15306
Szczegóły |
Tytuł |
15306 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15306 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15306 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15306 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Tadeusz Twarogowski
TAJEMNICA ZAGINIONEGO LĄDU
Gdy profesor Jarosław Bielica ocknął się z zamroczenia, znajdował się już w odległości prawie
dwu tysięcy kilometrów nad powierzchnią Ziemi. Świadomość utracił wskutek gwałtownego
zwiększenia się przyśpieszenia rakiety. Jak długo to trwało, nie wiedział — zresztą mało go to w
tej pełnej napięcia chwili obchodziło. Uwagę jego pochłaniał widok globu ziemskiego opasanego
welonami chmur, mieniących się najprzeróżniejszymi barwami. Ziemia obserwowana z rakiety
przez okrągły otwór iluminatora wydawała się profesorowi olbrzymią tarczą, jakimś
gigantycznym, wypukłym dyskiem pokrytym przedziwną płaskorzeźbą lądów i mórz. Dysk ten
malał w oczach, gdyż statek pokonywał już barierę pierwszej prędkości kosmicznej.
Gdzieś tam w dole, na oddalającej się planecie, była równina, na niej zaś aerodrom — „Piazza
Astronautica” — niewielki spłacheć apulijskiej plaży nadmorskiej — jeszcze przed paru minutami
falował jak wielkie mrowisko.
Stutysięczny tłum żegnał pierwszą w dziejach ludzkości wyprawę rekonesansową na Marsa.
Żegnał grupę śmiałków, którzy odważyli się sięgnąć po tajemnice kryjące się w pustce Układu
Słonecznego. Do nich należał profesor Jarosław Bielica, jedyny z Polaków, któremu udało się
dostać na pokład lśniącej „Eterry”. Zaledwie przed kilkoma dniami siedział w zacisznej pracowni
Instytutu Archeologii, nie przypuszczając nawet, by wyrażone przed rokiem na zjeździe paryskim
życzenie stało się faktem…
A jednak leci… Leci na spotkanie wielkiej tajemnicy, na spotkanie pasjonującej zagadki. Czy
lot ten potwierdzi jego przypuszczenia? A może brutalnie przekreśli przez tyle lat budowaną
hipotezę? Profesor przymknął oczy i pogrążył się w głębokim zamyśleniu. Trwało to jednak
krótko, gdyż z głośnika zawieszonego u sufitu kabiny rozległ się dobrze znany głos kierownika
wyprawy akademika Smagina, który zawiadamiał, że „Eterra” wchodzi już na orbitę „Columbii” i
za chwilę znajdzie się na największym z krążących wokół Ziemi satelitów, będącym stacją
przesiadkową w komunikacji na linii Ziemia — Księżyc. Stąd „Eterra” wróci na „Piazza
Astronautica”, oni zaś po krótkim wypoczynku i zwiedzeniu stacji ruszą w kilkutygodniową
podróż na Marsa.
„Columbia” była pierwszym kamieniem milowym na drodze do gwiazd, drodze do Marsa, do
nie tkniętej jeszcze stopą współczesnego człowieka planety. Bielica nie spodziewał się, że stacja
przesiadkowa, będąca tryumfem współczesnej techniki, jest konstrukcją tak olbrzymią i
skomplikowaną. Stanowiła ona zagmatwany labirynt składów, pomieszczeń, laboratoriów
naukowych, obserwatoriów, wszelkiego rodzaju warsztatów i urządzeń technicznych.
Przypominała gigantyczne rzucone w przestrzeń kosmiczną koło od wozu, które obracając się
wokół swej osi zakreślało pełną elipsę koło Ziemi. Ruch obrotowy ,,Columbii” wywołujący wielką
siłę odśrodkową powodował, że w pomieszczeniach znajdujących się wzdłuż ściany zewnętrznej
pierścienia panowało takie ciążenie jak w warunkach ziemskich. To napawało optymizmem.
Człowiek bowiem czuł się pewniej. Odzyskał ważkość swego ciała i świadomość, że nie jest
igraszką potężnych sił kosmosu.
Satelita obiegał Ziemię w ciągu zaledwie dwu godzin. Gdy Bielica wraz z innymi członkami
wyprawy znalazł się w komfortowo umeblowanym salonie stacji. Ziemia była olbrzymim,
rozpiętym na połowie nieba sierpem, który rósł w oczach. Po kilkunastu zaledwie minutach glob
znalazł się już w pełni, a po upływie dalszych dwóch kwadransów —w następnej fazie. W ciągu
dwu godzin, w czasie których „Columbia” zdołała przebyć swą okołoziemską drogę, Ziemia
przeszła przez wszystkie cztery fazy. Bielica, jak urzeczony, śledził przesuwające się za oknem
oblicze Ziemi, która na tle czarnej aksamitnej nocy wydała mu się szczególnie bliska. Nigdy nie
zdawał sobie sprawy, że jest z nią tak silnie związany. Upłynęło dopiero kilka godzin, a
opanowywać go zaczęła nostalgia.
Nie chcąc poddać się temu uczuciu, zaczął przysłuchiwać się głośnej rozmowie zebranych w
salonie astronautów. Jednak myśl o Ziemi wracała uparcie i nie dawała spokoju. Nawet wyprawa
na Marsa, o której marzył od lat i która spełniała się właśnie teraz, była ściśle związana z Ziemią…
Zaczęło się właściwie od Egiptu przed z górą dwudziestu laty. Bielica wracał wtedy z pierwszej
swej wyprawy naukowej z centrum Afryki. Zatrzymał się w drodze powrotnej w rejonie
Aleksandrii, by spotkać przebywającą tam ekspedycję egiptologiczną Polskiej Akademii Nauk.
— Mamy coś dla ciebie, Jarek! — odezwał się na wstępie kierownik ekspedycji. — Popatrz!
Był to zwój pożółkłego papirusu, znaleziony w grobowcu Heta, kapłana boga Ammona.
— Czy znacie już treść papirusu?
— Zachował się doskonale! Pomyśl, te hieroglify mają na pewno ponad trzy tysiące lat. I są
zupełnie czytelne.
— Oczywiście! — Kierownik ekspedycji zaczął czytać:
„W pierwszej połowie miesiąca Tobi, kiedy księżyc ukazał część swej twarzy, przed oblicze
dostojnego Otoesa doprowadzono nędznego kupca z miasta Sochem, który ośmielił się twierdzić,
że odbył daleką drogę morzem i odkrył w głębi wód olbrzymi ląd, rozciągający się tam, gdzie
zachodzi słońce. Kupiec ów uparcie wmawiał dostojnemu Otoesowi, że ląd ów, do którego ruszył
w miesiącu Farmoti, a dotarł w miesiącu Paofi, jest większy od Egiptu, państwa Faraona.
Czcigodny Otoes wysłuchiwał spokojnie bluźnierczych słów kupca z Sochem, po czym rozkazał
oćwiczyć go i wrzucić do ciemnicy. Gdy to się stało, dostojny Otoes zwrócił swe łaskawe słowa do
mnie, nędznego sługi boga Ammona. Powiedział: kapłanie Het, Egipt jest jeden, a kupiec z
Sochem zginie, gdyż oczy jego nie widziały tego, o czym mówiły jego kłamliwe usta. Nie dziwiły
mnie te słowa. W starych papirusach wielkiej świątyni boga Ammona jest napisane: Najpierw
brzegi Egiptu oblewają wody morza mniejszego, które rozciąga się daleko na zachód i przez
wąskie wrota łączy się z morzem niezmierzonym. Na morzu tym rozciągał się kiedyś wielki ląd,
zamieszkany przez ludy wyklęte, znienawidzone przez bogów…”
Na tym kończyła się relacja kapłana Heta. Niestety, dalszego jej ciągu, który spisany był
zapewne na innym papirusie, mimo dokładnych poszukiwań, nie odnaleziono.
— To by się zgadzało — mruknął Bielica.
— Nie rozumiem, co masz na myśli — odparł kierownik ekspedycji wykopaliskowej.
— Zaraz ci to dokładniej wytłumaczę — zaczął Bielica. — Papirus Heta wspomina
niewątpliwie o Atlantydzie. Jest to więc dokument niezmiernej wagi. Dzięki niemu w innym
zupełnie świetle przedstawia się sprawa Solona i Platona, których przekazy traktowano dotychczas
jako legendy.
— Znowu nie rozumiem — wtrącił kierownik. — Mówisz zbyt tajemniczo.
— Czyżby? Mnie się wydaje, że sprawa jest zupełnie jasna. W VI wieku przed naszą erą kapłani
egipscy przekazali jakoby Solonowi wiadomość, że według zapisków istniał kiedyś za słupami
Heraklesa, to jest za Cieśniną Gibraltarską, tajemniczy ląd zamieszkany przez wojownicze
plemiona. Pisze o tym filozof grecki Platon, powołując się właśnie na owe zapiski egipskie. Ląd
ów Platon nazywa Atlantydą, jego mieszkańców zaś — Atlantydami. Egipcjanie utrzymywali, że z
Atlantydy, większej od ówcześnie znanych krajów, dostrzec można szereg wysp leżących na
drodze do olbrzymiego lądu ograniczającego Atlantyk od zachodu, to jest do dzisiejszej Ameryki.
Czy Atlantydzi docierali do owego leżącego za morzem lądu? Być może, gdyż Egipcjanie o tym
wspominają.
Wspominają również, jak wynika z informacji udzielonych Solonowi, że zbrojne oddziały
Atlantydów przybijały także do brzegów Afryki, wdzierały się na terytorium Libii i podchodziły
do granic ówczesnego Egiptu, godząc w jego .interesy. W związku z tym zupełnie zrozumiały jest
zwrot w papirusie Heta, określający Atlantydów mianem „ludu wyklętego, znienawidzonego przez
bogów”. Atlantydzi musieli być ludem niezwykle wojowniczym, skoro mimo wielkich posiadłości
na oceanie, w Ameryce i w Afryce podbili jakoby tereny dzisiejszej Hiszpanii i Francji oraz
uderzyli w końcu na Egipt oraz Półwysep Bałkański. Te ostatnie wyprawy zakończyły się ich
klęską. Atlantyda — jak pisze Platon w oparciu o owe informacje — znikła w ciągu doby wskutek
trzęsienia ziemi…
— Wydaje się — ciągnął Bielica — że potwierdzeniem informacji egipskiej, jakoby Atlantydzi
dotarli do Ameryki, są pieśni i podania niektórych plemion indiańskich. Otóż według tych podań
przodkowie Indian przybyli zza morza, z tej strony, z której wychodzi słońce. Przeczy to
oczywiście ogólnie przyjętemu mniemaniu, jakoby zaludnienie Ameryki postępowało z zachodu, z
Azji, przez Cieśninę Beringa. Dlatego leż legenda o przybyciu przodków Indian ze wschodu nie
była brana poważnie. Obecnie jednakże sprawa przedstawia się zgoła inaczej. Niedawno bowiem
odkryto w rejonie Los Angeles szczątki człowieka, który żył tam przed około 24 tysiącami lat. Fakt
ten jest oczywistym dowodem, że człowiek zamieszkujący wówczas Amerykę przybyć mógł
również ze wschodu, ponieważ przed 24 tysiącami lat cała północ Ameryki okryta była pokrywą
lodową, uniemożliwiającą wszelką podróż przy użyciu ówczesnych prymitywnych środków. Fakt
ten wskazuje również pośrednio na możliwość istnienia Atlantydy jako pomostu między Europą i
Północną Ameryką.
— Ale czy taka przeprawa przez Atlantyk była wtedy możliwa? — wyraził wątpliwość któryś z
członków ekspedycji.
— Udowodnił to przecież przed kilkudziesięciu laty odważny Norweg Thor Heyerdahl,
przepływając Pacyfik na Kon–Tiki — odparował Bielica.
— Tak, to prawda.
— Oczywiście — podjął Bielica — ani podania Platona, ani też legend i pieśni plemion
indiańskich nie można traktować jako wystarczających dowodów naukowych. Zbieżność jednak
jest tu zastanawiająca. Gdyby istniały zapiski egipskie w formie oryginalnych papirusów,
zagadnienie Atlantydy nabrałoby innego wyrazu, aczkolwiek i bez nich to, co napisał Platon,
chociażby ze względu na jego autorytet, nie może być bez znaczenia. Dlatego też sądzę, że
znaleziony przez was papirus Heta posiada olbrzymią wartość. Myślę, że takich papirusów musieli
Egipcjanie pozostawić więcej. Na pewno znajdowały się one w sławnej ongiś Bibliotece
Aleksandryjskiej.
— Tak, być może — wtrącił kolega Bielicy. — Ale niestety, ze zbiorów aleksandryjskich nic
nie udało się ocalić. Pożar, który strawił w 391 roku bibliotekę, spopielił wszystko.
— Czy wiadomo, profesorze, kiedy nastąpił ów kataklizm, w wyniku którego Atlantyda znikła
w wodach Atlantyku? — zapytał jeden z członków ekspedycji archeologicznej.
— Według Platona stać się to musiało jakieś dziewięć tysięcy pięćset lat przed nim, a więc
licząc od dziś, przed około dwunastoma tysiącami lat. Jeśli zaś chodzi o przyczyny zniknięcia
Atlantydy, uczeni, którzy zajmowali się tym zagadnieniem, podają kilka ewentualności.
Szczególnie atrakcyjna wydaje się hipoteza, według której ląd Atlantydy zniknął wskutek
zbombardowania jej przez olbrzymich rozmiarów meteoryt. Za hipotezą tą przemawiają ostatnie
badania dotyczące pochodzenia rojów planetoid, krążących między orbitami Marsa i Jowisza, oraz
badania ruchu systemu słonecznego w galaktyce. Według tych badań ustalono mianowicie, że
padające na Ziemię meteoryty są szczątkami istniejącej niegdyś planety, która krążyła między
Marsem i Jowiszem. Planeta ta rozpadła się prawdopodobnie przed trzema przeszło miliardami lat
na rój krążących planetoid. Niektóre z nich mają 40, a nawet 80 km średnicy.
Przed kilkudziesięciu laty jeden z uczonych obliczył, jaką energię kinetyczną mogłyby posiadać
meteoryty o takich rozmiarach, gdyby dostały się do atmosfery naszej planety. Otóż energia
kinetyczna meteorytu o średnicy 10 km przy minimalnej prędkości spadania wynoszącej 4 km/sek
równałaby się energii bomb atomowych o wadze 74500 ton. Gdyby meteoryt miał średnicę 100
km, energia jego byłaby jeszcze większa, równałaby się energii bomb atomowych o ogólnej wadze
74,5 miliona ton.
Jeśli przyjmiemy, że na Ziemię spadały, podobnie jak na Księżyc, meteoryty tej wielkości, to w
przypadku trafienia w morze musiały one wyrzucić kolosalne masy wody, które mogły zatopić
najwyżej nawet położone kontynenty bądź też zmyć je lub przenieść na znaczne odległości…
Podobnie stać się mogło z Atlantydą — podjął po chwili profesor Bielica. — Za hipotezą tą
przemawiają podania ustne niektórych plemion indiańskich, zamieszkujących Amerykę,
szczególnie zaś Majów, którzy uważali się za potomków ludu przybyłego ze wschodu, z morza.
Podania te wspominają między innymi o głazach lecących z góry, o potopie i o deszczu ognistym,
który spadł z nieba i zniszczył jakoby ląd praprzodków Majów.
Upłynęły dwa lata. Legendarny ląd Atlantydy bez przerwy zaprzątał uwagę profesora Bielicy.
Zagadka była zbyt intrygująca, by nie podjąć się jej rozwiązania. Kryła ją głębia Oceanu
Atlantyckiego. Kto wie, czy na jego dnie nie znajdowały się ruiny budowli wzniesionych przed
tysiącami lat przez Atlantydów, kto wie, czy nie tam właśnie należało szukać początków
najwcześniejszego okręgu kultury człowieka. To, co przekazał Platon, oraz legendy stanowiły
jedyny trop, nikły zaledwie ślad, po którym należało pójść, ażeby odkryć wielką tajemnicę.
Profesor Bielica postanowił podjąć się tego zadania.
DALSZE ŚLADY
Zbadanie dna oceanu to sprawa niezwykle skomplikowana. Wymagała czasu i przede
wszystkim odpowiedniego sprzętu, wymagała długich przygotowań i środków. Dotychczasowe
metody i sposoby nie gwarantowały pożądanych wyników.
Do zadania należało zabrać się w sposób pionierski, trzeba było opracować nowy system
pomiarów głębinowych, wynaleźć nowe, doskonalsze aparaty, przeszkolić ludzi, przede
wszystkim zaś stworzyć odpowiednią, doskonale wyposażoną bazę pływającą. Bielica należał
jednak do ludzi, którzy niełatwo ustępują z raz obranej drogi. Cechował go upór prawdziwego
uczonego, nie zrażał się niepowodzeniami, ponadto był optymistą. Te cechy ułatwiały mu pracę,
zjednywały szacunek i sympatię. Wierząc w powodzenie swych zamierzeń, nakreślił szczegółowy
plan pracy związanej z badaniami i przedstawił do zatwierdzenia władzom naukowym.
Należało czekać. Nie chcąc jednak tracić czasu, profesor postanowił przeprowadzić dodatkowe
poszukiwania badawcze w Ameryce Środkowej i Południowej. Meksyk, Jukatan, Peru — to były
zasadnicze etapy jego podróży. Zajęła mu ona wiele długich miesięcy. Przez ten czas przebywał
wśród dziewiczych lasów, prymitywnych ludzi, zadziwiających zjawisk. Żył jak w zaczarowanej
krainie. Przebiegał z przewodnikiem jukatańskie puszcze, wspinał się na rozwaliska przedziwnych
budowli, zbierał legendy, pieśni, rozmawiał ze starcami, gromadził spostrzeżenia, notował je i
wyciągał wnioski. Każdy swój krok, każdą rozmowę z tubylcami, każde badanie
podporządkowywał głównemu celowi swej podróży, którym było gromadzenie dowodów, że
istniała Atlantyda. Wychodząc z założenia, że ląd ten stanowił pomost między Europą i Ameryką,
sądził, że właśnie w Meksyku oraz w państwach Środkowej i Południowej Ameryki znajdzie ślady
przenikania tu wpływów z Atlantydy, że tu właśnie dowie się znacznie więcej o tym tajemniczym
lądzie niż z legend europejskich.
Wreszcie w umyśle uczonego poczęły się zarysowywać pierwsze kontury dowodów. Jednym z
podstawowych była przede wszystkim zadziwiającą zbieżność między poszczególnymi
zjawiskami występującymi po obu stronach Atlantyku. Bielica stwierdził na przykład, że u wielu
plemion indiańskich Ameryki Północnej i u przodków dzisiejszych Meksykanów oraz
mieszkańców Antyli istniał zwyczaj sztucznego spłaszczania czaszek. Zwyczaj taki istniał też
swego czasu w południowej Europie, o czym wspominają w swoich dziełach niektórzy pisarze
greccy i rzymscy. Ktoś zatem ten zwyczaj musiał przynieść. Albo z półkuli wschodniej przeniknął
on na półkulę zachodnią, albo odwrotnie. Niewykluczona była również trzecia ewentualność, ale
wówczas istnieć musiałaby Atlantyda, z której mieszkańcy przedostawaliby się zarówno na
wschód — do Europy i Afryki, jak też na zachód — do Ameryki. Inną przesłanką, którą należało
uwzględnić przy rozpatrywaniu zagadnienia Atlantydy, była zgodność kalendarza egipskiego z
meksykańskim. Rok według tych kalendarzy liczył 365 dni i składał się z 12 jednakowych
miesięcy i 4 dni dopełniających.
Bielica szukając dalszych dowodów istnienia legendarnego lądu Atlantydy ustalił ponadto
niezmiernie ważną — jak mu się wydawało — zbieżność dwóch zdarzeń. Otóż studiując historię
Morza Karaibskiego stwierdził, że w rejon tego morza z Atlantyku dwukrotnie przełamywał się
prąd ciepły — Golfstrom. Pierwszy raz nastąpiło to przed około dwunastoma, drugi zaś raz przed
trzema lub pięcioma tysiącami lat. Pierwsza data zbiega się dokładnie z datą pogrążenia się
Atlantydy w wodach oceanu. Jaki stąd można było wyciągnąć wniosek? Atlantyda — ląd
rozciągający się na. Atlantyku — stanowiła naturalną przeszkodę dla prądu ciepłego z Zatoki
Meksykańskiej. Gdy znikła, prąd ten mógł płynąć w kierunku północno—wschodnim, w kierunku
Europy i dalej aż do Morza Karskiego.
Jeślibyśmy przyjęli — rozumował uczony — że Atlantyda nie istniała, to w jaki sposób
wyjaśnić, dlaczego data zniknięcia tego lądu, podana przez Platona, dokładnie zgadza się z datą
zakończenia ostatniego okresu lodowcowego w Europie i Północnej Ameryce? I dalej. Jak
wyjaśnić fakt, że w samym centrum Północnej Ameryki żyli ,,biali Indianie”, którzy kolorem
skóry, włosów i oczu przypominali Europejczyków. Skąd wzięła się u nich legenda o przybyciu ze
wschodu, a równocześnie dlaczego ich obyczaje religijne nie mają nic wspólnego z obyczajami
dawnych ludów europejskich? Na pytania te łatwo odpowiedzieć — ale wtedy przyjąć trzeba
możliwość istnienia Atlantydy.
Bielica szukał jednak dalej. O wyspach i lądzie leżącym na Atlantyku pisał w starożytności nie
tylko Platon. Wzmianki o tym znalazł profesor również u Plutarcha, który wspomina o wyspach
znajdujących się „tysiące stadiów za słupami Heraklesa”, oraz u Diodora, którego opis tych wysp
zgadza się bardzo z opisem podanym przez Platona.
Jeśli zaś chodzi o starożytność, profesora zastanawiał ponadto jeszcze taki fakt. Jednym z
najdawniejszych bóstw greckich był Pan, żoną zaś jego — Maja. Otóż boga tego czczono w całym
Meksyku i w Środkowej Ameryce. Bielica stwierdził również, że Pan i Maja często występują w
słownictwie Majów. Od Mai pochodzi także nazwa tego plemienia, a z połączenia Maja i Pan
nazwa miasta — Mayapan. Były to zatem stwierdzenia zastanawiające. Profesor wytłumaczył je w
następujący sposób. Bóstwa te cieszyły się szerokim kultem na Atlantydzie i właśnie Atlantydzi
przynieśli go do Grecji, gdy wdzierali się tam zbrojnie, oraz do Ameryki.
Platon w swej legendzie o Atlantydzie opisuje bardzo dokładnie Miasto Złotych Wrót,
składające się z szeregu regularnych pierścieni poprzedzielanych pasmami głębokiej wody. W
środku znajdowała się wyspa, na której mieściły się pałace i świątynie, wśród nich zaś
najwspanialsza — świątynia Posejdona.
I otóż Bielica przebywając w Peru stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że świątynie Słońca i
Księżyca do złudzenia przypominały ową opisaną przez Platona świątynię w Mieście Złotych
Wrót. Czyż podobieństwo to było tylko przypadkowe? Na pewno nie! Stanowiło ono widomy
przykład wpływu Atlantydy na dalekie Peru, przykład, który przetrwał dotychczas.
A dalej — skąd się wzięła nazwa Atlantyk? Niektórzy twierdzą — że od położonych w Afryce
gór Atlas, A nazwa tych gór? Właśnie. ,,Atlas” i „Atlantyk”, biorąc rzecz etymologicznie, nie mają
źródłosłowu w żadnym ze znanych języków europejskich. Natomiast w języku Azteków istnieje
słowo ,,atl” oznaczające wodę lub wojnę oraz „tlan” — wśród wody. Gdy Kolumb przybył w 1492
roku do Ameryki, spotkał w zalewie Uraba miasto Atlan, a więc w tłumaczeniu na język polski —
,,Miasto Wśród Wody”.
Tak więc mamy: góry Atlas na brzegu Afryki, miasto Atlan na brzegu Ameryki, Atlantydów
żyjących kiedyś na północnym i zachodnim wybrzeżu Afryki — o czym wspomina Herodot, naród
Azteków z Aztlanu w Środkowej Ameryce, Ocean Atlantycki i stare podanie o Atlantydzie.
Czyżby była to tylko zwykła przypadkowość?
Profesor Bielica o spostrzeżeniach swych oraz wynikach badań donosił wielu pismom
naukowym. Niektóre z nich zaczęły drukować obserwacje uczonego. Początkowo wzbudzały one
duże zainteresowanie, później zaś, gdy stawały się coraz śmielsze, wywoływać zaczęły sprzeciw.
Kiedyś po otrzymaniu korespondencji Bielica pokazując jednemu z przyjaciół atakujący go
artykuł, powiedział:
— Zarzucają mi, że jestem fantastą, że naciągam fakty. Dobrze. Wobec tego przypuśćmy, że nie
było Atlantydy, że nie było w owych zamierzchłych czasach łączności między Afryką i Ameryką,
która umożliwiałaby przenikanie kultury. W takim razie, jak wytłumaczyć wielkie podobieństwo
systemu urbanistycznego stolicy Atlantydy z systemem urbanistycznym stolicy azteckiego
państwa Tenochtitlanu, miasta położonego na wyspie pośrodku jeziora, otoczonego
koncentrycznymi kanałami i połączonego z wybrzeżem szeregiem grobli? Przecież miasto to do
złudzenia przypomina opisane przez Platona Miasto Złotych Wrót. Ponadto trzeba pamiętać, że
według jednej z legend Tenochtitlan zbudowany został na wzór stolicy praojczyzny Azteków —
Aztlanu. Albo jak wytłumaczyć, że bursztyn występujący tylko nad Bałtykiem znaleziono w
egipskich grobowcach faraonów piątej dynastii i w Ameryce? Widocznie ci sami kupcy przewozili
go i tu, i tu. Jak wytłumaczyć legendę, że pokryte rzeźbami ruiny Guamanga w Peru stanowiły
pozostałość miasta wzniesionego na wiele wieków przed Inkami przez białych, brodatych ludzi?
Dziełem tych ludzi są również nie dokończone budowle, pałace i świątynie w pobliżu
Tiaguanako. Według dawnych legend peruwiańskich budowle te są ,,starsze od słońca” i powstały
jakoby w czasie wielkiego potopu i straszliwego kamiennego deszczu. Wskutek właśnie tego
budowniczowie nie ukończyli pracy, siedli bowiem na kanoe i uciekli. Wreszcie jak wytłumaczyć
— jeśli Atlantydy nie było — przedziwną zbieżność między legendą Platona a tym, co
rzeczywiście istnieje w przyrodzie? Platon zapewnia, że Atlantydzi budowali mury forteczne z
bloków i płyt ciosanych z białego, czarnego i czerwonego kamienia. Skały o podobnych barwach
występują na Wyspach Azorskich. Platon w swoim podaniu wspomina o istnieniu w państwie
Atlantydów gorących i zimnych źródeł. Źródła takie wytryskają właśnie znowu na Azorach. Czyż
zatem Azory nie stanowią szczątków olbrzymiego, kiedyś rozciągającego się w tym rejonie
Atlantyku lądu? I czyż nie tu należy szukać śladów dawnych ludów?
NA DNIE OCEANU
Po opuszczeniu bazy na Azorach „Mewa” znalazła się setki mil morskich na zachód od ich
wybrzeży. Bielica uważnie śledził czarną linię wykresu radiosondy. Równocześnie wpatrywał się
uważnie w obraz dna, który przesuwał się na ekranie telewizora. Radiosonda rejestrowała stale
rosnące} głębokość, telewizja natomiast ukazywała szarą, zamgloną panoramę znanego,
widzianego już kiedyś krajobrazu. Gdyby właśnie nie owa szarość, spowodowana obecnością
wody, obraz można by uważać za normalne zdjęcie podgórskiej okolicy.
— Profesorze! — zawołał jeden z asystentów Bielicy. — Ten krajobraz przypomina do
złudzenia góry!
— Tak jest. I nic w tym dziwnego. Dno Atlantyku mogło się przecież po prostu osunąć, nie
zmieniając przy tym zupełnie swego ukształtowania, swej rzeźby. Jeżelibyśmy zaś przyjęli, że dno
to wystawało kiedyś ponad powierzchnię wody i że zapadając się w otchłań nie zmieniło swej
powierzchni, to znaleźć tam powinniśmy również pozostałości dzieł człowieka, których woda nie
zdążyła jeszcze zniszczyć. I pozostałości te, jestem pewny — musimy znaleźć.
Oto dlaczego przydzielony profesorów Bielicy statek oceanograficzny „Mewa” znajdował się
od dłuższego czasu na wodach Atlantyku. Uczony otrzymał go do swej dyspozycji zaraz po
przyjeździe z Ameryki. Profesor promieniał z zadowolenia. Statek był bowiem nowocześnie
wyposażony, posiadał w kabinach i na pokładzie wszystko, czego może sobie życzyć najbardziej
wymagający kapitan: sprawnie pracujące maszyny, komfortowe i wygodne pomieszczenia,
doskonałą aparaturę. Bielica szczególnie jednak cieszył się z potężnej, zdalnie sterowanej
batysfery–robota.
Była to wielka kula o własnym napędzie, z wysuwanymi łapami, które mogły unosić ciężary,
drążyć doły, usuwać rumowiska, piasek i muł. Podobna była do olbrzymiej meduzy, z której co
chwila wysuwają się na dowolną długość chwytliwe macki. Rozmieszczone pośrodku wielkie
ślepia — lampy reflektorów — błyskały polerowanym szkłem.
W batysferze Bielica pokładał, jeśli chodzi o poszukiwania na dnie oceanu, wielkie nadzieje.
Była ona bowiem urządzeniem nadzwyczaj pomysłowym. Obserwując na ekranie telewizora jej
ruch po zanurzeniu, można było kierować ją zarówno na dowolną głębokość, jak też dowolne
miejsce, ponadto polecać wykonywanie najprzeróżniejszych czynności.
Poszukiwania postanowił uczony przeprowadzić w rejonie Wysp Azorskich. Okrążył je już
dwukrotnie, otrzymując na podstawie radiosondażu kilka interesujących wykresów dna. Nie
dawały one wszakże tak plastycznego obrazu rejonów podwodnych jak obrazy telewizyjne
naniesione na taśmę magnetyczną, dzięki której profesor mógł odtwarzać dowolną ilość razy obraz
uzyskany w kamerze telewizyjnej i dokładnie badać poszczególne wycinki dna morskiego.
Początkowo przedstawiało ono zniżającą się pochyłość w kierunku zachodnim, później jednak
nastąpił gwałtowny spad, postrzępione złomami skał zbocze i obszerna — wydawałoby się — jak
okiem sięgnąć płaszczyzna.
Rejon ten wzbudził żywe zainteresowanie profesora. Po stromych szczytach, rozpadlinach,
wąwozach, żlebach i uskokach, tworzących typowo górski obraz dna, nagle rozpostarła się
olbrzymia równina. Jednakże o ile dno oceanu w innych okolicach rysowało się na ekranie dość
wyraźną linią, o tyle tu było szarawe i jak gdyby porosłe gęstą chwiejącą się na wietrze turzycą.
Profesor z wypiekami na twarzy wpatrywał się w ten smutny, a zarazem tak tajemniczy krajobraz.
Raptem spostrzegł na mglistym tle ciemniejsze kręgi. Widziane z wysokości dwóch kilometrów
dno podobne było do olbrzymiej tarczy strzeleckiej z szeregiem białych i czarnych
koncentrycznych kół.
— Proszę dokładnie określić współrzędne tego rejonu — polecił Bielica, w którego głosie
drżało podniecenie — potem zmieniamy kurs. Trzeba poszukać również w kierunku
południowo–zachodnim.
Profesor spodziewał się odszukać podobnych miejsc więcej. Rzeczywiście w odległości
kilkuset mil morskich od linii brzegowej Azorów, prawie równolegle do niej znaleziono jeszcze
kilkanaście płaszczyzn dna morskiego, na którym widoczne były owe charakterystyczne ciemne i
jasne koliste smugi wodne. Różniły się one jedynie rozmiarami lub regularnością. Rzecz
charakterystyczna, że rozmieszczone były wokół Wysp Azorskich również pierścieniowato.
— Sądzę — powiedział profesor do otaczających go asystentów i załogi statku — że rozrzucone
wokół Azorów koła zdradzają system budowy osiedli atlantyckich. Ciemne stanowią pasy, na
których wznosiły się budowle mieszkańców, jasne zaś są fosami. Tak samo zupełnie jak w
opisanym przez Platona Mieście Złotych Wrót. Obecnie czeka nas, przyjaciele, duża praca, która
zapoczątkowuje nowy dział nauki — atlantoarcheologię. A teraz, kapitanie — do Miasta Złotych
Wrót. Zaczniemy od stolicy Atlantydów.
— Przecież nie wiemy, profesorze, gdzie to jest.
— Tam gdzie znajduje się największa tarcza — odpowiedział Bielica.
ATLANTOARCHELOGIA
Wszystkie miejsca w olbrzymiej sali wykładowej Pałacu Nauki były zajęte. Tysiące par oczu
wpatrywały się w rozpięte wysoko płótno ekranu. Z głośnika płynął spokojny równy głos spikera.
— Proszę państwa, profesor Jarosław Bielica dokonał zadziwiających odkryć podmorskich,
które rozsławiły szeroko imię nauki polskiej. ,,Mewa” znajduje się w tej chwili na terenie, gdzie
prowadzone są badania atlantoarcheologiczne. Na pokładzie profesor Bielica wydaje ostatnie
polecenia przed opuszczeniem na dno baterii batysfer. Widzą je państwo przy prawej burcie
okrętu. Te olbrzymie roboty za chwilę spiyną, kierowane falami radiowymi, w głębiny oceanu.
Słowom spikera zawtórował plusk opadających z pokładu kul. Chybotały się przez kilka chwil
na spokojnej powierzchni wody, po czym zaczęły dzięki własnemu napędowi odpływać od okrętu
na pełne morze. Po kilkunastu minutach batysfery ustawiły się w regularne koło, następnie
zniknęły pod powierzchnią wody. Pozostały po nich duże regularne kręgi rozchodzące się wokół
fali. Na ekranie widać było, jak batysfery spływają ze znaczną prędkością w dół. Podobne były z
daleka do małych, srebrzystych, mieniących się pereł, nanizanych na niewidoczny, poziomo
rzucony sznur. Schodziły coraz głębiej — tysiąc, tysiąc pięćset, dwa tysiące metrów —informował
głos spikera. I nagle pod batysferą ukazała się olbrzymia tarcza z ciemnymi i jasnymi
pierścieniami.
— To pole Miasta Złotych Wrót — płynęły z głośnika objaśnienia spikera. Tu opadają batysfery
i tu rozpoczną się prace archeologiczne.
Tymczasem batysfery osiadły na ciemnym kolistym pasie. Z ich pokryw wysunęły się długie,
zakończone czerpakami ramiona, które nabierały wielkie porcje mułu i wysypywały go opodal.
— Roboty — wyjaśnił spiker — usuwają wierzchnią warstwę mułu, powstałego z rozmaitych
skał i roślinności, która przed dziesiątkami tysięcy lat pokrywała ten ląd, gdy wznosił się on ponad
powierzchnią wód. Spod warstwy tej ukazać się powinny ruiny stolicy potężnego państwa
Atlantydów —Miasta Złotych Wrót.
Po chwili oczom zdumionych widzów ukazał się — zgodnie z zapowiedzią spikera — baśniowy
obraz zatopionego miasta, wynik pracy batysfer. Na całym przeszło trzy kilometry liczącym w
obwodzie pierścieniu wznosiły się budowle. Niektóre z nich, ozdobione smukłymi kolumnami,
podobne były do greckich świątyń, niektóre miały kształt piramidy, inne wreszcie zwykłych,
potężnych sześcianów. Pośrodku pierścienia ciągnęła się szeroka ulica wykładana kwadratowymi
płytami kamiennymi. Co kilkanaście metrów wystawały z niej wysokie słupy.
— To latarnie uliczne — dał się słyszeć głos spikera. — Te zaś prostopadłe do głównej ulicy
pasy są wyjściami w kierunku fosy. Istniały tu prawdopodobnie mosty spinające pierścień z
sąsiednimi, jeszcze nie odkopanymi dzielnicami miasta. Zawaliły się one podczas kataklizmu i ich
szczątki leżą zapewne na dnie głębokiego kanału. W tej chwili, proszę państwa, batysfery pracują
przy oczyszczaniu drugiego pierścienia. Profesor Bielica komunikuje, że prace archeologiczne na
dnie Atlantyku zostaną ukończone nie wcześniej jak za sześć miesięcy. Wtedy dopiero odsłoni się
cały obraz owego do niedawna legendarnego miasta. W każdym razie już to, co państwo zobaczyli,
stanowi niezaprzeczalny dowód, że Atlantyda istniała. Uczonych czeka jeszcze wiele trudu i
badań, zanim ustalą historię tego zaginionego lądu i odczytają dzieje ludu, który tu mieszkał. Praca
to niezwykle mozolna i trudna. Miast takich, jak Miasto Złotych Wrót, choć nie tak rozległych, w
kraju Atlantydów jest więcej…
HIPOTEZA PROFESORA BIELICY
Wieść o odkryciu przez polskiego archeologa miasta Atlantydów obiegła lotem błyskawicy cały
świat. Ze wszystkich stron kuli ziemskiej wyruszyły w rejon Azorów wyprawy badawcze. Ocean
zaroił się tam od pływających stacji archeologicznych. Cały obszar dna morskiego wokół
archipelagu podzielony został na szereg sektorów, na których działać miały ekspedycje
poszczególnych krajów. Dzięki tej organizacji praca postępowała szybko i każdy miesiąc przynosił
nowe, rewelacyjne odkrycia. Ekspedycja polska pod kierunkiem profesora Bielicy pracowała na
terenie Miasta Złotych Wrót, tak bowiem przyjęto za Platonem nazywać stolicę Atlantydy.
Wreszcie po kilku latach kopania zostały ukończone. Wtedy na międzynarodowym zjeździe
archeologów profesor Bielica wystąpił z fantastyczną hipotezą. Oto wyjątek z jego referatu:
„Szczątki znalezionych maszyn, szczególnie zaś instrumenty astronomiczne, dowodzą, że
tysiące lat przed nami istniał w Atlantydzie wysoko rozwinięty przemysł. Zadziwiający jest przede
wszystkim fakt, że prawie w każdym z odkrytych przez nas miast wznosiło się doskonale
wyposażone obserwatorium. Dowodzi to, że nauka astronomii wśród Atlantydów była niezwykle
popularna i stać musiała na bardzo wysokim poziomie. Niestety, jak dotychczas nie udało się
żadnej ekspedycji trafić na ślad jakiejkolwiek biblioteki lub książki. Pismo pozostawione w formie
znaków wyrytych na ścianach budowli, obeliskach i pomnikach, nie zostało dotąd odczytane. Kto
wie, czy pod owymi liniami i kropkami, będącymi tajemniczym alfabetem Atlantydów, nie kryje
się historia osiągnięć i zamierzeń tego ludu. Materiał dowodowy, którym dysponujemy w tej
chwili, pozwala jednak na wysunięcie wiele mówiących wniosków. Wiemy już bez żadnych
wątpliwości, że Atlantydzi byli ludźmi niezwykle przedsiębiorczymi. Wiemy, że docierali na
swych okrętach do Europy i Ameryki. Wiemy, że pozostawili ślady swej bytności w Europie,
Grecji, Hiszpanii i Anglii, jak również w Peru i Meksyku. Wydaje się, że interesować ich musiał
także świat pozaziemski, świat Układu Słonecznego. Świadczą o tym tak licznie rozsiane na dnie
Atlantyku obserwatoria astronomiczne. Jeżeli przyjmiemy, że dysponowali ponadto wysoko
rozwiniętą techniką, jeżeli wynaleźli pojazdy mechaniczne, jeżeli, na co istnieje wiele dowodów,
znali elektryczność, to nie będzie dziwne, gdy założymy możliwość dokonywania przez
Atlantydów prób lotów kosmicznych. Nie jest wykluczone, że wyprawa na Marsa, którą uczeni
doby obecnej planują, będzie nie pierwszą, lecz jedną z wielu już dawno przed nami
urzeczywistnionych. Kto wie, czy w tej chwili na Marsie nie istnieje druga Atlantyda, i kto wie,
czy tam, podobnie jak tu, nie zamierzają ludzie dalekich wypraw kosmicznych. Kto wie, czy
potomkowie dawnych odważnych Atlantydów nie wybierają się z wizytą do nas”…
Referat Bielicy wywołał burzę. Profesora zaatakowali najwybitniejsi uczeni. Zarzucono mu, że
nie liczy się ż obiektywnymi wynikami badań naukowych. Na Marsie według ich opinii nie może
istnieć życie w tych formach, w jakich się ono rozwija na powierzchni Ziemi. Nie ma tam bowiem
odpowiednich warunków dla egzystencji istot wysoko rozwiniętych. Poza tym, gdyby istnieli
Atlantydzi na tej planecie, musieliby już skomunikować się z Ziemią. Profesor Bielica mimo
autorytetu, jakim się cieszył w świecie naukowym, był w swych rewelacyjnych przewidywaniach
osamotniony. Życzliwością darzył go jedynie organizator pierwszej ekspedycji na Marsa —
akademik Smagin. Tylko jemu zawdzięczał swój udział w ekspedycji.
SPOTKANIE
Statek kosmiczny „Alfa” oderwał się lekko od platformy startowej, wyszedł z orbity
„Columbii” i skierował się na długie ramię paraboli prowadzące na odległego Marsa. Uczestnicy
ekspedycji czekali na tę chwilę dość długo. Chodziło bowiem o to, by droga na planetę była
możliwie jak najkrótsza, by „Alfa” wylądowała wtedy, gdy Mars znajdzie się w opozycji i jego
odległość od Ziemi wyniesie zaledwie około 56 milionów kilometrów. Gdyby przegapiono ten
moment, na podobną okazję trzeba by czekać od piętnastu do siedemnastu lat, to znaczy do chwili
ponownej wielkiej opozycji Marsa.
Profesor Bielica siedział w głębokim, wygodnym fotelu, wspominając etapy swej długiej pracy
związanej z Atlantydą. W tej samej kabinie podobnej do olbrzymiej kuli przebywali również inni
członkowie wyprawy. Od czasu do czasu przez niewidzialne głośniki nadawano komunikaty z
kabiny nawigacyjnej, która znajdowała się w drugiej sferze statku kosmicznego. Tu, gdzie się
znajdowali, nie dochodził szum silników, łagodnie jarzyło się światło, było cicho, ciepło,
przytulnie; poza tym nie odczuwało się absolutnie prędkości, z którą „Alfa” płynęła w
przestworzach. Profesor, który tak źle zniósł start z Ziemi, tu czuł się zupełnie dobrze. Nawet
wtedy gdy „Alfa” na podobieństwo olbrzymich hantli oderwała się od orbity stacji i kiedy z każdą
sekundą wzrastało przyspieszenie jej ruchu, nawet wtedy nic nie zmąciło jego przytomności.
Cały czas kontrolował swe samopoczucie, odczuwając głęboką rozkosz unoszenia się i
nieważkości. Nigdy nie przypuszczał, że dawać to może tyle zadowolenia. Zapomniał nawet o
cierpkich, aczkolwiek utrzymanych w kulturalnej formie, wypowiedziach niektórych z członków
wyprawy. Kryła się w tych wypowiedziach zaprawiona ironią kpina. Bielica wiedział, że wszelka
dyskusja nic tu nie wyjaśni.
— Poczekajmy kilka tygodni — odpowiadał na zaczepki.
— Oczywiście, nic nam lepszego nie pozostało. Sądzimy, że to są ostatnie dni żywota pańskiej,
profesorze, hipotezy.
— Być może, być może — uśmiechał się Bielica.
Czas mijał powoli. „Alfa” przebywała w przestrzeni kosmicznej prawie miesiąc. Odległość od
Ziemi rosła w zawrotnym tempie. Statek minął już półmetek i z prędkością pięćdziesięciu tysięcy
kilometrów na godzinę zmierzał w kierunku Marsa.
W kabinie panował gwar. Kilku astronautów grało w szachy, kilku ze słuchawkami na uszach
prowadziło rozmowy z Ziemią, reszta zatopiona była w lekturze.
Raptem dał się słyszeć głos akademika Smagina:
— Uwaga, uwaga! Z kierunku Marsa zbliża się tajemniczy pojazd kosmiczny. Staramy się
nawiązać z nim łączność. Proszę profesora Bielicę do kabiny nawigacyjnej!
Uczony podniósł się z fotela i wolno ruszył w stronę korytarza. Wszystkie głowy zwróciły się w
jego kierunku. W oczach astronautów jarzyło się podniecenie i ciekawość.
— Czyżby ktoś przed nami wylądował na Marsie i teraz wraca na Ziemię? — padło pytanie.
— Wykluczone! Absolutnie wykluczone!
— W takim razie…
— W takim razie wydaje się, że hipoteza Bielicy już się sprawdziła. Sprawdziła się, zanim
wylądowaliśmy na Marsie.