15291

Szczegóły
Tytuł 15291
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15291 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15291 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15291 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

JAN ZAKRZEWSKI A my żyjemy dalej... Wspomnienia więźnia Majdanka +&4*hC* WYDAWNICTWO LUBELSKIE Okładkę i stronę tytułową projektował ZBIGNIEW STKZAŁKOWSKI Redaktor MIECZYSŁAW ZAPAŁ Redaktor techniczny MIROSŁAW OGŁAZA Korekta KRYSTYNA AUGUSTYNEK ELŻBIETA LIPNIEWSKA WYDAWNICTWO LUBELSKIE_J_ŁUg^Li!!! Ark. druk. 12,25. Papier druk. tij * В2Х104 cm. Oddano do składama U sty -^ Dru* ukończono w sierpmu_l9£[_Jj_^_------------ bTul^l^is^^^y^rl^nc ^-PKWN' Lublin, ul. Unicka 4. Zam. nr 110. KONIEC WOLNOŚCI • W WIĘZIENIU ~lerr Zakrzewski? — zapytał mnie gość w cywilu. — Jawohl! — odpowiedziałem. Natychmiast dwóch w mundurach SS obstąpiło mnie, a ten w cywilu mówi: — Also mit! Działo się to 5 sierpnia 1941 roku w moim mieszkaniu przy ulicy Boularda we Lwowie. Natychmiast zaprowadzono mnie do czarnego samochodu marki „Mercedes". Ten w cywilu syknął przez zęby: — LonckistraBe. Wiedziałem, co to znaczy: więzienie przy ulicy Łąckiego. ^, Auto pomknęło szybko w kierunku ulicy Kopernika i stanęło przy gmachu dawnej komendy policji, przy ulicy Leona Sapiehy. Otwierają się drzwi i kraty. Jakiś drab mówi do mnie po polsku: — Opróżnić kieszenie. W tym momencie skoczyła na mnie moja Lora — spaniel. W jaki sposób pies dostał się do wnętrza więzienia, ; pozostaje dla mnie do dziś zagadką. Jeden z esesmanów zamierzał psa kopnąć, lecz ten w cywilu powstrzymał go i krzyknął: — Lass! Den Hund nehme ich fur mich! (Zostaw! Psa wezmę dla siebie!) 7 Lora łasiła się, liżąc swym szorstkim językiem moją twarz, ręce i nogi. Ze wzruszenia nie wiedziałem, co robić. Drab w mundurze krzyknął: .— No prędzej! Kiedy opróżniłem kieszenie, zaczął mnie rewidować, sprawdzając, czy wszystko wyjąłem. W tym momen-0ie uderzył mnie w twarz. — A to co? — zapytał wskazując na zegarek, który miałem i o którym zapomniałem. Wierna Lora skoczyła na draba, lecz ten złapał ją za kark i wyrzucił za kratę. Zdjąłem zegarek i natychmiast poprowadzono mnie korytarzem do jakiegoś pomieszczenia. Przez chwilę słyszałem jeszcze skomlenie i szczekanie psa. Drab przyprowadził jakiegoś więźnia, ten natychmiast przystąpił do strzyżenia. Następnie zaprowadzono mnie na pierwsze piętro. Klucznik esesman otworzył drzwi. Zdążyłem przeczytać numer celi: 236. Przestąpiłem próg, drzwi zamknęły się za mną. Spojrzałem w okno zakratowane i «siatkowane. Po szczytach dachów zorientowałem się, że cela, w której się znalazłem, wychodzi na ulicę Leona Sapiehy, róg Łąckiego. Pierwszy raz w życiu znalazłem się w więzieniu. Rozejrzałem się pó celi. Miała wymiary około 4 na 6 metrów. Okno było odemknięte na jakieś 5—8 cm, tj. do oporu kraty, przez tę' szparę wpadało do celi powietrze. W kącie obok drzwi, po lewej stronie, stał jakiś kubeł. Upłynęło może 5 minut, gdy jeden z uwięzionych zapytał mnie: —■ Długo tak pan będzie stał? Poszedłem na środek celi i przywitałem się z towarzyszami niedoli. Było ich sześciu. Nie znałem ani jednego. Zaczęli mnie pytać, kiedy i za co zostałem aresztowany. Odpowiedziałem, że dzisiaj, a za co? No, chyba za to, że jestem Polakiem, dla hitlerowców S to wystarczający powód. Ktoś stwierdził, że odpowiedź moja jest zbyt filozoficzna. —, Wybaczcie — powiedziałem. — Jestem zbyt przejęty tym, co mnie spotkało. Jak się trochę otrząsnę i jako tako odzyskam równowagę, wówczas pogadamy i bliżej poznamy się. Pod wieczór przyniesiono jakąś lurę, którą nazwano-kawą. Po tej „kolacji" —■ spanie. W celi ani jednego sprzętu. Złożyłem marynarkę, która miała mi służyć za poduszkę, i na podłodze ułożyłem się do snu. Ale nie mogłem zasnąć. Leżąc rozmyślałem o tym, co mnie spotkało. Zastanawiałem się, kto doniósł do gestapo o mojej bytności we Lwowie i kto podał im miejsce mego zamieszkania. Kiedy usnąłem, nie wiem. Rano pobudka. Drzwi celi otworzyły się. Jeden z kolegów krzyknął: — Achtung! Wszyscy stają na baczność, a on melduje: — Herr Unterscharfuhrer, Zelle 236, sieben Haftlin-ge, alles in Ordnung! (Panie plutonowy, cela 236, siedmiu więźniów, wszystko w porządku!) „Herr Unterscharfuhrer" popatrzył na nas i poszedł dalej. Przed progiem dwóch więźniów rozlewa kawę do puszek po konserwach i daje nam po kawałku chleba. Około południa do naszej celi przybyło dalszych 14 więźniów. Było nas już 21 osób. Zaduch okropny, pot leje się ciurkiem po całym ciele, do tego smród z kibla niemożliwy. Był okres, że na przestrzeni 24 metrów kwadratowych było nas trzydziestu sześciu. Na obiad dają nam tzw. mehlzuppe, czyli wodę zagotowaną z otrębami. Myć nam się wcale nie pozwalają. Koszule nasze z brudu nabrały stalowego koloru. Za to podłoga musi błyszczeć. W tym celu dali nam dwie butelki, i przez cały dzień polerujemy nimi . 9 klepkę po klepce. Tak mijają tygodnie. Wody nie o-trzymujemy. Czasami tylko, w drodze łaski, dwa razy w tygodniu wylewają na nas pół wiadra wody. I to ma być mycie. Zdążyliśmy się już dokładnie poznać. Od czasu do czasu w nocy wyciągają kogoś z celi, a rano przyprowadzają zbitego, zmaltretowanego, bez przytomności. Wówczas cały dzień w celi panuje cisza i każdy myśli, kiedy na niego przyjdzie kolej. Po czterech czy pięciu tygodniach dowiedziałem się, że zostałem aresztowany przez grupę „Nachtigall". Tak więc miałem ,,zaszczyt" być aresztowany przez ten sam batalion, dowodzony przez profesora doktora The-■ odora Oberlandera, który w dniach 2—4 lipca 1941 roku w jarach Wzgórz Wóleckich urządził masakrę wybitnych uczonych — profesorów Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie i Politechniki Lwowskiej. Jak mi wiadomo, poniosły wówczas śmierć takie sławy, jak: profesorowie Witold Nowicka, Tadeusz Ostrowski, Kazimierz Bartel, Antoni Łomnicki, Roman Witkiewicz, Tadeusz Boy-Żeleński i wielu innych. Była to rzeź Bogu ducha winnych ludzi, nie mająca, modni zdaniem, sobie równej. Jedynym ich przestępstwem było to, że byli Polakami i uczonymi na miarę światową. W masakrze tej brał udział sam dr Oberlander. , Grupa „Nachtigall" weszła do Lwowa natychmiast po wkroczeniu armii niemieckiej. Składała się z ukraińskich nacjonalistów, szkolonych specjalnie do tego rodzaju akcji, a lista uczonych lwowskich , była już wcześniej przygotowana w Krakowie. Gdy dowiedziałem się, że i ja zostałem przez tę grupę aresztowany, ciarki przeszły po moim ciele. Przypomniałem sobie, co w pierwszych dniach okupacji opowiadali . .szeptem mieszkańcy okolicy Wóleckiej i co mówili o 10 ulicy Abrahamowiczów, gdzie w II Domu Technika i' bursie obrał sobie kwaterę dr Oberlander. Czekałem tylko chwili, kiedy zostanę wezwany na przesłuchanie. Co ze mną będzie? W tym napięciu u-pływał dzień po dniu. Już myślałem, że zapomnieli o mnie, gdy oto na początku września 1941 roku zostałem wywołany z celi. Po czterech tygodniach usłyszałem po raz pierwszy swoje nazwisko. Ogarnął mnie niepokój. Dreszcz przechodził przez całe- ciało. Dokąd mnie wzywają? Co mnie czeka? Na korytarzu podszedł do mnie esesman i powiedział, krótko: — Komm! Schodzimy schodami na dół. Krata otwiera się, korytarz, druga krata. Jesteśmy przy wyjściu. Esesman wszedł do jakiegoś pokoju, po chwili wychodzi. Znów otwiera się krata i przyłączył się drugi esesman. Jesteśmy na ulicy. Na chwilę zamroczyło mnie świeże powietrze. Esesman prowadzi w prawo. Skręcamy w stronę ulicy Pełczyńska ej, do dawnego gmachu Miejskich Zakładów Elektrycznych, obecnej siedziby gestapo. Przechodząc korytarzem widzę ludzi stojących twarzą do ściany z rękami założonymi na kark. Esesmani zaprowadzili mnie na drugie piętro i kazali zaczekać. Po chwili wezwano mnie do pokoju, w którym za biurkiem siedział jakiś potężny drab w mundurze SS. Kiedy wszedłem drab wysunął szufladę biurka, a w niej zobaczyłem dwa pistolety, harap, jedną rękawiczkę skórzaną z naszytymi kawałkami skóry i kastet. Potem wyciągnął z teczki zapisany pismem maszynowym papier i podał mi. Przez chwilę nic nie widziałem; litery były jakby zamazane, skakały i zachodziły jedna na drugą. Nie mogłem się skupić, przed oczami miałem to kastet, to harap, to rękawicę i pi- li stolety. Naraz usłyszałem: „Also!" Ten krzyk wyrwał mnie z odrętwienia. Próbowałem się skupić, ale i tak nie wiedziałem dokładnie, co czytam. Zdołałem tylko zorientować się, że był to protokół zawierający spis rzeczy, jakie znajdowały się w moim mieszkaniu w dniu aresztowania. I znowu usłyszałem ponaglające: „Also unterschreiben!" (Podpisać!) Szybko podpisałem. Drab ów schował papier i zaczął bawić się „zabawkami" znajdującymi się w szufladzie. Po jakichś pięeiu minutach — dla mnie. to było pięć wieków — wszedł mój konwojent, wyprowadził mnie z pokoju i sprowadził do piwnic. Mocnym uderzeniem w kark zostałem wepchnięty do celi piwnicznej. Tam już czekało na mnie dwóch rosłych osiłków, którzy zaraz wzięli się „do roboty". Posypały się na moją głowę ciosy. Z nosa i z uszu zaczęła mi się sączyć krew. Po chwili dali spokój. Do celi wszedł ten, który był przedtem w pokoju na piętrze. W ręku miał harap. O Boże, co to będzie? — pomyślałem. — Te draby gotowe zakatować mnie na śmierć! — Kannst du deutsdh sprechen? (Mówisz po niemiecku?) — zapytał ten z harapem. — Etwas (trochę) — odpowiedziałem. — Gdzie jest profesor Stanisław Zakrzewski? — pytał dalej po niemiecku. Zacząłem mówić, że profesor Zakrzewski już od trzech lat nie żyje i że to nie jest żaden mój krewny (profesor Stanisław Zakrzewski —• wybitny historyk — był wykładowcą Uniwersytetu Jana Kazimierza). Zapytał więc, gdzie jest mój ojciec. — Nie wiem — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Jak to, nie wiesz?! — krzyknął i zaczął mnie smagać tym harapem. A zaraz potem jeszcze raz zapytał: 12 — Gdzie twój ojciec? Znowu zacząłem tłumaczyć,, że nie wiem, że ojca widziałem ostatni raz w lipcu lub na początku sierpnia 1939 roku i od tamtej pory nie wiem, co się z nim dzieje. Dolali mi jeszcze, a na odchodne powiedzieli: — Dzisiaj masz dość, może sobie przypomnisz do następnego razu. Wyprowadzony z gmachu gestapo widziałem, jak esesmani ustawieni w podwójny szpaler z harapami i karabinami w ręku ludzi przepędzanych przez; ów szpaler po prostu walili gdzie popadło. Jeśli który u-padł, kopali go w głowę. Widok okropny. Pierwszy raz widziałem coś tak makabrycznego i sam przeżywałem podobne męki. Nie wiedziałem i nawet nie przypuszczałem, że zobaczę jeszcze gorsze bestialstwa i sam również będę je przeżywał. A na ulicy tymczasem zwyczajny ruch. Słońce świeci łagodnym, wrześniowym blaskiem, przechodnie idą obok gmachu gestapo i na pewno nikt nie przypuszcza, co się tam wewnątrz dzieje. Zakrwawiony, obolały, popychany przez swoich „o-piekunów", dowlokłem się na Łąckiego. I znów jestem w celi. Cisza. Wszyscy patrzą na mnie. Wtem Stasio Dawidek woła: — Jak ty wyglądasz, Jasiu! Co tam było? Powiedz! — Ano nic — odpowiedziałem. — Dali mi jakiś protokół do podpisania i na tym koniec. Dopiero po obiedzie opowiedziałem im, co przeszedłem i oo widziałem. Któryś z kolegów „pocieszył" mnie, że to dopiero wstęp. Teraz zobaczyłem, jak niektórzy byli wychudzeni. Żadnych paczek przecież nie otrzymywaliśmy. Od spania na gołej twardej podłodze na biodrach .potworzyły nam się rany. Dzień po dniu mijał. Ten, kogo wywołano, już do 13 celi nie wracał. Żadnej możności porozumienia się, nawet stukanie w ścianę nić nie dawało. Kwiecień 1942'roku. Zostałem po raz drugi wywołany z celi. Już na sam dźwięk mojego nazwiska zrobiło mi się słabo. I znowu prowadzą mnie do gestapo na ulicę Pełczyńska. Zadaję sobie w duchu pytania: czego oni ode mnie chcą, co mnie czeka? W gestapo przyjął mnie jakiś oficer w czarnym mundurze — SS lub SD —■ nie pamiętam. Grzecznie poprosił, bym usiadł. Ta grzeczność wydała mi się podejrzana. Stałem się czujny. Oficer zapytał przez tłumacza, jak się czuję, w odpowiedzi bąknąłem coś pod nosem. Następnie spytał, czy przypomniałem sobie, gdzie jest mój ojciec. Zacząłem wyjaśniać to, co mówiłem już poprzednim razem: że ojca nie widziałem od lipca lub sierpnia 39 roku. — A dlaczego nie widziałeś się później z ojcem? — W latach 1938—39 pracowałem w Rzeszowie w COP-ie, Centralnym Okręgu Przemysłowym, przy budowie bloków mieszkalnych dla Towarzystwa Osiedli Robotniczych. Wybuch wojny zastał mnie w Krakowie i- tam już pozostałem. Od rodziców nie miałem żadnych wiadomości. Gdy wojska niemieckie zajęły Lwów, natychmiast przyjechałem do Lwowa i już 1 lipca 1941 roku wieczorem byłem w domu. Okazało się, że matka moja nie żyje, zmarła 22 maja 1941 roku, a o ojcu niczego nie mogłem się dowiedzieć. Dalej zapytano mnie, co robiłem w Krakowie. — Pracowałem w składzie desek Józefa Rusina na ulicy Mogilskiej w charakterze rachmistrza. — Jakie znajomości miałeś w Krakowie? Z kim się kontaktowałeś ? 14 Odpowiedziałem, że żadnych kontaktów nie miałem i nie zawierałem żadnych znajomości. — To sobie zaraz przyponapisz — powiedział! oficer i zaczęło się katowanie. Co się ze mną działo, nie pamiętam. Straciłem przytomność. Ocknąłem się w samochodzie na podwórzu więzienia. Zmasakrowanego zawlekli mnie do celi. Dopiero nazajutrz przyszedłem jako tako. do siebie. Zacząłem sobie przypominać wczorajszy dzień. A więc byłem na przesłuchaniu. Jestem cały obolały, mam spuchniętą twarz, nos, oczy. Zęby powybijane. Współtowarzysze niedoli przypatrują mi się w milczeniu. Nie pytają o nic, bo i po co? Zresztą nawet mówić nie mogę. Po trzech dniach znowu prowadzą mnie na Pełczyńska. Ten sam esesman, untersturmfuhrer, bo tak do niego zwracają się — pyta: -— No jak, już sobie przypomniałeś? Siadaj. Dlaczego w Krakowie wyprowadziłeś się z ulicy Krupniczej ? — Krążyły pogłoski, że obywatele niemieccy mają całą kamienicę zająć, więc wolałem zawczasu wyprowadzić się... — Wyprowadzić się czy zniknąć? — i z tyłu uderzenie w kark, aż z krzesła spadłem. — Czy znasz Ferdynanda Hoffera? Błyskawiczna myśl: Ferdynand... już wiem, o co chodzi. Dlaczego mnie o to pytają? Na wszelki wypadek mówię: — Nie, nie znam żadnego Hoffera. — Nie znasz Hoffera? Ferdynanda nie znasz? — W tym momencie poczułem ból w uszach. — A frau Rohr znasz? — Tak, frau Rohr znam z widzenia. Mieszkała w tej samej kamienicy, to jest na Krupniczej 34. 15 — No a Ferdynanda nie znasz? Zaraz przypomnimy sobie... — Ferdynand? Może 4o ten szofer z organizacji Todt? Owszem, znałem go tyle, o ile. Podjeżdżał na Krupnicza 34, ale do kogo to nie wiem. — Du schweine Hund, nie wiesz? — i grad uderzeń posypał się na moją głowę. — A nie rozmawiałeś z nim? — Jeśli pytanie, która godzina, czy gdzie znajduje się taka a taka ulica, jest rozmową, to tak, bo o niczym innym nie rozmawialiśmy. — No, już coś sobie zaczynasz przypominać. A teraz: co robiłeś poza pracą w- składzie drzewa? Z kim się spotykałeś? O czym rozmawialiście? — Z nikim się nie spotykałem. Już mówiłem, że nie zawierałem żadnych znajomości. Znowu fala uderzeń. Zemdlałem. Po ocknięciu się zobaczyłem, jak ten untersturmfuhrer spojrzał na zegarek i mrugnięciem dał znak wyprowadzenia mnie. Wróciłem do celi. Po paru dniach poczułem się lepiej. Ból nieco zelżał, szum w uszach minął. Zacząłem rozmyślać. Pragnąłem zwierzyć się komuś, podzielić nurtującymi mnie wątpliwościami. Ale komu? Może Stasiowi Dawidkowi, może Drapale — niegdyś dobremu bramkarzowi lwowskiego klubu „Czarni", którego dobrze znałem. Ale jak tu porozmawiać, kiedy w celi jest tylu obcych? Sam biję się z myślami, pomału próbuję przeanalizować cały przebieg przesłuchań... PRZED ARESZTOWANIEM Zastanawiając się nad przyczyną mego aresztowania, sięgam pamięcią do pierwszych dni wojny. I jak w kalejdoskopie przesuwają się przed oczami obrazy mego życia w Krakowie do chwili aresztowania. 16 W październiku w „Renesansie", kawiarni na rogu ulicy Karmelickiej i Dunajewskiego w Krakowie, poznałem dwóch panów: Bronisława i Stanisława Szwarców — nazwisko oczywiście nieprawdziwe, prawdziwego nigdy nie dowiedziałem się. Pochodzili z Poznania. Stanisław miał lat 33, Bronisław — 36. Po kilku spotkaniach zaprzyjaźniliśmy się. W rozmowach obydwaj zachowywali dużą powściągliwość, toteż wiedzieli o mnie znacznie więcej, niż ja o nich. Razu pewnego powiedziałem im, że wybieram się do Łodzi odwiedzić przyjaciela. Zapytali, czy na długo. — Nie — odpowiedziałem — na trzy-cztery dni. — Jak pan, panie Janku, będzie w Łodzi, to proszę się tam dobrze rozejrzeć. Po przyjeździe opowie nam pan, co pan zobaczył. Dziewiątego listopada byłem już w Łodzi. Udałem się na ulicę Sienkiewicza, do mieszkania państwa Wierzchowskich. Niestety, Jurek, mój kolega, przebywał na Anstata, tj. w gestapo. Jego ojciec, inżynier Wierzchowski radził mi, bym długo w Łodzi nie pozostawał. — Gestapo szaleje, panie Janku, aresztowania, wyrzucanie rodzin z mieszkań, niczego nie pozwalają zabierać ze sobą, brutalnie biją, przepędzając do samochodów i wywożąc w nieznane. Postanowiłem jednak pozostać dzień lub dwa w Łodzi, by trochę popatrzeć na panoszenie się „herrenvol-ku". 11 listopada na rynku bałuckim powieszono 3 Polaków. Widok niesamowity. Bezwładne ciała ludzkie chybocące się na wietrze. W dniu tym ogłoszono, że Łódź nazywa się Litzmannstadt i że obszar ten wcielony został do Reichu. A więc zostałem odcięty od reszty okupowanego kraju. Łódź ''przystrojona flagami z hackenkreuzem. Na 2-А my żyjemy dalej 17 * л sklepach, restauracjach pełno napisów: „Nur fur Deutsche" — Tylko dla Niemców, „Polen eintritt yeirboten" — Polakom wstęp wzbroniony, „Hier spricht man nur ■ deutsch" — Tu mówi się tylko po niemiecku. Pożegnałem sdę z państwem Wierzchowskimi, współczując im i ubolewając z powodu nieszczęścia, jakie ich spotkało, i udałem się na dworzec kolejowy. Ale jak wydostać się z Łodzi? Wykupiłem bilet pierwszej klasy do Krakowa. Kręcąc się po peronie, przystanąłem obok trzech oficerów Luftwaffe. Z oderwanych słów ich rozmowy zorientowałem się, że wszyscy trzej jadą do Krakowa. Szybka decyzja. Kupiłem gazety hitlerowskie jak „Vólkischer Beobachter", „Das Reich" i jeszcze jakąś gadzinóWkę i czekałem, n.e zwracając na siebie uwagi. Dyskretnie obserwowałem oficerów, kiedy i do" którego wagonu będą wsiadać. Plan mój był prosty, ale i ryzykowny: udam się za nimi i usiądę w tym samym przedziale, „zatopię się" w lekturze ga-dzinówek,. by nie nawiązywać żadnej konwersacji i tak może uda mi się dotrzeć do Koluszek, tj. do granicy Generalnej Guberni. Potem przejdę do innego przedziału lub w ogóle do innego wagonu. Tak też uczyniłem. W odległości trzech kroków szedłem za oficerami, wsiadłem za nimi do przedziału i przepychając się do okna, by być jak najdalej od drzwi, powiedziałem nawet: — Gestatten, meine Herren. (Przepraszam, moi panowie). Niemcy rozlokowali się i zaczęli rozmawiać między sobą. Z dumą mówili o szybkim zwycięstwie nad Polską, opowiadali ze śmiechem, jak to, zniżając lot, strzelali z samolotów do bezbronnej ludności. Jednocześnie zwracali się w moją stronę, szukając aprobaty. Cóż miałem robić? Byłem w arcytrudnej sytuacji. Więc zacząłem uśmiechać się i potakiwać: 18 — Ja, ja, daB war ein wunder Meisterstuck, ein richtiger Blitzkrieg! (Tak, tak, to było cudowne, sztuka mistrzowska!) Potem zacząłem ziewać i powiedziałem jakby do siebie: — Ich bin so mude (Jestem taki zmęczony)... Do przedziału wszedł jakiś wysoki dygnitarz kolejowy — poznałem to po złotych epoletach jego munduru. Ułożyłem się wygodnie w kącie, wyciągnąłem: jak najdalej nogi — byłem w butach z cholewami i w popielatych bryczesach z gabardyny — i obłożywszy się gazetami tak, by tytuły ich były widoczne, udawałem, że śpię. Przedtem jeszcze położyłem bilet kolejowy na podstawce przy oknie. Ponieważ pora była dość późna — już po 22-ej — więc zacząłem naprawdę drzemać. Ale i oficerom rozmowa już się nie kleiła, a monotonny turkot kół i ich pogrążył w drzemce. Nagle na korytarzu ruch. Widocznie zbliżamy się do Koluszek, do granicy. Mocniej wtuliłem głowę w boczne oparcie siedzenia i nadal udaję głęboko śpiącego. Lecz oto rozsuwają się drzwi przedziału i słyszę: Heil Hitler! Niemcy w przedziale odpowiedzieli: — Heil! — Sind hier alle Deutsche? (Wszyscy są tutaj Niemcami ?) — pada pytanie. — Ja —■ odpowiada ten wysoki dygnitarz Reichs-bahnu. Konduktor sprężyście zasalutował i nie sprawdzając biletów zasunął 'drzwi przedziału. Kącikiem oka widziałem, że za nim, za konduktorem, stał mundurowy w zielonym mundurze i jakiś cywil. Gdzież by konduktor sprawdzał tak wysokich rangą dygnitarzy niemieckich! Pociąg ruszył. Odetchnąłem z ulgą. „No, udało się, Jasiu — mówię w duchu do siebie — ten numer ci wyszedł". Trzeba jednak pamiętać, że było 19 to dopiero w sześć tygodni po kampanii wrześniowej i hitlerowcy pewni siebie, upojeni zwycięstwem, nie byli tak bardzo rygorystyczni i nie kontrolowali tak ściśle na granicy swoich obywateli. Zastanawiam się, co dalej robić, jak się teraz z tego przedziału urwać. Bo Niemcy po tej drzemce mogą nawiązać znowu konwersację i wtedy okaże się, że z moją niemczyzną jest nie za bardzo. Owszem, niektóre częściej używane zwroty wymawiałem poprawnie i z właściwym akcentem, ale biegle rozmawiać nie mógłbym. Jest to pociąg pospieszny, a więc mogę wysiąść w Radomsku lub w Częstochowie. Postanawiam, że wysiądę w Częstochowie. Nie chcę dalej ryzykować, gdyż w Poraju za Częstochową znowu granica. Poraj leży na prawym brzegu Warty i ten skrawek ziemi też przyłączony został do „Wielkiej Rzeszy". Radomsko. Wychodzę na korytarz na papierosa. Postanawiam, że na korytarzu pozostanę aż do Częstochowy, a w Częstochowie wejdę z powrotem do przedziału, zabiorę walizeczkę i płaszcz i nura w tłum na peron! Dwóch oficerów po chwili także- wyszło na korytarz. Na szczęście już Częstochowa. Flegmatycznym ruchem zabieram z przedziału swoje rzeczy, mówię: Also auf Wiedersehen (Do zobaczenia) — i już jestem na peronie. Udaję się do poczekalni. W bufecie wypijam herbatę — już erzac, namiastka. Rozglądam się. Wszędzie pełno Niemców. Wychodzę na ulicę przed dworcem. Nie o-podal spostrzegam dwóch kolejarzy. Przybliżyłem się do nich. Słyszę, jak narzekają na Niemców. Podchodzę więc i pytam: — Panowie, jak można najbezpieczniej i najlepiej dostać się do Krakowa? Popatrzyli na mnie. — A pan skąd? го — Przyjechałem z Łodzi. Udało mi się przeszwar-cować na granicy w Koluszkach, ale nie chcę ryzykować przejazdu w Poraju. — No to jedź pan lepiej na Kielce, a w Kielcach złap pan warszawski pociąg na Kraków. Podziękowałem i udałem się znowu na dworzec. * Jestem w Kielcach. Tu wykupiłem bilet na pospieszny do Krakowa, też pierwszej klasy (wówczas jeszcze nie było zakazu jeżdżenia Polakom pociągami pospiesznymi i pierwszą klasą, ale oczywiście były już wyodrębnione wagony z napisami: „Nur fur Deutsche"). Stojąc w korytrzu przy oknie i patrząc na pejzaż mijanych pól i osiedli poczułem instynktownie, że ktoś mnie obserwuje. Wolno czynię obrót w kierunku mego przedziału i widzę: przy sąsiednim przedziale stoi mężczyzna nieco starszy ode mnie, lat około trzydziestu, w klapie ma wpięty żółty znak „'tryzuba" — godło ukraińskiej organizacji nacjonalistycznej. Już, we Lwowie było mi wiadomo, że organizacja ta była finansowana przez hitlerowców. Odwróciłem się do okna. Dlaczego on mi się tak przypatruje? Niewątpliwie musi pochodzić ze Lwowa bądź ze Stanisławowa, w każdym razie z tych terenów. Zapaliłem papierosa. Nieznajomy po chwili podszedł do mnie, poprosił o ogień. Podałem mu pudełko zapałek. To jest tylko pretekst, żeby rozpocząć ze mną rozmowę — pomyślałem, i nie pomyliłem się. Po chwili, zwracając mi zapałki zagadnął: — Przepraszam pana, ale zdaje mi się, że pana znam albo przypomina mi pan kogoś znajomego... —■ Możliwe — odrzekłem. Zwróciłem uwagę, że z klapy jego marynarki znik- ał nął znaczek „tryzuba", ale nie dałem niczego po sobie poznać. —■ Pan do Krakowa jedzie? — zapytał. — Tak — odpowiedziałem. Przeprosił i zwracając mi zapałki, skierował się do swojego przedziału. Postałem jeszcze chwilę. Myśli kłębią mi się w głowie. Kto to może być? W każdym razie w moich oczach zdekonspirował się, odpinając ten znaczek. Myślał pewnie, że go wcześniej nie zauważyłem. W każdym razie wiem już, z kim mam do czynienia, i trzeba się mieć na baczności. Tak, ale skoro on mnie Obserwuje, to widocznie musi mnie znać. Na razie — pomyślałem — nie mam co zaprzątać sobie tym głowy. Po kilku dniach spotkałem w cukierni Noworolskie-go, tzw. Noworola, w Sukiennicach, moich przyjaciół poznaniaków — Bronisława i Stanisława. Opowiedziałem im, co widziałem w Łodzi i jaką miałem podróż. Wysłuchali i tyle. * Do kamienicy, w której mieszkałem, przy ulicy Krupniczej 34, wprowadziła się Niemka. Wkrótce wiedziałem, że nazywa się R5hr i jest zatrudniona w Fropa-gandaamt — Urzędzie * Propagandy, instytucji podległej Goebełsowi. Propagandaamt mieścił się na pi. Szczepańskim. Frau Rohr była głośna w obcowaniu i despotyczna-Na ulicy pozdrawiała Niemców hitlerowskim pozdrowieniem, podnosząc prawą rękę w górę. Groziła, że wszystkich mieszkańców tego domu powyrzuca — rausschmeiBen. Wszyscy nazywali ją „gestapówką". 22 * W styczniu 1940 roku rozeszła się wiadomość, że na stacji towarowej podstawiono pociąg z Gdyni. Podobno w wagonach towarowych znajdują się zmarznięte kobiety i dzieci. Natychmiast udałem się na poszukiwanie moich poznaniaków. Zastałem ich w „Renesansie". Wiadomość o transporcie już dotarła do nich. Z miejsca udaliśmy się na dworzec towarowy. Zastaliśmy tam pełno ludzi. Siostry zakonne rozdawały gorące mleko, herbatę, kawę oraz zupę i chleb. Na peronach rozpalono żelazne kosze. Zima 1939—40 roku była ostra. Temperatura spadała poniżej minus 30 stopni. Przypominała surową zimę z 1928—29 roku. Zbliżyliśmy się do wagonów. Widok był makabryczny. Na podłodze leżały zamarznięte ciała . niemowląt i starszych dzieci, a także kobiet. Rozlegał się płac? i lament przemarzniętych do ostatnich granic matek i dzieci. Jak się dowiedzieliśmy, hitlerowcy nie wysiedlali tych ludzi, lecz brutalnie, jak kto stał, wyrzucali z domów, oddzielając kobiety i dzieci od mężczyzn. Opornych na miejscu rozstrzeliwali. Kobiety z dziećmi ładowali na samochody i wieźli na dworzec. Na dworcu w bydlęcych wagonach trzymali je całą dobę, a potem ponad dwa dni wieźli z Gdyni do Krakowa. Uratowały się tylko osoby, które były w środku wagonu. W czasie jazdy pociągu temperatura w wagonach spadała poniżej minus 40 stopni, a więc kobiety czy dzieci, które stały pod ścianami, zamarzały na śmierć. Pomoc dla nieszczęsnych rozszerzono. Siostry zakonne chodziły po domach rodzin krakowskich, prosząc o przyjęcie na noclegi bądź darowanie odzieży i butów dla kobiet i dzieci. 23 Oczywiście i my rzuciliśmy się na miasto zbierać odzież. Ze swoich rzeczy także przynieśliśmy co było możliwe do okrycia się. Ten bestialski hitlerowski czyn wzbudził w Polakach nową falę nienawiści do okupanta. Przed świętami wielkanocnymi, w czasie czynienia tak zwanych porządków, znalazłem dokument — pismo wydane mi przez konsulat węgierski dla ambasady węgierskiej w Warszawie, które miało mi ułatwić o-trzymanie paszportu do Węgier. Pismo to było wystawione w języku węgierskim. Przy spotkaniu z Bronisławem i Stanisławem powiedziałem im o tym i pokazałem pismo. Zainteresowali się nim. __ Wiesz co, Jasiu, zatrzymaj ten dokument i nie zgub go, on się może jeszcze przydać — poradzili. Po tym styczniowym wydarzeniu przeszliśmy już na „ty". Przy następnym spotkaniu Bronisław zaraz na początku spytał mnie o pismo. Uspokoiłem go, pokazując ów papierek. — Jasiu, czy masz do nas zaufanie? — spytał nagle. — Oczywiście, że mam. — A czy wiesz, co to jest ZWZ? — Wiem i od dawna się domyślałem, że do tej organizacji należycie. Domyślam się też, że Szwarc to nie jest wasze prawdziwe nazwisko. Chyba przybraliście je od „przeszwarcowania się" z Poznania do Krakowa — powiedziałem ze śmiechem. — To nie jest ważne, Jasiu. Najważniejsze jest to, że wojna dopiero się zaczęła i musimy walczyć dalej. Fakt, że hitlerowcy nas pobili, nie oznacza dla nas końca walki. Ale walczyć musimy z ukrycia. Patrz, co 34 się dzieje... Inteligencję polską gubernator Frank rozkazał aresztować i wysyłać do obozów koncentracyjnych. Na ulicach łapanki. Do Rzeszy na przymusowe roboty wywożą nawet czternastoletnich chłopaków. Terror w stosunku do ludności polskiej dopiero się zaczyna. Rabują nasz majątek narodowy, grabią zbiory z Zamku Królewskiego w Warszawie i z Wawelu. Polskość chcą zniszczyć do ona... To była święta racja. — A teraz słuchaj — mówił dalej Bronisław — ty z tym papierem węgierskim będziesz nam potrzebny i pomocny.^ Będziemy się już rzadko spotykali, ponieważ obaj ze Stanisławem mamy wiele spraw do załatwienia, musimy jeździć po całej Guberni. Ty natomiast w każdą niedzielę o godzinie 12 kręć się przy kościele Mariackim. Jeśli usłyszysz słowo „Lengyel", co po węgiersku znaczy „Polak", to idź za tym osobnikiem i gdy on w jakimś wybranym miejscu zatrzyma się, ty też się zatrzymaj i powiedz: „Magyar" — („Węgier"). Wówczas otrzymasz od niego paczuszkę albo kopertę. Dostaniesz też instrukcję, gdzie masz się udać na spotkanie, by tę przesyłkę przekazać. Rozpoznanie będzie przy użyciu tego samego hasła: „Lengyel" i „Magyar". Na razie nie musisz więcej wiedzieć, tak będzie lepiej. Z czasem zostaniesz bardziej wtajemniczony. A w razie gdybyś wpadł w jakąś łapankę lub gdyby cię legitymowano, mów, że jesteś Węgrem i pokazuj to pismo z konsulatu. Jest na nim pieczęć z godłem węgierskim, a to dla zwykłego, mundurowego Niemca będzie wystarczające. Chyba że miałbyś pecha i spotkałbyś hitlerowca, który by znał język węgierski. To wtedy ratuj się, jak potrafisz, zrozumiałeś? I tak rozpoczęła się moja „tajemnicza" praca konspiracyjna. Na przestrzeni kilku miesięcy jeździłem do Częstochowy, Krynicy, Radomia, Nowego Targu, Ra- 25 domska i Warszawy z paczuszkami czy kopertami na umówione miejsca i oddawałem je komu należało. Trzy razy byłem legitymowany w łapance. Raz w Krakowie. Gdy wychodziłem z tego „kotła", esesman zatrzymał mnie, żądając Ausweis. Wyjmując owo pismo z konsulatu węgierskiego mówiłem: — Ich bin ein Uingar, mein lieber Herr. (Jestem Węgrem, mój miły panie). Esesman popatrzył na mnie i powiedział: — Bitte. To zrozumiałe, że mocno byłem w strachu. Wyszedłszy z kordonu odetchnąłem. Potem miałem jeszcze dwie tego rodzaju wpadki, ale szczęśliwie cało wychodziłem z opresji. Terror w stosunku do ludności polskiej nasilał się z dnia na dzień. Słyszało się o masowych aresztowaniach w każdym mieście, o wysiedlaniu rodzin polskich i żydowskich z dzielnic mających komfortowe mieszkania i wprowadzaniu się tam rodzin niemieckich. Racje żywnościowe dla Polaków były coraz to mniejsze. I tak na przykład Polacy otrzymywali 1400 gramów chleba tygodniowo, 400 gramów mięsa miesięcznie. Za niedostarczenie kontyngentu płodów rolnych chłopu polskiemu groziło natychmiastowe rozstrzelanie bez sądu. Było to zarządzenie generalnego gubernatora okupowanych ziem polskich dr. Hansa Franka. Nastąpiła rekwizycja większych sklepów, hurtowni, warsztatów, składów i fabryk zarówno polskich, jak i żydowskich. Zabierano także kina, teatry, kawiarnie i restauracje. Całym tym majątkiem zarządzał w imieniu władz okupacyjnych tzw. Treuhander, tj. Zarząd Powierniczy, którego członkowie rekrutowali się z Niemców i vołksdeutschów. Polakom uczęszczającym do kina najczęściej młodzież polska dyskretnie oblewała ubrania atramentem, a nawet kwasem solnym, by odechciało im się korzy- 26 stania z tej rozrywki i wzbogacania (kiesy owym treu-handerom.' Ułożony został nawet taki slogan: „Tylko świnie siedzą w kinie, a Polacy w Oświęcimie". Slogan ten wypisywano na murach w sąsiedztwie kin. Dla pełniejszego zobrazowania ówczesnej sytuacji muszę dodać, że Polacy, którzy pracowali u Niemców, zarabiali 300 do 350 zł miesięcznie, z tego należało opłacić czynsz, światło i opał, tak że na życie pozostawało 100—150 zł, a masło na czarnym rynku kosztowało do 200 zł za kilogram. Ciężkie czasy okupacyjne do dziś mam jako żywo w pamięci. Nie było dnia na okupowanym terenie kraju, by nie rozstrzeliwano w masowych egzekucjach Polaków pod byle pretekstem. Ale powracam do rozmyślań w celi więzienia lwowskiego nad przyczyną mego aresztowania. Z Ferdynandem Hofferem spotykałem się często. Był to Tyrolczyk, pochodził z Grazu, ze starej tyrolskiej rodziny; jak mi mówił — jego prapradziad brał udział w jakimś powstaniu o wolność Tyrolu. Ferdynand Hoffer był przeciwnikiem reżimu hitlerowskiego. Zadekował się w organizacji Todta jako kierowca i woził jakiegoś inżyniera w randze majora. Często podwoził go do owej „frau Rohr". Z Ferdynandem Hofferem nieraz rozmawiałem na temat polityki. Mówiliśmy o terrorze wobec ludności polskiej i żydowskiej, o „błyskawicznym" zwycięstwie wojsk hitlerowskich nad krajami Europy, o tym, że chociaż przemysł Europy pracuje dla nich pełną parą, wszystko to skończy się na pewno fatalnie dla Hitlera. Pewnego majowego dnia 1941 roku przy ulicy Floriańskiej spotkałem tamtego Ukraińca z pociągu War- Z"i szawa__Kraków w towarzystwie frau Róhr. Mocno mi się przyglądał i byłem przekonany, że obydwoje o mnie rozmawiali. Poczułem się niepewnie. Moich przyjaciół, Bronisława i Stanisława, w Krakowie już nie było, przenieśli się do Warszawy i miałem czekać na wiadomość od nich. Opowiedziałem więc o tym spotkaniu Hofferowi- Obiecał mi dowiedzieć się czegoś w tej sprawie. Po dwóch czy trzech dniach powiadomił mnie, że ten Ukrainiec nazywa się Antonowicz i żebym miał się na baczności, bo w aucie, gdy wiózł swego majora i frau Rohr, padło moje nazwisko i że mają się moją osobą zainteresować. On sam wyjeżdża do Francji z majorem. Wobec takiej sytuacji radził mi zniknąć. Posłuchałem tej rady. Następnego dnia, nie wymel-j dowując się, wyjechałem do Krynicy, po dwóch dniach wróciłem do Krakowa, nocowałem po kilka nocy przy ulicy Długiej 4 i Warszawskiej 1, a następnie wyjechałem' do Rzeszowa. Tam zastałem ogromny ruch wojski w kierunku na wschód. Jasne już było, że Hitler szy-| kuje napaść na Związek Radziecki. Życzyłem mu, aby. go spotkało to samo, co Napoleona w 1812 roku. Jeśli aresztowano mnie po trzech dniach pobytu wel Lwowie — rozmyślałem — to znaczy, że byłem ści-| gany *. Dalej rozumowałem, że o Bronisławie i Stanisławie! nic nie wiedzą, a tylko o moich kontaktach z Ferdynandem Hofferem. Ten był zagorzałym antyhitlerow-j cem i musiał im we Francji zniknąć. Zapewne go poszukują, a mnie trzymają do konfrontacji, jeśli go złapią. Dlatego jeszcze mnie nie wykończyli... * Potwierdzenie moich ówczesnych domysłów znalazłem wiele lat później w archiwum Muzeum na Majdanku, gdzie w księdze osób poszukiwanych przez niemieckie władze bezpieczeństwa na s. 561 pod nr. Ksp. 14 488 znajduje się dotycząca mnie notatka: „Jan Zakrzewski, geboren 29 11912 in Lemberg" (... urodzony 2911912 г. we Lwowie). Nadszedł listopad 1942 roku. 12 listopada do naszej celi wrzucono zbitego młodego chłopaka. Było to gdzieś około godziny 20. Całą noc jęczał. Dopiero nad ranem dowiedzieliśmy się, co „przeskrobał". Otóż 11 listopada urządził na cmentarzu Łyczakowskim manifestację. Mianowicie na grobach żołnierskich powtykał biało--czerwone chorągiewki i przy tej robocie go nakryli. Nazywał się Ryszard Kiss-Orski. Pamiętam, że miał wówczas 17 lub 18 lat. W tym też czasie na funkcję dostał się Józef Niedzielski i Staszek Tomaniewski. Od nich to otrzymywaliśmy skąpe wiadomości ze świata. Od „Pepiego", tj. Józka Niedzielskiego, dowiedziałem się, że hitlerowcy dostają wielkie baty pod Stalingradem. To nas trochę podniosło na- duchu. Staszka Tomaniewskiego znałem jeszcze z czasów gimnazjalnych. Po przyjeździe do Lwowa, na dwa dni przed moim aresztowaniem, spotkałem go na placu Mariackim. Staszek wiedział, że przebywałem w Krakowie, pytał o pracę konspiracyjną i o stosunki panujące pod okupacją hitlerowską. Odpowiedziałem mu, że przy następnym spotkaniu u mnie w domu lub u niego na te tematy porozmawiamy. Niestety, do ponownego spotkania już nie doszło, gdyż zostałem aresztowany. Staszek Tomaniewski został aresztowany w lipcu 1942 roku jako podejrzany o udział w zamachu na oficera Luftwaffe w parku niedaleko basenu kąpielowego „Żelazna Woda". Należał do AK i nosił pseudonim „Stary". Do ruchu oporu został wciągnięty przez Adę Pilarską, która miała kiosk tytoniowy u zbiegu |Ulic Zyblikiewicza, Pełczyńskiej i placu Św. Zofii. Był tam punkt kontaktowy, skąd Tomaniewski zabierał pra- 28 29 sę podziemną do kolportowania. Ada Pilarska została aresztowana wraz z mężem, który później zginął na Majdanku, i z bratem Józefem Boberem. O kontaktach z innymi więźniami nie było mowy. Na spacery nas nie wyprowadzano, natomiast kilka razy tygodniowo wywożono więźniów na tzw. Łysą Górę, niedaleko „Wysokiego Zamku", gdzie u stóp tej góry ich rozstrzeliwano. Byliśmy w stałym napięciu i strachu, kiedy nas na ten mord wywołają. Tak mijały dni i tygodnie. , . Minęły też "drugie święta Bożego Narodzenia, które niczym nie różniły się od codziennego dnia. Mruczando pośpiewaliśmy kolędy i życzyliśmy sobie wszystkiego najlepszego, a przede wszystkim rychłego powrotu! do domu. 31 stycznia 1943 roku na korytarzach więziennych! zapanował ruch. Otwierano celę za celą, słychać było' niemieckie okrzyki: „Schnell, schnell". Nadsłuchujemy, nie możemy wywnioskować, co się dzieje. Czy może wywożą za miasto i „do piachu", gdyż tam odbywały ■ się-egzekucje. Wtem judasz odchyla się i „Pepi" mówi: „Jasiu, transport". Transport, ale gdzie? Co nas czeka? Rysiek Kiss-Orski, który był wesołego usposobienia (zdołał do tego czasu wydobrzeć), klepnął mnie po ple3 cach i woła: „Jasiu, dobra nasza! Na pewno wiozą nas-do Niemiec na roboty do jakiegoś bauera. Ty mówisz po niemiecku, damy sobie radę". Na rozmyślania nie było już czasu, cela otwiera się i esesman wywołuje nasze nazwiska. Każą zabierać swoje rzeczy. Co mam zabrać, skoro prócz wytartych spodni, podartej koszuli i marynarki nic nie mam? Rysiek bierze kurtkę i z Dawidkiem wychodzimy, reszta kolegów została w celi. Zebrali nas na podwórzu i pooddawali nam dokumenty i zegarki. To mnie zastanowiło. Czyżby zwolnienie? Ale chyba nie. "Przecież jest nas tu na pcd- 30 wórzu kilkuset, o takim masowym zwolnieniu nie może być mowy. Rozglądam się i widzę znajome twarze. Jest inż-. Kozłowski, Barczyński — dyrektor szkoły handlowej, jest „Pepi", Tomaniewski, Olech, Targalski, Giebułitowicz i wielu innych. Pytam, co jest? Odpowiadają, że transport, ale dokąd — nikt nie wie. U jednych widzę przygnębienie, drudzy prowadzą ożywione rozmowy. Niektórzy mają zamiar zwiać z transportu. Zbliżam się do tej grupy. Planują w drodze wyrwać deski z podłogi wagonu i tym sposobem opus-, cić się na tory. Pomysł dobry, czym jednak wyłamać deski w wagonie? Ale może i na to znajdzie się jakaś rada. Zajeżdżają ciężarówki kryte brezentem, a gestapowcy pałkami i kolbami karabinów zaganiają nas do nich. Jedziemy przez miasto. Jest wieczór. Po zakrętach zorientowałem się, że wiozą nas na dworzec główny. Tam już pełno Niemców, którzy zaganiają nas do wagonów kolejowych. Zapędzono i mnie, a wraz ze mną Dawidka i Ryśka. W wagonie są też kobiety i młodzież. Po kilku godzinach pociąg ruszył. Ścisk nieopisany. Ciemno. Potrzeby fizjologiczne trzeba było załatwiać na miejscu. Pociąg wlecze się, to przystaje na pustkowiach, to znów dalej jedzie. Z planowanej ucieczki nic nie wyszło. Całą naszą grupę porozdzielano po różnych wagonach. Zostałem sam wśród obcych i w tych warunkach o organizowaniu ucieczki nie mogło być mowy. I tak rano 2 lutego 1943 roku dobrnęliśmy, na miejsce przeznaczenia. MAJDANEK — A my żyjemy dalej -• U PROGU PIEKŁA Pociąg stanął. Odsuwają się drzwi i: „Raus! Raus! Aber sohnell!" — piski, krzyki, płacz, przekleństwa. Jedni wyskakują z wagonów, drudzy zsuwają się bezwładnie, innych wyrzucają na ziemię, na tory; Wszyscy zmarznięci na kość. Po prawej i po lewej stronie, z tyłu za wagonami, wszędzie pełno esesmanów. Biją, kopią, krzyczą, pędzą to w jedną, to w drugą stronę, czyniąc zamieszanie — jednym słowem piekło. Rozglądamy się, gdzie jesteśmy. Z jednej stro-;пу torów parkan, z drugiej — mur z cegły, dalej po prawej stronie szlaban. Ktoś mówi, że to Lublin. Ustawiamy się w piątki i marsz. Zaraz za szlabanem skręcamy w lewo i idziemy, a właściwie wleczemy się noga za nogą, lekko pod górę. Po około półgodzinnym marszu oczom naszym ukazał się niecodzienny widok. Po prawej stronie drogi zobaczyliśmy całe miasto baraków otoczonych drutami. Skręcamy w prawo na ukos. Dostrzegam jakiegoś człowieka z pejczem w ręku, którego strój — spodnie czarne (bryczesy) z czerwonymi lampasami, kurtka niebieska z żółtymi wyłogami, zapięta pod szyję, kolorowa czapka i buty z cholewami — przypomina uniform pogromcy zwierząt w cyrku. O naiwności! Oglądam się dookoła i szukam masztu cyrkowego. Obok idzie „Pepi", więc do niego mówię: 35 -i Józiu, gdzieś tu cyrk musi być, patrz, jacyś cyrkowcy tu stoją. A on na to: — Coś ty, głupi? Esesmani popędzają nas. Widzimy jakieś wieże, podwójny kordon drutów kolczastych. Prowadzą nas dalej, potem skręcamy w lewo. Po oddzieleniu kobiet zapędzono nas do jakiegoś baraku. Tutaj dowiedzieliśmy się, że jesteśmy na III polu w obozie koncentracyjnym, którego nazwa brzmi Majdanek. jj Barak długości około 40, a szerokości 10 metrów, w nim cztery rzędy trzypiętrowych nar. Kazano nam! się rozbierać i kłaść spać, bo już o trzeciej rano będzie pobudka i apel. Trudno opisać, w jakim stanie fizycznym i moralnym znajdowaliśmy się. Zmarznięci, głodni, wyczerpani podróżą, apatyczni i zrezygnowani stoimy i nie wiemy, co począć. Wtem wchodzi w polskim zniszczonym mundurze wojskowym jakiś Więzień i oznajmia nam, żej dostaniemy kawę. Nawiasem mówiąc, był to jeden zj tych więźniów Żydów, którego cechował naprawdę ser-,] deczny, koleżeński stosunek do innych więźniów i któ-; ry przez cały okres pobytu na III polu pomagał innym] jak tylko mógł. Pochodził z Warszawy, nazwiska jego, niestety, nie pamiętam. Został zabrany do niewoli z kampanii wrześniowej 1939 roku. Po pół godzinie przyniesiono nam kawę. Nie było czym pić, żadnych naczyń, więc można sobie wyobrazić, co się w baraku działo. Istna Sodoma i Gomora. Jacyś ludzie zaczęli nas bić, gdzie popadło, wreszcie rzucono w nas jakimiś zardzewiałymi puszkami od konserw, dziurawymi miskami i innymi naczyniami. Nie miałem siły walczyć o ten „dar". Stałem, jak gdybym 36 wrósł w podłogę, oparty o belkę, w letnim ubraniu, w podartej koszuli. Takich jak ja było więcej. Ktoś podał mi puszkę z kawą. Boże! Od trzech dni pierwszy ciepły płyn. Ktoś inny podsunął mi kawałek chleba. Kawa rozpłynęła się po moich wnętrznościach i poczułem ożywcze ciepło. Potem dowlokłem się do nar. Jakaż ulga! „Miękka" deska i jakiś kawałek łacha. Po dziewiętnastu miesiącach spania na twardej podłodze wydaje mi się wprost, że to hrabiowskie łoże. Z tym uczuciem zasypiam. W nocy budzi mnie gwar, krzyk. Więźniowie funkcyjni skaczą po narach, biją i krzyczą to po polsku, to po niemiecku: —-j Wstawać k... wasza mać! Aufstehen! Patrzę na zegarek. Godzina 3.20. Pierwszy raz uprzytomniłem sobie, że jestem przecież posiadaczem zegarka. Każą nam pozamiatać, ale czym? W baraku tłok, jest nas około pięciuset więźniów. Wyjść nie wolno. Co robić? Jak zamiatać? Ten bałagan trwa do godziny piątej. O 5-tej pozwalają nam wyjść. Ciemno. Znowóż krzyczą: „Apel!, Apel!" Ustawiają nas w piątki. Bałagan trwa. Jakoś trudno ustawić się w pięciu rzędach tak, by jeden drugiego krył. Kilku więźniów biegnie z jednego końca szeregu do drugiego i sprawdza stan — jak się później okazało, więźniowie ci pełnili funkcje tz w. blokowych. Ten warszawski Żyd prosi, błaga nas, byśmy stali równo i niech Bóg broni, by któryś się poruszył, gdy esesman będzie sprawdzał stan. Inni jego koledzy pouczali nas kijami i pejczami. Do godziny 7 ćwiczono z nami „Mutzen ab", tj. czapki zdjąć, i „Mutzen auf" — czapki nałożyć. Godzina 7. Rozpoczyna się właściwy apel. Blokowy krzyczy: „Achtung! Mutzen ab!" i coś tam melduje esesmanowi. Jakiś drab w uniformie pogromcy zwierząt ryczy „Ruhe!" Stojący przede mną jakiś kolega 37 niedoli wiercił się. Ten w uniformie pogromcy pod biegł do niego, jednym uderzeniem rękojeścią pejczl poprzez głowę zwalił go na ziemię i paroma kopnięl ciami obcasem wykończył. Była to pierwsza ofiara naJ szego transportu, a jej oprawcą — kapo Schmuck. Tai oto poznałem „cyrk". Po dwóch godzinach stania wróciliśmy do baraku. ZaJ braliśmy się do sprzątania. Blokowy wezwał 20 spo-śród nas i wyszedł z nimi z pola. Okazało się, że poszli po kawę (wówczas jeszcze nie na każdym polu znajdo-wała się kuchnia). Przyniesiono wreszcie kawę i chlebl Rozdano nam po pajdce chleba (około 12 dkg) i roz-r'; lano kawę. Popatrzyłem na swoje naczynie — zar-j dzewiałą i dziwnego pochodzenia puszkę od konserwl lecz cóż, trudno, głód silniejszy. Przezwyciężyłem! wstręt i piję. Znowu trochę ciepłego płynu w żołądku/' Do obiadu blokowy ćwiczył z nami na polu „Mutzeni ab" i „Mutzen auf". Pora obiadowa. Do tych samych naczyń nalano nam „zupę", była to znana mi z wię* zienia bruMew. W czasie obiadu dowiedziałem się, że na naszym polu znajdują się więźniowie z Pawiaka. Niektórzy z nich zaczęli handlować chlebem, papierosami. Tak minęły dwa dni, dwa dni „nowego świata", „nowego ładu", nowego rozkładu dnia. W tym czasie z bicia, z wyczerpania, z psychicznego załamania się zginęło na III polu około 400 osób. Na trzeci dzień grupami zaprowadzono nas do tzw.] PoMtischeabteilung. Tam nastąpiło sprawdzenie паї szych personaliów i dano nam zawieszone na drucika blaszki z wytłoczonym numerem. Od tej chwili pnzesta-J łem być Janem Zakrzewskim, a stałem się „Haftling nr 1619" *. * Jak wynika z dokumentów przechowywanych w Muzeum na Majdanku, byłem czwartym z kolei posiadaczem numeru 1619. as Wróciliśmy do baraku, dano nam kawę, tym razem obeszło się bez apelu. Nazajutrz zaraz po apelu wyprowadzono nas znowu z pola. W baraku, który znajdował się obok łaźni, polecono nam się rozebrać, dano worki i kazano nasze ubrania wraz z zawartością wpakować do tych worków, przedtem wypełniając blankiet, w którym wpisywaliśmy zawartość oraz imię, nazwisko i adres *. Z baraku, w którym pakujemy ubrania, do łaźni jest około 80 kroków. Wzdłuż tej drogi esesmani i eses-manki ustawili się w dwuszereg. Musimy do łaźni 'biec nago, a esesmani i esesmanki pejczami poganiają nas. W pierwszym pomieszczeniu łaźni ostrzyżono nas ze wszelkiego owłosienia, następnie przeszliśmy do drugiego pomieszczenia. Były tam prysznice. Szyby powybijane, trzęsiemy się z zimna. Parę kropel wody pospadało na nas i już po kąpieli. Dali nam