15439

Szczegóły
Tytuł 15439
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15439 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15439 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15439 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jacek Inglot Liberté! Alojzy N. raptownie zwolnił, usiłując wyminąć stojący mu na drodze autokar; kiedy obchodził go z lewej, zatrzymał się naraz przed wyciągniętym oskarżycielsko palcem. – Gdzie się pan podziewał, do cholery! Wszyscy są już obecni – młody człowiek o przylizanej fryzurze cofnął palec i wskazał nim drzwi autokaru. – Właźże pan wreszcie! Alojzy N. przyjrzał mu się uważnie – nie mógł mieć więcej jak trzydzieści lat, świński blondyn o odrażającej, białej karnacji skóry, pachnący lekko jakimiś zagranicznymi perfumami. Bardzo przypominał Alojzemu czwarty obiad... nie, raczej piąty podwieczorek. Zerknął w górę, do wnętrza autokaru; wypełniali go ludzie w różnym wieku i płci obojga, co uznał za objaw wielce obiecujący. Najwyraźniej się dokądś wybierali, co akurat było Alojzemu bardzo na rękę. – Przepraszam – wysapał, wcielając się w rolę spóźnialskiego. – Gdzie mogę usiąść? – Koło mnie jest wolne miejsce – młodzian dziarsko wskoczył na stopień i powiódł go za sobą, dając po drodze znak kierowcy, że mogą już jechać. Kiedy autobus wykręcał na wiodącą do przelotowej alei obwodnicę, Alojzy zauważył, jak zza rogu wypadło tych dwóch w białych kitlach, rozglądając się gorączkowo. Przez moment nawet chciał im pomachać na pożegnanie, ale doszedł do wniosku, że nie należy przesadzać. Usiadł na wolnym fotelu obok blondyna – chwilę się w nim wiercił, po czym zdecydował się zdjąć marynarkę. Zabrał ją nocnemu sanitariuszowi, człowiekowi dosyć mikremu, stąd i piła go pod pachami. Najważniejsze jednak, że znowu był wolny. Wolny i głodny. – Moniek jestem – przedstawił się operatywny blondyn. – A gdzie kolega ma koszyk? W co będzie zbierał grzyby? – No właśnie, ehm, chyba zapomniałem – odparł Alojzy. – Mów mi Alek. – Bardzo ładne imię – zachwycił się Moniek. – A co do koszyka, to się nie przejmuj, możemy zbierać razem do mojego. Jak Jaś i Małgosia – dodał z odcieniem pewnej figlarności. Alojzy nie miał nic przeciwko temu – Moniek wyglądał na zdrowego faceta o normalnej przemianie materii, choć z lekką tendencją do tycia; za parę lat mógł stracić wiele ze swoich walorów. Organy wewnętrzne też ulegały otłuszczeniu. Rozejrzał się uważnie po sąsiadach; wyglądali mu na urzędników, przeważali panowie w wieku mocno średnim i takowejż tuszy, odcień skóry zdradzał, że wątroby ich znajdowały się w stanie sporego zużycia; było też kilka młodszy osób, z punktu widzenia Alojzego bardziej interesujących. Siedzieli na końcu autobusu, skupieni wokół młodej, roześmianej blondynki, stanowiącej najwyraźniej duszę towarzystwa. Wyglądało to na pracowniczą wycieczkę na grzyby – z chwilą opuszczenia rogatek miasta stateczni hierarchowie wyciągnęli z kieszeni płaskie piersiówki i przepijali do się dyskretnie, gwarząc na tematy niezobowiązujące. Młodsi baraszkowali z blondynką, podmacując ją coraz śmielej, czemu się wcale nie sprzeciwiała. – Podoba ci się Anastazja, co? – zapytał z pewną nutką zawodu w głosie Moniek. – Wszyscy się w niej kochają, a przecież wieszcz powiada “Kobieto, puchu marny...” Nie ma to jak prawdziwa, męska przyjaźń. – Owszem – odparł Alojzy niezobowiązująco. Anastazja strasznie mu przypominała trzecie śniadanie. Do tej pory wspomnienie tej zaiste wspaniałej uczty prześladowało go po nocach, szczególnie utrwalone po mało ciekawych pierwszym i drugim obiedzie. No cóż, wszystko na tym świecie odbywa się na zasadzie prób i błędów, pomyślał z pewną melancholią. Nastrój w autobusie powoli stawał się coraz swobodniejszy, w miarę jak ubywało drogi i autokar zagłębiał się w sielski wiejski krajobraz. Piersiówki gdzieś zniknęły, pojawił się za to grubszy kaliber, polonez i stoliczna, a nawet Jasio Wędrowniczek. W charakterze zakąsek krążyły tacki z rolmopsami – Alojzy uprzejmie odmówił poczęstunku, nie chcąc sobie psuć apetytu. Po tak długim poście spodziewał się zjeść w niedługim czasie coś ekstra. Należało tylko zajechać na miejsce. Alojzy lubił las, choć do tej pory zdarzyło mu się dwa razy spożywać jedynie w parku. Łono przyrody działało nań inspirująco, nie mówiąc o tym, że świeże powietrze zaostrzało apetyt. Co prawda zapomniał zabrać ze szpitala skalpel, jako że opuszczał go w niejakim pośpiechu, miał jednak nadzieję, że znajdzie od biedy choćby kawałek szkła. Już kiedyś, przy piątym podwieczorku, właśnie w parku, użył z braku laku szkła i nawet nieźle mu poszło. To dziwne, ale najlepiej wychodziły mu biesiady ad hoc, całkowicie improwizowane. – Wszyscy lubimy niespodzianki – mruknął do siebie i wygodnie rozparł się w fotelu. – Coś mówiłeś? – obrócił się ku niemu Moniek. – E, takie tam. Fajna wycieczka... – O, tak, będzie jeszcze fajniej. Nigdy nie byłeś, co? No tak, przecież pracujesz dopiero trzy dni. Jak to się stało, że cię jeszcze nie poznałem? – Eee, byłem bardzo zajęty – rozmowa zaczynała brzmieć mało ciekawie; Alojzy nawet nie wiedział, za kogo właściwie brał go ten wypachniony młodzian. – Komputery to bardzo interesujące zajęcie – rozmarzył się Moniek. – Też bym chciał... – Dla chcącego nic trudnego – stwierdził enigmatycznie Alojzy N. Skądinąd święcie w to wierzył. – Powinniśmy się zaprzyjaźnić – zaoferował się Moniek. – Nasze wydziały mają ze sobą w przyszłości ściśle współpracować, wszyscy mamy być w jednej sieci, jak w wielkiej rodzinie – położył mu pieszczotliwie rękę na kolanie. – Może tak byśmy wypili brudzia? – Alkohol bardzo szkodzi na wątrobę – zauważył Alojzy, bardzo w tych sprawach zasadniczy, i lekko się wychylił, aby skontrolować sytuację; rozwijała się tak jak zwykle – niektórzy notable, wyraźnie zmęczeni, posnęli w fotelach, inni pogadywali cicho między sobą, dzieląc się na wyraźne grupki – tylko jeden, siedzący o parę foteli przed Alojzym jegomość nie brał udziału w ogólnych rozrywkach – siedział ponury i nieporuszony, to gapiąc się w okno, to tocząc podejrzliwym wzrokiem po biesiadnikach. Wycieczkowy nastrój nie udzielił mu się w bodaj ułamku procenta. – A temu co? – zdziwił się Alojzy. Nie lubił takich ponuraków – złe humory miały niekorzystny wpływ na wątrobowe enzymy. Ach, to pan Grzegorz, przypadek nieuleczalny, superbiurwa z fotelem wrośniętym w zadek. Od rana do wieczora zastanawia się, jak tu się najlepiej ustawić, komu wejść w dupę, co skutecznie zakłóca mu sen, pracę i wypoczynek, nie wspominając o wieczornym waleniu konia, typowy ideowiec, nie masz już wielu takich. Pewnie go przeniosą do Brukseli. Co byś powiedział na lekkiego szampana? – Tfu, toż to świństwo! – Alojzy aż wzdrygnął się z obrzydzenia. Drugi obiad była amatorką win francuskich; przez cały tydzień nie mógł się potem pozbyć wstrętnego, metalicznego smaku. – Nie to nie – powiedział Moniek obrażonym tonem i bez krępacji sam sobie nalał. – Nie wiesz co dobre. – Nieprawda – Alojzy miał w życiu tych kilka momentów naprawdę boskiego kulinarnego uniesienia. Spodziewał się, że to i owo czeka go też w przyszłości. Może nawet jeszcze dzisiaj. Zerknął do tyłu – sytuacja na tylnym siedzeniu rozwijała się systematycznie; Anastazja, właściwie już rozebrana, pozwalała się obcałowywać gdzie kto chciał. Pozostało przy niej pięciu najgorliwszych absztyfikantów, którzy kłębili się wokół, przeszkadzając jeden drugiemu. – Ależ to ohydne – powiedział z niesmakiem Moniek. Wypił już prawie całą butelkę i, lekko zaróżowiony, wyraźnie nabierał bojowości. – Ach, cóż za świństwo jest kobieta, jak to słusznie kazał Witkacy! – No, niezupełnie, w pewnych okolicznościach może być użyteczna, zwłaszcza pewne organy. Wewnętrzne, ma się rozumieć. – No pewnie, pochwa i macica – odparował zgryźliwie Moniek. Co prawda Alojzy N. akurat nie te narządy miał na myśli. – A gdzie wartości duchowe? W tym momencie kierowca przełączył radio na umieszczone w zagłówkach głośniki i usłyszeli fragment komunikatu: Zabójca jest powszechnie znany pod pseudonimem “Wątrobiarz”, ponieważ każdej ofierze wycina wątrobę i spożywa ją na miejscu. Do tej pory zabił w te sposób siedem osób – pytanie, kiedy będzie następna. Być może już dzisiaj.... – Wyłączyć to! – wrzasnął któryś z młodzieńców, nie mogący się widać przy radiu skupić na szczodrze udzielanych wdziękach Anastazji. Ustawili się właśnie w “pociąg” – dziewczyna, szeroko rozkraczona na siedzeniu, obsługiwała każdego po kolei. Alojzy widział białe tyłki, desperacko miotające się między jej nogami. Moniek miał rację, istotnie moralność dzisiejszej młodzieży pozostawiała wiele do życzenia – wielu z kopulantów nie hańbiło się bowiem kondomami, narażając Alojzego i jemu podobnych koneserów na ryzyko chorób wenerycznych, o adidasie nie wspomniawszy. – Słyszałeś? – Moniek najwyraźniej starał się go odciągnąć od rozwartej i tak szczodrej Anastazji. – Przymknęli go dziesięć lat temu, znałem jego trzecią ofiarą, to była dziewczyna z mojego akademika. Zaciągnął ją do parku, udusił i wyciął skalpelem wątrobę, którą potem na surowo wpieprzył. I żeby ją sobie chociaż usmażył z cebulką... Ohyda! – Surowe mięso jest bardzo zdrowe, a wątroba ma wiele witamin – zauważy beznamiętnie Alojzy N. Na śledztwie, kiedy go już złapali, powiedział policjantom to samo. W końcu to święta prawda. – Wątrobiarz myśli pewnie podobnie – westchnął Moniek. – A swoją drogą ciekawe, gdzie on teraz jest? Musiał zwiać dzisiaj wcześnie rano, akurat jak wyjeżdżaliśmy. – Wiesz, napiłbym się chyba tego szampana – powiedział szybko Alojzy. – Nic już nie ma – młodzian zajrzał do pustej butelki, wyraźnie ucieszony jego zainteresowaniem. – Ale może ci zaśpiewam? – Co takiego? – Naszą pieśń, hymn urzędników piątego departamentu, ułożony na cześć pana Grzegorza – wskazał tu na zasępionego ponuraka. Wstał, zbliżył się do inkryminowanego i patrząc mu w oczy zaintonował doniośle: Takim jest i takim bede, czym jest dziwkarz czy też pede, SOCJALISTA czy FASZYSTA, – Jam w tym serze jako glista! – zaryczał zgodnym chórem cały autokar, nawet absztyfikant opuszczający właśnie gościnne łono Anastazji. Po czym powrócono do swoich zajęć, czyli starsi do wódkowania, a młodsi do ciurlania. Dochodziło południe i głód Alojzego wzmógł się niezmiernie, ale też i wyglądało na to, że dojeżdżają na miejsce – mazowieckie wioski i miasteczka zniknęły, zastąpione przez gęsty bór, poprzetykany gdzieniegdzie jeziorami. – Przed wieczorem skoczymy może do Królewca – poinformował go Moniek. – Bardzo się ładnie rozwijają, mieszka tam teraz pół miliona Chińczyków z Hongkongu. Bardzo rozrywkowe, piękne i wolne miasto. – Może być. Nie mam nic przeciwko Chińczykom – Alojzy wiele słyszał o egzotycznych walorach smakowych wschodniej kuchni. Zawsze chciał wiedzieć, jaki ma to wpływ na wątrobę. – Co? – z fotela przed nimi wychylił się młody człowiek o ziemistej, wręcz zielonej cerze. – Nigdy – wrzasnął. – Z żółtą, brązową, czarną i semitką! Coś nim gwałtownie targnęło, schylił się w dół i dobiegły ich odgłosy pracowitego wymiotowania. – A temu co znowu? – zdziwił się Alojzy. Z wolnościowych czasów nie przypominał sobie takich cudaków. – Ciężka przypadłość, idiosynkrazja narodowa – wyjaśnił Moniek. – Ten jest uczulony na kolory, zwłaszcza na czarny. Co zobaczy takiego na ulicy, to zaraz ma rozwolnienie, a przecież black boys are so sweet... Nie sądzisz, że najbardziej poprawna politycznie jest pederastia? – Nie mam zdania w tej kwestii – dotychczasowe kulinarne penetracje Alojzego ograniczały się raczej do razy białej, nie tyle jednak z rasowych uprzedzeń, co konieczności; za komuny niewielu bywało w Polsce obcokrajowców. Miał jeszcze co prawda do wyboru Arabów, ale ci rzadko spacerowali w nocy po odludnych parkach. – Chyba dojeżdżamy – rzeczywiście, autobus skręcił z asfaltowej szosy na pustą, leśną drogę. Towarzystwo budziło się niemrawo, zbierało puste butelki, nawet Anastazja wbiła się od niechcenia w majtki. Po chwili stanęli przy rozległej, kwiecistej polanie. – No i co, pójdziesz ze mną? – zaoferował się znowu Moniek. – Wiem, gdzie tu można znaleźć prawdziwki. – A kozik do wycinania grzybów masz? – Nie – obruszył się młodzian. – Żadnych barbarzyńskich metod, tylko delikatne wykręcanie. Ażeby cię pokręciło, cholerny esteto – zaklął w myślach Alojzy. Co prawda bardziej mu dziś pasowała Anastazja, ale właściwie mógł zacząć i od Mońka. – Weź chociaż coś do picia. – Mam pepsi w puszkach – Alojzy znowu brzydko zaklął; choć z drugiej strony jakaś pusta flaszka w tym zagrzybionym lesie zawsze się nawinie. Jedyne, czego tak naprawdę w życiu żałował, to braku umiejętności filipińskich znachorów, którzy otwierali ciała po prostu palcami. Jakżesz by wtedy wzrosły jego możliwości! Każdą wątrobę mógłby sobie przed wyjęciem dokładnie obejrzeć. A tak, chcąc nie chcąc, działał trochę na wyczucie. Towarzystwo wysypało się z autokaru i natychmiast rozbiegło na wszystkie strony, wsiąkając w leśny gąszcz; bardzo im się speszyło do tych grzybów, zakonotował z pewnym zdziwniem Alojzy. Ciekawe, jak w tej okolicy z muchomorami? Zanotował w myślach kierunek, w którym zniknęła Anastazja, wraz z doczepionym do jej tyłka kółkiem adoratorów. Ci chyba nie byli zainteresowani grzybami. Odetchnął pełną piersią, rozkoszując się bukietem leśnych aromatów. Wspaniały bór, wręcz pachniało tu wolnością... – Gdzie pójdziemy? – zwrócił się do Mońka, który obładowany koszykami i torbami gramolił się właśnie z autobusu. – Co tam grzyby, najpierw zrobimy sobie piknik, znam tu takie świetne miejsce... – Alojzy został pociągnięty w stronę dokładnie przeciwną niż poszła Anastazja. Dam ci ja piknik – obiecał Mońkowi w duchu, przyrzekając sobie wyrwać jego wątrobę choćby i gołymi rękami. Weszli w las. Moniek szczebiotał wesoło, zachwalając uroki obiadu na łonie natury – w tym akurat obydwaj byli zgodni. Alojzy bał się tylko, że w gęstwinie straci orientację, choć las wyglądał raczej niegroźnie, mieszany, sosnowo-dębowy, dość rzadki, mijali sporo małych, ustronnych polanek. Na jednej Moniek zatrzymał się i wskazał miejsce pod rozłożystym młodym dębem. – Tam jest najmiększa trawa w całym lesie – zapewnił. – Trzeba tylko powybierać żołędzie. – Już ja ci wybiorę – zgrzytnął wściekle Alojzy, zmęczony tym łażeniem w kółko. – Czy nie uważasz, że mężczyźni powinni zawsze trzymać się razem? – zapytał Moniek, rozkładając na rozścielonym pod drzewem kocu swe skarby. – Uważam – odparł Alojzy i huknął go piąchą w kark. Zrobił to z wprawą, podobnie załatwił pierwszy obiad i piąty podwieczorek. Pięść miał jak granitową kostkę, nie darmo przez parę lat robił jako brukarz. Moniek nawet nie ćwierknąwszy na pożegnanie padł twarzą w dół. Alojzy poprawił mu jeszcze, aż usłyszał suche chrupnięcie – teraz miał pewność, że mu posiłek nie ucieknie. Obrócił go na plecy i zadarł wysoko koszulę. W pierwszym rzędzie obmacał wątrobę – wyglądało na to, że wszystko jest w porządku, żadnych obrzęków i podejrzanych plam. Z drugiej strony wiedział, jak bardzo pozory mogą być mylące – ot, jak się strasznie naciął przy drugim obiedzie. Też niby wszystko wyglądało jak trzeba, a w środku... Alojzy aż się wstrząsnął na samo wspomnienie. Jak można tak postępować z własną w końcu wątrobą! Zaznaczył wyjętym z kieszeni Mońka długopisem linię, wzdłuż której zamierzał wykonać swoje sławne, wypracowane w czasie intensywnych ćwiczeń, cięcie poprzeczne, pięć palców poniżej żeber. Potrzebował tylko kawałka czegoś ostrego. – Królestwo za flaszkę – pomrukiwał, przeszukując porastające najbliższą okolicę chaszcze. Niestety, nie znajdował tam nic poza pogniecionymi puszkami i plastykowymi kubkami. Musiał zataczać coraz szersze kręgi – w pewnym momencie polana zniknęła mu z oczu i wszedł między drzewa, cały czas patrząc pilnie pod nogi. Nadal nic nie znajdował, nawet potłuczonego lusterka, co mu się nie mieściło w głowie. – Co jest, do kurwy nędzy – bluznął głośno, zirytowany. – Czy ten jebany naród już nie pije w plenerze? – A dlaczego by nie, pije – usłyszał w odpowiedzi. – W mordę też daje. Sekundę później w głowie Alojzego rozbłysły wszystkie gwiazdy, a potem stała się ciemność. * – I po jaką cholerę żeś go tu przywlókł, co? – Ale on się bardzo brzydko wyrażał... – No to trzeba go było pierdolnąć i zostawić, gówniana głowo! – Ale on mówił o naszym narodzie! – Aaaaa... Zapadła chwila krępującego milczenia. Alojzy N. nadal leżał nieruchomo, udając ogłuszonego. Nie drgnął ani mrugnął powieką, nawet gdy ktoś go lekceważąco trącił butem, jakby od niechcenia próbując żeber. – Skoro już tu jest, to nieście go do Niesioła, niech on rozstrzygnie – powiedział pierwszy głos, ten zirytowany. Alojzy poczuł, jak chwytają go pod ramiona i gdzieś niosą, niezbyt delikatnie; nogi wlokły mu się po ziemi i o mało co nie postradał butów. Po paru chwilach ręce puściły go i zwalił się jak kloc, twarzą w błoto. Sekundę później wrzasnął jakby kąpany we wrzątku, gdy ktoś wylał mu na głowę najmniej wiadro wody. Otworzył oczy, otrząsnął się niczym pies i wstał, na razie na kolana. Klęczał przed mężem w wieku średnim, o jajowatej głowie, porosłej u szczytu jeżykowatą szczeciną, twarzy chytrej, oczkach małych i po świńsku bladoniebieskich, znamionujących złośliwą inteligencję. Mąż ów spoczywał na czymś w rodzaju ni to fotela, ni to tronu, zbitym z surowych sosnowych desek, aczkolwiek wyściełanym sutym, gąbczanym materacem. Siedziszcze owo stało pod rozłożystym dębem, pamiętającym chyba jeszcze czasy prasłowiańskie. Zajmujący je człowiek ubrany był w coś przypominającego konopny worek na ziemniaki, przepasany na brzuchu i na krzyż przez piersi liczącym z kilkanaście metrów różańcem. Mąż ów patrzył groźnie na Alojzego, a jego oblicze nabrzmiewało gniewem. – Co, na ostatnią zgniłą piszczel świętego Jerzego, ten dupek Jur nam tu przywlókł? Czy on ma nas za pedałów? Co my sądzimy o pedałach? W promiennym blasku, szlachetnych czół, wbijemy ciotę, na pal, na kół! Wyryczana przez kilkadziesiąt gardeł obietnica zagrzmiała złowieszczo nad lasem. Alojzy N. ostrożnie rozejrzał się wokół – otaczała go gromada mężczyzn w różnym wieku, ubranych, tak jak osobnik na tronie, w konopne wory i przepasanych różańcami. Dodatkowo każdy z nich dzierżył w ręku olbrzymi, co najmniej metrowej wysokości krucyfiks, okuty żelazem, którym potrząsał bojowo, strojąc do Alojzego bojowe miny, niczym jaki Jurand ze Spychowa. Przez tłum przepychał się do stóp tronu człeczyna dość podłej postury i facjacie chorego na wodogłowie muflona. – O czcigodny Niesiole... – zaczął pokornie, ale tamten nie dał mu skończyć. – Jur, do czorta, kogo miałeś przyprowadzić?! – No, eee, niby kobietę... – człeczyna był wyraźnie skonfudowany. – Pierdzielisz jak zwykle – powiedział nieco spokojniej mąż nazwany Niesiołem i poprawił się na siedzisku. – Nie masz dziś kobiet, jeno kurwy, poza oczywiście Matkami Polkami, które są święte. – Przy tych słowach przez tłum przeleciał szmer nabożnych westchnień. – I taką kurwę, mój poczciwy Jurze, miałeś przyprowadzić. A co tu mamy? – To szpieg, ot co! – wykrzyknął naraz Jur, wyraźnie ucieszony z nagłego konceptu. – Od konkurencji, może od gedeonitów? Gedeonitę za pytę Tęgo rwać – job twoja mat’! Z pobliskich drzew zerwało się stado kawek, wystraszonych nieludzkim rykiem. Niesioł uśmiechnął się z satysfakcją. – Oto głos prawowiernych – oświadczył. – Ej, ty – zwrócił się do Alojzego – jesteś gedeonitą? – Nie – odparł Alojzy N. zgodnie z najszczerszym przekonaniem. – A co to za jedni? – Ot, spryciula – uśmiechnął się domyślnie Niesioł. – Cwany jak bogomilec. Bogomilca jak zgnilca W ryj – hej, brachu, bij! Kołujący nad polaną czarny jak smoła kruk skrzeknął przeraźliwie i machając opętańczo skrzydłami pognał na ślep wprost ku stojącemu w zenicie słońcu. Niesiołowi zaś ryki zgromadzonych najwyraźniej pieściły ucho, niczym pienia anielskich chórów. – Nic nie wiem o bogomilcach – powiedział z powagą Alojzy. – Nie wiem nawet, jak się nazywają. – Ot, patrzcie go, to pewnie manichejczyk, bo strasznie nam tu kręci – Niesioł popatrzył na niego z nie skrywanym obrzydzeniem. Manichejczyka w rzyć, Tęgo, kurwa, bić! Las tym razem pozostał głuchy i nieruchomy, ponieważ wszystka zwierzyna zdążyła już uciec. Z tłumu wystąpił za to jeden szpakowaty jegomość o natchnionym wyrazie twarzy i wskazując na Alojzego krucyfiksem oświadczył: – A mnie się zdaje, że to adwentysta. Z adwentystą jak z glistą Ciach – aż bierze strach! Niesiołowi wrzaski musiały się przejeść, ponieważ tym razem skrzywił się nieco i czas jakiś przetykał sobie ucho. – Patrzcie no – powiedział w końcu. – Łopuch dał wreszcie głos swój proroczy... ale, ale, gdzie jest Jur? Delikwent, wykorzystując chwilowy brak zainteresowania jego osobą, wycofywał się rakiem, w niedwuznacznym zamiarze dania nurka w las. Na znak Niesioła pochwyciło go dwóch tęgich młodzieńców i zawlokło przed siedziszcze. – Słuchaj no, Jur – wódz aż wychylił się z fotela, aby ten go lepiej słyszał. – Jeśli do wieczora nie przyprowadzisz nam tu jakiej kurwy, to noc spędzisz leżąc krzyżem na grochu i odmawiając brewiarz, jak amen w pacierzu, rozumiesz, suczy synu? – I owszem, pater – odparł płaczliwie Jur. – A co z nim będzie? – wskazał na Alojzego. – Zastanowimy się, nie ma pośpiechu... Jeśli to heretyk, to go spalimy, jeśli pedał, to wbijemy na pal. Ale najpierw obiad. Otaczająca tron Niesioła gromada rozstąpiła się niczy fale Morza Czerwonego i wreszcie Alojzy mógł się dokładniej rozejrzeć. Rzecz działa się na obszernej polanie, na której stało kilka drewnianych szop. Na środku płonęło wielkie ognisko z dużym kotłem, skąd dobiegał smakowity zapach gotującej się strawy. Towarzysze Niesioła ustawili się w kolejce, z menażkami w ręku. Alojzy poczuł, jak głód skręca mu kiszki – niepotrzebnie sobie robił przy Mońku tyle apetytu. Pierwszą menażkę przyniesiono Niesiołowi, który, nie zwracając więcej uwagi na Alojzego, zaczął ryć w niej pracowicie, postękując przy co gorętszych kawałkach – dziwaczni mnisi spożywali bardzo obiecująco wyglądający gulasz. Alojzy dumał właśnie, czy aby się nie złamać i nie poprosić o trochę, kiedy raptem z szeregu wyskoczył ktoś i rzucił się na ziemię, gdzie zaczął dygotać nierytmicznie, miotany jakby epileptycznymi drgawkami. To był Łopuch – nikt nie zwracał na niego uwagi, wszyscy wzięli menażki, rozeszli się i poprzysiadali gdzie kto mógł. Łopuch naraz znieruchomiał, po czym wstał, sztywny i trupioblady, i z zamkniętymi oczyma wzniósł ręce ku górze. – O, znowu wieszczyć będzie – zauważył ktoś od niechcenia. Ale nikt nie miał zamiaru z tego powodu przerywać jedzenia. – Niedobrze – jęknął innych głos. – Poprzednio wpadł na pomysł, abyśmy w przypadku zmaz nocnych urządali rano uroczysty pogrzeb prześcieradła, jako że w trakcie wycieku miliony dzieci naszych niewinnych a niepoczętych giną i to bezpowrotnie... – Na szczęście nie mamy tu prześcieradeł, che, che. Łopuch otworzył nagle oczy i zgromił ich surowym wzrokiem, po czym znowu je przymknął w proroczym natchnieniu, otworzył usta i jął mówić ekstatycznym głosem: – Nie ma Boga innego niż nasz Bóg, a Łopuch jest jego prorokiem... Niesioł, do tej pory całkowicie zajęty menażką, zastrzygł naraz uszami i poderwał głowę. A pierdolnij mu tam który, bo najwyraźniej coś mu się popieprzyło! – ryknął w stronę ogniska. Poderwał się na te słowa młody brunet i nie odkładając nawet łyżki dopadł Łopucha, wymierzając mu celnego kopniaka w zadek. Ten grzmotnął jak długi na ziemię, ale natychmiast zerwał się, podniósł grożąco obie dłonie, tym razem zaciśnięte w pięści, i wysyczał: – Nie ma Boga innego niż nasz Bóg, a Niesioł jest jego prorokiem... Niesioł, usłyszawszy to, skinął potakująco głową i zauważył od niechcenia: – Azaliż powiadam wam, bracia moi, celnie wymierzony kopniak działa cuda. Czarny, może jakieś oświadczenie na ten temat? Młody brunet, który dopiero co skopał Łopucha, wyprostował się, odzywając zarazem głosem tak natchnionym i elegijnym, że gdyby Alojzy już nie klęczał, to niewątpliwie padłby na kolana, dziękując świętej ziemi ojczystej za wydanie na świat tak zacnego młodzieńca. Mowa Czarnego była bardzo krótka i treściwa: – Dobrze jest nam z wodzem naszym, Niesiołem, a kto mówi, że nie, to go w mordę! Zaczem usiadł z godnością na pieńku i chwycił za łyżkę. – Słyszałeś, Łopuch? – O nierządne królestwo i zginienia bliskie! – wył dalej tamten jak gdyby nigdy nic, potrząsając groźnie pięściami. – No już dobrze – Niesioł odłożył menażkę i wytarł rękawem otłuszczone usta. – Do pokuty, psubraty! Na to hasło wszyscy obecni na polanie rzucili się na kolana, wyciągając jednocześnie poukrywane gdzieś krótkie biczyki, którymi bez zwłoki zaczęli się wzajem okładać. Wkrótce polana wypełniła się łoskotem obijanych pleców i kurzem wznieconym z trzepanych worków. Alojzemu w pierwszej chwili zaparło dech na widok tego samopoświęcenia, ale, gdy spojrzał uważniej, odkrył, że bicze są jakieś dziwne: mało przypominały narzędzia rzeczywistej kaźni, a i jękliwe odgłosy wydawane przez biczowników wydawały mu się nazbyt teatralne. Zerknął kątem oka na okładającego się Niesioła – i wszystko zrozumiał: bicz wodza składał się z irchowego rzemyka zakończonego wełnianymi pomponami. Niesioł łomotał się nim zapamiętale, jęcząc jakby darto zeń pasy i omaszczano przy tym rany gorącą smołą. Wtem na skraju lasu dało się zauważyć poruszenie – to wracał Jur z patrolem, złożonym z pięciu najbardziej rosłych i bojowych pokutników; prowadzili między sobą nikogo innego, tylko Anastazję. A właściwie to ona prowadziła wysłanników, najwidoczniej zaciekawiona i podekscytowana obecnością tylu świeżych samców. Pierwszy zauważył ich Niesioł i natychmiast przestał się biczować. – No wreszcie – krzyknął uradowany. – Dawaj tu tę kurwę! – Co jej zrobicie? – zapytał trwożliwie Alojzy; ewentualne spalenie Anastazji jako czarownicy eliminowało dziewczynę z kręgu jego potencjalnych klientek. – Będziemy pierdolić tak długo, aż ją zapłodnimy i z kurwy zrobi się Matka Polka – wysapał Niesioł, wyraźnie podniecony. Podwinął worek i drapał się po włochatych jądrach; Alojzy zauważył przy tym, że owa tak zgrzebna z wyglądu szata jest od spodu podszyta jedwabiem. – Dawaj ją sam – wrzasnął Niesioł i zeskoczył z tronu. – A wy gdzie? – ryknął na tych, którzy porzucili bicze i zaczęli się ustawiać w karnym szeregu. – Najpierw sperma błogosławionych, czyli moja i, niech wam będzie, Łopucha. Wy później, jak skończycie pokutę. – Słusznie prawisz, o Wielki Niesiole – dołączył się Łopuch. – Biczujcie, bracia, aby jeno szczerze, a nagroda w niebiesiech was nie minie. Po szeregu przeleciał jęk zawodu. Niesioł wyłowił błyskawicznie te oznaki niezadowolenia i uniósł w uspokajającym geście rękę. – No, myślę, że nie będziemy czekać tak długo, sądzę, że już wieczorem paru z was... – Długo jeszcze będziecie dyskutować? – zapytała bez ogródek Anastazja, która od dłuższego przysłuchiwała się rozmowie, mocno już zniecierpliwiona. – Ten mały powiedział, że znajdę tutaj największe kutasy w całym chrześcijaństwie. – O właśnie – potwierdził Niesioł. – Jak zwykle Jur pierdzieli nieprzytomnie, tak tym razem jest krynicą prawdy. – Nie masz Asa nad kutasa! – huknęli dziarsko biczownicy, widząc, jak Niesioł podmacuje wstępnie Anastazję, zarazem wiodąc ją ku najbliższej szopie. Patrzyli za nim z zazdrością, a niektórzy, co bardziej wrażliwi, oblizywali się nerwowo. – No, panowie, co jest? – wrócił się do nich Łopuch. – Wszak powiedziane jest, że błogosławieni cierpliwi, wytrwali, cnotliwi i tak dalej. Nie od razu traficie do Królestwa Niebieskiego. Jazda do roboty! Tłumek szemrał jeszcze chwilę, po czym wzięto się z powrotem do biczowania, ale początkowy zapał gdzieś się ulotnił: cały czas zerkano w kierunku szopy, skąd dochodziły wrzaski i pojękiwania dziewczyny tudzież dzikie pochrząkiwania Niesioła. Alojzy N. uświadomił sobie nagle, że nikt go nie pilnuje; wciąż klęcząc, zaczął ostrożnie przesuwać się w kierunku skraju polany. Nikt nie zareagował – znowu przerwano biczowanie i zaczęto kolejną kłótnię: do Alojzego dolatywały okrzyki w rodzaju “Też mam dużego!” i “Ja zapłodniłem już piętnaście, to i tej dam radę”. Łopuch próbował protestować, ale dostał w trąbę i cała gromada ruszyła hurmem ku szopie. W tym momencie Alojzy dotarł właśnie do krzaków na skraju polany, w które dał nurka, puszczając mimo uszu wybuchły nagle zgiełk, z dominującym rykiem rozwścieczonego Niesioła. Wstał, otrzepał się z grubsza z błota i ruszył przed siebie, byle dalej od pobożnego zgromadzenia. Prawdę mówiąc zaczynał mieć tego lasu powyżej uszu. * Szedł doś długo, niezbyt gęstym młodniakiem, niespecjalnie dbając o kierunek – po jakimś czasie trafił na ścieżkę, dopiero co wydeptaną, jak mu się wydawało. Postanowił pójść nią, prostodusznie przypuszczając, że zaprowadzi go do jakiejś gajówki albo szosy. Po jakich dziesięciu minutach dotarł do niewielkiej łączki. Ale nie stała tam bynajmniej mała, przyjemna gajówka. Centralną część polany zajmował ogromny, idealnie okrągły drewniany stoł, wokół którego siedziało kilkunastu mężczyzn w różnym wieku, na przemian młodzieńcy i ewidentni emeryci; na ich gładkich lubo pomarszonych wiekiem twarzach znać było wybitną niegdyś inteligencję. Przed każdym stał kufel co najmniej litrowej pojemności, z którego co jakiś czas biesiadnik leniwie pociągał. W wyczulone nozdrza Alojzego uderzył charakterystyczny zapach piwa. – Czyżby konwent wyborczy PPP? – zapytał zdumiony, nie dowierzając własnym oczom. Na te słowa ożywił się jeden jegomość w średnim wieku, o olbrzymiej brodzie i imponującej łysinie, którego kufel wyróżniał się znaczniejszą od innych pojemnością. Najwyraźniej człowiek ów prezydował w tym szacownym gremium. – Mylisz się, młody człowieku – oznajmił mentorskim tonem. – To jest LOF. – Hę? – Alojzy nadstawił ucha. – Co za LOP? – LOF, a nie LOP, młodzieńcze. Letnie Orgazmy Fantastyków. A o Letni Obóz Pokutny to już chyba się otarłeś, co? Cały las pełen tej zarazy... swego czasu porwali nam Tereskę i tak przerżnęli, że przez trzy dni chodziła uśmiechnięta od ucha do ucha. A ile piwa zmarnowała przez ten czas? Tak była rozmarzona, że nie potrafiła kufla do kranu przypasować... Cholerni charcerze! – To ci tam, to są harcerze? – zapytał zdziwiony Alojzy. Należał kiedyś przez cały tydzień do jednej drużyny, ale wtedy wyglądało to trochę inaczej. – Nie harcerze, tylko charcerze, przez “ch” – objaśnił brodacz. – To od Zgromadzenia Chrześcijańsko-Polskiego, w skrócie ZCh-P. Co, ciebie też dorwali? Rypią już facetów? Sodoma i Gomora!!! – Eee, jeszcze nie – uspokoił go Alojzy. – Interesowałem ich jako heretyk. – Nie przejmuj się, my, fantastycy, też jesteśmy heretykami – rzekł brodacz. – Napiłbyś się może piwa? Hej, Tereska, kufel dla gościa! Spomiędzy drzew wyłoniła się mała, zgrabniutka kelnereczka w fartuszku, czepeczku i czarnych rajstopach. Na tacy niosła oszroniony dzban i kufel. Na jej widok ozwało się Alojzemu burczenie w brzuchu. Oczami duszy widział już jej apetyczną, różowiutką wątrobę, czyściutką i bez nalotów. Tereska tymczasem obeszła cały krąg, uzupełnijąc tu i ówdzie poziom płynów, potem na wolnym miejscu postawiła kufel i wlała doń resztę zawartości dzbana. Potem znowu zniknęła między drzewami, kręcąc apetycznym tyłeczkiem – Alojzy dostrzegł tam jakieś zabudowania, nad którymi snuł się wątły dymek. – Piwo dobre jest i zdrowe – oznajmił brodacz, czyniąc w kierunku Alojzego zapraszający gest. – A jak filtruje nerki! Alojzy zerknął na niego ze słabo ukrywaną niechęcią; być może nerki brodacza zostały dawno wypłukane z ostatniego miligrama piasku, niemniej za jego wątrobę nie dałby złamanego centa, sądząc po obrzmiałej facjacie i lekko posiniałych rękach. Najwyraźniej gardził tym tak istotnym dla Alojzego organem. Zupełnie jak drugi obiad. Zbliżył się do stołu i zerknął na siedzenie – był to wydrążony pniak, dość sprytnie wyprofilowany. Tam, gdzie powinno znaleźć się krocze siedzącego, widniał umocowany w wydrążonej w drzewie dziurze plastykowy lejek, połączony z rurką, która znikała gdzieś pod stołem. – A to co? – zapytał zaciekawiony, oglądając lejek. – Nic specjalnego, to tylko uryngator, czyli, mówiąc po naszemu, odjszczalnik – objaśnił brodacz. – Służy toto w statkach kosmicznych do zamkniętego obiegu wody. Ten jest nasz, krajowy, odkupiliśmy go od Narodowego Programu Kosmicznego, akurat zdążyli to wyrychtować, kiedy okazało się, że na resztę, czyli samą rakietę, zabrakło pieniędzy, chłe, chłe – zarżał radośnie. – Co, podoba ci się? – Niespecjalnie – odparł Alojzy, sadowiąc się na pniaku. – A właściwie po co wam ta odzyskiwana woda? – zajrzał do kufla i pociągnął nosem. Pachniało nieźle, poza tym czuł lekkie pragnienie; dzień był wyjątkowo ciepły. – Przerabiamy ją na piwo, o tam, między drzewami, ot co – brodacz uśmiechnął się z satysfakcją. – Dajemy narodowi przykład prawdziwie ekologicznej gospodarki, oj, przepraszam na chwilę, właśnie muszę... – jego twarz rozpromienił wyraz błogiego zadowolenia, a pod stołem coś zaszumiało i zagulgotało. – Ot, jak to powiedział pewien kolega-pisarz, dobrze się odlać to jak dobrze wypierdolić, chłe, chłe. – Panowie są pisarzami? – zainteresował się Alojzy, odsuwając od siebie kufel. – B y ł y m i pisarzami – podkreślił z dumą brodacz. – A co, czytałeś waść może coś ciekawego ostatnio? – No, zasadniczo nie zajmuję się literaturą – Alojzy tak naprawdę czytywał z prawdziwym przejęciem jedynie encyklopedię medyczną i popularnonaukowe artykuły traktujące o chorobach wątroby. Myślał nawet kiedyś, aby wyuczyć się angielskiego i czytywać “Lancet” w oryginale. – I bardzo słusznie – skomentował rozmówca. – Tutaj – wskazał na towarzyszy, którzy w ponurym milczeniu pociągali z kufli, nie przejawiając żadnego zainteresowania Alojzym ani czymkolwiek – masz waść kwiat krajowej fantastyki, ostatniego uprawianego u nas gatunku literackiego, poza, oczywiście, pornografią – znasz ten popularny slogan: Tylko głupiec i kanalia lekceważy genitalia, bo najbardziej jest dziś modne reklamować części rodne! – Nie bardzo – jedynym organem godnym uwielbienia była dla Alojzego wątroba. – No właśnie – ciągnął brodacz – my też nie jesteśmy nim zachwyceni. Długo szukaliśmy środków zaradczych, aż wreszcie wpadliśmy na genialny w swej prostocie pomysł. Zgadnij, co trzeba zrobić, aby literatura się odrodziła? – Eeee, nie wiem – przyparty do intelektualnego muru Alojzy rozejrzał się bezradnie dookoła. – Nie pisać! – wrzasnął triumfalnie brodacz. – Ani jednego zdania, wyrazu, przecinka czy kropki, zupełnie nic. To jedyny sposób, wyzerować całość, wyczyścić do ostatniego słowa i znaku przestankowego, aż do momentu, gdy nie znająca oparcia w piśmie mowa stanie się małpim skrzekiem i świńskim pochrząkiwaniem. A wtedy wszystko zacznie się od początku, od “Ala ma kota” i “Poszła baba do znachora”. Dobrze mówię? Jego piwni kompanioni ocknęli się na moment i w milczeniu przytaknęli, przepijając do się obficie. Na horyzoncie ukazała się Tereska z kolejną tacą. – A zgadnij w takim razie, jak do tego chcemy dojść? Alojzy pokręcił przecząco głową – zupełnie mu się już wszystko pomieszało. – Przez piwo, kochanieńki, nie darmo starożytni powiadali, że in pivo veritas. Otóż stosowane w odpowiednich, dubeltowych dawkach nie tylko wymywa piasek z nerek, ale i myśli z mózgu, ową bałamutną podstawę wszelkiej pisaniny. Nieprawdaż, koledzy? Uczestnicy libacji przytaknęli w milczeniu i wyciągnęli chciwie kufle ku dzbanowi Tereski. – Nigdy byś nie pomyślał, że siedzą tutaj redakcje dwóch czołowych periodyków, reprezentujących nurty młodo i starofantastycznej literatury, chwalebnie i solidarnie zresztą zbankrutowanych. Za resztkę kupiliśmy ten odjszczalnik i przenośny browar, zatrudniliśmy też do podawania naszą dawną sekretarkę. Dzięki temu dajemy narodowi wzór przykładnego bytowania, tworząc modelowy ekologiczno-intelektualny układ zamknięty. Kiedyś będą nam stawiać za to pomniki. – Być może – Alojzy stracił serce dla tematu, obserwując ruchliwy tyłeczek Tereski, oddalający się w kierunku, jak sądził, browaru. – Chyba już sobie pójdę... – Na twoim miejscu bym się nie śpieszył, ostatnio w okolicy znowu pojawił się Don Teykote... Może jeszcze trochę piwa? * Plan, który pojawił się w umyśle Alojzego w czasie rozmowy z wyzbywającym się myśli z mózgu i piasku z nerek pisarzem, wyglądał w gruncie rzeczy bardzo prosto. Postanowił dla niepoznaki odejść trochę od polany, aby potem, klucząc między drzewami i obchodząc ją szerokim łukiem, trafić cichcem do tajemniczych zabudowań, gdzie urzędowoła Tereska. Fertyczna owa kelnereczka-sekretareczka pasowała mu niezwykle na smakowity ósmy obiad... Zaraz potem obiecywał sobie wyjść z tego zwariowanego lasu – w porównaniu z nim szpital wydawał się oazą normalności, jeśli nie liczyć tych paru Napoleonów, Jezusów Chrystusów i Maciejów Parowskich z oddziału schizofreników. Ból w wygłodzonych trzewiach stawał się już tak nieznośny, że niespecjalnie patrząc na boki rwał przez las niczym wypuszczony na łowy chart, głodzony przedtem przez tydzień dla wzniecenia należytego zapału. Niespodziewanie wypadł na przecinkę, wyrąbaną pod linią wysokiego napięcia – biegnącą po drutami ścieżką zbliżało się do niego dwóch rowerzystów, większy i mniejszy. Elektrycy? Ten większy jechał z przodu, wymachując długim drągiem; na widok Alojzego wrzasnął jak obdzierany ze skóry i nacisnął mocniej na pedały, biorąc drąg pod pachę. Najwyraźniej zamierzał mu przyłożyć. Alojzy obrócił się na pięcie i chciał z powrotem wskoczyć między drzewa, ale tamten był szybszy – coś świsnęło w powietrzu i po raz drugi tego dnia Alojzy rozstał się ze świadomą częścią swego bytu, jakby to pewnie ujął jego znajomy, nie do końca jeszcze wypłukany pisarz. * – Wydaje mi się, Wasza Miłość, że wszystko w porządku. – Pozory bywają mylące, Paszek, sprawdź jeszcze raz. Alojzy N. poczuł, że ktoś gmera mu w rozporku; ponieważ napastników było dwóch, postanowił nadal udawać nieprzytomnego. – Wygląda na autentyczny, brak śladów szwów poopercyjnych. – Dobra, zapnij mu spodnie i zacznij badania antropometryczne. – To trzeba go obudzić... Ktoś trącił Alojzego w bok jakimś tępym przedmiotem. – Hej, człowieku, wstawaj! Otworzył oczy i zobaczył nad sobą długą i wychudzoną twarz, o jarzących się, czarnych oczach. Na szczycie kobylej czaszki tkwił czerwony kask motocyklowy, z wymalowanym niezdarnie srebrnym orłem. Także koszulkę przyozdabiała biało-czerwona szachownica. Człowiek ów siedział na rowerze i szturchał go w bok długim drągiem, wyraźnie zniecierpliwiony. Alojzy usiadł ciężko i złapał się za głowę, ale wnet dostał po łapach od drugiego napastnika, człowieczka małego i okrągłego, który dobrał się do jego zbolałego łba z dziwacznym cyrklem, o wygiętych i zakrzywionych ramionach. Człowieczek mierzył nimi odległość nosa od podbródka, szerokość czaszki, rozstaw oczu, potem wyjął małą poziomnicę i przyłożył ją Alojzemu do nosa, wreszcie wyciągnął notes, podręczny kalkulator i czas jakiś, mrucząc pod nosem, pilnie rachował. Wreszcie skończył i podkreślił dwukrotnie wynik. – Najwyżej ósmak, Wasza Miłość – oznajmił. – A może nawet i nie to. – Tak i myślałem – arystokratycznie tytułowany osobnik odstawił żerdź i odetchnął z ulgą. – Wiesz, kim jestem? – spytał Alojzego. Ten pokręcił bezradnie głową. – Oto masz przed sobą ostatniego prawdziwego i bez skazy rycerza Rzeczypospolitej, pogromcę smoków i żydłaków, dzielnego Don Teykote z Maniaczek, a to mój sługa i rzeczoznawca, Paszek – wskazał na małego człowieczka. – Wędrujemy przez ten nieszczęsny kraj, tępiąc smoki i żydłaki, a szukając przy tym panny Dulcysi z Tobiaszek, ostatniej czystej krwi szlachcianki-aryjki na tych ziemiach, z którą się połączyć pragnę, aby dać krajowi potomstwo w postaci czystych rasowo obywateli. – Kto to jest żydłak? – zapytał Alojzy, słuchający do tej pory z niemo otwartymi ustami. Don Teykote spojrzał na niego dziko. – To Żyd!!! – ryknął wściekle. – Żyd z Żydów najgorszy, dwustuprocentowy, o pejsach do ziemi, nosie garbatym jak krogulec, porach szerokich na trzy palce, gołożołędny i cuchnący czosnkiem jak Hiob gnojem. Kiedy takiego tylko zobaczę, spinam mego Rosysia – tu poklepał rower pieszczotliwie po ramie – i raz dwa robię z nim koniec. Są gorsi od smoków. – Nigdy takiego nie widziałem – oświadczył Alojzy. – A pan? Ostatni prawdziwy rycerz Najjaśniejszej chrząknął i powiercił się na siodełku, potem zerknął błagalnie na Paszka, który jednak był zajęty pakowaniem przyrządów pomiarowych, czyli lupy i cyrkla. Kiedy skończył, wyjął z kieszeni kanapkę i zaczął ją najspokojniej konsumować, gapiąc się w las. – Ohyda – mruknął Don Teykote i pochylił się konspiracyjnie ku Alojzemu. – Nie ufam temu ćwokowi, podejrzewam, że jest conajmniej półkrwi Żydem. Oto, do czegośmy doszli. Paszek przestał jeść kanapkę. – Ciekawe, co Wasza Miłość zrobi z tą babką z domu Szlangbaum... – Milcz, swołocz – Don Teykote uśmiechnął się wyrozumiale do Alojzego. – Ech, gorąco dzisiaj, to i plecie bez ładu i składu... o, właśnie, co się będę męczył. Sięgnął do tyłu i z przymocowanego do bagażnika plecaka wyciągnął małą, czerwoną okładkę, skórzaną, w wytłoczonym białym orłem i napisem SKŁAD ZASAD NARODU POLSKIEGO. W środku, jak spostrzegł Alojzy, znajdowała się tylko jedna kartka. Don Teykote otworzył okładkę i odchrząknąwszy uroczyście zaczął czytać: – Zasada pierwsza: w Polsce żyje trzy miliony czystej krwi Żydów. Zasada druga: w Polsce żyje sześć milionów osób w połowie żydowskiego pochodzenia. Zasada trzecia: w Polsce żyje dwanaście milionów w jednej czwartej Żydów. Zasada czwarta: w Polsce żyje dwadzieścia cztery miliony Żydów w jednej ósmej... – Do takich i ty się zaliczasz – wyjaśnił Alojzemu Don Teykote. – Zasada piąta... – Zaraz – przerwał Alojzy, który cały czas podliczał na palcach. – To nam daje już czterdzieści pięć milionów. – No i co z tego? – rycerz bez skazy wzruszył ramionami. – Przydałyby się jakieś wnioski... – Proszę bardzo – Don Teykote opuścił wzrok na sam dół kartki, nabrał powietrza i ryknął na cały las: – ŻYDY NA MADAGASKARRR...!!! Paszek skrzywił się boleśnie, cisnął za siebie papier po kanapce i przetkał ogłuszone ucho. – Mogłaby Wasza Miłość krzyczeć trochę ciszej – zauważył. – Jeszcze jakiś Żyd usłyszy i złoi nam skórę... – Nie boję się! – rycerz chwycił za drąg i wypiął dumnie do przodu biało-czerwoną pierś. Zerknął przy tym na ścieżkę, u wylotu której pokazała się jakaś postać. – O, tam, żydłak! – ryknął i nacisnął na pedały. Wystrzelił do przodu jak z procy, cały czas wrzeszcząc i wymachując kopią. Paszek westchnął ciężko, postawił swoją damkę i bez pośpiechu popedałował za nim. Po chwili Alojzy został sam. Co za cholerny las – pomyślał zgryźliwie – pod każdym krzakiem zamiast prawdziwka dorodny wariat. Powoli mu się wszystkiego zaczęło odechciewać, nawet tej tak wprzódy upragnionej wolności. Nie ma to jak uczciwe, wątrobowe zboczenie. Rozejrzał się dookoła i zdał sobie sprawę, że znowu się zgubił. Przez to wszystko zupełnie zapomniał, z jakiego właściwie przyszedł kierunku. Pomyślał o apetycznych walorach Tereski i zachciało mu się płakać. Siedząc w szpitalu nie przypuszczał nawet, że życie na wolniźnie może być tak skomplikowane. Kiedy tak siąkał bezradnie nosem, w krzakach coś się poruszyło. – Jaki tam żydłak, sługa Boży Josif – powiedział jakiś, wcale sympatyczny głos. Po chwili ukazał się i właściciel, starzec może stuletni, odziany w zgrzebny wór i z kosturem ręce. – Oj, ludzie teraz w gorącej wodzie kąpani, gorączki, panie dzieju, drzewiej inaczej bywało, spokojniej, nikt nie latał po lesie jak kot z pęcherzem... To musiał być najpewniej jakiś tutejszy pustelnik; Alojzemu w związku z tym zaświtał w głowie pewien pomysł. – A dobrze wy znacie ten las, dziadku? – Adyć dobrze – a co? – To pewnie wiecie, gdzie tu siedzą ci pisarze, co to nic tylko piwo piją... – Adyć znam, częstowali – starzec mrugnął porozumiewawczo. – To zaprowadźcie mnie tam, dobrze zapłacę... – Alojzy pomacał się gorączkowo po kieszeniach. W zabranej sanitariuszowi marynarce wyczuł zaplątaną w poszewkę monetę. – Nie trzeba, synku, zrobię to z dobrego serca – oświadczył pustelnik i kosturem wskazał kierunek. * Szli dosyć długo i zawile – starzec prowadził go w głąb lasu sobie tylko znanymi ścieżkami. Co chwila oglądał się, sprawdzając, czy aby Alojzy idzie za nim. Ten wreszcie zaczął się niecierpliwić; droga trwała już czas jakiś, a obozowiska piwnych fantastyków ciągle nie było widać. W końcu, po blisko trzech kwadransach przedzierania się przez chaszcze, zbuntował się i stanął, oświadczając, że dalej nie idzie. – Bez obaw, milenkij – uspokoił go starzec. – Jeszcze dwa kroki i już będziemy. Rzeczywiście, w gęstwinie pokazała się jakaś niby szopa, niby ziemianka, o wrotach z drewnianych bali. Mogło to być tylne wejście do browaru. Starzec odwalił wrota i z zapraszającym uśmiechem wskazał wnętrze. Alojzy podszedł, zajrzał do ciemnego wnętrza i podejrzliwie pociągnął nosem – i dopiero wtedy zrozumiał, że zupełnie nie czuć warzonego chmielu. Ale było już za późno: pustelnik nadspodziewanie krzepkim uderzeniem w plecy wepchnął go do środka i zatrzasnął z hukiem odrzwia. Alojzy znalazł się w zatęchłych ciemnościach. – Hej, ty, wypuszczaj mnie zaraz! – wrzasnął. – Nu szto, towariszcz? – odrzekł pustelnik. – A gdzie wam się tak śpieszy? Do światowej rewolucji? Nie biespokojties, nie ujdiot. Mamy czas. Masy poczekają, pocierpią od kapitalistycznego wyzysku i zatęsknią, oj zatęsknią za Wielką Proletariacką. Sami tu przyjdą i prosić nas będą, sobaki niewierne. – Święte słowa, Josifie Wissarionowiczu – powiedział ktoś z ciemności za plecami Alojzego. Najwidoczniej nie był tu sam. – O, widzisz, jak towarzysz Lew zgodny ze mną – ucieszył się starzec. – A też na początku krzyczał, od stalinowców wyzywał.