15359
Szczegóły |
Tytuł |
15359 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15359 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15359 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15359 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Drzewiński
Czarodziej z Manhattanu
Wszystko zaczęło się w maju. Wiadomo, dziwny miesiąc... Kwiaty kwitną, dziewczyny ubierają krótsze sukienki, a gruczoły pracują coraz intensywniej. Właśnie kończył mi się angaż w „Świecie fantastyki”, gdzie od roku walczyłem bohatersko z materiałem na trzeciej stronie od końca. Wiecie, jak jest w tym dziale z pogranicza: kolejne UFO nad Bronxem i staruszka, której po raz trzeci wyrosły zęby, zbiorowe dzieworództwo w klasie maturalnej i odnalezione przepowiednie Sybilli. Ohyda... Najbardziej jednak irytowali mnie domorośli popularyzatorzy, którym nie wystarczał bierny odbiór tych bzdetów – koniecznie musieli się z kimś podzielić płodami swojej spaczonej i zazwyczaj ubogiej wyobraźni. Ten list przyszedł w zwykłej, białej kopercie. Jedynie moje nazwisko ktoś dwukrotnie podkreślił różowym flamastrem.
– Kate wspomniała, że kończy się twoja umowa – Levi rzucił przesyłkę na biurko. – Chyba jest w tobie zakochana.
Coleman, stary niechluj uwielbiający siorbać kawę z nogami na blacie, zarechotał i sięgnął do szuflady. Opieka nad działem debiutów stanowiła dlań nieustające źródło radości.
– Jakiś tytan pióra spłodził kolejny odcinek przygód ulubieńca naszej starej – potrząsnął papierami. – Oto arcydzieło pt. „Conan deflorator”.
Wszyscy odruchowo zerknęli na przeszklone drzwi z napisem „redaktor naczelny”. Pozostawały zamknięte już dobry kwadrans. Dokładnie od chwili, kiedy szefowa zamknęła się z plastykiem, aby omówić makietę nowego numeru.
– Podobne lianom z dżungli Zamorry, węźlaste sploty mięśni zadrgały na ramionach Cymmeryjczyka. Jeszcze moment i zamknął jasnowłosą Izabel w swoich objęciach. Westchnęła a potem gibkim ruchem przesunęła omdlałą dłoń w dół jego płaskiego brzucha, aż...
Nie słuchałem dalej, mając niezbitą pewność, co mogła tam znaleźć. Znacznie ciekawiej przedstawiała się zawartość koperty. Kilkanaście kartek, pisanych drobnym, odręcznym pismem. W dobie edytorów komputerowych stanowiło to pewną niespodziankę, choć trącącą myszką. Z przodu, pod dużym spinaczem, dołączono krótki liścik.
„Magia stanowi furtkę do innego, ukrytego przed nami świata. Świata, który rządzi się własnymi prawami, opartego na zwartej logice, stąd poznanie go, choć alternatywne poznaniu naukowemu, jest tak samo możliwe i realne...”
Dzisiaj wiem, że cały ten tekst należało podrzeć, spalić, resztki spuścić z wodą w miejscu ustronnym a potem do niczego się nie przyznawać. Niestety, tamtego dnia przejrzałem na swoje nieszczęście kilka kartek i jedyne, co z tego dobrego wynikło, to pewność, że pseudonaukowego żargonu pana Miltona nikt nie zechce czytać. Ciężko podparłem głowę.
– I rozwarł uda alabastrowe pożądaniem tchnące, przyzywające niczym mroczne oczy stygijskich węży – Coleman nie zamierzał przestać.
Poszukałem wzrokiem Matea, cierpieliśmy obydwaj. Odsunąłem papiery w kąt biurka, wstałem i wtedy, jak na zamówienie, zadzwonił telefon. Brodski zamruczał coś do słuchawki i wycelował we mnie palec. Niechętnie dałem mu znak, że przejdę do pustego teraz sekretariatu.
– Redaktor Gades? Dostał pan mój artykuł?
– Artykuł? Kto mówi? – pomachałem do Matea, że już schodzę do baru.
– Alec Milton. Pisałem o magii.
– A... magii – mina wydłużyła mi się. Zawsze, skurczybyki, dzwonią. – Rozumiem. Z tym, że my się tym nie zajmujemy.
– Nie...? A tekst z ostatniego numeru, zatytułowany „Czarne zmory” – słyszałem jak coś zawzięcie kartkuje. – A „Laleczki doktora Mobiusa” z listopadowego?
– Ależ to były opowiadania.
– Właśnie. Tym cenniejszy jest rzetelny wykład. Już dawno zauważyłem indolencję waszych autorów, nie mają pojęcia, o czym piszą. W moim artykule znajdą sporo wskazówek, na przykład kwestia technik zamawiania...
– Ale nas artykuły o tej tematyce nie interesują – zniecierpliwiłem się, gdyż mój żołądek wyraźnie zapragnął strawy, bynajmniej nie intelektualnej. – Równie dobrze moglibyśmy prowadzić kurs pilotażu UFO.
– Pan nie wierzy w magię? – domyślił się wreszcie. W jego głosie brzmiała nutka zawodu.
– Oczywiście – jak każdy mitoman zaczynał mnie irytować. – A pan?
Nie odpowiadał, tylko sapał w słuchawkę, jakby coś sobie kombinował.
– Słyszał pan? Spieszę się na lunch. – Przez takich maniaków groziła mi nadkwasota.
– Lunch... Dobrze, porozmawiamy później. Smacznego.
– Dziękuję – powiedziałem odruchowo i odłożyłem słuchawkę. Gdybym wtedy wiedział...
– Nie miał wyboru. Konar jego mocarnego członka, schwytany w niedźwiedzią paść, więził pewniej niż zaklęcie, a czas mijał nieubłaganie. W końcu, ująwszy stylisko topora, pewną ręką uniósł go w górę. Trudno, szepnął, pół łokcia będzie musiało wystarczyć...
Z ulgą zamknąłem drzwi za sobą.
*
Piwko... Wraz ze strugą złocistego napoju spokój począł opływać nasze dusze. Mateo z wyraźną lubością przyłożył do czoła puszkę dobrze schłodzonego heinekena.
– Wygląda, że szefowej ostały się jedynie dwie dziewice, ty i ja – stwierdził.
Zacząłem przelewać do szklanki zawartość kolejnej puszki. Moja ulubiona objętość to dwie trzecie litra; jedna półlitrowa nie wystarczała, aby wytworzyć w mózgu ten luby szmerek.
– Czego właściwie się boisz? – mruknąłem, zajęty tak odpowiedzialną czynnością. – AIDS?
– Co ty...? – wzruszył ramionami. – Julia dba o swoje zdrowie.
Na moment umilkł, gdyż kelnerka zabrała puste opakowania, dała podstawki i na dokładkę tackę słonych krakersów.
– Podczas polowania z nagonką nie lubię być zwierzyną – uniósł piwo. – Scool.
– Scool.
Upiłem spory łyk i o mało go nie wyplułem, bowiem stanął mi w gardle. Piwo smakowało jak stuprocentowa nalewka z piołunu.
– Jezu – wycharczałem. – To trucizna.
– Czemu? – Mateo oblizał wargi. – Dobrze schłodzone.
– Ale gorzkie... – wymacałem jeden z krakersów. – Musiało być przeterminowane. O! Chociaż te ciastka są niezłe – wymruczałem i spostrzegłem w oczach kumpla osłupienie. – Poczułeś, nie..?
Pokręcił głową.
– Co ty jesz?
– Krakersa... – umilkłem, gdyż w dłoni dziarsko trzymałem na wpół obgryzioną tekturową podstawkę pod piwo.
Wyplułem wszystko do popielniczki.
– Coś mi się stało ze smakiem – wymamrotałem.
Stojaczek z przyprawami okazał się tym razem niezwykle przydatny. Mateo z wyraźnym zaciekawieniem obserwował, jak po kolei próbuję zawartości torebek. Sól była słodko-mdląca, cukier słono-kwaśny, a wanilia zajeżdżała smalcem. Widząc wzrok jegomościa spod okna, zrezygnowałem z degustacji chili; z pewnością przypominała sezamki.
– Czy ty przypadkiem nie udajesz wariata? – Mateo nachylił się nad stolikiem i badawczo spojrzał mi w oczy.
Trzymając się z boleścią za twarz, pokręciłem przecząco głową.
– Ależ tak – zaśmiał się, zadowolony z własnego odkrycia. – Myślisz, że niewyżyta Julia zostawi cię w spokoju? Chłopie, wariaci podniecają ją jeszcze bardziej!
Nawet nie usiłowałem odpowiedzieć. Gwałtownie wstałem i, potykając się o krzesła, wpadłem do toalety. Łomot otwieranych drzwi poderwał stojącego przy umywalce redakcyjnego plastyka. Nie miałem czasu mu cokolwiek tłumaczyć, tylko zatrzasnąłem za sobą drzwi kabiny i z dużą przyjemnością rozstałem się z lunchem. Dopiero po dłuższej chwili, gdy wycierałem twarz papierowym ręcznikiem, zrozumiałem, co kolega-plastyk wyczyniał nad umywalką. To, co tak pracowicie usiłował zmyć z koszuli, było karmazynowymi śladami po szmince. Co za wampir, pomyślałem, aby uciec z jej łap, warto nawet udawać wariata. Ba, ale jeśli Mateo ma rację?
Schyliłem się i zaryzykowałem łyk wody z kranu. Wszystko było w porządku, nie poczułem na języku octu czy płynu po ogórkach. Trochę uspokojony uznałem, że kojarzenie smakowych fenomenów z telefonem Miltona byłoby przesadą. Przypuszczalnie jakieś świństwo dostało się w browarze do mojego piwa, np. zdechły szczur. Czary... Popukałem się w czoło i wyszedłem na salę.
Nasz stolik zastałem pusty. Widać Mateo poleciał już do redakcji, podzielić się nowinami na temat mojego naiwnego planu. Nie pozostało mi nic innego, jak pojechać do domu odświeżyć się przed wieczornym spotkaniem ze stałymi prenumeratorami naszego pisma. Pytania, odczyty, podpisywanie książek, słodkie bla-bla... nie muszę mówić, kto wpadł na pomysł takiej imprezy. Wiem nawet czym się kierował. Już kilku osobników zawdzięczało debiut osobistemu zapoznaniu naczelnej. Jak to zwykł mawiać Coleman: grunt to dobrze ulokować interes.
Zimny prysznic, lampka koniaku i godzinna drzemka w całkowitej ciszy sprawiły, że odpocząłem jak nigdy. Cały dom był pusty. żona z dzieckiem i teściowie trzy dni wcześniej odlecieli do Europy na promocyjną wycieczkę wygraną przeze mnie w redakcyjnej loterii. O ile dobrze zrozumiałem z nocnego telefonu, wylądowali we Wiedniu i zwiedzali Prater; taki tamtejszy Disneyland. Cholerny świat, a liczyłem na parę dni świętego spokoju.
Właśnie miałem wychodzić, kiedy zadzwonił telefon.
– Redaktor Gades?
Od razu poznałem skurczybyka po głosie.
– Skąd ma pan mój telefon?!
– Z książki telefonicznej, panie redaktorze. Jak udał się lunch?
– Wyśmienicie – wysyczałem. – Pan mnie chyba nie zrozumiał. Ten artykuł się nie nadaje. Przeczytałem go i odrzuciłem.
– Szkoda. Miałem nadzieję, że problemy ze smakiem przekonają pana do paru moich tez.
Zrobiło mi się gorąco. Jednak to ten drań wrzucił do piwa jakieś świństwo... albo przekupił kelnerkę.
– O czym pan mówi?
– Proszę nie udawać. Być może mój urok był prosty, ale jakże skuteczny. Przekonał się pan o potędze smaku?
Jego protekcjonalny ton doprowadzał mnie do pasji.
– Bydlaku! – nie wytrzymałem. – Ten twój urok to zwykły chuligański wybryk.
– Jest pan zatwardziałym niedowiarkiem, zadzwonię jutro – nie wydawał się przejęty mymi obelgami.
– Niech się pan nie waży! – ryknąłem w słuchawkę, lecz zdążył się rozłączyć.
Wściekłość parowała ze mnie przez całą drogę. Co za natrętny gnojek, z takim jeszcze się nie spotkałem. Ten maniak był gorszy od typa, który od pół roku przysyła mi absolutnie pewną informację o sprzedaży Golden Gate Japończykom i podstawieniu w to miejsce idealnej plastykowej atrapy. Dołączał nawet jakieś plastykowe ścinki. Pokręciłem z westchnieniem głową – co robią w tym kraju psychiatrzy? A co do piwa, to na drugi raz trzeba wziąć próbkę do zbadania.
Już na miejscu, przed wejściem na salę, strzeliłem sobie w pokoju organizatorów jednego blue stara. Nawet nie przeszkodziło mi, że z puszki, czego zwykle nie lubię. Przypadło to do gustu Colemanowi, gdyż klepnął mnie po plecach i spytał, czy chcę przeczytać następną opowieść o herosie ery przedlodowcowej. Tym razem nosiła tytuł „Conan perforator”. Nie chciałem.
Sala, gdzie zgromadzono stoiska, prezentowała się tego wieczoru szokująco elegancko. Dopiero Brodski wyjaśnił mi, że jutro zaczyna się w naszym mieście konferencja jubileuszowa Arrow Oil Company. Julia nie zgodziła się na przesunięcie dzisiejszej imprezy i teraz udawała, że wszystko, od grafik modernistów na ścianach do kryształowych spluwaczek, jest jej wyłączną zasługą. W silnym świetle lamp widać było efekty codziennych wizyt u kosmetyczki, ton witamin i systematycznych masaży. Na twarzy czy odsłoniętych ramionach najbystrzejsze oko nie zdołałoby dostrzec ani jednej zmarszczki. Córeczka magnata prasowego Johna Kirsta, mająca trzydzieści pięć lat i przyjemną powierzchowność, mogłaby rwać facetów na pęczki, gdyby nie skandalicznie nimfomański charakter. Do cholery, kto lubi czuć się jak wyżęta cytryna...? No, góra osiemdziesiąt procent męskiej populacji.
Docisnąłem się wreszcie do własnego stolika. Stał pod schodami i tylko obok toalet można było znaleźć gorsze miejsce. Proporczyk z nazwiskiem wisiał krzywo, poprawiłem go i zająłem wyczekującą pozycję. Po upływie dziesięciu minut zmieniłem ją na inną, mniej eksponowaną; łokieć zdrętwiał mi paskudnie. Z cichą nienawiścią w sercu łypnąłem na długie kolejki przy stołach autorów, szczególnie ci od fantasy mieli powodzenie. Spora grupa tłoczyła się także koło wyłysiałego blondyna, o wyglądzie prowincjonalnego pastora metodystów. Regularnie co kwadrans unosił się z krzesła i poważnym głosem składał oświadczenie, że jest przedstawicielem wysoce rozwiniętej cywilizacji z Tau Wieloryba. Z reguły przyjmowano to brawami, jedynie typ w koszulce z napisem „Nienawidzę ludzi” uśmiechał się szyderczo. Widać za Obcymi także nie przepadał.
– Przepraszam – usłyszałem raptem koło siebie.- Mógłby pan złożyć podpis?
Starsza kobieta uśmiechnęła się przez równe zęby protezy. W ręku trzymała ostatni numer naszego pisma otwarty na „mojej” stronie.
– Z przyjemnością – sięgnąłem po cienkopis. – Komu zadedykować?
– Mojej wnuczce Emilii.
Ściągnąłem obsadkę, pochyliłem się i, ku mojemu zdziwieniu, poczułem, że nie mogę obrócić dłoni. Ręka od łokcia po czubki palców była jak z kamienia. Kobieta spojrzała na mnie pytająco.
– Proszę poczekać – trudno przeczyć, że zależało mi na tej jedynej wielbicielce. – Zaraz przejdzie, to pewnie skurcz.
Potrząsnąłem parę razy dłonią, wreszcie spróbowałem ją rozprostować z pomocą drugiej. Bez efektu. Już parę osób poczęło się przyglądać mojej szamotaninie z niesforną kończyną. Mimo mych rozpaczliwych wysiłków paraliż nie ustępował. W tłumie ktoś pytał o lekarza-reumatologa. W chwili, gdy moja wielbicielka spróbowała masażu, poczułem, że muszę się odezwać.
– Dupa.
Przestała masować.
– Cipeńka – ponownie wyszło z moich ust. – Dupy i głupie cipy.
Z przerażeniem pojąłem, że wypowiadam obce, nie wiadomo skąd pochodzące słowa. Moje ulubione inwektywy brzmiały zupełnie inaczej.
– ...syny śmierdzące – zabulgotałem niewyraźnie. – Wyp..., fiuty i matko...
Okulary starszej kobiety zjechały na czubek nosa, chyba przestałem być jej ulubieńcem. Tłum wyraźnie zgęstniał. Mogłem mieć pewność, że teraz zajmuję najbardziej oblegane stoisko na sali. Nie czułem jednak specjalnej satysfakcji.
– Dupy, od... – z trudem zasłaniałem usta zdrową ręką. – Dupoliżcy!
Byłem jak opętany przez szatana, jakby coś gadało przeze mnie. Milton! Znowu mi wsypał do piwa jakiś cholerstwo. Boże, do końca życia zostanę abstynentem.
– ...tasy, kastraty! – próbowałem ugryźć się w język, ale nie za bardzo mi to szło.
W tłumie mignęła blond burza włosów. Nadchodziła Nemezis, Julia. Blada, z furią w oku, złakniona krwi winowajcy. Niestety, mój opętany język dostrzegł ją pierwszy.
– Zdzira z rozpaloną...
Jeszcze moment i moja kariera zostanie definitywnie pogrzebana. Drogę między stołami zastawiali gapie. Desperacko popatrzyłem za siebie. Ażurowa krata dawała szansę wspięcia się na schody i ucieczki do windy. Ruszyłem ku niej, śpiewając marynarską, nad wyraz sprośną piosenkę o bosmanie i pięciu dziwkach z Veracruz, w tym jednej o imieniu Julia. Jakiś idiota klaskał do taktu.
– Głupie wypierdki – syknąłem na pożegnanie i skoczyłem przed siebie.
Na pozór solidna konstrukcja okazała się drewnianą atrapą. Z efektownym trzaskiem poleciałem więc pół piętra w dół i, na szczęście, solidnie walnąłem się w ten mój głupi łeb.
*
Jeśli teraz spodziewacie się, że zostałem wyrzucony z pracy albo chociaż zamknięty w tym cudownym miejscu, gdzie trawa zielona a drzwi bez klamek, to mylicie się. Mateo zawiózł mnie do szpitala, gdzie prześwietlono mi głowę, zaaplikowano dwie fiolki kolorowych pigułek i zabroniono na drugi raz mieszać alkoholu z farmaceutykami. Dobre sobie... Zostałem odwieziony do domu i z kompresem na głowie zległem w łóżku. Miałem co przemyśleć. Mateo wrócił na spotkanie, gdzie wciąż trwała burzliwa dyskusja. Mimo wahań, czy zakwalifikować mój występ jako pijacki wyczyn, czy artystyczny happening, uznano go za ożywczy punkt wieczoru. Jedyną wymierną stratą okazało się dziewictwo Matea, który tak usilnie przekonywał Julię do moich wyższych celów, że wylądował z nią w łóżku. Nazajutrz z przerażeniem opowiadał, iż był eksploatowany ponad cztery godziny, z jedną tylko przerwą na papierosa i małą czarną. Trzeba przy tym wiedzieć, że jest naprawdę namiętnym palaczem i koneserem kawy. Nieświadom tego, spokojnie przespałem noc i dopiero rano obudził mnie telefon.
– Redaktor Gades?
Może gdybym był mniej zaspany i nie ćmiło mi w głowie, zachowałbym się rozsądniej. A tak, dotykając plastra na czole, powiedziałem krótko:
– Kretyn.
Milton zaśmiał się nieszczerze.
– Myślę, że dzisiaj bardziej wierzy pan w magię.
– Nie wiem, jak robisz te swoje sztuczki, ale jesteś kretyn.
To już go nieco zirytowało i głos mu raptem stwardniał, choć wciąż brzmiał spokojnie.
– Redaktorku, lepiej nie podskakuj.
– Słuchaj, ty... – uniosłem się na łokciu i nabrałem powietrza w płuca. – Ten kretyński artykuł nigdy nie ujrzy światła dziennego – wyrecytowałem dobitnie.
– Do diaska, dupku – głos w słuchawce stracił swój wystudiowany spokój. – Jakiego dowodu jeszcze oczekujesz?
– Nigdy, jasne?
– Nie zmuszaj mnie do ostateczności – to pachniało groźbą, ale się nie przejąłem.
– Żegnam.
– Gades, ty idioto!
Odłożyłem słuchawkę, wyłączając na wszelki wypadek dzwonek, i obróciłem się na drugi bok, próbując złapać coś z porannego snu. Przed samym zaśnięciem usłyszałem dziwny, stukotliwy odgłos. To ze strachu szczękały mi zęby.
*
– Słyszeliście o tej nagrodzie dla faceta w ciąży?! – zawył Coleman. – Rockefeller daje sto kawałków temu, który pierwszy urodzi bachora.
Przycisnąłem silniej słuchawkę do ucha, próbując domknąć nogą drzwi od sekretariatu.
– Nie – głos po drugiej stronie kabla był ledwie słyszalny – w naszym dziale popularnonaukowym nigdy nie zajmowaliśmy się magią.
– Ale może ktoś złożył propozycję?
– Nie, nigdy. Z całą pewnością.
Kolejna próba i znowu niewypał. Nie wierzyłem, żeby Milton, niewątpliwy maniak, wypłynął ni stąd, ni zowąd. Ktoś musiał o nim słyszeć. Cwaniak na żadnym z listów nie podał adresu zwrotnego, widać w ogóle nie zależało mu na honorarium. Jeśli chciałem, aby policja czy jacyś specjaliści dobrali się do niego, musiałem faceta sam namierzyć. W książce telefonicznej zbyt wiele osób figurowało pod tym nazwiskiem, a na policji nie miałem co szukać. Wolałem także nie dzwonić więcej po różnych miejscach kierując się tylko ich nazwami. Klub „Astralny Krąg” okazał się burdelem z wysyłką, „Magiczny miecz” zaoferował kompletne wyposażenie żołnierza piechoty morskiej, zaś pod numerem „Płonącego Tulipana” ktoś najwyraźniej niezrównoważony proponował mi zlanie jaźni i mentalną wycieczkę na Aldebarana. Strasznie przy tym seplenił, więc być może chodziło mu o coś innego. Pozostały jedynie redakcje pism popularnonaukowych.
– Przynieść ci colę albo kawę?
Kate proponowała mi to dziś po raz piąty. Widać spodziewała się, że po wczorajszych ekscesach będę miał kaca-giganta. Podziękowałem, wcale mnie nie suszyło. W spisie następna była redakcja „Nauki”.
– O, to bardzo ciekawe – zastrzygłem uchem przy pierwszych słowach odpowiedzi. – Mógłbym porozmawiać z redaktorem... nie ma... to fatalnie – głos po drugiej stronie coś komuś klarował. – Spróbujecie go złapać, świetnie... podam też domowy telefon.
Wolno odłożyłem słuchawkę, gdyż informacja okazała się interesująca. Dwa miesiące temu otrzymali propozycję cyklu artykułów poświęconych rzucaniu uroków. Autor nie tylko, że posługiwał się oryginalną terminologią, lecz był przy tym niezwykle pewny siebie. Pamiętano o nim, gdyż list wzbudził spore rozbawienie na kolegium. Niestety, redaktor, który bezpośrednio zajmował się sprawą, wyjechał na urlop. Do pokoju wszedł bez pukania Coleman i położył przede mną kopertę.
– Właśnie przynieśli – mruknął enigmatycznie i wyszedł.
Uniosłem przesyłkę. Tak jak uprzednio, nazwisko został podkreślone, lecz tym razem ze środka wypadła tylko jedna kartka. Czując suchość w ustach, zacząłem czytać.
„Przepraszam za poprzednie żarty. Proszę uważnie przeczytać rymowankę, a sam Pan zobaczy, jakie walory literackie odnaleźć można w magii. Być może nada się do rubryki `sf w poezji’. Z pozdrowieniami, Milton.”
Nic z tego nie rozumiałem, lecz machinalnie przeczytałem. „Kala gona, rachtum don...”. Bez sensu, niczym nie związany zbitek słów.
– Rozchmurz się – do sekretariatu zajrzała roześmiana gęba Brodskiego. – Wszyscy wiedzą, że wczoraj wygłupiałeś się ze względu na starą. Naprawdę tak na nią lecisz?
Nie widząc reakcji, wyszedł z obrażoną miną. Rzuciłem list na biurko. Cholera... coś nie grało w liście tego czarodzieja. Znowu przyszła mi na myśl księgarnia, do której tak nieopatrznie wdepnąłem rano. Z kieszeni bluzy wysunąłem kolorową książeczkę o naukowo brzmiącym tytule: „Uroki i zaklęcia magii współczesnej”. Swoją drogą, nigdy nie sądziłem, że istnieje coś takiego jak magia współczesna. Strona piętnasta „... wywodzi się jeszcze z magii chaldejskiej. Może być nakierowany na konkretną potrawę, bądź wszystkie posiłki – wtedy z reguły powoduje drastyczną zmianę odczuwanych smaków...”, strona dwudziesta siódma: „Paraliż ręki, nogi czy innej, określonej części ciała najłatwiej osiągnąć przez zastosowanie woskowych figurek. Nieprawdą jest, że potrzeba w tym celu posiadać włosy czy ścinki paznokci osoby na którą urok ma być rzucony”, strona sześćdziesiąta: „Opętany język należy do trudniejszych klątw i wymaga dużej praktyki zamawiającego. Nieudolne zastosowanie może sprawić, że ofiara zacznie się jedynie jąkać, bądź powtarzać przypadkową zgłoskę...”. Autora nie było, jedynie inicjały A.M. Właściciel księgarni, zapytany czy wie o nim coś więcej, popatrzył na mnie wymownie. Tego typu makulaturę przysyłali mi na wagę, stwierdził i uznał odpowiedź za wyczerpującą. Szkoda, że nie spytałem, kto mu przysyła. Nie musiałem się jednak długo nad tym głowić, bowiem zadzwonił telefon.
– Redaktor Gades?
Serce poczęło bić mi szybciej.
– Słucham.
– Czytał pan mój wierszyk?
– Tak. Mimo najszczerszych chęci myślę, że się nie nadaje.
– Nadaje, nadaje... – zaśmiał się cicho.
– Nie rozumiem – naprawdę nie wiedziałem, o co tym razem może temu skurczysynowi chodzić.
– Zaraz zrozumiesz, redaktorku. To nie żaden wierszyk, tylko silna klątwa najczystszej próby – z jego głosu przebijała niekłamana satysfakcja.
– Pan zwariował.
– Naprawdę tak sądzisz? – ponownie się roześmiał. – Zmieniłeś zdanie i tylko przez głupi upór nie chcesz mnie drukować. Twoja wola...
– Panie Milton, proszę się nie wygłupiać – próbowałem działać perswazją.
– Za późno, kochany, za późno... Chyba, że w ciągu dwudziestu czterech godzin podsuniesz to komuś do przeczytania. Ale wiem, że tego nie zrobisz. Za porządny z ciebie gość, prawda?
Dreszcz przebiegł mi po plecach. Lodowaty, gdyby ktoś się pytał.
– Może jednak się dogadamy..? – rozpaczliwie usiłowałem podtrzymać rozmowę. Jeśli Milton się rozłączy, będzie po mnie.
– Nic z tego. Jutro w południe wyjaśnię ci szczegóły – roześmiał się raz jeszcze i przerwał połączenie.
Po kwadransie, kiedy do pokoju wszedł Brodski z Julią, nadal siedziałem ze słuchawką przy uchu, zasłuchany w buczący sygnał. Szefowa trąciła mnie w ramię.
– Hej, stary, wiesz, że siwiejesz?
Kiedy uniosłem nieprzytomne oczy, uszczypnęła pieszczotliwie mój policzek.
– Ale i tak od wczoraj jeszcze bardziej mi się podobasz.
Zrozumiałem, co miał na myśli autor przysłowia, mówiącego, że nieszczęścia chodzą parami.
*
Pierwszą pobrano mi krew, potem kolejno mocz i limfę, następnie ślinę, spermę i szpik, dalej zabrali się poziomu elektrolitów i mocznika, wreszcie odczyny wątrobowe i ultrasonografia... Kiedy przeżyłem pięćdziesiąt takich zabiegów, uśmiechnięty od ucha do ucha lekarz poklepał serdecznie moje skatowane igłami ramię. Widać nie mógł się powstrzymać.
– Bardzo interesujący przypadek. Jest pan absolutnie zdrowy, ale cały czas szukamy.
Faceci w kitlach uwielbiają, kiedy ofiara przychodzi i mętnie tłumaczy, że ma wrażenie... jakby coś ją boli... A kiedy zobaczą, że posiada najdroższe ubezpieczenie – ekstaza. Ten wierny syn Asklepiosa niestety nie należał do wyjątków.
– Proponujemy serię stu badań, łącznie z płynem rdzeniowym – homo medicus podniecał się niezdrowo. – Potem odeślemy pana do centralnego laboratorium. Jeszcze się nie zdarzyło, aby czegoś nie znaleziono.
To było bez sensu. Wiedziałem, że coś we mnie tkwi, jakaś zaszczepiona przez tego magika zadra, a oni nie potrafili jej nawet dostrzec. Podziękowałem grzecznie za dalszą pomoc i zrozumiałem, że należy jednak skoczyć w objęcia ciemnogrodu. Taksówkarzowi poleciłem znaleźć sklep zajmujący się zielarstwem, magią i... zamachałem znacząco rękoma. Wystarczyło, facet musiał być oblatany w tych tematach. Chińska dzielnica, wąskie ulice obwieszone charakterystycznymi lampionami, co jakiś czas mijały nas riksze ciągnięte przez skośnookich chłopaków ze słuchawkami walkmanów na uszach. W powietrzu unosił się zapach ryżowego makaronu i mistycznych tajemnic Wschodu.
Stanęliśmy przy czynszowej kamienicy, chyba najokazalszej w promieniu ćwierci mili, a już na pewno posiadającej najokazalsze witryny pełne ozdób, masek i kolorowych, koszmarnych fetyszy. Te miały odstraszać złe duchy.
– Mistrz Wung pomoże – stwierdził kierowca.
W drzwiach minęły mnie dwie niczego sobie Chinki. Zerknąłem na nie ukradkiem i odniosłem wrażenie, że chichotały za moimi plecami.
– Co sprowadza szanownego pana w nasze skromne progi?
Kilka rzędów gablot, olbrzymie regały, kolorowe katalogi na stołach oraz trzech sprzedawców w tle stanowiło pewne zaprzeczenie wizji małego i spokojnego sklepiku, do jakiej zdążyłem przywyknąć podczas lektur z dzieciństwa. Jedynie tajemniczy uśmiech błąkający się po ustach stojącego przede mną sprzedawcy był na miejscu. Skłonił się raz jeszcze.
– Czym możemy służyć?
– Mam powody przypuszczać – rozejrzałem się niepewnie – że rzucono na mnie urok.
Nie potrafiąc lepiej wyrazić myśli, wyciągnąłem z kieszeni broszurkę o magii i próbowałem znaleźć właściwą stronę.
– Ach... – jego westchnienie niosło ból całego świata. – Chodźmy do mistrza – uprzejmie wskazał na drzwi wiodące na zaplecze.
Następny Chińczyk, zasuszony mandaryn w dobrze skrojonym garniturze, cierpliwie wysłuchał słów sprzedawcy. Nie wiem jakich, bowiem wygłoszono je bodaj po kantońsku. Sam nie próbowałem niczego wyjaśniać.
– Mam niezawodny środek – już po chwili upierścieniona dłoń mistrza Wunga podawała pakiecik przypominający torebkę ekspresowej herbaty. – Najnowszy i najlepszy.
Mimowolnie zacisnąłem go w dłoni, ożywiony nagłą nadzieją.
– Ale przecież... Skąd ma pan pewność, że o to właśnie chodzi?
– Pańska twarz wszystko zdradza – jego oddech pachniał lawendą, a ciemne oczy promieniowały mądrością taoistycznych filozofów.
– I to wystarcza?
– Naturalnie – uśmiechnął się do sprzedawcy, a ten odpowiedział serią rytmicznych potaknięć. – Proszę zanurzyć na chwilę we wrzątku a potem wypić. Działa prawie natychmiast.
Przez moment zaufałem mu. W końcu to autentyczni Chińczycy, autentyczny sklep i autentyczna chińska medycyna – ta, która czyni cuda. Odkłoniłem się głęboko, zapłaciłem i wyszedłem. Nie wiem, skąd wziął się przed sklepem sprzedawca z kilkoma garnkami zupy na wózku. Być może czekał od chwili, kiedy wysiadłem z taksówki, a może po prostu liczył na niecodzienny, egzotyczny aromat potraw. W każdym razie, jeśli o mnie chodzi, starał się na próżno. Wystające z miski dwie skrzyżowane psie łapki sprawiły, że ominąłem go dużym łukiem. W jadłospisie miał pewnie jeszcze jaskółcze gniazda i sfermentowane żółwie jaja.
Metrem trafiłem na czterdziestą drugą ulicę, gdzie wypadło mi parę spraw do załatwienia w agencji reklamowej, ale czując głód przede wszystkim postanowiłem coś zjeść. Gdy tylko siadłem z kartą w ręku znanej mi od dawna restauracji, spostrzegłem po niejakiej chwili, że w lokalu musiało dojść ostatnio do zmiany właściciela. Ani śladu ślimaków czy oliwnych sałat, za to dużo makaronu, kluseczek i pizzy. Zerknąłem na okładkę menu, włosko brzmiące nazwisko nie pozostawiało wątpliwości. Zanim zdecydowałem się zmienić lokal, kelner zdążył z nienaganną poprawnością wziąć zamówienie. Może jednak to plotki, pomyślałem, ten bałagan i niehigieniczne zwyczaje w kuchniach lokali, gdzie właściciel jest nowy i chce się szybko dorobić. Po paru minutach, gdy przeglądałem projekty graficzne, wpadła mi w ręce torebeczka z ziołami. Ciężko westchnąłem. W sklepie już byłem zdecydowany wypróbować specyfik mistrza Wunga, ale teraz... Właśnie wchodziła spora grupa turystów. Sądząc po hałasie, ostrym akcencie i ilości aparatów fotograficznych, pochodzili z kraju między Renem a Odrą. Nie, stanowczo nie tworzyli atmosfery, w której mógłbym uwierzyć w magię. Chociaż... odruchowo zgiąłem i wyprostowałem rękę.
– Zupa rybna i krokieciki- kelner postawił parującą miseczkę. – Mam nadzieję, że będzie panu smakowało.
Odszedł, dostojnie powiewając serwetą. Powąchałem zawartość naczynia, pachniało apetycznie i wyglądało na to, że smak zupy może zagłuszyć wszystko. Rozerwawszy foliowe opakowanie zanurzyłem zioła w miseczce. Nie wywołało to na nikim wrażenia. A jeśli to trucizna... nie, trucizna nie, ale na przykład narkotyk. Ten Chińczyk mógł mnie uznać za typowego znerwicowanego nowojorczyka, czyli pół-świra, od świtu spragnionego uspokajającego kopa. Jak mnie sieknie, to usnę na stole, z twarzą w krokietach. Zdecydowanym ruchem odsunąłem zupę i zawołałem kelnera.
– Proszę to zabrać – położyłem dłoń na brzuchu, symulując niestrawność. – Zjem tylko drugie.
Ukłonił się i bez słowa wykonał polecenie. Ponownie zacząłem się zastanawiać nad dyspozycjami, jakie zamierzałem zostawić adwokatowi. Teraz wydawały mi się bez sensu. A nuż urok będzie taki, że jego skutków nie będę chciał ujawniać. Uniosłem głowę, gdyż miałem wrażenie, że na sali coś się zmieniło. Jakieś nieuchwytne fluidy zawisły w powietrzu. Powiodłem wzrokiem po ludziach. Poza Germanami zgodnie siorbiącymi zupę rybną, nic szczególnego się nie działo. Może tylko kierownik sali, z kwaśną miną liczący wolne stoliki, sprawiał wrażenie bardziej niż zwykle zniechęconego. Klimatyzacja..? Otarłem czoło, było suche.
Już miałem wrócić do pierożków, kiedy dostrzegłem, że facet, siedzący dwa stoliki dalej, nie ma spodni. U góry wspaniała koszula, po której od razu widać, gdzie ją kupiono, apaszka z dystyngowaną spinką, ostatni model okularów w pozłacanej oprawie, a niżej nic... no, jedynie blade nogi i pośladki. Z trudem przełykając kęs zerknąłem za siebie. Dwóch kelnerów i kierownik sali debatowali nad miseczkami z zupą. Niedobre przeczucie zagościło pod moją czaszką. Zupę je także cała wycieczka!
Odwróciłem się gwałtownie. Nie powiem, żeby ujrzany obraz kojarzył się automatycznie z ekscesami, lecz widok trzydziestu osobników płci mieszanej, z reguły po pięćdziesiątce, składających starannie ubrania w kostki, mógł wstrząsnąć nawet facetem o nerwach Schwarzeneggera. Wreszcie pojąłem! Ten mandaryn w garniturze uznał mnie za impotenta i zaaplikował jakiś azjatycki superafrodyzjak, a kucharz-niechluj wlał zupę na powrót do gara.
W tym momencie z łoskotem walnęły drzwi od zaplecza i na salę wbiegł personel kuchenny w samych tylko czapkach. Idący na przedzie tęgi mężczyzna trzymał przed sobą wielką warząchew... dopiero po chwili zrozumiałem, że się mylę, zwiedziony ogólnym kształtem przyrządu. Na ten widok jeden z Niemców, widać Bawarczyk, nie zdzierżył. Zajodłował przeraźliwie i począł czymś twardym łomotać o stół. Kiedy przestało go to rajcować, rzucił się w pogoń za najtęższą z kucharek. Pisku było co niemiara. Wtoczyli się pod bufet, zerwali zasłonę, aż w końcu spoczęli na stercie świeżo podgrzanych talerzy.
Zabawa ruszyła na całego. Poza kilkoma osobnikami, których uratowała awersja do ryb, reszta ganiała po sali, obłapując się i miętosząc. Ze zgrozą poczułem, że i mnie wzięło. Wsadziłem dłoń do kieszeni – jak kamień. Widać sama para unosząca się z zupy... Mistrz Wung nie przesadzał, specyfik okazał się szatańsko skuteczny.
Zasłaniając się aktówką, aby nikogo nie prowokować, ruszyłem śpiesznie ku wyjściu. Za oknami, tam gdzie kotary zostawiały wolne miejsce, parę dziesiątek osób, wisząc na szybach, starało się cokolwiek dojrzeć. Aż sapnęli z zachwytu i obrzydzenia, kiedy mikry typ w samym podkoszulku ściągnął ze stołu dużą kurę – co sprawdził z uwagą – i wlazł z nią pod stolik. Nie ma granic ludzki upadek... W tym momencie ktoś ucapił się moich spodni. Tęga Niemka mlaskała nieapetycznie, próbując zerwać ze mnie przyodziewek.
– Ich nich liebe Damen – wystękałem rozpaczliwie łamaną niemczyzną.
Jej oczy błysnęły chytrze.
– Hans! – potoczyła wzrokiem po sali, jakby kogoś szukając. – Komm her, er liebt Manner.
– Nein! – wrzasnąłem, wyrywając się z jej straszliwych łap.
Wykonałem szybki zygzak i szczęśliwie zgubiłem podstarzałą sylfidę. Przeleciała kilka metrów, lądując na owłosionym brzuchu kierownika sali. Obydwoje wyglądali na zadowolonych za takiego obrotu wypadków. Hans, żylasty staruch, niczym wyłysiały King-Kong uczepił się żyrandola i ryczał za mną coś czule. Wybiegłem na zewnątrz, omal nie tłukąc szyb w drzwiach. Tam dwudziestka policjantów odpychała gapiów od okien, ale że zarazem starali się zaglądać do środka, szło im opornie. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, widać ubrani nie budzili zainteresowania. Obok stało dwóch starszych rangą umundurowanych.
– Wchodzimy? – spytał niższy.
– Coś ty... poczekamy, aż skończą.
Porządne chłopy, pomyślałem, i ruszyłem w głąb ulicy. Najbliższa budka telefoniczna była nie dalej jak pięćdziesiąt jardów.
– Tu automatyczna sekretarka. Jeff Gades jest nieobecny.
Wcisnąłem numer kodu i automat począł odtwarzać nagrane rozmowy. Miałem cichą nadzieję na wiadomość o Miltonie. Nie pomyliłem się.
– Mówi Zawada, redaktor „Nauki”. Podobno szuka pan faceta, który nadesłał nam artykuł o magii. O ile dobrze pamiętam, zapraszał mnie kiedyś do „Theatre at The Edge”. Zdaje się, że ci wariaci mają tam spotkania. Powodzenia.
Stałem czas jakiś w budce i dopiero krzywe spojrzenie wysokiego Latynosa ze złotym zębem, który pewnie chciał zamówić wizytę u dentysty lub jubilera, zmusiło mnie do wyjścia na chodnik. Coś się ruszyło, pomyślałem i zatarłem w duchu ręce. Musi być jakiś sposób na tego typa. Jak nie siłą, to podstępem, tako rzecze Zaratustra.
*
W czasach rozkwitu teatrów off-Broadway ulica musiała posiadać co najmniej kilka tego typu obiektów. Obecnie była to już chwalebna przeszłość, o czym świadczyły ciemne, nie myte okna, stary afisz w gablocie i obłamany napis na daszku ponad wejściem – tyle zostało z dni, gdy zbijano tu prawdziwą forsę. Z nieprzyjemnym kłuciem w sercu skręciłem w wąski przesmyk między budynkami. Prowadził na tyły teatru, gdzie w oknie nad stertą drewnianych skrzynek świeciło światło. Ktoś za mną szedł. Kształcony na filmach sensacyjnych, sprawnie skoczyłem w najbliższą wnękę. Mężczyzna z kobietą minęli mnie o centymetry, później usłyszałem ciche pukanie.
– Houdini – powiedzieli i zostali wpuszczeni.
Ruszyłem za nimi, z niefrasobliwą miną godną Jamesa Bonda.
– Houdini – powtórzyłem rosłemu blondasowi patrzącemu nieufnie spoza drzwi.
– Do kogo?
Opanowując nerwowy dreszcz, spojrzałem surowo w jego blisko osadzone oczy.
– Do mistrza.
Ruszyliśmy w głąb teatru. W paru następnych pomieszczeniach musiała się poprzednio mieścić rekwizytornia. Pod ścianą stały fragmenty dekoracji, a spod sufitu zwisały zakurzone worki ze strojami. Nie przyglądałem się im dokładniej, gorączkowo obmyślałem szczegóły rozmowy z Miltonem. Czułem się jak przed piekielnie trudnym egzaminem u wykładowcy, który poza parszywym charakterem ma pistolet i lubi strzelać. Zwłaszcza do nie dość bystrych studentów.
Wreszcie dotarliśmy na widownię. Po usunięciu rzędów foteli ledwie rozpoznałem to miejsce. Niedaleko estrady ustawiono stół z kryształowymi dzbankami, a każda z kilkunastu obecnych w pomieszczeniu osób trzymała w ręku ciemną czarkę. Ubrany w powłóczystą szatę mężczyzna, rozlewał krwistoczerwony płyn, po czym wkruszał doń jakiś proszek z woreczka zawieszonego na szyi. Z boku, na chyba jedynym ocalałym fotelu, siedział mężczyzna o pociągłej twarzy i włosach przyprószonych siwizną. Obracał w palcach drewnianą kołatkę. Miałem niejasne wrażenie, że już gdzieś go widziałem.
– Ten człowiek chce widzieć mistrza.
Coś na kształt uśmiechu musnęło wargi siedzącego. Zakręcił kołatką.
– To prowadź – machnął dłonią gdzieś za siebie. – Prowadź.
Kilka lat wcześniej ten pokój z pewnością zajmował główny aktor, a do drzwi stukały stada roznamiętnionych wielbicielek. Teraz, gdy przekraczałem na drżących nogach próg, ujrzałem starszego człowieka o ascetycznej twarzy. Nie za bardzo pasował do mojego wyobrażenia Miltona. Mężczyzna przeglądał rulony pokryte drobnym, czerwonym pismem. Na mój widok wsunął manuskrypty do wysokiego dzbana i splótł ręce na brzuchu. W milczeniu siadłem na twardym krześle, otworzyłem aktówkę i rzuciłem na stolik wyszargany egzemplarz podręcznika magii współczesnej.
– To pan napisał? – spytałem zduszonym głosem.
Jego twarz przybrała wyraz autentycznej troski.
– Nie. Kim pan jest?
– Pracuję w redakcji jednego z czasopism – przez moment ważyłem odpowiedź. – Potrzebuję rady.
Położył palec na ustach.
– Nic nie mów. Wszystko rozumiem – zepchnął książkę ze stolika niczym obrzydliwego robala. – To zdolny człowiek, tylko próżny.
Zawahał się, jakby niepewny, czy może dalej mówić.
– Nauczyłem Alecka wszystkiego, ale on zdradził nasz cech i zapragnął sławy. Szantażuje cię, prawda?
Niemo przytaknąłem. Ciekawe, ilu ludzi przychodziło do niego ze skargą na Miltona.
– Pisał do wielu ludzi, instytucji, gazet... – westchnął. – Wszędzie go odrzucano, lekceważono, aż w końcu zaczął się mścić. Magia i próżność to diabelska mieszanka.
Przełknąłem dramatycznie ślinę.
– Mam termin do jutrzejszego południa.
– Zawsze lubił teatralne gesty – mistrz rozłożył bezradnie ręce. – Nie mogę ci pomóc. Jest za silny, za mściwy...
– Czy to ten? – wskazałem kciukiem za siebie, gdzie siedział facet z kołatką.
– Naturalnie. Skierował cię do mnie – nachylił się, zniżając głos. – Ten urok... pewnie to był jakiś krótki tekst?
Potwierdziłem skinieniem głowy.
– Ciężka sprawa. Musiałby go sam przeczytać.
– Nawet jeśli podłożę jakoś kartkę, rozpozna pismo.
– Fakt, i pismo, i treść. To beznadziejne – westchnął z rezygnacją i zapadł głębiej w fotel. – Widzisz, ja już tylko z nazwy jestem mistrzem.
Chciało mi się płakać. Wstałem z krzesła i bez pożegnania wyszedłem na korytarz. Stary piernik, Milton zje go z kopytami. Od sali dochodziły odgłosy czyjejś namaszczonej oracji. Odruchowo zajrzałem do środka. Na estradzie, z rękoma założonymi do tyłu, dostojnie kroczył mój dręczyciel. Ponownie miałem wrażenie, że tę twarz już gdzieś widziałem. Z rosnącą irytacją zacząłem wsłuchiwać się w jego przemowę.
– Jeśli będziecie podążać moją drogą, osiągniecie władzę nad duchem i ciałem – przystanął i przeszył salę wzrokiem. – Ale nie możecie wątpić. Jako dziecko nie pyta ojca o drogę, tak i wy tylko słuchajcie i bądźcie mi posłuszni.
– A mistrz? – dobiegł cichy głos spod ściany.
Milton wbił wzrok w pytającego. Miał w oczach coś naprawdę niesamowitego.
– Mistrz jest wielki, lecz wzrok zaćmiony i słuch stępiały zawodzą go zbyt często – po raz pierwszy uniósł ręce, jakby błogosławił zebranych. – Naprawdę chcecie iść za nim?
Kaznodzieja, psiamać. Szlag mnie trafiał jak na niego patrzyłem. Za zmarnowany czas, za strach, za wszystkie numery... I wtedy, jakby w natchnieniu, pojąłem, że jest sposób, aby przechytrzyć tego zarozumiałego magika. Sposób banalnie prosty. Już idąc w stronę estrady, wymacałem w kieszeni list. Ludzie sykając i mrucząc pod nosem inwektywy podważające prowadzenie się mojej matki robili mi niechętnie przejście.
– Szanujemy twoją wielkość, ale myślę, że przeceniasz siły. Tutaj – wyszarpnąłem z kieszeni list – użyto wielkiego czaru. Każdy, kto go przeczyta, zaniemówi. Zobacz... zmierz się z nim.
Nie mógł odmówić na oczach swoich wyznawców. Oczywiście, już pierwszy rzut oka przekona go, z czym ma do czynienia, ale nie odważy się wycofać. Za bardzo zależy mu na ich podziwie i uznaniu, jak każdemu megalomanowi. A urok... jeśli sam go rzucał, to i sam potrafi odczynić. Potem wszystko jedno, co będzie, spróbuję zwiać, licząc na łut szczęścia. Milton schylił się i spojrzał niechętnie na wskazany fragment. Jakbym przez moment dojrzał w jego wzroku ślad szacunku.
– Kala gona, rachtum don... – zaczął, a ja prawie przestałem oddychać.
Cały spięty, z każdym jego słowem czułem, że rosnę. Ten siwy diabeł czytał, dał się złapać. I pewnie pękłbym z triumfu jak balon, gdyby nie jego głośny śmiech. Niczym kubeł zimnej wody zaserwowany śpiochowi w puchowej pościeli, tak i jego rechot przywrócił mnie do rzeczywistości.
– I ty myślałeś, że mnie złapiesz?! – omalże nie płakał ze śmiechu. – Człowieczku, daleko ci do tego.
Zszokowany odwróciłem się do ludzi. Skompromitować, zgnoić. na oczach wszystkich... Wytrzeszczyłem oczy i tym razem naprawdę poczułem, że się duszę. W sali nie było nikogo, tylko ja i ten szalony prestidigator.
– Nieprzyjemnie być myszką, taką małą myszką – ledwo do mnie docierały jego słowa. – Myślałeś, głupku, że cię nie rozpoznam?
Stojąc wciąż na estradzie, trącił mnie w ramię. Miał beżowe półbuty zapinane na guziki, z twardymi noskami.
– Od razu poznałem pana redaktora i postanowiłem zabawić się nieco. Odesłałem ludzi, abyś mógł poznać uroki hipnozy.
Miałem wrażenie, że jego głos odpływa, ściany zmieniają kształty i biały woal owija moje ciało.
– Nie masz szans. Nikt ze mną nie wygra – prawie go nie słyszałem, jakby znajdował się po drugiej stronie ulicy. – A teraz coś gratis.
Zatrzepotałem rozpaczliwie rękoma. Wrażenie, że spadam, okazało się zbyt silne. Kolejny numer, pomyślałem, próbując cokolwiek dojrzeć w połyskliwej mgle. W końcu pochyliłem się, by zmacać podłogę, i wtedy trochę się przejaśniło. Nigdy nie odróżniłbym Hindukuszu od Alp, tak że i tym razem miałem kłopoty. Niemniej za sprawą jakiejś diabelskiej sztuczki wyglądało na to, że jestem wysoko w górach. Płuca z niechęcia przyjęły rozrzedzone i paskudnie zimne powietrze. Spojrzałem na bryłę lodu, gdzie spoczywała dłoń. Gwałtownie obtarłem ją o spodnie. Znowu się bałem. Ten facet potrafił napędzić pietra.
– Milton! Dość tych wygłupów.
Zerknąłem pod nogi i zadygotałem, spazmatycznie zaciskając zęby. Iluzja zaliczała się do wyjątkowo sugestywnych. Stromy stok opadał w paromilową przepaść. Wyżej na intensywnie granatowym niebie, ostro świeciło słońce. Teraz zrozumiałem, dlaczego alpiniści noszą ciemne okulary. Rozbłyski w kryształkach lodu prawie uniemożliwiały patrzenie. Właśnie! Jeśli to iluzja, wystarczy zamknąć oczy i wymacać najbliższą ścianę. Spróbowałem. Już przy pierwszym kroku potknąłem się i przeszorowałem kilka jardów po lodzie. Iluzja wyglądała na nadzwyczaj sugestywną. Kuśtykając podążyłem w dół zbocza, z braku tlenu kręciło mi się w głowie. Po paru chwilach dojrzałem głęboką szczelinę lodowcową.
– Milton! – mój głos niknął w przestrzeni, zasysany przez śnieg i lud.
Wzruszyłem ramionami i wstąpiłem na przecinający przepaść śnieżny most. Podejrzanie zatrzeszczał, w dół poczęły się sypać kawałki lodu. Cienkie buty nie tylko nie dawały pewnego oparcia, ale jeszcze sprawiały, że stopy straszliwie marzły. Postąpiłem już może pięć kroków, kiedy całość raptownie zadygotała. Skoczyłem w przód, lecz było już za późno. Most stęknął i straciłem grunt pod nogami. Z wściekłym łomotem i brzękiem tłuczonego szkła spadłem na chodnik.
Chodnik..?! Gramoląc się niezdarnie, dostrzegłem wokoło zaciekawione twarze gapiów. Zadarłem głowę i zerknąłem do góry. Nie spadłem z Mont Everestu a jedynie ze szklanego daszku nad wejściem do „Theatre at The Edge”. Parę porysowanych szybek, pogiętych kątowników, a na końcu duża wyrwa dokładnie pokazywały moją himalajską trasę.
– Lunatyk – wybełkotałem, wskazując na siebie. – Jestem lunatyk.
Spojrzenia złagodniały, ludzie poczęli się rozchodzić, kiwając z politowanie głowami. Z trudem powstałem na równe nogi. Co za szczęście, że Milton nie wyciął mi tego numeru w ruchliwszym miejscu, np. na skrzyżowaniu Piątej z Brodwayem. Nie zważając na potłuczenia ruszyłem dziarsko przed siebie. Dopiero kiedy miałem pewność, że nikt mnie nie obserwuje, opadłem na ławkę. Zdjąłem buty i z sapnięciem ulgi zacząłem masować stopy. Były piekielnie zmarznięte.
*
Zapowiadał się smutny ranek, najsmutniejszy ranek mego życia. Wszystko niby jak zwykle: Julia zamknęła się z debiutantem, Coleman chichotał nad gazetą opisującą wczorajsze zajścia w restauracji, Brodski pracowicie pisał recenzję... tylko ja co pięć minut sprawdzałem czas. Zadzwoni, czy nie? Zadzwoni, jasna sprawa, i powie, że wyrosną mi włosy na czole albo że będzie ode mnie jechać czosnkiem z miejsc intymnych, albo... Pomysłowość tego drania wydawała się niewyczerpana. Nie, dość, zajęczałem i punkt jedenasta zszedłem do baru, tłumacząc się początkami migreny. Potrójna porcja piwa rozjaśniła nieco horyzonty i po powrocie do redakcji omal nie doszedłem do siebie. Niestety, znowu podkusiło mnie spojrzeć na zegarek. Za dziesięć dwunasta. Poczułem, jak z tuzin szpil wbija się w moje ciało, a każda dobrze wymaczana w cykucie, którą otruto Sokratesa. Oklapły zsunąłem się na fotel. Niech się dzieje wola nieba.
– Jeff – Coleman dźgnął mnie w plecy kościstym palcem. – Julia pragnie z tobą pogadać.
Nie zważając na jego wymowne gesty i ostrzegawcze psyknięcia, powlokłem się w stronę legowiska naszej lwicy. A nawet niech mnie zgwałci, a czort z tym, może to ostatnia szansa... Na drżących nogach stanąłem przed jej biurkiem, właściwie pogodzony z losem. Posłała mi uśmiech prawie macierzyński.
– Przeczytałam ten tekst – zerknęła na plik kartek – Miltona i... Hej, co z tobą?
Strach i ulga chwyciły mnie za gardło. Ta idiotka wzięła wierszyk za artykuł. Uniosłem mankiet – zostało jeszcze pięć minut.
– Dlaczego? – pochyliłem się gwałtownie, chwytając ją za ramiona. – Kto pozwolił?!
– Spokojnie, Jeff – spojrzała na mnie z przestrachem i ukradkiem zerknęła w stronę pokoju redakcyjnego. – Leżał na biurku. Wczoraj