo P. starają się z jednej strony oskarżyć Honoratę o zniesławienie, a z drugiej o to, aby uznano ją za wariatkę, która wszystko wymyśliła, narobiła zamieszania, a kto wie, czy czegoś przy tym nie ukradła.
Jednego nie można zarzucić przezacnej mamusi, pani Lorii – tego mianowicie, jakoby straciła głowę w chwili nieszczęścia. Jeszcze nie wiadomo było, jaka sprawa, co, kto, kogo, i za ile, a już p. Loria krzyczała nie ciszej od służki:
- Skandal! Skandal! Skandal...!
Okrzyk ten impulsem kobiecej intuicji w ustach mamusi gorejąc okazał się bardzo pożyteczny w dochodzeniu. Z nakazu prokuratora objęty wnet protokołem z przesłuchań, w ilości życzliwych sąsiadów, aktualnie stanowi najważniejsze świadectwo w sprawie p.P. versus H.Z. i s-ka.
2
I za co ją to spotkało? Panienka z tak dobrego domu! Co się zaś tyczy samouwielbienia, to Łusia zajmowała się tym już na długo przed tą aferą. No a poza tym zajmowała się spacerami. Bon tone wymaga poświęceń. Aby o tobie mówili na mieście, musisz bywać tam gdzie bywają ci, co będą o tobie mówić. Miastowi to leniwy ludek i żądny pretekstów. Aby cię obgadali na mieście, tak jak na pokojach, muszą cię wpierw obgadać na ogrodach. Więc i ty musisz tam bywać.
Żeby tylko bywać. Chodzić trzeba! A lustra z gabinetu nie ma. Wyczerpujące zajęcia dla panienki z tak dobrego domu.
Praca ta zajmowała ją tak bardzo i okazywała się tak wyczerpująca, że pod wieczór łóżko w osobistej sypialni dziewczyny aż uginało się pod ciężarem wspomnień, przez co Łusia zapadała w sen jak w otchłań, w którym trwała zwykle przez kilkanaście godzin. W sen podobno niewinny, już to o: złotych harfach w niebiesiach, eterycznej i zwiewnej materii, dającej przyjemność (wszelako – nie specyfiku, o którym prawił pisarz i skandalista Jack Braclaw-Unterkrauss), czasie wolnym bez ograniczeń, czasie przez dobę całą niezajętym i spowolnionym. W końcu – o słodkim nieróbstwie. Bo: ,,Ach, to codzienne wstawanie, herbatka, obiadki, toaleta, spacery, takie uciążliwe... ’’. Nie od rzeczy będzie założyć, że śniła również o panach-paniach, poezji i małych przytulnych zwierzątkach (żywych lalkach-misiulangach). Łóżko zdawało się śnić z nią, wzdychając i stękają jak stare, dobre zawiasy.
Potem znów trzeba było wstać. Te kąpiele i papiloty! Spożywanie śniadania i toaleta zębów! Oddawanie się lekturze! Jakby nie można było zjeść i poczytać, no i konwersować w łóżku, skoro odbywa się to w domu i nikt znaczący na nią nie patrzył? Nie dość tego. Na koniec – spacer. Zawsze kiedyś kończyło się tym, że trzeba było wyjść na ogrody albo do parku. Trzeba było i już. One do Łusi przyjść nie chciały! A właśnie to, tylko to w jej ślicznych i głębokich oczach uchodzić mogłoby za skandal. Całe miasto padało przed nią na kolana. Nawet sam radca Bayer przychodził do niej. A park – nie. Co za zuchwałość!
Naturalnie bywało, że czasami, siedząc na ławce, czuła się osamotniona i nudziła się. Ciocie przyzwoitki pochłonięte powtarzaniem od dwóch miesięcy tych samych nowinek – bo czy to ich wina, że w miasteczku nic się nie działo – po godzinie nabierały konsystencji powietrza i gwiezdnego pyłu, stawały się dla Łusi niewidoczne i niesłyszalne. Łusia zostawała sam na sam z przyrodą. I nudziła się. Jakże się nudziła! Nikt nie poświęcał jej uwagi, nikt nie starał się zaspokoić jej ciekawości i próżności, nikt nie prawił jej komplementów, nikt jej nie zabawiał! Spoglądała na drzewa i krzaki... Patrząc, zapadała w półsen. Czasami wstawała i przechadzała się po kilkanaście kroków tam i z powrotem – na tyle, na ile zezwalała etykieta w rewirze wykupionym na godziny.
Czy podobna tak działać na wszystko, co żyje? Kiedy wstawała i przemierzała te kilkanaście metrów alejki, dałaby głowę, patrzyła na nią cała przyroda, której siła wyższa nie poskąpiła oczu, no – choćby camery obskura. Trzeba było widzieć przycupnięte na gałęziach młode rude wiewióry, którym ciekła ślina, czy też stare wiewiórysze o oczach rozszerzonych, ciemnych jak ich nędzne i lubieżne myśli!
Jeżeli więc tak reagowały gryzonie, to co powiedzieć o wyższych istotach białkowych, stojących na czele szeregu naczelnych!
Ale Łusia nie myślała o tym. Myślała natomiast tylko o tym, żeby się ta banicja do parku jak najszybciej skończyła. Żeby wreszcie mogła wracać, a już najchętniej, aby mama czekała z wiadomością, że w tygodniu znajomi zapraszają, i że niebawem znowu znajdzie się w miejscu, gdzie się nią ktoś zajmie, otoczy, omota miłym słowem i sprawi przyjemność. Łusia umiała brać, ale nie chodzi o przedmioty. Łusi niczego nie zbywało. Nie mogło być inaczej, skoro była córką państwa P.
Dom państwa P. nigdy nie stronił od towarzystwa. Więc chociaż nietaktem byłoby mówić, co prawda, że gospodarze prowadzili życie hulaszcze czy ponad stan, to – ni mniej, ni więcej – salony rodzinne pełne były znamienitych gości. Z myślą o dorastającej Łusi – pełne panienek i kawalerów, rozbawionego rozgardiaszu i temperamentnych wodzirejów. Dla niej były to prawdziwie radosne wieczory, okres udanej zabawy. Krążyło wokół niej wielu młodych panów, zachwycali się nią, słali słodkie przymówki. I łasili się. Och!, jak się łasili... A ona ich lekceważyła i wyśmiewała. Chociaż – co starannie ukrywała – rozkosznie było ich słuchać i widzieć takich. Tak miło...
Żeby nie było wątpliwości – i młode, rozzuchwalone dziewczątka kręciły się wokół niej (no, może i te leciutko starsze babsztyle również... ). Tak te, które już pozbyły się koronki panieństwa, jak i świeże mężatki – pozbawione złudzeń z pluszowego dzieciństwa, ale i zahamowań z czasu oczekiwań na królewicza z bajki... Słabość w obliczu własnej płci, skłonność do miłości, o której pierwsze zabytki pisane pochodzą z ,,wyspiarskiej’’ części mitologii greckiej, wisiała w powietrzu niczym zapach drogich perfum. Koleżanki wpadały Łusi w ręce, szturchały wcale nie przypadkiem, i nierozmarzoną dłonią, czy piersią. Oblizywały się w myślach – lecz Łusia nie mogła tego widzieć. Była zbyt niewinna?
Teraz pochowali się wszyscy w swoich domach. Teraz wszyscy szepcą po kątach.
– Skandal...
– Skandal...
– Skandal...
Wytykają ją palcem. I winią. A ona nie wie, ona nie rozumie, za co? A poza tym – ją, czy jego?
Śledztwo w toku. Truizmem będzie zapewne stwierdzenie, faktu iż towarzystwo, w których najchętniej – nieustannie! – obracała się dziewczyna, odegrało pewną ważną rolę w rozwoju rozkwitającej osobowości młodej Łusi. Zwłaszcza w odmóżdżeniu wschodzącej niewiasty.
Tacy panowie i młodzieńcy na ten przykład. Zlatywali się jak ćmy do jasnego i lepili do fałdów, rękawiczek, szala i co tam jeszcze popadnie. Okazywała im swoją pobłażliwość i uśmiech – co trzy, no... cztery minuty. Niekiedy była znudzona ich towarzystwem; niekiedy zmęczona nadgorliwością zalotów i nadskakiwaniem. Prawdę mówiąc nie rozumiała ich umizgów. Nie rozumiała, po co to wszystko wyprawiają, konkurując ze sobą. Poza jednym: wiedziała, że jest ładna, niezwykła, i że jej się z tego tytułu należą przywileje, wdzięczność tłumu, zachwyty, zaszczyty. W samej rzeczy – nie stało to w sprzeczności z ówczesnym stanem rzeczy i szerzoną nauką. Była bowiem boginią, gwiazdą zwierzyńca, słońcem, jasnością wieczoru. Wokół niej krążyły liczne i byle jakie barachuła – szare, niezdolne do uniesień tak, jak ona; zimne i świecące jedynie światłem odbitym. Same nie byłyby nic warte – rozpierzchłyby się jak smutne planetoidy we wszystkie strony chaosu.
Taka sobie była właśnie Łusia. Ładna i głupiutka. Ładna, lecz nic więcej. Trochę jednak myślała. Kiedy znalazła się niechcący w grupie, której wyrwały się jednoznaczne damsko-męskie dwuznaczności, musiała spuścić wzrok, umiejąc przy tym leciutko się rumienić. Wszelako trudno powiedzieć, dlaczego tak naprawdę to robiła... Pewnie z wyuczenia.
Albo na przykład te podchody i zabiegi. Bywało tak, że Łusia czuła na sobie smak obsesji, jakiej poddało się szalejące za nią miasto! Te wpatrzone w nią oczy, ukryte języczki, wyciągniete w myślach paluszki... Te zalotne i pachnące liściki! Te spojrzenia i gesty.
Osaczali ją. I z czasem, o zgrozo okrutna!, w trakcie pewnego śniadania, łasić się do niej poczęły nawet srebra i porcelanowy serwis. Bezkarnie, a lubieżnie dotykały jej ust i podniebienia. Jedząc musiała się wzdrygnąć. Obrzydliwość...
I jakże musiała uważać na słowa! Nikomu nie mogła przecież nic ze swych uczuć wyznać, ani nie miała się komu zwierzyć. Nawet dawna przyjaciółka z gimnazjum dla dobrze urodzonych panienek, niegdysiejsza powierniczka i towarzyszka dziewczęcych psot, nie budziła zaufania Łusi. Jakby smutna i zazdrosna, stała trochę na uboczu wydarzeń... Nie, skoro ta nie podziwiała jej z bliska, nie można było jej ufać, wyjawiać sekretów i słabostek.
A przecież Łusia była taką dobrą dziewczyną! Tak chciałaby szepnąć komu jakie dobre słówko, sama połasić się, pogłaskać. Posiedzieć z kim, pomilczeć.
Pośród tak to mijających dni i w takiej atmosferze nadeszło znamienne popołudnie ósmego września.
Łusię wyprowadzono na spacer do Parku Iglastego wojewody Bucklera. Chociaż wcale tego nie chciała, wcale się o to nie prosiła, to ciocia G. oraz ciocia Z.-C., wypiwszy herbatkę, wzięły ją między siebie i wywlokły z domu do dorożki. A mogłaby przecież spokojnie wrócić do gabinetu...
Skoro jednak tak być musiało, Łusia odczekała, aż towarzyszące jej damy roztopią się w plotkach, błahostkach kołtuńskiego miasteczka, rozgadają i usiądą, zapominając o bożym świecie, o innych dalekich przechodniach, a w końcu – o niej, przestając jej zwracać uwagę na to lub tamto. Wówczas, jak zawsze!, niebawem de facto ucichną i upodobnią się do przeźroczystych i bezładnych molekuł atmosfery ziemskiej. Krótka ekstaza. Łusia wlepi wzrok w niebo...
Tak też się stało. Gdyby jej się chciało, przypomniałaby sobie zapewne, że niebo jest tak samo niebieskie, jak wczoraj, albo miesiąc temu itp. itd. Ale nie chciało. Stwierdziła natomiast, że jest puste i obłędnie nudne. Więc naszła ją melancholia i smutek.
3
Chyba drzemała z otwartymi oczyma. Kiedy zaś zbliżył się czas powrotu, bo ciotuchny trajkotały tonem zapowiadającym sentencję konsylium, Łusia w krzakach zauważyła wynędzniałego kundla. W innych okolicznościach powiedziałaby pewnie ,,psa’’, ale wówczas przyszło jej spontanicznie do głowy, że widzi po prostu kundla. Tym, co wyłowiła z nikczemnego obrazu zwierzęcia, z odbicia, jakie rzeczywistość rzucała na siatkówkach jej słodkich oczu, było dwoje obcych ślepi. Dwoje głęboko zapadniętych ślepi. Zapadniętych pewnie z głodu.
Przyglądała mu się z sympatią i ciekawością. Przypatrywał się jej on – skołowanym spojrzeniem włóczęgi. Ona przyglądała mu się z ciekawością dziecka, które właśnie dostrzegło nową, żywą zabawkę, on tylko kierował na nią wzrok. Lecz ona życzliwie tolerowała to.
Chociaż niektórzy powiedzieliby, że to ona się na niego gapiła, a on tolerował jej zapatrzenie oraz infantylny uśmieszek.
Tego wieczora Łusia bawiła się jak odmieniona. Na nowo odnalazła i przybrała swoją właściwą rolę pośród ludzi. Błyszczała, promieniała – jak szczyt otoczony ognikami św. Elma, elektryzowała młodzieńców...
Umiała udawać, więc udając niewiniątko, rozdając uśmiechy, nie pozwoliła poznać po sobie, z jakim wewnętrznym napięciem boryka się rozmawiając i drażniąc adoratorów. Przecież takich pustych dialogów, tych powierzchownych potyczek i gierek słownych więcej płynęło w jej żyłach, niż krwinek! Ale teraz, chociaż świetnie się bawiła, to zajmowało ją bynajmniej nie to, co działo się dookoła niej. Z trudem ukrywała to przed samą sobą – przez cały czas myślała o czworonogu! Nie mogła wcześniej nauczyć się takich reakcji, więc myśl, doświadczenie wykluwającej się sympatii, napawała ją zdziwieniem i niesamowitością. Jakby nie rozumiejąc, co się dzieje, chwilami marszczyła czoło. Jakie to dziwne! Ale któżby zwracał uwagę na delikatny grymas na twarzy ślicznej panienki. Przecież takie pierwsze zmarszczki przydawały panience uroku... Była po raz pierwszy podniecona.
Myślała o nim także w nocy, dopóki nie przysnęła. Śniła o zupełnie czym innym, ale rano przypomniała sobie o nim. Tak, rankiem zdumiona stwierdziła, że sympatia, jaką żywi do czworonoga, nie jest już przelotnym kaprysem myśli umykających, lecz zajmuje ją całą i odwraca jej uwagę od porannej toalety. Nie, niezupełnie. Przecież nie ma nic ważniejszego na świecie, niż make up.
Trzeba będzie go oswoić.
– Powinien podejść do nas, do mnie, kiedy tylko ciotuchny odlecą... – Trzeba będzie go oswoić. Ta myśl uradowała ją. Przecież piesek, kiedy się o tym dowie, będzie bardzo dumny i szczęśliwy, że zechciała go oswoić!
Zadumała się. Niestety, na niebie psiego szczęścia majaczyły jakieś chmurki niepokoju.
– Ojej... Przecież on był taki wychudzony – zmartwiła się – żeby tylko do wieczora nie zdechł!
Był jej jedyną nadzieją. Jedyną szansą. To pierwszy raz. Zdarzyło się jej to pierwszy raz, ale rozumiała dobrze już tym pierwszym razem. Teraz, albo nigdy... Bardzo ją to trapiło, niemniej około południa znalazła wyjście z sytuacji i ukojenie. Jaka jest zdolna! Przecież, skoro wczoraj ją ujrzał, to nawet tak wychudzonego, sam jej widok powinien podtrzymać na duchu. Nie, nie, nie na duchu – przy życiu! Pieski nie posiadają wszak duszy nieśmiertelnej...
Ratowanie zwierzęcia przed niechybną śmiercią zmęczyło ją nieco i rozstroiło. Znużenie wysiłkiem rozproszyło jej myśli, tak że przy obiedzie prawie o psie zapomniała! Lecz prowiant wzięła. Nie zauważona przez nikogo rzuciła okiem na kuchnię, kiedy służba udała się na drzemkę. Wolała nie ryzykować. Takim włóczęgom nie można ufać. Gotowi zdechnąć bez przyzwolenia.
- A jeżeli jest bezdomny? – nurtowało ją. – Biedny piesek, żeby tylko nie umarł... – No, bo bez przesady, była wystarczająca ładna dla oczu, lecz czy i dla wynędzniałych psich kiszek?
Już nie zwracała uwagi na ciotki. Zresztą, od dawna z wzajemnością. Dała pieskowi jeść. ,,Da się oswoić – pomyślała – a skoro ma być oswajany, będzie trzeba go nazywać.’’ Jak nazwać takiego brudasa i przybłędę? Prostaka, co sypia w parku nawet nie na ławce, a pod nią? Nazwa musi być niskiego stanu. Jakieś banalne, plebejskie przezwisko, którym go przywabi, kiedy znajdzie na to ochotę. Rozpromieniła się.
– Mam!... – Co może być bardziej banalne niż np... ,,Fafik’’? Jej wielbiciel będzie nazywał się po prostu Fafik. Już go tak w myślach nazywała. I chociaż dzisiaj nie ośmieliła się powiedzieć mu tego, nie miała wątpliwości, że podjęła słuszne postanowienie – jej nowy wielbiciel będzie się wabił Fafik!
Wkrótce minęło kilka dni. A może miesięcy.
Już nie ziewała na samą myśl o spacerze, lecz wzdychała rozmarzona. Myśl o Fafiku rozgrzewała ją i uskrzydlała.
Na ogół trzymała się z dala od niego. Nie powinien myśleć, że zubażała kosz na odpadki i wynosiła z kuchni specjalnie dla niego! Kiedy przynosiła jaką świeżą, niekiedy jeszcze świeżą, niewystygłą karmę, zawiniątko kładła kilkanaście kroków dalej. Zlękniona myślą, że gotów się pomylić, że zachłanność pchnie jego ośliniony pysk... pyszczek... w jej donie... Już nie tyle z zawziętości chronicznego głodu, ale przez nieuwagę i zwykłe psie roztargnienie, zapatrzenie, uderzony jej blaskiem, gotów ją pokąsać! Perspektywa taka nie dawała jej spokoju. Co by to było, gdyby gdyby jej dotkął!...
No a sam piesek? Nie był nachalny. Wbrew skundlonym rodowodom i ulicznej proweniencji, wydawał się być inteligentnym facetem. Czekał, aż Łusia spocznie obok ciotek, wygrzebywał się z legowiska pół-trawy, pół-liści. Nie spieszył się, rozpakowując zawiniątko. Błogość rysowała się w ślepiach, którymi toczył obłędnie w kierunku Łusi. Chwytał paczuszkę w zęby, przeżuwał sznurek, przegryzał papier, jak grdykę ofiary i rozszarpywał! Pożerał! Był taki milutki, taki bezbronny i zależny. Taki szczęśliwy, że zagryzłby pewnikiem, gdyby jaki konkurent chciał zająć jego miejsce. A kiedy kończył, jakby kłaniał się swej dobrodziejce. ,,Kłaniam uniżenie, panienko. Łaskawa panienko, kłaniam uniżenie, całuję rączki... ’’Co to będzie, jak naprawdę dotknie jej dłoni!? Przeciągał się, rozumiał, że czas wrócić do szeregu, cofał posłusznie ku legowisku, pół-drzemał, pół-spoglądał na nią – wybawczynię i żywicielkę. Opiekunkę i boginię.
Pamięta, że we czwartek, nie, to był chyba wtorek, niezamierzenie wyjawiła mu, jak go wabi.
– Fafik... – wyszeptała nagle, nawet na niego nie patrząc. Stała oddalona ze dwadzieścia kroków, ptaki i ciotki ćwierkały między sobą, patrzyła niewidzącym wzrokiem przed siebie, lecz na twarzy rysowało się skupienie – Fafik, chodź do mnie... – Dreszcz emocji będzie towarzyszył jej przez całe popołudnie i wieczór. Od dzisiaj pozwoliła mu jeść z ręki.
Zawsze o tym marzyła. Marzyła, żeby tak się stało, żeby tak było, ale jej dotychczasowym zalotnikom nie udawało się dostąpić tego zaszczytu. Ci poważni, polecani uwadze przez rodziców Łusi, wydawali się jej zbyt obleśni, no a chłopcy, młodzieńcy – młodzi kawalerowie, z którymi chiałaby się bawić, byli zbyt dziecinni: zbyt dumni, albo nie umieli tego robić! A piesek jadł jej z ręki. Razu pewnego, kiedy kończył i wyjadał do czysta, szukając resztek sosu, musnął Łusię w dłoń. Liźnięcie ukłuło ją jak ostrze żyletki. Panienka poczuła, że piorun w nią strzelił. Krew zawrzała, wzburzona uderzyła w potylicę. Zaszumiało w skroniach. Łusia ugięła się pod zawrotem głowy. Szarpnęła się przestraszona, wyszarpnęła dłoń spod języka Fafika.
– To było takie przyjemne... – pomyślała zaraz. Natychmiast zakryła usta, bo wydawało się jej, że wypowiada na głos swoje najskrytsze myśli! Fafik tymczasem przestał okazywać zainteresowanie Łusią. To ziewał niegrzecznie, to przeciągał się, to stał z wywalonym jęzorem, śliskim i ociekającym. Patrzył na nią rozbawionym, badawczym wzrokiem. Robił takie wrażenie, jakby osiągnął to, co chciał, więc Łucja przestała go interesować. Postał jeszcze chwilę obok niej, powęszył, czy nie przeoczył okruszyn i powrócił na legowisko pod ławką. Patrząc na pieska, musiała stwierdzić, że zagrzebując się w stożku liści i gałązek, wygląda podobnie do prosiaka dyszącego w błocie.
Bladość panny Łusi utrzymywała się przez cały wieczór i nie uszła uwadze służki. Lekarza udało się panience przechytrzyć. Szum w uszach, pomroka, smagnięcie ostrza w dłoń i rozkosz wlewająca się w ranę – wszystko to wciąż działo się na nowo i panienka nie mogła się temu oprzeć.
- To wiatr w parku, migrena... – mówiła sobie – takie kobiece historie. W naszej rodzinie to dziedziczne...
Leżąc w łóżku, rozmyślając o samych przyjemnych rzeczach drżała z pragnienia, żeby jeszcze raz choćby... żeby ją to spotkało... żeby mogło się to jej przydarzyć. Rozpamiętywała, przywoływała ku sobie prąd, jaki przeszył ją w parku. Ciepło, gorąco, jakie rozlewało się po jej ciele w chwilę po... Jeszcze teraz były nie tylko jakimś wspomnieniem, ale żywym doznaniem.
Żaden mężczyzna, którzy ślinili się na jej widok, żadne muśnięcie warg ni zuchwałe ssanie w dłoń, nie napełniło ją dotychczas takim przejęciem i niepokojem. Te umizgi, które uważała za przyjemny dopust boży, które więc z lubością tolerowała, teraz wydały się jej po prostu i bez ogródek obrzydliwe. Ob-rzyd-li-we!
Pewna zmiana zaszła w życiu panienki. Popołudnia stały się teraz dla niej najważniejsze. Starannie – choć przecież bez trudu! – ukrywała przed ciotkami, że znaczą coś dla niej codzienne przechadzki po rewirze wykupionym na godziny. Ceremonii lekceważenia nie musiała się Łusia uczyć. Umiała lekceważyć. A lekceważyła wszystko poza własnym odbiciem w lustrze. Umiała okazywać brak zainteresowania, tak więc i tym razem okazywała, że nie okazuje zainteresowania. Lecz, kiedy niespiesznie, a posłusznie kroczyła za cioteczkami, kiedy słońce wolno zsuwało się ku ziemi, pojedynek – mordercza walka w rozpieszczonym serduszku – musiał dawać znać o sobie na licu panienki, chociażby nie wiadomo co. Była zbyt młoda, aby wiedzieć, czym jest rak emocji, jak raz zasiany zagnieżdża się, mutuje i rozrasta. Więc ciotki w końcu coś zauważyły.
Kiedy z panienki stajesz się kobietą, ciotki zawsze wyniuchają – choćby przez zawiść! Zajadłe w swej nieomylnej kobiecej intuicji odkryją, że zmiana wisi w powietrzu! Tak też było i tym razem – dlaczego miałoby być inaczej? Odkrywszy spoglądały raz po raz to na siebie, to na Łusię. Ukradkiem. Jawnie. Ale były to panie z dobrych domów, staranie wykształcone, więc siłą rzeczy – niewiele zrozumiały z tego, co zobaczyły, tzn. z tego, na co patrzyły...
A na co patrzyły, tracąc ulubioną przez Łusię przeźroczystość? Patrzyły, jak Łusia spaceruje (a przecież tak tego nie lubi w samotności... ), kuca, podskakuje, nie nudzi się i nie ziewa, czerwieni się, gapiąc na krzaki, chichra do zarośli... I one wstawały, rozglądały się, przechadzały ,,pau-ręnaście’’ metrów z Łusią, lecz niczego nie dojrzewając i nie odczuwając tego – jakby uduchowienia Łusi wracały na ławkę.
A przecież przeprowadziły specjalne, supertajne domowe dochodzenie – pomogła cała rodzina, zdumiona subtelnością zmian w zachowaniu dziewczyny!
Na próżno. Bowiem dla cioć, wujków i kuzynów: pajączki, czy krewetki, jak i kręgowce zorganizowane niżej w szereg ewolucyjny – zatem np. zwierzątka wolne i poza sprzedażą detaliczną u Heizhmana, tudzież ludzie nieutytułowani – byli tak mali i stali tak nisko, że blisko ziemi, albo i nawet poniżej powierzchni gruntu. Byli zatem prawdziwe niewidzialni. Przeto nie można było dostrzec ani przyczyn, ani obiektu emocji Łusi.
A Łusia promieniała i karmiła Fafika. Sprawiał co prawda wrażenie, jakby tylko na karmę czekał, nie zaś na nią i wcale mu nie igraszki we łbie, na przelotne przygody z panienką ochota, już to przypadkowe awantury miłosne, jak to się raz zdarzyło, lecz i tak fala gorąca oblewała ją na samą myśl, że może się zbliżyć do niego, a on nagle ją jęzorem...!
Łusia utrzymuje, jakoby od razu poznała, że jedyne, czego by pragnął, to leżeć u jej stóp, służyć za podstawkę. Nie śmiał prosić. Czekał. – Ty jeden mnie rozumiesz... – mówiła, spełniając jego milczące oczekiwania.
Albo czego też mógł chcieć więcej! Taki... pies.
Smuciło ją czasami, że piesek nie wykazuje w pełni należytego, jej zdaniem, zainteresowania wdziękiem i urokiem osobistym swojej pani. Figurą. Patrzył na nią, bawił, aportował, nawet czasem się łasił. Ale nie przewracał oczyma, tj. ślepiami, i nie padał trupem na każde jej widzenie. Intrygowało ją to i gniewało. Dąsała się. A on – nic. Nie rozumiał, nie umiał docenić okazanej mu łaski, nie pytał, czy może ją wielbić. Nie okazywał, jak bardzo jej pragnie. Niewdzięcznik. Nie okazywał skruchy. Tylko patrzył na nią, wpatrywał się. Marzył.
Przyzwyczaiła się do niego i polubiła go. Doszła nawet do wniosku, że zawsze chciała mieć małego pieska. Po co? No, żeby go głaskać, mieć i... mieć. Co w tym mogło być złego, widzieć w nim przyjaciele i powiernika? Szczerze wydawało się jej, że na niego może liczyć, a on nie wygada, widziała jak on tęskni za nią, jak się łasi, jest na jej każde zawołanie, słucha jej zwierzeń i skarg, cieszy się jej radością. Jest taki wierny.
Opowiadała mu o tych nudziarzach – młodzieńcach z niechlubnej pamięci oralną przeszłością, sapiących panach o niejasnych zamiarach buszującej w zakolach siwizny. O latawicach, puszczających słodkie oka – słodkie niczym wilgotne marcepany. Umizgiwali się do niej wszyscy, zamiast składać jej hołdy. Świat był taki nieokrzesany!
Mówiła mu o tym, jakim strasznym typem jest ten dojrzały pan, radca Bayer. Fafik słuchał i nie komentował. Był przy niej i bawił się jej obecnością. Leżał. Ziewał, co ją naprawdę drażniło. Jak mógł ją tak lekceważyć! Okazywać nieskrępowane lenistwo! Ale w końcu to tylko pies. Bardzo się do niego przywiązała. Tak, był do niej bardzo przywiązany, zauważyła to, dałaby głowę, że bez niej psu niepodobna dalej żyć.
Przychodził nawet zimą, co uważała za bardzo kulturalne, zważywszy niskie urodzenie zwierzęcia.
4
Prawdziwe kłopoty zaczęły się, kiedy przyszła odwilż. Tak ją kokietował, radośnie merdając ogonem, tak nadskakiwał, skakał na kolana, że wracała do domu w obłoconej sukni. Nie broniła mu cieszyć się jej obecnością, no ale przez to wszystko, kiedy próbowała bawić się z nim, głaskać, drapać pod mordką, ciągnąć za uszy, wąchać, no – po prostu nachylała się i moczyła rąbki w półtającej brunatnej zmarzlinie!
Byli już dość blisko razem i uważała, że ma w nim dozgonnego przyjaciela, powiernika, nie rzec – wspólnika i plenipotenta. Nomenklatura prawnicza nie była jej najmocniejszą stroną, niemniej – tak, właśnie takich słów użyła, aby nazwać to, co ich łączyło.
Nie namyślając się długo, wcale!, zebrała się na odwagę, mówiąc mu o tym jakby od niechcenia. – Wiesz – rzuciła szeptem, stała wyprostowana lekko zadzierając główkę – wiesz, Fafik, ja już jestem kobietą...
– Mhm...? – Kto to powiedział!? Nie, niemożliwe, aby był to on! Niemożliwe, aby jej odpowiedział. Niemożliwe. Musiała się przesłyszeć. Konar chyba jakiś stęknął obudzony ciepłem odwilży... Pokręciła głową, nie dowierzając. Jasne, niezależnie od tego, jaki odgłos się jej przesłyszał, to nie mógł być on. A jeżeli był?
Nie olśnił jej reakcją. Czy w ogóle zauważył, co do niego powiedziała? Czy zrozumiał? Docenił? Spoważniał, czy tylko wydawało jej się? Pokiwał łbem, aprobująco, czy tylko strząsając parchy z nosa? Machnął ogonem jeden raz, czy dwa razy? No tak, ale ten piesek, takie dobre zwierzątko, wierne i wyczekujące, gotowe nawet karku nadstawić i rzucić się w kałużę, by mogła suchym bucikiem przejść, przecież on zostając tu w parku bez niej cierpi katusze prawie dobę trwającej rozłąki!
Pozwoli mu zatem opuścić park i spać pod kamienicą rodziców. Jaki bezczelny! Podążył za nią dopiero za trzecim wezwaniem! Gniew ogłuszył ją, prawie mówiła na głos. Niegodziwy kundel! Ledwie raczył opuścić ten zgniły liściasty barłóg na rzecz małomiasteczkowych niewygód! Ja mu pokażę! Nie mieściło się jej w głowie, że Fafik bardziej wolał ciepłą derkę liści niż zimny granit, na którym mógłby marznąć dla niej i marnieć.
Pod domem przynajmniej go przypilnuje. Już nie pójdzie na noc do innej suki!
Skoro miała pewność jego uwielbienia, przestała nudzić się także za dnia. Południe i popołudnie mijały jej na układaniu dialogów, jakie opowie Fafikowi. Często wyglądała przez okno w salonie. Mimo gęstych koronkowych zasłonek widziała go dobrze. Tam w dole, na parapecie sutereny naprzeciw – tam gdzie mu kazała – czuwał. Leżał i szukał jej w oknach kamienicy rodziców. Czasami więc trącała koronki, aby go podrażnić. Za każdym drgnięciem zasłony podrywał się na czworo łap, przynajmniej tak się Łusi wydawało, i czekał na jej rozkazy. Tam w dole, tak nisko, taki mały, był taki słodki...! Patrzył, a w jego ślepiach było coś takiego, co prosiło:
– Bij, rozkazuj, o, Pani!...
,,Poczekaj – myślała Łusia – nie bądź taki prędki.’’ I odchodziła od okna – jakże musiał się zwijać i skamleć! Jej miejsce przy oknie zajmowali inni domownicy, lecz nie mogąc się dopatrzyć oznak sposobiącej się schadzki, odchodzili rozczarowani abstrakcją łusinej chimery i nudzili się do podwieczorka.
W komórce oficyny do dziś stoi stara, a jara!, katarynka o połamanych nogach. Połamała je Łusia – tyle miała samozaparcia, aby umożliwić Fafikowi obsługę instrumentu.
Bo gdyby wszystkiego nie zepsuł, mógłby teraz stać pod oknami, kręcić korbą i skamleć: – Ja twój sługa, ja twój robot, ja twój...
Tymczasem Fafik, choć kundel, to pies nie w ciemię bity. Tak to więc któregoś wieczora, po spacerze, kuchennymi drzwiami wemknął się był do mieszkania państwa P., a po kolacji ,,wziął się i podkradł’’ pod gabinecik panienki Łusi. Jakie musiało być jej zdziwienie, kiedy pociągnęła za klamkę, otwierając drzwi, a za nimi – on, wyprężony, patrzący jej prosto w oczy! Prawie zemdlała, widząc dyszącego Fafika, gotowego do skoku.
Takim to sposobem piesek zdobył prawo do wełnianej wycieraczki pod gabinetem Łusi. Oczywiście – czując jak mocno bije dla niej jego psie serce – w następnych dniach pozwoliła mu na dywanik przed sypialnią...
W tym miejscu należy chyba nadmienić, że pewnie tylko własnej ślepocie rodzice Łusi zawdzięczają taki, a nie inny, niekorzystny rozwój wypadków. Bo przecież w jednym z momentów rozgrywającej się tragedii stanęli blisko rzeczywistej przyczyny, będącej źródłem czarującej przemiany córki. Sądzili jednak, że wyczerpali wszystkie środki dochodzenia prawdy i inwigilacji. Przesłuchali czterokrotnie służbę. A ta zapytana, czy czegoś nie podejrzewa, odpowiedziała zgodnie, że rzeczywiście ,,kręcił się wokół niej ostatnio jakiś podejrzany kundel’’. I nic. A coś się działo z córką. Piękniała w oczach. Dlaczego, nie umiał powiedzieć nikt.
Próbowali zatem wpłynąć na nią i rzecz wybadać, ,,nasyłając’’ Ruth. Tydzień w Wenecji tylko po to, aby dotrzeć do sedna...
Niedawna przyjaciółka z colledge’u, współlokatorka – dzieliły łóżko w salce sypialnej klasztoru, była zachwycona. Świeża mężatka wyczuła od razu, że jej ukochana duszyczka uległa zmianie, i wciąż ulega. Widziała mieniące się lica dziewczyny. Wyczuwała aurę wysubtelnionej natury, ale prawdy nie dosięgła. Łusia nie zdradziła się ani słowem, ani nie zająkła się, ani nie spłoniła.
– Tak się cieszę, Ruth, że jesteś szczęśliwa... – Wyjeżdzając, Ruth miała wyrzuty sumienia, że śledziła niewinną istotę, czystą i bezbronną, pączek kwiecia wśród ciekawskich chwastów. Zdobyła się tylko na niejasne – sama nie wiedziała, co chce przez to powiedzieć – ostrzeżenie zabarwione przeczuciem:
- Łusiu, moja droga, moja kochana, tylko nie zrób jakiegoś głupstwa. Oni są... Oni wszyscy są tacy... Wszyscy... są
Były w rodzinie i takie pomysły, że ,,oni jej to z głowy wybiją’’. Myśl ta, wcale nie taka błyskotliwa, nie nowa, za plecami panny Łucji poczęta, w niej samej wielkiego entuzjazmu nie wzbudziła. Postanowiono mianowicie wydać wielki bal, na którym uważano przywrócić Łusi psychiczną równowagę.
- A może by ją po prostu wydać za mąż?
Nie wiadomo do dziś, czy na balu udało się. Wątpliwe. Ale cośkolwiek chyba jednak. Drugi bal. Ba! Trzeci. Dość powiedzieć, że po tych balach Łusia chodziła przez tydzień jak śnięta, w żyłach czuła ołów, kończyny miała obolałe i wiotkie. Pociła się. Chyba zaziębiła. Wstawała w południe, brała kąpiel, stroiła w nowe koronki i wracała zmęczona do łóżka. Półśniąc, półczuwając, przykryta szlafroczkiem i jedwabiami, niewidzącymi oczyma marzyła wpatrzona we freski baldachu. Pomyśleć, że kiedyś tak lubiła bale...
Kiedy spostrzegła go w sypialni? Trudno powiedzieć, gdyż półwidząc i półsłysząc, w koronkach poruszała się po domu już od dłuższego czasu niczym puszek dmuchawca – biała dama. W rogu pod zegarem z Danzig, skundlony w kołtun używanej bielizny Łusi, leżał Fafik.
– No co, psie? - Szczerze mówiąc, nie było to dla niej niespodzianką. Otworzyła szerzej oczy i jakby oprzytomniała. On też otwarł ślepia.
- Fafik! Ty tutaj?
Pies leniwie uniósł się, gramoląc z kołtuna bielizny na dywan. Potrząsnął łbem i kłapnął. Wywalił jęzor. Ruszył w jej stronę, ale po kilku krokach rozmyślił się! Łusia zarumieniła się lekko na policzkach. Tak, czy owak, pójdzie spać. Zdjęła ręcznik z głowy i odrzuciła włosy. Na krzesełku przed toaletką spędziła dłuższą chwilę. Kątem oka sprawdzała, czy Fafik na nią patrzy! Potem zaczęła się wolno rozbierać. Spuściła szlafroczek... Stała przed taolaetką i patrzyła w lustro. Bluzeczka, pasek, haleczka... Robiła to. Wszystko widział.
Starała sobie przypomnieć, jak one to w kinie robiły z pończoszkami? Noga, a krzesło? Podwiązki? Wolno i z premedytacją. Czy już wtedy ślepia czworonoga zrobiły się duże jako nowe jednodolarówki? Co się tyczy czworonoga – bardzo prawdopodobne... Może właśnie wtedy i jemu udzieliły się te siódme poty panienki, i jemu stało się duszno i półwidno? Jemu pewnie tak. Na pewno, bo dyszał. Słyszała jak bardzo.
Nie widziała go, zsuwając pończoszki, więc nie wiedziała – ale domyślała się! – że źrenice pieska kurczą się niczym szparki pękniętego słoju, świecąc przy tym jaśniej i jaśniej. Dość, że kiedy rozwiązała kusy szaliczek, a potem nieśmiało zsuwała ramiączka, kiedy przy tym zakołysała wierzchołkami bezwstydnych – nietkniętych piersi!, Fafik zachwiał się... Albo przestąpił z nogi na nogę.
Westchnęła.
– Patrz, głuptasie, jaka jestem piękna. – Przesunęła dłońmi po skórze brzuszka, bioder. Sięgnęła do majteczek... Nie. Z niezrozumiałych dla siebie względów majteczki zachowała. Za to, żeby go zdenerwować, trochę podrażnić i ukarać, wdziała cieniutki kaftanik. Na twarz – woalkę. Wsunęła się pod kocyk. I wtedy to się stało.
Łusia krzyknęła. Był to ten od dawna oczekiwany przez nią okrzyk. Okrzyk pełen wzruszenia i pragnienia – pożądania. Na całe życie pamięta, że potem na kocyk wpadł ten pies. Choć może najpierw wpadł, a potem krzyknęła? Broniła się. Zaczęli się szamotać.
Jeżeli chodzi o ściany, to one mają uszy, zaś w domu państwa P. w grę wchodzą ściany północne, choć i południowych wykluczyć nie można.
W każdym bądź razie w aktach sprawy stoi niebiesko na białym, że Łusia P. mówiła tej nocy:
– Ach!... – przerwa – Fafik...? Co ty!... Nie wypada... Och! – urywany trzask – och... och... nie!... – pojedyncze głoski (a, ą, r, ż) – Fa, byłam pewna... – fragment nieczytelny choć słyszalny – Och! – Łusia zachłysnęła się czymś. Potem baldachim nad łóżkiem Łusi nie wytrzymał zajść, zarwał się i spadł, okrywając oboje szczelną zasłoną. Musieli nieźle narozrabiać, skoro ten sam ciężki zwój materiału znalazł się rano na stole, toaletce, czy parapecie okiennym. Tej nocy Łusia poznała, co to znaczy prawdziwe szczęście.
Była już dwunasta, dlatego służka zapukała budzić panienkę Łucję. Następnie weszła do gabinetu panienki. Nastrój po balach bywa senny, senność dotyka również służbę domową, więc kawałeczek, strzępek materiału, jaki połaskotał ją w dłoń, kiedy zamykała drzwi wewnętrzne sypialni, nie od razu wzbudził jej ciekawość. W półmroku pomieszczenia nie od razu zdała sobie sprawę, czego dotknęła. Dopiero w połowie drogi do łóżka Łusi ocknęła się, zrozumiała i omal nie osunęła zemdlona na podłogę. Ten strzępek z dyndającą gumką na klamce, to były porwane majteczki panienki Łusi!
Mężczyzna u panny Łucji?! Rozmarzony, a niewyżyty umysł młodej kobiety z czynszówek uroił sobie od razu zbereźną historię i opatrzył nadsamcem o herkulesowej posturze... Co było potem, trudno ustalić.
Służka chyba jęknęła. Jeszcze raz. Spod kocyka po przeciwnej stronie łoża wynurzył się szary kształt plugawej postury i stanu – od razu poznała mieszańca bez rodowodu i kinderstuby! – przeciągał się długo, podeptał drugi kształt okryty kocem. Bezgłośnie ruszył ku służce. Chyba na nią skoczył.
- To skandal! – krzyknięto. Są trzy możliwości: on, zwiotczała nocą Łusia, albo służka Honorata. W każdym bądź razie służka utrzymuje, że to ona. Mówi przy tym, że pies podbiegł do niej, podskoczył, a ona ze strachu odwróciła się, to nie jest zatem pewna, jak on tego dokonał – kopnął ja w pośladek, ugryzł, i - wyprosił za drzwi.
Ona sama by uciekła. Z takiego domu!
– To skandal! – krzyczała pani P. – To skandal! – krzyczała służka Honorata – każdy musi. Ale żeby z psem? No, choćby i niechby, to przecież nie z kundlem... Skandal! - Biegła przez miasto, cała w pąsach i ubliżała dobremu imieniu chlebodawców.
Skandal. Łusię wytykają teraz palcem. Jakby zrobiła co złego. Pańskie pieski... Zasłaniają nieletnich. Kto w mieście jest lepszy!
Matka płacze. Ksiądz schodzi im z drogi, zbacza w przecznicę, albo przemyka na druga stronę ulicy. Ustępują jej miejsca... nie, rozchodzą się przed nią po prostu. Uważają, że jest nieczysta. Niewdzięcznicy.
Łusia zostanie tu starą panną. Automobile gasną na jej widok... Nie widać wyjścia – państwo P. chyba się przeprowadzą.