1530
Szczegóły |
Tytuł |
1530 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1530 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1530 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1530 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Elisabeth Hofer
Mały spadek, duże kłopoty
Tytuł oryginału niemieckiego ERBSCHAFT MIT KLEINEN FEHLERN ©Copyright by Verlag Carl Ueberreuter, Wien 1985
© Copyright for the Polish edition by I.W. „Nasza Księgarnia", Warszawa 1988
Okładkę projektował MACIEJ KAŁKUS Redaktor IZABELLA KORSAK
CIP — Biblioteka Narodowa
Hofer Elisabeth
Mały spadek, duże kłopoty / Elisabeth Hofer ;
przeł. [z niem.] Marek Wydmuch
. — Warszawa : „Nasza Księgarnia", 1988
■ŚF — -
CI' Ъ\
Redaktor techniczny Janina Sciechowska Korektorzy Grażyna Majewska, Monika Paszkowicz
ISBN 83-10-09219-9
PRINTED IN POLAND
Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1988 Nakład 29 750+250 egzemplarzy. Wydanie pierwsze.
Ark. wyd. 7,9. Ark. druk. A1 — 9,0.
Oddano do składania w kwietniu 1987 r.
Podpisano do druku w lutym 1988 r.
Łódzka Drukarnia Dziełowa. Zam. nr 359/1100/87. K-16.
Ак=.Н_»Й
— Stacja końcowa Reumannplatz! Proszę wysiadać! — wezwał pasażerów metra głos z megafonów.
Młoda dziewczyna w spranych dżinsach wstała z miejsca wraz z innymi, wysiadła z wagonu, pochwycił ją prąd ludzi, poniósł do ruchomych schodów — i wreszcie znalazła się na ulicy.
„Z Reumannplatz idź najlepiej pieszo. W stronę przedmieścia..." — radzili jej wcześniej.
Ruszyła więc w drogę. W stronę przedmieścia? To mogło być tylko w tym kierunku! Kilka energicznych kroków, potem dziewczyna zatrzymała się, jeszcze raz spojrzała wokół siebie, by wreszcie z wahaniem zawrócić.
Może wyglądało to na kompletny brak zdecydowania, ale dziewczyna wcale nie była osobą niezdecydowaną. To prawda, że Stefanie wciąż jeszcze nie wiedziała, czy mieszać się w to, co zaproponowano jej przed kilku dniami, ale jedno było dla niej jasne: nawet gdyby jej decyzja miała być pozytywna, mogła ona stanowić tylko okrężną drogę do celu.
Gdyż o tym, czego chciała i do с z eg o dążyła, wiedziała dokładnie. I to nie od dziś.
Cel dążeń Stefanie nie leżał w Wiedniu, w dzielnicy Favo-riten, lecz zupełnie gdzie indziej. Był wprawdzie bardzo odległy, ale mimo to jasny i niewzruszony. I wart nadłożenia drogi...
Lecz tym samym znaleźliśmy się już w środku naszej historii. Takie historie należy zaś opowiadać poczynając od miejsca, w którym się zaczynają. Otóż wszystko zaczęło się już przed mniej więcej dwoma tygodniami. Nie w ten piękny, lśniący od słońca sobotni poranek czerwcowy na Reumannplatz. Ta opowieść zaczyna się pewnego wieczoru w centrum Wiednia. O tym jednak Stefanie nie miała pojęcia.
Adwokat doktor Leo Lów patrzył na siedzącą naprzeciw niego osobę spojrzeniem, jakim zwykł był spoglądać tylko na
3
h
absolutnie beznadziejne przypadki. Spojrzeniem będącym mieszaniną zdumienia, współczucia i pewnego nie pozbawionego dystansu zainteresowania.
Ale też dama, która siedziała naprzeciw niego, nie przejmowała się specjalnie wyrazem jego twarzy, z wielkim zapałem i ożywieniem wyjaśniając mu szczegóły swego planu.
Doktor Lów słuchał uważnie. Od czasu do czasu, kiedy jej wywody zdawały mu się zbyt śmiałe, przerywał je pełnymi rozbawienia słowami:
— Aha! Popatrz, popatrz... — albo też krótkim: — Tak, tak... Poza tym jednak uśmiechał się tylko. Przynajmniej wewnętrznie.
— A więc Leo, co sądzisz o moim planie? — klientka urwała potok słów i popatrzyła na adwokata z oczekiwaniem.
Ten starannie zgasił w popielniczce wypalonego do połowy papierosa, zaczął bębnić palcami po biurku i na razie nic nie mówił.
— Nie wystawiaj moich nerwów na próbę — naciskał gość. Doktor Lów wstał z krzesła, wziął przyjaciółkę w ramiona
i ucałował ją w czoło.
— Pozwól, że wreszcie dobrze ci się przyjrzę — poprosił. — Nieźle się trzymasz.
Odsunął damę od siebie i pełnym podziwu spojrzeniem ogarnął jej szczupłą postać w modnych spodniach.
— Leo, nie przyszłam tu, żebyś prawił mi komplementy, ale żebyś coś dla mnie zrobił — upomniała go przyjaciółka.
— Staram się — powiedział adwokat i jego twarz przybrała poważny wyraz. — Dziewczyno, jak mam cię o tym przekonać? Jesteśmy już zbyt starzy na młodzieńcze głupstwa, choć jeszcze odrobinę za młodzi na demencję starczą. A więc, mówiąc szczerze, w mojej długoletniej praktyce ludzie przychodzili już do mnie z różnymi nonsensami, ale to, co ty wymyśliłaś...
— Drogi przyjacielu — odparła dama —Jeżeli już ktoś nazywa się Leo Lów *, nie powinien być taką owieczką, jak ty. Boże
* Leo (łac.) — lew; Lów (właśc. Lówe
drogi, zrozum, Leo, że ja traktuję ten nonsens śmiertelnie poważnie!
Doktor Lów popatrzył na przyjaciółkę z irytacją.
— Moje dziecko, dziś nie jest przecież pierwszy kwietnia!
— Leo! — zabrzmiało groźnie z jej ust.
— Słuchaj no, więc rzeczywiście mam brać serio całą tę wcześniejszą paplaninę?
— Ależ naturalnie — powiedziała dama. Powiedziała to tonem, który usunął resztki wątpliwości doktora Lówa.
— I zupełnie nie dociera do ciebie, że... — adwokat musiał poszukać odpowiedniego słowa, co, jak wiadomo, adwokatom nie zdarza się zbyt często — że jest to najbardziej wariacki pomysł, jaki kiedykolwiek przyszedł ci do głowy?
— Wydaje mi się cholernie normalny — rzekła zwięźle przyjaciółka. — Czy też może istnieją jakieś zastrzeżenia natury prawnej?
Doktor Lów załamał ręce.
— Drogie dziecko, a więc, jeżeli dobrze cię zrozumiałem, chcesz zupełnie nieznanej osobie...
— Niezupełnie nieznanej, Leo, a już całkiem nie osobie — przerwała mu przyjaciółka z naganą.
— Ale nie zaprzeczysz chyba, że ledwie ją znasz?
— A kogo człowiek zna? — odparła dama i popatrzyła przyjacielowi prosto w twarz.
— Zreasumujmy — powiedział adwokat. — Masz więc zamiar ofiarować dziecku, które widziałaś tylko dwa czy trzy razy w życiu...
— Szesnastoletniej dziewczynie, nie dziecku — poprawiła go dama.
Doktor Lów zniecierpliwił się.
— W każdym razie jest jeszcze niepełnoletnia, a ty tej nieznajomej albo prawie nieznajomej chcesz tak po prostu przekazać w spadku swój dom.
— Znowu błąd — przyjaciółka doktora Lówa uśmiechnęła się pobłażliwie. — Wcale nie przekazać w spadku! Chcę go jej podarować, i to jeszcze dziś.
5
— Moje drogie dziecko — adwokat przemawiał teraz do swej klientki niczym do rozkapryszonej nastolatki, łagodnie i z całym dostępnym mu darem przekonywania. — Moje drogie, dobre dziecko, to przecież kompletne szaleństwo. Ten dom stanowi w końcu istotną część twego majątku.
Dama roześmiała się wesoło. Potem spoważniała.
— Leo — poprosiła — przestańmy gadać każde swoje. I przede wszystkim nie zachowuj się tak, jakbym zamierzała rozdysponować pałac. Chcę podarować tej dziewczynie tylko zwykły stary dom na przedmieściu. Nic więcej, ale i nie mniej. A istotna część majątku? Daruj, Leo! Nasz majątek to chyba nie tylko cały ten kram, jaki gromadzimy wokół siebie w ciągu życia. Majątkiem człowieka w naszym wieku jest przecież suma jego doświadczenia. Czy też jestem w błędzie?
— Zgoda — potwierdził adwokat. — Ale akurat twoje doświadczenia nie interesują już żadnego młodego człowieka. Takiego majątku nikt od ciebie nie przyjmie. Nawet w prezencie.
— Boże drogi, a po cóż? — oburzyła się jego przyjaciółka. — Uczyłam się w końcu na własnych, zupełnie prywatnych błędach. I żyj? we mnie wciąż moje najbardziej osobiste radości. — UjC^a rękę adwokata i uścisnęła ją z uśmiechem. Potem ciągnęła dalej ciepłym głosem: — Dojrzałości nie zdobywa się w końcu w sklepie z używanymi rzeczami. Jak starych ciuchów... Doświadczenia muszą być szyte na miarę, Leo. Zgadzasz się? Obce doświadczenia? Mój drogi! Młody człowiek miałby z nich tyle samo pożytku, co ze sztucznej szczęki swojej
babci.
— Przejdźmy do rzeczy — adwokat skierowałznów rozmowę na tory bliższe. — Chcesz więc przekazać dziewczynie prawo własności do twojego domu, i to ze wszystkimi wynikającymi z tego uprawnieniami? Do jej wyłącznej dyspozycji?
— Tak jest — potwierdziła przyjaciółka. Adwokat zawahał się, nim zaczął mówić dalej.
_ | nie oczekujesz, nawet w głębi serca, że ta dziewczyna będzie ci za to wdzięczna do grobowej deski?
6
- Do licha, Leo! — powiedziała przyjaciółka tonem, jakim zwykle karci się małego psiaka. — Do licha! — Popatrzyła na doktora Lówa i z obrzydzeniem potrząsnęła głową. — Wstydź się! Oczywiście, że nie! Nie spodziewam się całowania po rękach i nie myślę o aureoli nad głową. \Nręcz przeciwnie, chciałabym, abyś urządził to wszystko tak, żeby ona w ogóle nie dowiedziała się, skąd przyszło to dobrodziejstwo. Doktor Lów westchnął z udręką.
— Leo, chcę pomóc młodej osobie. Czy to coś złego?
— Dobrze już, dobrze. Dziewczyna może więc robić z domem, co tylko zechce?
— Właśnie tak, Leo.
— Także po prostu go sprzedać? Dama zająknęła się.
— Leo — powiedziała po chwili — chcesz mnie zbić z tropu. Co darowane, to darowane.
— Ale ta twoja Stefanie ma przecież dopiero szesnaście lat. Nie znasz jej bliżej, ale równie dobrze jak ja wiesz, że dopiero co nawiała z internatu. Bardzo trudny przypadek...
Jego przyjaciółka podniosła się.
— Tak nie można — powiedziała ostro. — Stefanie nie jest trudnym przypadkiem, jak byłeś się łaskaw wyrazić. Jest bezradna i czuje się opuszczona. W internacie powiedzieli jej, że — w drodze wyjątku — pozwolą jej tam pozostać tak długo, dopóki nie ureguluje się spraw spadkowych jej ojca. Wiemy przecież obydwoje, co to oznacza. Z tego spadku nie pozostał ani grosik. Z łaski, Leo! Młoda dziewczyna nie jest w końcu szkapą, którą żywi się z litości! I dlatego uciekła. Nie rozumiesz?
— Zaczynam rozumieć. Za pomocą tej darowizny chcesz ją w pewnym sensie udomowić.
— Nie, Leo. Nie chcę zrobić z niej domowego zwierzątka. Wręcz przeciwnie. Myślę, albo raczej wiem, że nikomu jeszcze nie zaszkodziło wyprawić się na szerokie wody, czy jak to się tam mówi. Ale nie w takich warunkach, Leo. Potrzebna jest jednak pewność, że ma się dokąd wrócić, kiedy na tych wodach rozpęta się burza. Rozumiemy się?
7
— Dobrze — rzekł adwokat — przynajmniej spróbujmy. Proponuję ci uzupełnić akt darowizny klauzulą tyczącą niezbywalności domu. W ten sposób będziesz pewna, że twoja własność nie zostanie roztrwoniona.
— Hm... — przyjaciółka doktora Lówa wcale nie była tym zachwycona. - Klauzula tycząca niezbywalności! Ależ to brzmi! Czysta chińszczyzna — westchnęła.
— Na Boga, dziewczyno, jestem twoim adwokatem i przyjacielem, ale nie zawodowym dobroczyńcą. Muszę ci uświadomić, co może się stać, kiedy młodej osobie,'która me nauczyła się jeszcze żyć o własnych siłach, daje się nagle do rąk kupę pieniędzy albo rzeczy przedstawiających wartość finansową.
Przyjaciółka doktora Lówa poczuła, że odzyskuje przewagę.
_ p|e p|e _ powiedziała. — Kiedy wy mieliście po szesnaście lat, wcisnęli wam do rąk karabiny i wysłali was na wojnę. Starym domem nie można przynajmniej nikogo zabić.
Doktor Lów podszedł do swej przyjaciółki, schwycił ją za ramiona i mocno nią potrząsnął.
— Czas, żebyś się wreszcie ocknęła.
Uwolniła się, chwilkę pomyślała i w końcu stwierdziła cichutko:
— Może i masz rację, Leo. Ale jeżeli już coś się komuś daje, powinno się to czynić bez dodatkowych warunków, prawda?
— Prawda. Ale nie należy też wodzić go na pokuszenie. Jestem nie tylko twoim przyjacielem, jestem w końcu też prawnym opiekunem Stefanie. I zarządcą spadku. Muszę myśleć również o niej. Stefanie to młoda osoba, jeszcze niedoświadczona, i zupełnie nie zależy jej na domu. Co mogłoby ją powstrzymać przed jego sprzedażą, gdy tylko dojdzie do pełnoletności? A wtedy twoja darowizna straciłaby wszelki sens. Chcesz, żeby po paru wesoło spędzonych tygodniach dziewczyna wylądowała w końcu w tym samym punkcie, co dziś? Dokładnie tam, gdzie nie chcesz jej widzieć?
— Leo — poprosiła — każ przynieść mi filiżankę kawy. Najlepiej myśli mi się przy kawie.
t
8
Pociągała jeszcze gorzki, gorący napój, kiedy twarz jej rozpogodziła się.
— Słuchaj — powiedziała do przyjaciela — zdaje mi się, że znalazłam środek zapobiegający ewentualnej gorączce złota! — i wyjaśniła adwokatowi, co właśnie wymyśliła.
Doktor Lów uśmiechnął się zadowolony.
— Tak, tak to by mogło być — uznał z aprobatą.
— I pamiętaj, ani słowa o tym, że dom jest ode mnie!"
— Jak ty to sobie wyobrażasz?...
— Leo, taki stary specjalista od naciągania przepisów prawnych na pewno coś wymyśli. Po prostu urządź wszystko tak, jakby to był spadek po jej matce.
Skinęła na pożegnanie głową, ale adwokat jeszcze ją zatrzymał.
— I rzeczywiście nie chcesz spotkać się z tą dziewczyną? — dziwił się.
Jego przyjaciółka zaniosła się wesołym śmiechem.
— A któż ci to powiedział? Oczywiście, że nasze drogi kiedyś się skrzyżują. To nieuniknione. Już się cieszę. A więc na razie, Leo!
Wyszła z pokoju, nie oglądając się już za siebie. Nie widziała więc, że przyjaciel patrzył na nią tym spojrzeniem, które zachowywał tylko dla przypadków absolutnie beznadziejnych. Spojrzeniem zdumionym, współczującym i pełnym pewnego rodzaju zainteresowania.
Stefanie skryła się w najdalszym zakątku ogrodu internatu — siedziała tam w wilgotnej trawie, obejmując ramionami podciągnięte pod brodę kolana — i rozmyślała. Mówiąc dokładniej, próbowała myśleć, ale nic jej z tego nie wychodziło. Akurat dziś jej wspomnienia były bliskie i żywe, to zaś przeszkadzało w „rozsądnym" zachowaniu.
Dziwna to była rzecz z tymi wspomnieniami. Broniły się przed posegregowaniem i ułożeniem ich w długi sznur, podobny do sznura małych pereł nanizanych na nitkę. Niby były z nią stale, żyły... Ale zabarykadowały się za ścianą — rodzajem
9
przegrody z mlecznego szkła — i przez długi czas wiodły tam egzystencję cieni. Z upływem lat nawet wspomnienie o maman wyblakło i zwiotczało. Tylko czasem, akurat wtedy, gdy Stefanie nie wiedziała, co z nimi począć, wspomnienia wychodziły na światło dzienne, nabierały barw i odsłaniały jakiś maleńki wycinek owych szczęśliwych dni.
O tej przeszłości Stefanie chętnie dowiedziałaby się czegoś więcej, ale wspomnienia cofały się i gasły równie szybko, jak się pojawiały. Może gdyby potrafiła pozbierać ich maleńkie kawałki?
Ale Stefanie zupełnie nie była osobą „systematyczną" i tak to łamigłówka jej wspomnień wciąż się rozsypywała, nim jeszcze udało się złożyć ją w wyraźny obraz.
Nawet ojciec nie potrafił jej w tym pomóc.
— Jaka ona była, moja maman?
Stefanie próbowała często skłonić tatę do porzucenia rezerwy. Odkładał wtedy czytaną właśnie książkę i przesuwał okulary nieco bliżej czubka nosa, jakby pragnął zyskać na czasie, a potem spoglądał wprost na Stefanie.
— Tak, jaka rzeczywiście była? Też nie umiem ci powiedzieć, moje dziecko. Może była szczęśliwa, może i nie? Ale na pewno była odważna.
A potem sięgał znów po książkę, mówiąc bardziej do siebie niż do Stefanie:
— Trzeba niemałej odwagi, żeby zawsze robić to, co się człowiekowi podoba.
— Co ona takiego zrobiła, tato? — próbowała dowiedzieć się Stefanie, ale ojciec zmęczonym ruchem ręki opędzał się od dalszych pytań.
— Może kiedy indziej, moje dziecko.
Maman nie żyła już od ośmiu lat, a parę tygodni temu umarł także i tata. Nie, oni nie umarli, tylko byli gdzieś bardzo, bardzo daleko.
Lecz właśnie dziś, właśnie teraz, maman pojawiła się obok Stefanie. Żywa i młoda, wzięła ją za rękę i zabrała z sobą. Z powrotem do Francji. Do Antibes.
10
Był wieczór, już prawie noc. Stefanie dawno powinna leżeć w łóżku, ale na południu nie traktowano tych spraw zbyt rygorystycznie, i oto siedziały obok siebie na murze nad portem, ona i maman. Siedziały ramię w ramię i patrzyły na pogrążone w nocnych ciemnościach morze. Stefanie sumiennie liczyła sekundy upływające od jednego do drugiego rozbłyśnięcia latarni morskiej na przylądku. Nie czuła, że zrobiło się chłodno, czuła tylko ramiona maman, które otulały ją miękko i ciepło niby szal. A potem poczuła, że ktoś podszedł do nich z tyłu i że dwie dłonie zasłoniły jej oczy.
— Kto to?
Był to Jean-Luc. Któż by inny?
Młody człowiek wepchnął się pomiędzy maman i Stefanie, ucałował maman w policzek, podniósł Stefanie w górę i zakręcił nią młynka.
— Hej, wy dwie, może poszlibyśmy razem na kolację?
A potem już siedzieli w trójkę w małym lokalu na starym bastionie, przy stolikach nakrytych czerwonymi obrusami, zaś Jean-Luc męczył się odszyfrowując kartę przy migotliwym świetle świec.
— Mam apetyt na muszle — powiedziała maman i niedługo potem duży ich półmisek stał przed nimi na stole. Pachniały przyjemnie, ciepłem i morzem.
Kiedy Jean-Luc otwierał dla Stefanie kilka czarnych skorup, jej wzrok padł na sąsiedni stolik i zatrzymał się na siedzącej przy nim starszej pani.
— Maman, jak to właściwie jest, że ja nie mam grandmere *? — Stefanie spojrzała na matkę z oczekiwaniem.
Maman, nim wreszcie odpowiedziała, przejechała po włosach wszystkimi dziesięcioma palcami, tak jakby chciała doprowadzić fryzurę do ładu, choć potargała ją tylko jeszcze bardziej.
— A któż tak twierdzi? — zdziwiła się. — Naturalnie, że masz grandmere. A raczej dwie, jak każde inne dziecko. — Milcza-
* Grandmere (franc.) — babka.
11
ła przez chwilę, a potem ze śmiechem ciągnęła dalej: — Mówiąc zupełnie ściśle, masz nawet trzy babcie.
— Trzy babcie dla mnie jednej?
Stefanie była zdumiona. Maman wyjaśniła, że stało się tak, ponieważ ona sama miała dwie matki, nim jednak zdołała wytłumaczyć to do końca, Jean-Luc wpadł jej w słowo.
— Stefanie — powiedział — masz nawet jeszcze pół babci więcej! — Pół babci? Historia robiła się coraz bardziej dziwaczna. Jean-Luc tłumaczył: — Na razie tylko pół, a to dlatego, że maman i ja jeszcze się nie pobraliśmy, ale później...
— Ach, Jean-Luc — przerwała mu maman — nie będziemy przecież zachłanni, prawda? Czy trzy i pół babci to nie dosyć dla jednego dziecka?
— A dlaczego żadna z nich o mnie nie myśli? — marudziła Stefanie.
— Co ty wygadujesz? — obruszył się Jean-Luc. — Żadna o tobie nie myśli? — Wyciągnął z kieszeni spodni malinowo-czerwony, metrowej długości sznur lukrecji. — Spójrz, przysyła ci to wraz z pozdrowieniami twoja półbabcia.
— Jean-Luc — powiedziała maman i w jej głosie zabrzmiał wyrzut.
Stefanie zdołała uchwycić spojrzenie, które wymienili między sobą, a którego znaczenia nie umiała sobie wytłumaczyć.
Kiedyś tam, później, po paru tygodniach, przyszedł list z Wiednia. Zaadresowany wprost do mademoiselle Stefanie, a w liście babcia numer trzy tłumaczyła, dlaczego odzywa się tak rzadko. Ale wtedy Stefanie dawno już zapomniała o swym rozżaleniu wywołanym przez babciną opieszałość; w pamięci pozostał jej tylko zdumiewający fakt, że miała trzy i pół babci i że półbabcia smakuje lukrecją.
Poczynając od tego wieczoru Jean-Luc pozostał w Antibes i Stefanie przechowała w pamięci cały szereg pięknych dni...
— Jedziemy dalej, Stefanie — zadecydowała maman pewnego dnia.
Spakowała swoje obrazy do przyczepy campingowej i usiadła za kierownicą samochodu.
12
— Ależ maman, tu jest przecież tak pięknie...
— Na pewno — potwierdziła maman — ale może gdzie indziej jest jeszcze piękniej, a tylko my o tym nie wiemy?
— A Jean-Luc? Jedzie z nami? Maman pogładziła włosy Stefanie.
— Chcemy być wolne, moje dziecko. Wolne jak ptaki... Życie w klatce to nie to.
St. Tropez nie było wcale piękniejsze. Tylko mur nabrzeża, o który malarze opierali swoje obrazy, był dłuższy, a tłum przesuwający się wzdłuż niego tam i z powrotem nieco bardziej kolorowy niż w Antibes.
Maman siedziała znów wygodnie na swoim czerwonym leżaku, nosiła biały kostium bikini na ciele opalonym na złocisty brąz, a na głowie miała swoją starą, zniszczoną czapkę kapitańską. Gdy ktoś zainteresował się jej obrazami, od razu zwracała się do niego w jego ojczystym języku. Stefanie wydawało się to wprost niesamowite.
— Skąd wiedziałaś, że ten gruby wysoki pan był z Holandii?
— Mam węch, Stefanie — zaśmiała się maman.
Przez chwilę również Stefanie próbowała wywąchać, skąd pochodzą różni ludzie. Wciskała się w tłum i węszyła. Ale większość przechodniów pachniała olejkiem do opalania, tytoniem, perfumami albo zwyczajnym potem. Nikt nie pachniał Niemcami, Holandią albo Francją. Maman była po prostu niezwykła.
Pewnego dnia między pośladkami powciskanymi w jadowicie zielone albo kanarkowożółte bermudy Stefanie odkryła zwykłe błękitne spodnie marynarskie. Płócienne pantofle wydały się jej znajome, podobnie jak i biała jedwabna koszula. Młody czło-v ,ek przed nią całkiem wyraźnie pachniał Jean-Lucem.
— Wytropiłem was w końcu — powiedział, kiedy Stefanie uszczypnęła go z tyłu.
Maman dużo ni© mówiła, al© ni© wydawała się specjalnie uszczęśliwiona faktem, że Jean-Luc znowu był z nimi. Tylko Stefanie cieszyła się w oczekiwaniu szeregu pięknych dni.
Skończyło się na oczekiwaniach.
13
Gdy Stefanie myślała później o dniu, poczynając od którego wszystko się dla niej zmieniło, miała zawsze uczucie, że ogląda tylko film. Jakby to wszystko było grą, a nie rzeczywistością. Film, którego początku nie widziała i nie mogła się w nim teraz połapać. Potem udało się jej ułożyć jakoś akcję. Ale tylko ułożyć; jak to było rzeczywiście — tak całkiem dokładnie — nie dowiedziała się nigdy.
Widziała starszego pana, który szedł za trumną obok niej i od czasu do czasu wyciągał z kieszeni chusteczkę do nosa. W jakiś sposób dotarło do niej, że do grobu niesiono właśnie jej ma-man.
Jean-Luc w czarnym ubraniu wyglądał staro i obco, a kobieta obok niego, z pewnością już czterdziesto- lub pięćdziesięcio-letnia, w każdym razie bardzo stara, przyglądała się Stefanie z ukosa.
Kiedy było już po wszystkim, Jean-Luc podszedł do Stefanie, mocno przycisnął ją do siebie i powiedział do starszego pana, który przedstawił się jako doktor Lów, że naturalnie zajmie się dziewczynką. Starsza pani u jego boku skinęła na to głową, ale widać było, że nie czuła się z tego powodu specjalnie szczęśliwa.
Doktor Lów zapewnił, że nie jest to konieczne, w końcu przecież dziecko ma ojca. Stefanie zrozumiała tylko tyle, że nie może już teraz pozostać we Francji, lecz że zabiorą ją do Wiednia. Na lofnisku w Schwechat czekał obcy mężczyzna — i był to jej ojciec. Zupełnie go nie pamiętała. Wziął ją w ramiona i obiecał, że będzie jej z nim dobrze. Krótko potem znaiazłsię odpowiedni internat i odtąd widywała tatę tylko podczas weekendów.
Natomiast Jean-Luc dotrzymał słowa. Punktualnie na każde urodziny i na Boże Narodzenie przysyłał paczkę. Przez całe osiem lat, jakie minęły od tej pory, a w środku zawsze była lalka.
Stefanie udawała przed swymi przyjaciółkami, że właśnie tych lalek życzy sobie najgoręcej, choć przecież wcale tak nie było. Wiedziała, że Jean-Luc po prostu wciąż sobie nie uświadamia, że jest już prawie dorosła.
14
I jedno jeszcze wiedziała, wiedziała z całą pewnością i z całym przekonaniem. Przy najbliższej nadarzającej się okazji znów spróbuje pojechać do Francji, tylko że spróbuje zrobić to zręczniej niż ostatnim razem. Teraz dobrze przygotuje swoją wielką podróż i nie da się złapać już na wiedeńskim Dworcu Zachodnim.
Stefanie, Christin i Susanne uchodziły wśród koleżanek za nierozłączne przyjaciółki. Było to zgodne i zarazem niezgodne z prawdą. Stefanie ochrzciła je les orphelins, co po francusku znaczy: sierotki. Słowo to dość dokładnie oddawało ich sytuację, gdyż w pewnym sensie wszystkie trzy zostały opuszczone przez rodziców. Christin i Susanne wskutek rozwodów.
Trzy przyjaciółki rzeczywiście nie rozstawały się prawie nigdy, nawet podczas wakacji, co jednak wynikało stąd, że rodzice Christin i Susanne mieli dla nich zbyt mało czasu. Takie rzeczy wiążą ludzi.
Tylko że Stefanie czuła się odrobinę tak, jakby przyjaźniła się... z dwoma upiorami. Christin i Susanne były dla niej po prostu istotami niesamowitymi.
Susanne, ponieważ tak ją gryzło. Nie, naturalnie nie mole. Ambicja! Postanowiła sobie studiować później na uniwersytecie, zostać lekarką, i już teraz pracowała i energicznie dążyła do tego dalekiego celu. Kiedy Stefanie, ot, tak sobie leżała w trawie nic nie robiąc, mogła być pewna, że Susanne wciąż jeszcze ślęczy nad książkami.
Z Christin sprawa wyglądała inaczej. Ta wprawdzie, podobnie jak Stefanie, nie była wzorem pilności i żądzy wiedzy, ale za to cudownie wyglądała. Prawdziwa lady... Jak spod igły. W tenisie była wprost niepokonana. Ale nawet gdy grała całe popołudnie, wyglądała, jakby wracała nie z kortu, lecz prosto z pralni chemicznej.
Plamka na białej bluzie? U Christin było to nie do pomyślenia!
W obliczu takiej perfekcji, pilności i ambicji Stefanie zdawała się sobie zupełnie mała. Jeśli przyjrzała się wszystkiemu
15
4
dokładniej, nie miała właściwie czym się pochwalić. Może tylko tym, że jej maman była wybitną malarką.
Lecz dziś Susanne nie tkwiła nad zeszytami i podręcznikami, a Christin nie królowała w kręgu wielbicieli na korcie tenisowym, dziś les orphelins siedziały z bijącymi sercami w wilgotnej trawie i czekały. W budynku, w pokoju dyrekcji, u pani Uhlenhaupt, był z wizytą pewien starszy pan, niejaki doktor Leo Lów, i obydwoje debatowali nad dalszymi losami Stefanie.
Samej dziewczyny nie dopuszczono do tej konferencji.
— Jak się czujesz? — dopytywała się Susanne.
— Jak bezdomny pies w schronisku dla zwierząt — powiedziała Stefanie ze złością. — Zaraz mnie zawołają. I jeżeli grzecznie pomerdam ogonkiem i odpowiednio wykorzystam moje smutne spojrzenie, znajdzie się dla mnie może jakieś dobre miejsce.
— Przecież ten staruszek przyglądał ci się, jakby chciał cię kupić. W porcjach po dziesięć deka... — irytowała się Christin.
— Jedno, co w tym wszystkim dobre, to że nie muszę przynajmniej iść na studia — stwierdziła Stefanie.
— Skąd wiesz to już teraz? — zdziwiła się Susanne.
— No, jeżeli skończyły się pieniądze... — powiedziała Christin.
Ale tak nie było. W tym właśnie momencie poinformowano o tym również panią dyrektor Uhlenhaupt i już zbierała się ona do długiego, dość wyniosłego przemówienia, którego punktem kulminacyjnym miała być propozycja, by dom, który przypadł Stefanie w udziale, sprzedać jak najszybciej, finansując w ten sposób studia dziewczyny. Doktor Lów pohamował strumień elokwencji swego vis-a-vis mówiąc, że sprawa sprzedaży domu kryje w sobie niestety pewien szkopuł. Zanim Stefanie będzie mogła rozporządzać swoją własnością, winien zostać spełniony jeszcze jeden warunek. | to osobiście przez Stefanie.
— A cóż to za warunek? — dopytywała się pani dyrektor.
— Zawołajmy może dziewczynę — zaproponował doktor
16
Lów — nie będę wtedy musiał wyjaśniać wszystkiego dwa razy.
Gdy adwokat oznajmił jej, że odziedziczyła dom, Stefanie nie wiedziała, czy śmiać się, czy płakać.
Wolałaby bilet do Francji i na dodatek trochę kieszonkowego.
— Nie jest duży, ale leży przy jednej z głównych handlowych ulic Wiednia. Wymaga wprawdzie paru napraw, a dochód z czynszu nie jest może zbyt wysoki, ale — w obecnym stanie — zawsze przedstawia sobą pewną wartość...
Doktor Lów chwalił dom, jakby Stefanie miała go kupić, a nie otrzymać w darze.
— To przecież jak z bajki! — powiedziała pani dyrektor Uhlenhaupt i wydała z siebie serię gdakliwych dźwięków, przypominających śmiech.
— Prawie — potwierdził adwokat — tylko że, jak mówiłem, nasza .Stefanie musi przed przejęciem domu spełnić jeszcze jeden warunek.
— Aha — powiedziała Stefanie. — A co mam zrobić?
— Masz urządzić ogród na małym podwórku.
— O... ogród? — wyjąkała Stefanie. — Ale ja przecież nie umiem. Nie jestem ogrodnikiem... — A potem dodała po chwili namysłu: — I to było życzenie maman?
Także doktor Lów zastanowił się przez chwilę. Z jednej strony nie chciał okłamywać dziewczyny, ale z drugiej...
— Było- to wyraźne życzenie mojej klientki — brzmiała wreszcie jego dyplomatyczna odpowiedź. — Może jednak najpierw obejrzyj dom. Spadku można przecież nie przyjąć. Wtedy sprawa ogrodu tak czy inaczej nie będzie aktualna.
Doktor Lów wstał i na pożegnanie uśmiechnąłsię do Stefanie. Stojąc już w drzwiach odwrócił się jeszcze raz i dodał, że to w końcu tylko sto metrów kwadratowych.
Sto metrów kwadratowych albo więcej czy mniej — Stefanie niewiele to mówiło.
--- Ale... coś takiego wymaga przecież pieniędzy... a ja, ja ich nie mapf^^^snykręca\a się.
Із 40 1
\. -*^ ч7
— Za to masz w końcu dwie zdrowe ręce i trochę fantazji, prawda? — zachęcał ją adwokat.
Zarówno Stefanie, jak i pani dyrektor Uhlenhaupt odczuwały po jego wyjściu pewną bezradność.
— No tak — rzekła w końcu pani dyrektor. — Wiesz przecież, Stefanie, że wakacje tuż, tuż. Zamykamy zakład, bo chcemy go trochę odremontować. I tak nie wiedziałam, gdzie mam cię w tym czasie umieścić. Pomysł twojej zmarłej matki wcale nie jest taki zły. W każdym razie możesz spędzić wakacje w Wiedniu, a jeżeli uda się ta sprawa z ogrodem, można będzie spieniężyć dom i będziesz miała zapewnione miejsce
u nas.
Tego wieczoru Stefanie długo ieżała bezsennie i rozmyślała nad wieloma sprawami. Głównie nad tym, o co też mogło chodzić maman, gdy żądała od niej czegoś takiego. Ogród w podwórku! Maman, która sama zawsze chciała być wolna jak ptak...
„Maman — błagała Stefanie — powiedz coś wreszcie. Wytłumacz mi to wszystko!" Ale maman pozostała dziś dla niej blada, przezroczysta i nieuchwytna, potem zaś — gdy było już bardzo późno — dziewczyna wreszcie zasnęła.
A później nadszedł piękny, lśniący od słońca sobotni poranek. Stefanie stała na Reumannplatz w Wiedniu.
— Najlepiej zwróć się do pana Smekala — radził doktor Lów. — Jest tam dozorcą i wszystko ci pokaże.
Gdy przybywa się z internatu w Waldviertel, wizyta w wiedeńskiej dzielnicy Favoriten przypomina trochę wyprawę na obcy kontynent. Właściwie Stefanie nie śpieszyło się jeszcze do pana Smekala i do ,,własnego" domu. Ciekawie rozglądała się wokół siebie.
Czarnoskóry sprzedawca gazet rozkładał właśnie na płytach chodnika cały swój asortyment. Wyglądało na to, że nikomu to nie przeszkadza. Niedaleko, po drugiej stronie parku, sprzedawano lody. W lokalu z ogródkiem. Białe, pełne zawijasów ozdoby z kutego żelaza, czerwone markizy. Wygląda zupełnie
18
jak na południu, ucieszyła się Stefanie. Może zafundować sobie lody? Czemu nie?
Przed wejściem panował wprost niebezpieczny ścisk. Sar-niookie dzieci gastarbeiterów tłoczyły się wokół Stefanie, próbując wyprosić po parę szylingów. Młodzi chłopcy na motorowerach blokowali pół ulicy. Jeden z nich, z ufarbowanym na czerwono pasem włosów w blond fryzurze Irokeza, bawił się wybijaną kolcami opaską Via ramie. Dwie starsze panie przemknęły obok niego z rozbawionymi spojrzeniami i dalej z rozkoszą lizały powoli lody. Rozmawiały przy tym o pogodzie, o chorobach i o śmierci. Potem kupiły po jeszcze jednej porcji. Stefanie,poczuła szturchańca.
— Prędko, prędko, proszę mnie przepuścić. Zaraz mam autobus — zawołał ktoś i gwałtownie odsunął ją na bok.
W końcu i na nią przyszła kolej.
— Jagodowe, kokosowe i...
Gatunków było tyle, że decyzja przychodziła z trudem. Potem zaś, liżąc lody, Stefanie powędrowała w dół Favoritenstras-se. Pogrzebała w skrzyni ze starymi książkami, pozachwycała się eleganckim modelem sukni w małym butiku, wciągnęła gorący zapach dolatujący z budki z frytkami i woń świeżo palonej kawy z sąsiedniego sklepu. Po stronie centrum, oddalony o ledwie parę kroków, znajdował się targ.
Były tu kwiaty i świeżo zarżnięte kury, ostatnie tegoroczne wiśnie i pierwsze strąki papryki. Sprzedawano domowe placki, kaszankę, marchewkę, kalarepę i pieczarki z własnej hodowli.
— Cały kilogram brzoskwiń tylko pięćdziesiątaka! Halo, kobiety, kupujcie! No, co jest? Może dołożyć jeszcze dziesięć deka?
Stefanie wciągnął wir kupujących i popchał przed siebie, aż wreszcie zdołała znaleźć ratunek na chodniku za straganami.
Być może przypomniałby się jej teraz targ w Antibes, także kolorowy i gwarny — to jednak nie nastąpiło. Po prostu naszedł ją atak głośnego śmiechu. Siedziała przed nią sprzedawczyni owoców, tak nieprawdopodobnie gruba, że trudno byłoby ją
19
sobie wyobrazić nie widząc jej na własne oczy. Ogromny zad ulokowała na dwóch składanych stołeczkach. Podzieliła go tym samym na zachodnią i wschodnią hemisferę. Najwyraźniej straganiarka wzięła śmiech Stefanie do siebie. Odwróciła się i fuknęła:
— No, co się tak głupio gapisz?
Zakłopotana Stefanie miała już odejść, ale nic z tego nie wyszło. Musiała przyjąć najpierw soczystą gruszkę, którą kobieta wcisnęła jej do ręki.
— No, masz, jedz, może jeszcze coś z ciebie wyrośnie!
— Dziękuję — powiedziała Stefanie i troszkę się zaczerwieniła, gdyż jednak było jej wstyd.
— No, co jeszcze? — w głosie grubaski zabrzmiała znów
kłótliwa nuta.
— Nic, nic — zapewniała Stefanie.
— Szukasz czegoś?
— Tak — powiedziała Stefanie i wyrecytowała adres „swojego" domu.
Straganiarka wyjaśniła, którędy ma iść.
— Nie byłam nigdy w tej dzielnicy — powiedziała Stefanie.
— Wiele nie straciłaś — usłyszała na pociechę. — Piękna to ona nie jest, ta nasza dzielnica... Ale żywa, no nie?
Stefanie była też tego zdania.
Kiedy stanęła wreszcie przed swym domem, powietrze nad miastem drżało już od południowego upału.
— Dom w Wiedniu? — wczoraj jeszcze powiedziała do niej Christin. — To moje marzenie!
Mówiąc uczciwie, ta stara budowla wcale nie wyglądała na dom z marzeń. Stefanie naliczyła w jednopiętrowej kamienicy jedenaście okien i stwierdziła, że odpada z niej tynk. Wyglądało to jak małe ślady po ospie. No a ponadto nie było w ogóle normalnego wejścia. Jedynie pomalowana na szaro brama garażowa, także mocno już nadgryziona przez ząb czasu. Z plamami rdzy...
Między płytami chodnika rosło zielsko, a tabliczek z nazwiskami lokatorów nie czyszczono chyba od czasu ich naby-
20
cia. Tylko jedna z nich, lśniąc pełnym blaskiem, głosiła: Grieshu-ber. Stefanie wahała się, czy nacisnąć guzik z napisem: Sme-kal, dozorca, dzwonić trzy razy.
,,No już — rozkazała samej sobie — zadzwoń wreszcie". Ostrożnie nacisnęła dzwonek trzy razy. Nikt nie otwierał. „Może ten Smekal ma słaby słuch" — pomyślała i zadzwoniła jeszcze trzy razy. Znacznie mocniej. Nadal nic. „I co teraz robić? Wracać nie załatwiwszy niczego? Ach, co tam, spróbuję po prostu innego dzwonka". Było przy nim napisane: Rosalind Haberl. Stefanie uznała, że brzmi to całkiem sympatycznie.
Minęła chwila, nim usłyszała człapanie zbliżających się kroków.
— Kto tam? — spytał głos zza bramy.
— Proszę otworzyć — powiedziała Stefanie.
— Nic nie kupujemy — odparł głos energicznie.
— Ale ja niczego nie sprzedaję, chcę tylko...
— Nie prenumerujemy czasopism i nie potrzebujemy prospektów reklamowych...
— Ja do pana Smekala!
Kobieta za żelazną bramą zaśmiała się.
— Do Smekala? On przecież nikogo do siebie nie wpuszcza. Już od trzech lat.
— Przychodzę od doktora Lówą— powiedziała Stefanie. — Jestem nową właścicielką domu.
Drzwi otworzyły się. Ku Stefanie wychynęła okrągła, stara twarz kobieca. Dwoje przypominających guziczki oczu patrzało na nią ciekawie.
— W takim razie ty jesteś Stefanie?
— Zgadza się — powiedziała dziewczyna. — To ja.
Stefanie weszła do ogromnego garażu. Nie było w nim samochodów ani motocykli, nie było nawet roweru. Pomieszczenie zdegradowano do roli graciarni. Podobnego nieporządku Stefanie nie widziała jeszcze nigdy w życiu.
I wtedy stało się coś dziwnego. Uśmiechnęła się, bo właśnie teraz naszły ją stare wspomnienia. Znów ujrzała się w wyłożonym marmurem wysokim korytarzu, w Paryżu, w domu, w któ-
21
rym wraz z maman spędzała zimę. Zobaczyła przed sobą konsjerżkę, madame Renard. W upstrzonym plamami szlafroku koloru bzu. Widziała ciasną lożę i przyjaciółkę madame, starszą panią o rzadkich, ufarbowanych na blond włosach, która dotrzymywała jej towarzystwa. Madame Renard z ustami pociągniętymi ciemnoczerwoną szminką i z cygarniczką z pianki morskiej. Czuła obłok zapachu konwalii, wiszącego w ciasnym pomieszczeniu.
Madame Renard, wspominała Stefanie, zawsze do południa nosiła szlafrok koloru lila, potem zaś przebierała się na popołudnie i wieczór. Wkładała luźny strój z czarnego jedwabiu, też niezupełnie pierwszej czystości.
A gdy Stefanie przechodziła koło loży i z rozkoszą wdychała aromaty konwaliowo-tytoniowe, zdarzało się, że madame Renard szeroko rozwierała ramiona.
— Kocham konwalie i małe dzieci — mówiła i mocno przyciskała Stefanie do siebie.
Można było przy tym zorientować się, że madame kochała nie tylko małe dzieci i zapach białych kwiatków, lecz nie gardziła i smakiem czerwonego wina. Stefanie czuła to wyraźnie. Zupełnie jak od pani Haberl. I podobnie jak madame Renard, także pani Haberl nosiła obszerny, powiewny strój, błyszczący i usiany plamami. Ale pani Haberl umiała sobie radzić. Swój obfity biust przyozdobiła wielką ilością broszek. Umieszczonych zawsze dokładnie tam, gdzie rozpościerała się plama po kawie albo ślad śniadaniowego jajka.
Pani Haberl zauważyła spojrzenie Stefanie, które przylgnęło wprost do jej strojnej piersi, i oświadczyła bez odrobiny zażenowania:
— Wyglądają bardzo, elegancko, prawda? A poza tym oszczędza się na pralni...
Przeszły przez garaż-graciamię i wkroczyły na małe, wewnętrzne podwórko.
Więc tutaj miał powstać ogród...
Stefanie z przerażeniem zamknęła oczy. I dobrze się stało, gdyż właśnie w tym momencie dwa zwierzątka o brązowych
22
futerkach i długich ogonach wyskoczyły z otwartego pojemnika na odpadki i skryły się za stertą starych skrzynek.
— Co powiesz na tę martwą naturę? — spytała pani Haberl, wskazując na zbiór skrzyń, plastykowych kubełków i rozmiękłych na deszczu pudeł z tektury.
Rozglądając się wokół, Stefanie spostrzegła komórkę zbitą z pomalowanych na biało desek i na wpół zbutwiałych listew. Drzwi zamknięte były na wielką kłódkę.
— Co jest tam w środku? — zainteresowała się.
— Śmieci po co najmniej trzech pokoleniach — odparła spokojnie pani Haberl.
— O mój Boże! — westchnęła Stefanie.
— Co się stało? — dopytywała się pani Haberl.
— Nic — powiedziała Stefanie ze złością — nic takiego... mam tylko z tego wszystkiego zrobić ogród.
— Tak, ale po co, na litość boską? — spytała pani Haberl Stefanie i samą siebie. — Smekal nigdy na to nie pozwoli — dodała po chwili.
-— Ja tu jestem właścicielką — stwierdziła Stefanie.
— Tak, być może, ale on jest dozorcą.
I wtedy Stefanie dowiedziała się, kim jest, albo raczej, kim może być, wiedeński dozorca. Smekalowie są już właściwie na wymarciu, ale tu, w tym domu, egzystował jeszcze taki przedpotopowy okaz.
W obecności Smekala podwórze przemierzało się truchtem, mowy nawet nie było o wejściu na świeżo umyte schody, nie wolno było ani głośno rozmawiać, ani też śmiać się czy śpiewać. Właściwie nic nie było wolno — co najwyżej oddychać.
— Smekal to mieszanka tyrana, szpicla i zarozumialca — powiedziała pani Haberl.
— Pobudza pani tylko moją ciekawość —- odrzekła Stefanie i weszła do domu. — Fuj! — przeraziła się i zatkała nos palcami. — Co tu tak piekielnie śmierdzi?
— To z mieszkania pani Haberfellner — powiedziała pani Haberl cichym, poufnym głosem. — Gastarbeiterka... z Jugosławii... oni używają tyle czosnku...
23
Stefanie pamiętała jeszcze dobrze zapach z francuskich garnków. Tam również używano do gotowania dużo czosnku i rozmarynu, i przypraw piowansalskich... Ale wstrętny odór w tym domu nie miał nic wspólnego z tamtymi zapachami... Pachniało zgnilizną i...
— Tu — powiedziała pani Haberl, wyrywając Stefanie z jej wspomnień — tu mieszka Smekal.
Rzeczywiście, od razu na pierwszych drzwiach napisane było" wyraźnie, tak żeby widział to każdy: Smekal, dozorca. Obok, na drugich drzwiach, przyczepiono pinezkami kartkę z napisanym po prostu ręcznie nazwiskiem S. Haberfellner. A na drzwiach nie opodal wisiała pełna zawijasów, starannie wypucowana na wysoki połysk tabliczka z mosiądzu: Bernhardine Grieshuber, wdowa po radcy magistratu.
— Kto tam znów szpieguje pod moimi drzwiami? — rozległ się męski głos zza zamkniętych drzwi mieszkania Smekala.
— O co mu chodzi? — przeraziła się Stefanie. — My przecież nie szpiegujemy. — I natychmiast zawołała głośno i stanowczo: — Panie Smekal, proszę otworzyć! Muszę z panem pomówić. Jestem nową właścicielką domu.
— Ha-ha-ha! —śmiech pana Smekala brzmiał zza zamkniętych drzwi grubiańsko i zjadliwie. — Nie jesteś i nie będziesz. Ha-ha-ha, ogród na moim podwórzu...
Pan Smekal wiedział więc już o wszystkim i był zdecydowany bojkotować plany Stefanie.
— Niechże pan przynajmniej wyjdzie — poprosiła dziewczyna, ale drzwi pozostały zamknięte.
Do rozmowy wtrąciła się pani Haberl. Powiedziała bardzo głośno:
— Jak człowiek potrzebuje czegoś od Smekala, musi najpierw złożyć podanie. Ze stemplem pięćdziesięcioszylingo-wym. Potem prośba jest rozpatrywana, co może trwać całe tygodnie albo nawet miesiące, a potem...
— Jazda spod moich drzwi! — ryknął niewidzialny pan Smekal.
Stefanie była bezradna.
24
— On przecież miał mi tu wszystko pokazać — powiedziała do pani Haberl ze skargą w głosie.
— No, jeśli chodzi tylko o to, to cię oprowadzę — zaoferowała się starsza pani. — A więc, jak mówiłam, pod numerem drugim mieszka ta Haberfellner, Jugosłowianka, która po niemiecku nie mówi ani słowa...
Haberfellner z Jugosławii? Ani słowa po niemiecku? Komiczne...
— A tu obok mieszka pani radczyni Grieshuber, mój największy wróg — powiedziała pani Haberl z odrazą. — Kłamie jak z nut i wszystkim obrzydza życie. Teraz wynajęła nawet gabinet jakiemuś studentowi.
Stefanie nie rozumiała.
— Ale w tym nie ma przecież nic złego?
— W tym przypadku jest! Otóż ten student kocha się nieszczęśliwie i beznadziejnie. W muzyce, rozumiesz? Gra natrąb-ce, albo raczej próbuje grać. To obelga dla muzykalnych uszu.
Jakby na potwierdzenie z mieszkania pani radczyni rozległa się muzyka. Istna kocia muzyka!
W tym ciągu dźwięków Stefanie z trudem rozpoznała kolędę O Tannenbaum *.
— Nic innego nie umie — rzekła pani Haberl oskarżycielsko.
— Tego też nie umie — przytaknęła Stefanie.
— Tak, dziecinko, tak to u nas jest. To nie dom, ale izba tortur, przynajmniej dla człowieka muzykalnego jak ja...
— Doktor Lów powiedział mi, żejesttu wolnejedno mieszkanie i że mogę w nim spać podczas wakacji — rzekła Stefanie z rezygnacją.
— Zgadza się, tam obok. Numer cztery. Wejdź spokojnie do środka.
Stefanie otworzyła nie zamknięte na klucz drzwi. Pokoje były — jak to się tak ładnie mówi — częściowo umeblowane. Łóżko, dwa krzesła i stół. W kuchni piecyk gazowy, zlew i półka, a na niej pół tuzina pogiętych garnków.
Tannenbaum (niem.) — jodła; tytuł starej niemieckiej kotędy.
25
— Wspaniałe... — Stefanie bliższa była łez niż śmiechu. Rzuciła się na łóżko. — Maman, co też ty wymyśliłaś!
Ktoś zapukał do drzwi.
— Proszę!
Może pan Smekal postanowił zjawić się osobiście?
Nie był to jednak dozorca, ale jakaś starsza pani. Nosiła białe niciane rękawiczki i letni kapelusik. Wyrażała się w sposób wyszukany.
— Czy mogę się przedstawić? BeYnhardine Grieshuber. Znałam jeszcze pani drogą babcię...
Stefanie z zainteresowaniem'przypatrywała się małej, z pozoru dziewczęcej postaci. •
— Moją babcię? Ale którą? Bo mam ich trzy i pół...
— Mamę pani mamy... — powiedziała pani Grieshuber ceremonialnie, lecz nie zdołała skończyć zdania, gdyż do przedpokoju wszedł, nie pukając, Smekal we własnej osobie.
— Już pani tu nie ma! — ofuknął małą, wytworną damę.
— To do zobaczenia... — odważyła się jeszcze powiedzieć i znikła.
— Moje nazwisko Smekal — rzekł gość, a Stefanie przyjrzała mu się uważnie.
Spodziewała się ujrzeć starego, mrukliwego, kłótliwego mężczyznę o zaczerwienionej skórze z rozszerzonymi porami, ostrym zarostem na podbródku i nosem mięsistym jak bulwa. A pan Smekal wyglądał zupełnie inaczej. Był ledwie średniego wzrostu, nosił okulary, a włosy nieco już mu się przerzedziły. Wręcz można byłoby go nie zauważyć, gdyby pośrodku drobnej, niepozornej twarzy nie wyrastały potężne wąsy. Z podkręconymi do góry końcami, tak jak dziś noszą je już tylko dorożkarze albo jak kiedyś nosili członkowie towarzystw gimnastycznych, co można zobaczyć na fotografiach z przełomu wieków. Za szkłami okularów tkwiło dwoje błękitnych oczu, które w jakiś sposób zdawały się zadawać kłam gniewnym słowom, płynącym bezustannie z jego ust.
— Proszę teraz grzecznie zabierać się do domu, panienko,
26
i nie ma sprawy. Na licho Mr tu ogród i nowa właścicielka. Chcemy mieć spokój i kropka...
— Panie Smekal! — Stefanie była zdecydowana stawić czoło dozorcy. — Panie Smekal, dom nie należy do pana...
— Ale do ciebie też nie — Smekal przyjął na powrót formę
..ty";
— A jeżeli urządzę ogród?
— Daj pani spokój.
— Panie Smekal, czy nie byłoby przyjemnie mieć tam na dole troszeczkę zieleni? Moglibyście wtedy — i pan, i pani Haberl, i pani Haberfeilner...
Pan Smekal zarżał wprost ze śmiechu.
— Nie bądź śmieszna. Nie usiądę przecież razem z tą śmierdzącą Haberfeilner. Haberl nie cierpi Grieshuberowej, a jak już pomyślę o panu sublokatorze, to...
Pan Smekal był tak miły i nie wyjaśnił dokładnie, co wtedy czuł czy też chciał uczynić.
Stefanie pokręciła głową. To rzeczywiście nie był dom. To był... Nie przychodziło jej na myśl żadne właściwe słowo, ale gdzieś w najgłębszym zakątku serca zdecydowała się już zmienić trochę to wszystko.
— Wracam tu pierwszego dnia wakacji — powiedziała wprost w przerażoną twarz Smekala. — Chciałabym, żeby do tego czasu uprzątnął pan podwórze.
— Chcieć to można dużo — odparł pan Smekai; zabrzmiało to niczym wypowiedzenie wojny.
Christin i Susanne czekały na Stefanie koło przystanku autobusowego.
— No, jak było?
Obie aż dygotały z niecierpliwości i zaciekawienia.
— Po prostu okropnie — przyznała uczciwie Stefanie. -— Czysty horror!
A potem opowiedziała im wszystko. Najpierw o panu Smeka-lu, który, choć był wcielonym potworem, wyglądał właściwie dosyć niewinnie.
27
— Jasne — mądrzyła się Susanne. — Tylko na filmach i w telewizji łotry wyglądają jak łotry... Ale w prawdziwym życiu...
— Daj Stefanie opowiadać — powiedziała Christin.
— No więc jest tam jeszcze pani Haberl, wygląda troszkę tak jak madame Renard. Tylko po kuracji tuczącej. Stara, gruba i raczej brudna. Ale myślę, że można się z nią dogadać. Nie poznałam jeszcze tej Jugosłowianki, Haberfellner, ale to z jej winy w domu tak wstrętnie śmierdzi. I jest tam jeszcze młody student...
— A jak wygląda? — W Christin obudziła się ciekawość.
— Nie mam pojęcia — powiedziała Stefanie. — Pewnie cały w pryszczach.
— Skąd ci to przyszło do głowy?
— No, jeżeli ktoś już w środku lata ćwiczy kolędy... na trąbce... i do tego jest tak kompletnie niemuzykalny...
— Biedna Stefanie — powiedziała Susanne. — Ja