JAN ZAKRZEWSKI A my żyjemy dalej... Wspomnienia więźnia Majdanka +&4*hC* WYDAWNICTWO LUBELSKIE Okładkę i stronę tytułową projektował ZBIGNIEW STKZAŁKOWSKI Redaktor MIECZYSŁAW ZAPAŁ Redaktor techniczny MIROSŁAW OGŁAZA Korekta KRYSTYNA AUGUSTYNEK ELŻBIETA LIPNIEWSKA WYDAWNICTWO LUBELSKIE_J_ŁUg^Li!!! Ark. druk. 12,25. Papier druk. tij * В2Х104 cm. Oddano do składama U sty -^ Dru* ukończono w sierpmu_l9£[_Jj_^_------------ bTul^l^is^^^y^rl^nc ^-PKWN' Lublin, ul. Unicka 4. Zam. nr 110. KONIEC WOLNOŚCI • W WIĘZIENIU ~lerr Zakrzewski? — zapytał mnie gość w cywilu. — Jawohl! — odpowiedziałem. Natychmiast dwóch w mundurach SS obstąpiło mnie, a ten w cywilu mówi: — Also mit! Działo się to 5 sierpnia 1941 roku w moim mieszkaniu przy ulicy Boularda we Lwowie. Natychmiast zaprowadzono mnie do czarnego samochodu marki „Mercedes". Ten w cywilu syknął przez zęby: — LonckistraBe. Wiedziałem, co to znaczy: więzienie przy ulicy Łąckiego. ^, Auto pomknęło szybko w kierunku ulicy Kopernika i stanęło przy gmachu dawnej komendy policji, przy ulicy Leona Sapiehy. Otwierają się drzwi i kraty. Jakiś drab mówi do mnie po polsku: — Opróżnić kieszenie. W tym momencie skoczyła na mnie moja Lora — spaniel. W jaki sposób pies dostał się do wnętrza więzienia, ; pozostaje dla mnie do dziś zagadką. Jeden z esesmanów zamierzał psa kopnąć, lecz ten w cywilu powstrzymał go i krzyknął: — Lass! Den Hund nehme ich fur mich! (Zostaw! Psa wezmę dla siebie!) 7 Lora łasiła się, liżąc swym szorstkim językiem moją twarz, ręce i nogi. Ze wzruszenia nie wiedziałem, co robić. Drab w mundurze krzyknął: .— No prędzej! Kiedy opróżniłem kieszenie, zaczął mnie rewidować, sprawdzając, czy wszystko wyjąłem. W tym momen-0ie uderzył mnie w twarz. — A to co? — zapytał wskazując na zegarek, który miałem i o którym zapomniałem. Wierna Lora skoczyła na draba, lecz ten złapał ją za kark i wyrzucił za kratę. Zdjąłem zegarek i natychmiast poprowadzono mnie korytarzem do jakiegoś pomieszczenia. Przez chwilę słyszałem jeszcze skomlenie i szczekanie psa. Drab przyprowadził jakiegoś więźnia, ten natychmiast przystąpił do strzyżenia. Następnie zaprowadzono mnie na pierwsze piętro. Klucznik esesman otworzył drzwi. Zdążyłem przeczytać numer celi: 236. Przestąpiłem próg, drzwi zamknęły się za mną. Spojrzałem w okno zakratowane i «siatkowane. Po szczytach dachów zorientowałem się, że cela, w której się znalazłem, wychodzi na ulicę Leona Sapiehy, róg Łąckiego. Pierwszy raz w życiu znalazłem się w więzieniu. Rozejrzałem się pó celi. Miała wymiary około 4 na 6 metrów. Okno było odemknięte na jakieś 5—8 cm, tj. do oporu kraty, przez tę' szparę wpadało do celi powietrze. W kącie obok drzwi, po lewej stronie, stał jakiś kubeł. Upłynęło może 5 minut, gdy jeden z uwięzionych zapytał mnie: —■ Długo tak pan będzie stał? Poszedłem na środek celi i przywitałem się z towarzyszami niedoli. Było ich sześciu. Nie znałem ani jednego. Zaczęli mnie pytać, kiedy i za co zostałem aresztowany. Odpowiedziałem, że dzisiaj, a za co? No, chyba za to, że jestem Polakiem, dla hitlerowców S to wystarczający powód. Ktoś stwierdził, że odpowiedź moja jest zbyt filozoficzna. —, Wybaczcie — powiedziałem. — Jestem zbyt przejęty tym, co mnie spotkało. Jak się trochę otrząsnę i jako tako odzyskam równowagę, wówczas pogadamy i bliżej poznamy się. Pod wieczór przyniesiono jakąś lurę, którą nazwano-kawą. Po tej „kolacji" —■ spanie. W celi ani jednego sprzętu. Złożyłem marynarkę, która miała mi służyć za poduszkę, i na podłodze ułożyłem się do snu. Ale nie mogłem zasnąć. Leżąc rozmyślałem o tym, co mnie spotkało. Zastanawiałem się, kto doniósł do gestapo o mojej bytności we Lwowie i kto podał im miejsce mego zamieszkania. Kiedy usnąłem, nie wiem. Rano pobudka. Drzwi celi otworzyły się. Jeden z kolegów krzyknął: — Achtung! Wszyscy stają na baczność, a on melduje: — Herr Unterscharfuhrer, Zelle 236, sieben Haftlin-ge, alles in Ordnung! (Panie plutonowy, cela 236, siedmiu więźniów, wszystko w porządku!) „Herr Unterscharfuhrer" popatrzył na nas i poszedł dalej. Przed progiem dwóch więźniów rozlewa kawę do puszek po konserwach i daje nam po kawałku chleba. Około południa do naszej celi przybyło dalszych 14 więźniów. Było nas już 21 osób. Zaduch okropny, pot leje się ciurkiem po całym ciele, do tego smród z kibla niemożliwy. Był okres, że na przestrzeni 24 metrów kwadratowych było nas trzydziestu sześciu. Na obiad dają nam tzw. mehlzuppe, czyli wodę zagotowaną z otrębami. Myć nam się wcale nie pozwalają. Koszule nasze z brudu nabrały stalowego koloru. Za to podłoga musi błyszczeć. W tym celu dali nam dwie butelki, i przez cały dzień polerujemy nimi . 9 klepkę po klepce. Tak mijają tygodnie. Wody nie o-trzymujemy. Czasami tylko, w drodze łaski, dwa razy w tygodniu wylewają na nas pół wiadra wody. I to ma być mycie. Zdążyliśmy się już dokładnie poznać. Od czasu do czasu w nocy wyciągają kogoś z celi, a rano przyprowadzają zbitego, zmaltretowanego, bez przytomności. Wówczas cały dzień w celi panuje cisza i każdy myśli, kiedy na niego przyjdzie kolej. Po czterech czy pięciu tygodniach dowiedziałem się, że zostałem aresztowany przez grupę „Nachtigall". Tak więc miałem ,,zaszczyt" być aresztowany przez ten sam batalion, dowodzony przez profesora doktora The-■ odora Oberlandera, który w dniach 2—4 lipca 1941 roku w jarach Wzgórz Wóleckich urządził masakrę wybitnych uczonych — profesorów Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie i Politechniki Lwowskiej. Jak mi wiadomo, poniosły wówczas śmierć takie sławy, jak: profesorowie Witold Nowicka, Tadeusz Ostrowski, Kazimierz Bartel, Antoni Łomnicki, Roman Witkiewicz, Tadeusz Boy-Żeleński i wielu innych. Była to rzeź Bogu ducha winnych ludzi, nie mająca, modni zdaniem, sobie równej. Jedynym ich przestępstwem było to, że byli Polakami i uczonymi na miarę światową. W masakrze tej brał udział sam dr Oberlander. , Grupa „Nachtigall" weszła do Lwowa natychmiast po wkroczeniu armii niemieckiej. Składała się z ukraińskich nacjonalistów, szkolonych specjalnie do tego rodzaju akcji, a lista uczonych lwowskich , była już wcześniej przygotowana w Krakowie. Gdy dowiedziałem się, że i ja zostałem przez tę grupę aresztowany, ciarki przeszły po moim ciele. Przypomniałem sobie, co w pierwszych dniach okupacji opowiadali . .szeptem mieszkańcy okolicy Wóleckiej i co mówili o 10 ulicy Abrahamowiczów, gdzie w II Domu Technika i' bursie obrał sobie kwaterę dr Oberlander. Czekałem tylko chwili, kiedy zostanę wezwany na przesłuchanie. Co ze mną będzie? W tym napięciu u-pływał dzień po dniu. Już myślałem, że zapomnieli o mnie, gdy oto na początku września 1941 roku zostałem wywołany z celi. Po czterech tygodniach usłyszałem po raz pierwszy swoje nazwisko. Ogarnął mnie niepokój. Dreszcz przechodził przez całe- ciało. Dokąd mnie wzywają? Co mnie czeka? Na korytarzu podszedł do mnie esesman i powiedział, krótko: — Komm! Schodzimy schodami na dół. Krata otwiera się, korytarz, druga krata. Jesteśmy przy wyjściu. Esesman wszedł do jakiegoś pokoju, po chwili wychodzi. Znów otwiera się krata i przyłączył się drugi esesman. Jesteśmy na ulicy. Na chwilę zamroczyło mnie świeże powietrze. Esesman prowadzi w prawo. Skręcamy w stronę ulicy Pełczyńska ej, do dawnego gmachu Miejskich Zakładów Elektrycznych, obecnej siedziby gestapo. Przechodząc korytarzem widzę ludzi stojących twarzą do ściany z rękami założonymi na kark. Esesmani zaprowadzili mnie na drugie piętro i kazali zaczekać. Po chwili wezwano mnie do pokoju, w którym za biurkiem siedział jakiś potężny drab w mundurze SS. Kiedy wszedłem drab wysunął szufladę biurka, a w niej zobaczyłem dwa pistolety, harap, jedną rękawiczkę skórzaną z naszytymi kawałkami skóry i kastet. Potem wyciągnął z teczki zapisany pismem maszynowym papier i podał mi. Przez chwilę nic nie widziałem; litery były jakby zamazane, skakały i zachodziły jedna na drugą. Nie mogłem się skupić, przed oczami miałem to kastet, to harap, to rękawicę i pi- li stolety. Naraz usłyszałem: „Also!" Ten krzyk wyrwał mnie z odrętwienia. Próbowałem się skupić, ale i tak nie wiedziałem dokładnie, co czytam. Zdołałem tylko zorientować się, że był to protokół zawierający spis rzeczy, jakie znajdowały się w moim mieszkaniu w dniu aresztowania. I znowu usłyszałem ponaglające: „Also unterschreiben!" (Podpisać!) Szybko podpisałem. Drab ów schował papier i zaczął bawić się „zabawkami" znajdującymi się w szufladzie. Po jakichś pięeiu minutach — dla mnie. to było pięć wieków — wszedł mój konwojent, wyprowadził mnie z pokoju i sprowadził do piwnic. Mocnym uderzeniem w kark zostałem wepchnięty do celi piwnicznej. Tam już czekało na mnie dwóch rosłych osiłków, którzy zaraz wzięli się „do roboty". Posypały się na moją głowę ciosy. Z nosa i z uszu zaczęła mi się sączyć krew. Po chwili dali spokój. Do celi wszedł ten, który był przedtem w pokoju na piętrze. W ręku miał harap. O Boże, co to będzie? — pomyślałem. — Te draby gotowe zakatować mnie na śmierć! — Kannst du deutsdh sprechen? (Mówisz po niemiecku?) — zapytał ten z harapem. — Etwas (trochę) — odpowiedziałem. — Gdzie jest profesor Stanisław Zakrzewski? — pytał dalej po niemiecku. Zacząłem mówić, że profesor Zakrzewski już od trzech lat nie żyje i że to nie jest żaden mój krewny (profesor Stanisław Zakrzewski —• wybitny historyk — był wykładowcą Uniwersytetu Jana Kazimierza). Zapytał więc, gdzie jest mój ojciec. — Nie wiem — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Jak to, nie wiesz?! — krzyknął i zaczął mnie smagać tym harapem. A zaraz potem jeszcze raz zapytał: 12 — Gdzie twój ojciec? Znowu zacząłem tłumaczyć,, że nie wiem, że ojca widziałem ostatni raz w lipcu lub na początku sierpnia 1939 roku i od tamtej pory nie wiem, co się z nim dzieje. Dolali mi jeszcze, a na odchodne powiedzieli: — Dzisiaj masz dość, może sobie przypomnisz do następnego razu. Wyprowadzony z gmachu gestapo widziałem, jak esesmani ustawieni w podwójny szpaler z harapami i karabinami w ręku ludzi przepędzanych przez; ów szpaler po prostu walili gdzie popadło. Jeśli który u-padł, kopali go w głowę. Widok okropny. Pierwszy raz widziałem coś tak makabrycznego i sam przeżywałem podobne męki. Nie wiedziałem i nawet nie przypuszczałem, że zobaczę jeszcze gorsze bestialstwa i sam również będę je przeżywał. A na ulicy tymczasem zwyczajny ruch. Słońce świeci łagodnym, wrześniowym blaskiem, przechodnie idą obok gmachu gestapo i na pewno nikt nie przypuszcza, co się tam wewnątrz dzieje. Zakrwawiony, obolały, popychany przez swoich „o-piekunów", dowlokłem się na Łąckiego. I znów jestem w celi. Cisza. Wszyscy patrzą na mnie. Wtem Stasio Dawidek woła: — Jak ty wyglądasz, Jasiu! Co tam było? Powiedz! — Ano nic — odpowiedziałem. — Dali mi jakiś protokół do podpisania i na tym koniec. Dopiero po obiedzie opowiedziałem im, co przeszedłem i oo widziałem. Któryś z kolegów „pocieszył" mnie, że to dopiero wstęp. Teraz zobaczyłem, jak niektórzy byli wychudzeni. Żadnych paczek przecież nie otrzymywaliśmy. Od spania na gołej twardej podłodze na biodrach .potworzyły nam się rany. Dzień po dniu mijał. Ten, kogo wywołano, już do 13 celi nie wracał. Żadnej możności porozumienia się, nawet stukanie w ścianę nić nie dawało. Kwiecień 1942'roku. Zostałem po raz drugi wywołany z celi. Już na sam dźwięk mojego nazwiska zrobiło mi się słabo. I znowu prowadzą mnie do gestapo na ulicę Pełczyńska. Zadaję sobie w duchu pytania: czego oni ode mnie chcą, co mnie czeka? W gestapo przyjął mnie jakiś oficer w czarnym mundurze — SS lub SD —■ nie pamiętam. Grzecznie poprosił, bym usiadł. Ta grzeczność wydała mi się podejrzana. Stałem się czujny. Oficer zapytał przez tłumacza, jak się czuję, w odpowiedzi bąknąłem coś pod nosem. Następnie spytał, czy przypomniałem sobie, gdzie jest mój ojciec. Zacząłem wyjaśniać to, co mówiłem już poprzednim razem: że ojca nie widziałem od lipca lub sierpnia 39 roku. — A dlaczego nie widziałeś się później z ojcem? — W latach 1938—39 pracowałem w Rzeszowie w COP-ie, Centralnym Okręgu Przemysłowym, przy budowie bloków mieszkalnych dla Towarzystwa Osiedli Robotniczych. Wybuch wojny zastał mnie w Krakowie i- tam już pozostałem. Od rodziców nie miałem żadnych wiadomości. Gdy wojska niemieckie zajęły Lwów, natychmiast przyjechałem do Lwowa i już 1 lipca 1941 roku wieczorem byłem w domu. Okazało się, że matka moja nie żyje, zmarła 22 maja 1941 roku, a o ojcu niczego nie mogłem się dowiedzieć. Dalej zapytano mnie, co robiłem w Krakowie. — Pracowałem w składzie desek Józefa Rusina na ulicy Mogilskiej w charakterze rachmistrza. — Jakie znajomości miałeś w Krakowie? Z kim się kontaktowałeś ? 14 Odpowiedziałem, że żadnych kontaktów nie miałem i nie zawierałem żadnych znajomości. — To sobie zaraz przyponapisz — powiedział! oficer i zaczęło się katowanie. Co się ze mną działo, nie pamiętam. Straciłem przytomność. Ocknąłem się w samochodzie na podwórzu więzienia. Zmasakrowanego zawlekli mnie do celi. Dopiero nazajutrz przyszedłem jako tako. do siebie. Zacząłem sobie przypominać wczorajszy dzień. A więc byłem na przesłuchaniu. Jestem cały obolały, mam spuchniętą twarz, nos, oczy. Zęby powybijane. Współtowarzysze niedoli przypatrują mi się w milczeniu. Nie pytają o nic, bo i po co? Zresztą nawet mówić nie mogę. Po trzech dniach znowu prowadzą mnie na Pełczyńska. Ten sam esesman, untersturmfuhrer, bo tak do niego zwracają się — pyta: -— No jak, już sobie przypomniałeś? Siadaj. Dlaczego w Krakowie wyprowadziłeś się z ulicy Krupniczej ? — Krążyły pogłoski, że obywatele niemieccy mają całą kamienicę zająć, więc wolałem zawczasu wyprowadzić się... — Wyprowadzić się czy zniknąć? — i z tyłu uderzenie w kark, aż z krzesła spadłem. — Czy znasz Ferdynanda Hoffera? Błyskawiczna myśl: Ferdynand... już wiem, o co chodzi. Dlaczego mnie o to pytają? Na wszelki wypadek mówię: — Nie, nie znam żadnego Hoffera. — Nie znasz Hoffera? Ferdynanda nie znasz? — W tym momencie poczułem ból w uszach. — A frau Rohr znasz? — Tak, frau Rohr znam z widzenia. Mieszkała w tej samej kamienicy, to jest na Krupniczej 34. 15 — No a Ferdynanda nie znasz? Zaraz przypomnimy sobie... — Ferdynand? Może 4o ten szofer z organizacji Todt? Owszem, znałem go tyle, o ile. Podjeżdżał na Krupnicza 34, ale do kogo to nie wiem. — Du schweine Hund, nie wiesz? — i grad uderzeń posypał się na moją głowę. — A nie rozmawiałeś z nim? — Jeśli pytanie, która godzina, czy gdzie znajduje się taka a taka ulica, jest rozmową, to tak, bo o niczym innym nie rozmawialiśmy. — No, już coś sobie zaczynasz przypominać. A teraz: co robiłeś poza pracą w- składzie drzewa? Z kim się spotykałeś? O czym rozmawialiście? — Z nikim się nie spotykałem. Już mówiłem, że nie zawierałem żadnych znajomości. Znowu fala uderzeń. Zemdlałem. Po ocknięciu się zobaczyłem, jak ten untersturmfuhrer spojrzał na zegarek i mrugnięciem dał znak wyprowadzenia mnie. Wróciłem do celi. Po paru dniach poczułem się lepiej. Ból nieco zelżał, szum w uszach minął. Zacząłem rozmyślać. Pragnąłem zwierzyć się komuś, podzielić nurtującymi mnie wątpliwościami. Ale komu? Może Stasiowi Dawidkowi, może Drapale — niegdyś dobremu bramkarzowi lwowskiego klubu „Czarni", którego dobrze znałem. Ale jak tu porozmawiać, kiedy w celi jest tylu obcych? Sam biję się z myślami, pomału próbuję przeanalizować cały przebieg przesłuchań... PRZED ARESZTOWANIEM Zastanawiając się nad przyczyną mego aresztowania, sięgam pamięcią do pierwszych dni wojny. I jak w kalejdoskopie przesuwają się przed oczami obrazy mego życia w Krakowie do chwili aresztowania. 16 W październiku w „Renesansie", kawiarni na rogu ulicy Karmelickiej i Dunajewskiego w Krakowie, poznałem dwóch panów: Bronisława i Stanisława Szwarców — nazwisko oczywiście nieprawdziwe, prawdziwego nigdy nie dowiedziałem się. Pochodzili z Poznania. Stanisław miał lat 33, Bronisław — 36. Po kilku spotkaniach zaprzyjaźniliśmy się. W rozmowach obydwaj zachowywali dużą powściągliwość, toteż wiedzieli o mnie znacznie więcej, niż ja o nich. Razu pewnego powiedziałem im, że wybieram się do Łodzi odwiedzić przyjaciela. Zapytali, czy na długo. — Nie — odpowiedziałem — na trzy-cztery dni. — Jak pan, panie Janku, będzie w Łodzi, to proszę się tam dobrze rozejrzeć. Po przyjeździe opowie nam pan, co pan zobaczył. Dziewiątego listopada byłem już w Łodzi. Udałem się na ulicę Sienkiewicza, do mieszkania państwa Wierzchowskich. Niestety, Jurek, mój kolega, przebywał na Anstata, tj. w gestapo. Jego ojciec, inżynier Wierzchowski radził mi, bym długo w Łodzi nie pozostawał. — Gestapo szaleje, panie Janku, aresztowania, wyrzucanie rodzin z mieszkań, niczego nie pozwalają zabierać ze sobą, brutalnie biją, przepędzając do samochodów i wywożąc w nieznane. Postanowiłem jednak pozostać dzień lub dwa w Łodzi, by trochę popatrzeć na panoszenie się „herrenvol-ku". 11 listopada na rynku bałuckim powieszono 3 Polaków. Widok niesamowity. Bezwładne ciała ludzkie chybocące się na wietrze. W dniu tym ogłoszono, że Łódź nazywa się Litzmannstadt i że obszar ten wcielony został do Reichu. A więc zostałem odcięty od reszty okupowanego kraju. Łódź ''przystrojona flagami z hackenkreuzem. Na 2-А my żyjemy dalej 17 * л sklepach, restauracjach pełno napisów: „Nur fur Deutsche" — Tylko dla Niemców, „Polen eintritt yeirboten" — Polakom wstęp wzbroniony, „Hier spricht man nur ■ deutsch" — Tu mówi się tylko po niemiecku. Pożegnałem sdę z państwem Wierzchowskimi, współczując im i ubolewając z powodu nieszczęścia, jakie ich spotkało, i udałem się na dworzec kolejowy. Ale jak wydostać się z Łodzi? Wykupiłem bilet pierwszej klasy do Krakowa. Kręcąc się po peronie, przystanąłem obok trzech oficerów Luftwaffe. Z oderwanych słów ich rozmowy zorientowałem się, że wszyscy trzej jadą do Krakowa. Szybka decyzja. Kupiłem gazety hitlerowskie jak „Vólkischer Beobachter", „Das Reich" i jeszcze jakąś gadzinóWkę i czekałem, n.e zwracając na siebie uwagi. Dyskretnie obserwowałem oficerów, kiedy i do" którego wagonu będą wsiadać. Plan mój był prosty, ale i ryzykowny: udam się za nimi i usiądę w tym samym przedziale, „zatopię się" w lekturze ga-dzinówek,. by nie nawiązywać żadnej konwersacji i tak może uda mi się dotrzeć do Koluszek, tj. do granicy Generalnej Guberni. Potem przejdę do innego przedziału lub w ogóle do innego wagonu. Tak też uczyniłem. W odległości trzech kroków szedłem za oficerami, wsiadłem za nimi do przedziału i przepychając się do okna, by być jak najdalej od drzwi, powiedziałem nawet: — Gestatten, meine Herren. (Przepraszam, moi panowie). Niemcy rozlokowali się i zaczęli rozmawiać między sobą. Z dumą mówili o szybkim zwycięstwie nad Polską, opowiadali ze śmiechem, jak to, zniżając lot, strzelali z samolotów do bezbronnej ludności. Jednocześnie zwracali się w moją stronę, szukając aprobaty. Cóż miałem robić? Byłem w arcytrudnej sytuacji. Więc zacząłem uśmiechać się i potakiwać: 18 — Ja, ja, daB war ein wunder Meisterstuck, ein richtiger Blitzkrieg! (Tak, tak, to było cudowne, sztuka mistrzowska!) Potem zacząłem ziewać i powiedziałem jakby do siebie: — Ich bin so mude (Jestem taki zmęczony)... Do przedziału wszedł jakiś wysoki dygnitarz kolejowy — poznałem to po złotych epoletach jego munduru. Ułożyłem się wygodnie w kącie, wyciągnąłem: jak najdalej nogi — byłem w butach z cholewami i w popielatych bryczesach z gabardyny — i obłożywszy się gazetami tak, by tytuły ich były widoczne, udawałem, że śpię. Przedtem jeszcze położyłem bilet kolejowy na podstawce przy oknie. Ponieważ pora była dość późna — już po 22-ej — więc zacząłem naprawdę drzemać. Ale i oficerom rozmowa już się nie kleiła, a monotonny turkot kół i ich pogrążył w drzemce. Nagle na korytarzu ruch. Widocznie zbliżamy się do Koluszek, do granicy. Mocniej wtuliłem głowę w boczne oparcie siedzenia i nadal udaję głęboko śpiącego. Lecz oto rozsuwają się drzwi przedziału i słyszę: Heil Hitler! Niemcy w przedziale odpowiedzieli: — Heil! — Sind hier alle Deutsche? (Wszyscy są tutaj Niemcami ?) — pada pytanie. — Ja —■ odpowiada ten wysoki dygnitarz Reichs-bahnu. Konduktor sprężyście zasalutował i nie sprawdzając biletów zasunął 'drzwi przedziału. Kącikiem oka widziałem, że za nim, za konduktorem, stał mundurowy w zielonym mundurze i jakiś cywil. Gdzież by konduktor sprawdzał tak wysokich rangą dygnitarzy niemieckich! Pociąg ruszył. Odetchnąłem z ulgą. „No, udało się, Jasiu — mówię w duchu do siebie — ten numer ci wyszedł". Trzeba jednak pamiętać, że było 19 to dopiero w sześć tygodni po kampanii wrześniowej i hitlerowcy pewni siebie, upojeni zwycięstwem, nie byli tak bardzo rygorystyczni i nie kontrolowali tak ściśle na granicy swoich obywateli. Zastanawiam się, co dalej robić, jak się teraz z tego przedziału urwać. Bo Niemcy po tej drzemce mogą nawiązać znowu konwersację i wtedy okaże się, że z moją niemczyzną jest nie za bardzo. Owszem, niektóre częściej używane zwroty wymawiałem poprawnie i z właściwym akcentem, ale biegle rozmawiać nie mógłbym. Jest to pociąg pospieszny, a więc mogę wysiąść w Radomsku lub w Częstochowie. Postanawiam, że wysiądę w Częstochowie. Nie chcę dalej ryzykować, gdyż w Poraju za Częstochową znowu granica. Poraj leży na prawym brzegu Warty i ten skrawek ziemi też przyłączony został do „Wielkiej Rzeszy". Radomsko. Wychodzę na korytarz na papierosa. Postanawiam, że na korytarzu pozostanę aż do Częstochowy, a w Częstochowie wejdę z powrotem do przedziału, zabiorę walizeczkę i płaszcz i nura w tłum na peron! Dwóch oficerów po chwili także- wyszło na korytarz. Na szczęście już Częstochowa. Flegmatycznym ruchem zabieram z przedziału swoje rzeczy, mówię: Also auf Wiedersehen (Do zobaczenia) — i już jestem na peronie. Udaję się do poczekalni. W bufecie wypijam herbatę — już erzac, namiastka. Rozglądam się. Wszędzie pełno Niemców. Wychodzę na ulicę przed dworcem. Nie o-podal spostrzegam dwóch kolejarzy. Przybliżyłem się do nich. Słyszę, jak narzekają na Niemców. Podchodzę więc i pytam: — Panowie, jak można najbezpieczniej i najlepiej dostać się do Krakowa? Popatrzyli na mnie. — A pan skąd? го — Przyjechałem z Łodzi. Udało mi się przeszwar-cować na granicy w Koluszkach, ale nie chcę ryzykować przejazdu w Poraju. — No to jedź pan lepiej na Kielce, a w Kielcach złap pan warszawski pociąg na Kraków. Podziękowałem i udałem się znowu na dworzec. * Jestem w Kielcach. Tu wykupiłem bilet na pospieszny do Krakowa, też pierwszej klasy (wówczas jeszcze nie było zakazu jeżdżenia Polakom pociągami pospiesznymi i pierwszą klasą, ale oczywiście były już wyodrębnione wagony z napisami: „Nur fur Deutsche"). Stojąc w korytrzu przy oknie i patrząc na pejzaż mijanych pól i osiedli poczułem instynktownie, że ktoś mnie obserwuje. Wolno czynię obrót w kierunku mego przedziału i widzę: przy sąsiednim przedziale stoi mężczyzna nieco starszy ode mnie, lat około trzydziestu, w klapie ma wpięty żółty znak „'tryzuba" — godło ukraińskiej organizacji nacjonalistycznej. Już, we Lwowie było mi wiadomo, że organizacja ta była finansowana przez hitlerowców. Odwróciłem się do okna. Dlaczego on mi się tak przypatruje? Niewątpliwie musi pochodzić ze Lwowa bądź ze Stanisławowa, w każdym razie z tych terenów. Zapaliłem papierosa. Nieznajomy po chwili podszedł do mnie, poprosił o ogień. Podałem mu pudełko zapałek. To jest tylko pretekst, żeby rozpocząć ze mną rozmowę — pomyślałem, i nie pomyliłem się. Po chwili, zwracając mi zapałki zagadnął: — Przepraszam pana, ale zdaje mi się, że pana znam albo przypomina mi pan kogoś znajomego... —■ Możliwe — odrzekłem. Zwróciłem uwagę, że z klapy jego marynarki znik- ał nął znaczek „tryzuba", ale nie dałem niczego po sobie poznać. —■ Pan do Krakowa jedzie? — zapytał. — Tak — odpowiedziałem. Przeprosił i zwracając mi zapałki, skierował się do swojego przedziału. Postałem jeszcze chwilę. Myśli kłębią mi się w głowie. Kto to może być? W każdym razie w moich oczach zdekonspirował się, odpinając ten znaczek. Myślał pewnie, że go wcześniej nie zauważyłem. W każdym razie wiem już, z kim mam do czynienia, i trzeba się mieć na baczności. Tak, ale skoro on mnie Obserwuje, to widocznie musi mnie znać. Na razie — pomyślałem — nie mam co zaprzątać sobie tym głowy. Po kilku dniach spotkałem w cukierni Noworolskie-go, tzw. Noworola, w Sukiennicach, moich przyjaciół poznaniaków — Bronisława i Stanisława. Opowiedziałem im, co widziałem w Łodzi i jaką miałem podróż. Wysłuchali i tyle. * Do kamienicy, w której mieszkałem, przy ulicy Krupniczej 34, wprowadziła się Niemka. Wkrótce wiedziałem, że nazywa się R5hr i jest zatrudniona w Fropa-gandaamt — Urzędzie * Propagandy, instytucji podległej Goebełsowi. Propagandaamt mieścił się na pi. Szczepańskim. Frau Rohr była głośna w obcowaniu i despotyczna-Na ulicy pozdrawiała Niemców hitlerowskim pozdrowieniem, podnosząc prawą rękę w górę. Groziła, że wszystkich mieszkańców tego domu powyrzuca — rausschmeiBen. Wszyscy nazywali ją „gestapówką". 22 * W styczniu 1940 roku rozeszła się wiadomość, że na stacji towarowej podstawiono pociąg z Gdyni. Podobno w wagonach towarowych znajdują się zmarznięte kobiety i dzieci. Natychmiast udałem się na poszukiwanie moich poznaniaków. Zastałem ich w „Renesansie". Wiadomość o transporcie już dotarła do nich. Z miejsca udaliśmy się na dworzec towarowy. Zastaliśmy tam pełno ludzi. Siostry zakonne rozdawały gorące mleko, herbatę, kawę oraz zupę i chleb. Na peronach rozpalono żelazne kosze. Zima 1939—40 roku była ostra. Temperatura spadała poniżej minus 30 stopni. Przypominała surową zimę z 1928—29 roku. Zbliżyliśmy się do wagonów. Widok był makabryczny. Na podłodze leżały zamarznięte ciała . niemowląt i starszych dzieci, a także kobiet. Rozlegał się płac? i lament przemarzniętych do ostatnich granic matek i dzieci. Jak się dowiedzieliśmy, hitlerowcy nie wysiedlali tych ludzi, lecz brutalnie, jak kto stał, wyrzucali z domów, oddzielając kobiety i dzieci od mężczyzn. Opornych na miejscu rozstrzeliwali. Kobiety z dziećmi ładowali na samochody i wieźli na dworzec. Na dworcu w bydlęcych wagonach trzymali je całą dobę, a potem ponad dwa dni wieźli z Gdyni do Krakowa. Uratowały się tylko osoby, które były w środku wagonu. W czasie jazdy pociągu temperatura w wagonach spadała poniżej minus 40 stopni, a więc kobiety czy dzieci, które stały pod ścianami, zamarzały na śmierć. Pomoc dla nieszczęsnych rozszerzono. Siostry zakonne chodziły po domach rodzin krakowskich, prosząc o przyjęcie na noclegi bądź darowanie odzieży i butów dla kobiet i dzieci. 23 Oczywiście i my rzuciliśmy się na miasto zbierać odzież. Ze swoich rzeczy także przynieśliśmy co było możliwe do okrycia się. Ten bestialski hitlerowski czyn wzbudził w Polakach nową falę nienawiści do okupanta. Przed świętami wielkanocnymi, w czasie czynienia tak zwanych porządków, znalazłem dokument — pismo wydane mi przez konsulat węgierski dla ambasady węgierskiej w Warszawie, które miało mi ułatwić o-trzymanie paszportu do Węgier. Pismo to było wystawione w języku węgierskim. Przy spotkaniu z Bronisławem i Stanisławem powiedziałem im o tym i pokazałem pismo. Zainteresowali się nim. __ Wiesz co, Jasiu, zatrzymaj ten dokument i nie zgub go, on się może jeszcze przydać — poradzili. Po tym styczniowym wydarzeniu przeszliśmy już na „ty". Przy następnym spotkaniu Bronisław zaraz na początku spytał mnie o pismo. Uspokoiłem go, pokazując ów papierek. — Jasiu, czy masz do nas zaufanie? — spytał nagle. — Oczywiście, że mam. — A czy wiesz, co to jest ZWZ? — Wiem i od dawna się domyślałem, że do tej organizacji należycie. Domyślam się też, że Szwarc to nie jest wasze prawdziwe nazwisko. Chyba przybraliście je od „przeszwarcowania się" z Poznania do Krakowa — powiedziałem ze śmiechem. — To nie jest ważne, Jasiu. Najważniejsze jest to, że wojna dopiero się zaczęła i musimy walczyć dalej. Fakt, że hitlerowcy nas pobili, nie oznacza dla nas końca walki. Ale walczyć musimy z ukrycia. Patrz, co 34 się dzieje... Inteligencję polską gubernator Frank rozkazał aresztować i wysyłać do obozów koncentracyjnych. Na ulicach łapanki. Do Rzeszy na przymusowe roboty wywożą nawet czternastoletnich chłopaków. Terror w stosunku do ludności polskiej dopiero się zaczyna. Rabują nasz majątek narodowy, grabią zbiory z Zamku Królewskiego w Warszawie i z Wawelu. Polskość chcą zniszczyć do ona... To była święta racja. — A teraz słuchaj — mówił dalej Bronisław — ty z tym papierem węgierskim będziesz nam potrzebny i pomocny.^ Będziemy się już rzadko spotykali, ponieważ obaj ze Stanisławem mamy wiele spraw do załatwienia, musimy jeździć po całej Guberni. Ty natomiast w każdą niedzielę o godzinie 12 kręć się przy kościele Mariackim. Jeśli usłyszysz słowo „Lengyel", co po węgiersku znaczy „Polak", to idź za tym osobnikiem i gdy on w jakimś wybranym miejscu zatrzyma się, ty też się zatrzymaj i powiedz: „Magyar" — („Węgier"). Wówczas otrzymasz od niego paczuszkę albo kopertę. Dostaniesz też instrukcję, gdzie masz się udać na spotkanie, by tę przesyłkę przekazać. Rozpoznanie będzie przy użyciu tego samego hasła: „Lengyel" i „Magyar". Na razie nie musisz więcej wiedzieć, tak będzie lepiej. Z czasem zostaniesz bardziej wtajemniczony. A w razie gdybyś wpadł w jakąś łapankę lub gdyby cię legitymowano, mów, że jesteś Węgrem i pokazuj to pismo z konsulatu. Jest na nim pieczęć z godłem węgierskim, a to dla zwykłego, mundurowego Niemca będzie wystarczające. Chyba że miałbyś pecha i spotkałbyś hitlerowca, który by znał język węgierski. To wtedy ratuj się, jak potrafisz, zrozumiałeś? I tak rozpoczęła się moja „tajemnicza" praca konspiracyjna. Na przestrzeni kilku miesięcy jeździłem do Częstochowy, Krynicy, Radomia, Nowego Targu, Ra- 25 domska i Warszawy z paczuszkami czy kopertami na umówione miejsca i oddawałem je komu należało. Trzy razy byłem legitymowany w łapance. Raz w Krakowie. Gdy wychodziłem z tego „kotła", esesman zatrzymał mnie, żądając Ausweis. Wyjmując owo pismo z konsulatu węgierskiego mówiłem: — Ich bin ein Uingar, mein lieber Herr. (Jestem Węgrem, mój miły panie). Esesman popatrzył na mnie i powiedział: — Bitte. To zrozumiałe, że mocno byłem w strachu. Wyszedłszy z kordonu odetchnąłem. Potem miałem jeszcze dwie tego rodzaju wpadki, ale szczęśliwie cało wychodziłem z opresji. Terror w stosunku do ludności polskiej nasilał się z dnia na dzień. Słyszało się o masowych aresztowaniach w każdym mieście, o wysiedlaniu rodzin polskich i żydowskich z dzielnic mających komfortowe mieszkania i wprowadzaniu się tam rodzin niemieckich. Racje żywnościowe dla Polaków były coraz to mniejsze. I tak na przykład Polacy otrzymywali 1400 gramów chleba tygodniowo, 400 gramów mięsa miesięcznie. Za niedostarczenie kontyngentu płodów rolnych chłopu polskiemu groziło natychmiastowe rozstrzelanie bez sądu. Było to zarządzenie generalnego gubernatora okupowanych ziem polskich dr. Hansa Franka. Nastąpiła rekwizycja większych sklepów, hurtowni, warsztatów, składów i fabryk zarówno polskich, jak i żydowskich. Zabierano także kina, teatry, kawiarnie i restauracje. Całym tym majątkiem zarządzał w imieniu władz okupacyjnych tzw. Treuhander, tj. Zarząd Powierniczy, którego członkowie rekrutowali się z Niemców i vołksdeutschów. Polakom uczęszczającym do kina najczęściej młodzież polska dyskretnie oblewała ubrania atramentem, a nawet kwasem solnym, by odechciało im się korzy- 26 stania z tej rozrywki i wzbogacania (kiesy owym treu-handerom.' Ułożony został nawet taki slogan: „Tylko świnie siedzą w kinie, a Polacy w Oświęcimie". Slogan ten wypisywano na murach w sąsiedztwie kin. Dla pełniejszego zobrazowania ówczesnej sytuacji muszę dodać, że Polacy, którzy pracowali u Niemców, zarabiali 300 do 350 zł miesięcznie, z tego należało opłacić czynsz, światło i opał, tak że na życie pozostawało 100—150 zł, a masło na czarnym rynku kosztowało do 200 zł za kilogram. Ciężkie czasy okupacyjne do dziś mam jako żywo w pamięci. Nie było dnia na okupowanym terenie kraju, by nie rozstrzeliwano w masowych egzekucjach Polaków pod byle pretekstem. Ale powracam do rozmyślań w celi więzienia lwowskiego nad przyczyną mego aresztowania. Z Ferdynandem Hofferem spotykałem się często. Był to Tyrolczyk, pochodził z Grazu, ze starej tyrolskiej rodziny; jak mi mówił — jego prapradziad brał udział w jakimś powstaniu o wolność Tyrolu. Ferdynand Hoffer był przeciwnikiem reżimu hitlerowskiego. Zadekował się w organizacji Todta jako kierowca i woził jakiegoś inżyniera w randze majora. Często podwoził go do owej „frau Rohr". Z Ferdynandem Hofferem nieraz rozmawiałem na temat polityki. Mówiliśmy o terrorze wobec ludności polskiej i żydowskiej, o „błyskawicznym" zwycięstwie wojsk hitlerowskich nad krajami Europy, o tym, że chociaż przemysł Europy pracuje dla nich pełną parą, wszystko to skończy się na pewno fatalnie dla Hitlera. Pewnego majowego dnia 1941 roku przy ulicy Floriańskiej spotkałem tamtego Ukraińca z pociągu War- Z"i szawa__Kraków w towarzystwie frau Róhr. Mocno mi się przyglądał i byłem przekonany, że obydwoje o mnie rozmawiali. Poczułem się niepewnie. Moich przyjaciół, Bronisława i Stanisława, w Krakowie już nie było, przenieśli się do Warszawy i miałem czekać na wiadomość od nich. Opowiedziałem więc o tym spotkaniu Hofferowi- Obiecał mi dowiedzieć się czegoś w tej sprawie. Po dwóch czy trzech dniach powiadomił mnie, że ten Ukrainiec nazywa się Antonowicz i żebym miał się na baczności, bo w aucie, gdy wiózł swego majora i frau Rohr, padło moje nazwisko i że mają się moją osobą zainteresować. On sam wyjeżdża do Francji z majorem. Wobec takiej sytuacji radził mi zniknąć. Posłuchałem tej rady. Następnego dnia, nie wymel-j dowując się, wyjechałem do Krynicy, po dwóch dniach wróciłem do Krakowa, nocowałem po kilka nocy przy ulicy Długiej 4 i Warszawskiej 1, a następnie wyjechałem' do Rzeszowa. Tam zastałem ogromny ruch wojski w kierunku na wschód. Jasne już było, że Hitler szy-| kuje napaść na Związek Radziecki. Życzyłem mu, aby. go spotkało to samo, co Napoleona w 1812 roku. Jeśli aresztowano mnie po trzech dniach pobytu wel Lwowie — rozmyślałem — to znaczy, że byłem ści-| gany *. Dalej rozumowałem, że o Bronisławie i Stanisławie! nic nie wiedzą, a tylko o moich kontaktach z Ferdynandem Hofferem. Ten był zagorzałym antyhitlerow-j cem i musiał im we Francji zniknąć. Zapewne go poszukują, a mnie trzymają do konfrontacji, jeśli go złapią. Dlatego jeszcze mnie nie wykończyli... * Potwierdzenie moich ówczesnych domysłów znalazłem wiele lat później w archiwum Muzeum na Majdanku, gdzie w księdze osób poszukiwanych przez niemieckie władze bezpieczeństwa na s. 561 pod nr. Ksp. 14 488 znajduje się dotycząca mnie notatka: „Jan Zakrzewski, geboren 29 11912 in Lemberg" (... urodzony 2911912 г. we Lwowie). Nadszedł listopad 1942 roku. 12 listopada do naszej celi wrzucono zbitego młodego chłopaka. Było to gdzieś około godziny 20. Całą noc jęczał. Dopiero nad ranem dowiedzieliśmy się, co „przeskrobał". Otóż 11 listopada urządził na cmentarzu Łyczakowskim manifestację. Mianowicie na grobach żołnierskich powtykał biało--czerwone chorągiewki i przy tej robocie go nakryli. Nazywał się Ryszard Kiss-Orski. Pamiętam, że miał wówczas 17 lub 18 lat. W tym też czasie na funkcję dostał się Józef Niedzielski i Staszek Tomaniewski. Od nich to otrzymywaliśmy skąpe wiadomości ze świata. Od „Pepiego", tj. Józka Niedzielskiego, dowiedziałem się, że hitlerowcy dostają wielkie baty pod Stalingradem. To nas trochę podniosło na- duchu. Staszka Tomaniewskiego znałem jeszcze z czasów gimnazjalnych. Po przyjeździe do Lwowa, na dwa dni przed moim aresztowaniem, spotkałem go na placu Mariackim. Staszek wiedział, że przebywałem w Krakowie, pytał o pracę konspiracyjną i o stosunki panujące pod okupacją hitlerowską. Odpowiedziałem mu, że przy następnym spotkaniu u mnie w domu lub u niego na te tematy porozmawiamy. Niestety, do ponownego spotkania już nie doszło, gdyż zostałem aresztowany. Staszek Tomaniewski został aresztowany w lipcu 1942 roku jako podejrzany o udział w zamachu na oficera Luftwaffe w parku niedaleko basenu kąpielowego „Żelazna Woda". Należał do AK i nosił pseudonim „Stary". Do ruchu oporu został wciągnięty przez Adę Pilarską, która miała kiosk tytoniowy u zbiegu |Ulic Zyblikiewicza, Pełczyńskiej i placu Św. Zofii. Był tam punkt kontaktowy, skąd Tomaniewski zabierał pra- 28 29 sę podziemną do kolportowania. Ada Pilarska została aresztowana wraz z mężem, który później zginął na Majdanku, i z bratem Józefem Boberem. O kontaktach z innymi więźniami nie było mowy. Na spacery nas nie wyprowadzano, natomiast kilka razy tygodniowo wywożono więźniów na tzw. Łysą Górę, niedaleko „Wysokiego Zamku", gdzie u stóp tej góry ich rozstrzeliwano. Byliśmy w stałym napięciu i strachu, kiedy nas na ten mord wywołają. Tak mijały dni i tygodnie. , . Minęły też "drugie święta Bożego Narodzenia, które niczym nie różniły się od codziennego dnia. Mruczando pośpiewaliśmy kolędy i życzyliśmy sobie wszystkiego najlepszego, a przede wszystkim rychłego powrotu! do domu. 31 stycznia 1943 roku na korytarzach więziennych! zapanował ruch. Otwierano celę za celą, słychać było' niemieckie okrzyki: „Schnell, schnell". Nadsłuchujemy, nie możemy wywnioskować, co się dzieje. Czy może wywożą za miasto i „do piachu", gdyż tam odbywały ■ się-egzekucje. Wtem judasz odchyla się i „Pepi" mówi: „Jasiu, transport". Transport, ale gdzie? Co nas czeka? Rysiek Kiss-Orski, który był wesołego usposobienia (zdołał do tego czasu wydobrzeć), klepnął mnie po ple3 cach i woła: „Jasiu, dobra nasza! Na pewno wiozą nas-do Niemiec na roboty do jakiegoś bauera. Ty mówisz po niemiecku, damy sobie radę". Na rozmyślania nie było już czasu, cela otwiera się i esesman wywołuje nasze nazwiska. Każą zabierać swoje rzeczy. Co mam zabrać, skoro prócz wytartych spodni, podartej koszuli i marynarki nic nie mam? Rysiek bierze kurtkę i z Dawidkiem wychodzimy, reszta kolegów została w celi. Zebrali nas na podwórzu i pooddawali nam dokumenty i zegarki. To mnie zastanowiło. Czyżby zwolnienie? Ale chyba nie. "Przecież jest nas tu na pcd- 30 wórzu kilkuset, o takim masowym zwolnieniu nie może być mowy. Rozglądam się i widzę znajome twarze. Jest inż-. Kozłowski, Barczyński — dyrektor szkoły handlowej, jest „Pepi", Tomaniewski, Olech, Targalski, Giebułitowicz i wielu innych. Pytam, co jest? Odpowiadają, że transport, ale dokąd — nikt nie wie. U jednych widzę przygnębienie, drudzy prowadzą ożywione rozmowy. Niektórzy mają zamiar zwiać z transportu. Zbliżam się do tej grupy. Planują w drodze wyrwać deski z podłogi wagonu i tym sposobem opus-, cić się na tory. Pomysł dobry, czym jednak wyłamać deski w wagonie? Ale może i na to znajdzie się jakaś rada. Zajeżdżają ciężarówki kryte brezentem, a gestapowcy pałkami i kolbami karabinów zaganiają nas do nich. Jedziemy przez miasto. Jest wieczór. Po zakrętach zorientowałem się, że wiozą nas na dworzec główny. Tam już pełno Niemców, którzy zaganiają nas do wagonów kolejowych. Zapędzono i mnie, a wraz ze mną Dawidka i Ryśka. W wagonie są też kobiety i młodzież. Po kilku godzinach pociąg ruszył. Ścisk nieopisany. Ciemno. Potrzeby fizjologiczne trzeba było załatwiać na miejscu. Pociąg wlecze się, to przystaje na pustkowiach, to znów dalej jedzie. Z planowanej ucieczki nic nie wyszło. Całą naszą grupę porozdzielano po różnych wagonach. Zostałem sam wśród obcych i w tych warunkach o organizowaniu ucieczki nie mogło być mowy. I tak rano 2 lutego 1943 roku dobrnęliśmy, na miejsce przeznaczenia. MAJDANEK — A my żyjemy dalej -• U PROGU PIEKŁA Pociąg stanął. Odsuwają się drzwi i: „Raus! Raus! Aber sohnell!" — piski, krzyki, płacz, przekleństwa. Jedni wyskakują z wagonów, drudzy zsuwają się bezwładnie, innych wyrzucają na ziemię, na tory; Wszyscy zmarznięci na kość. Po prawej i po lewej stronie, z tyłu za wagonami, wszędzie pełno esesmanów. Biją, kopią, krzyczą, pędzą to w jedną, to w drugą stronę, czyniąc zamieszanie — jednym słowem piekło. Rozglądamy się, gdzie jesteśmy. Z jednej stro-;пу torów parkan, z drugiej — mur z cegły, dalej po prawej stronie szlaban. Ktoś mówi, że to Lublin. Ustawiamy się w piątki i marsz. Zaraz za szlabanem skręcamy w lewo i idziemy, a właściwie wleczemy się noga za nogą, lekko pod górę. Po około półgodzinnym marszu oczom naszym ukazał się niecodzienny widok. Po prawej stronie drogi zobaczyliśmy całe miasto baraków otoczonych drutami. Skręcamy w prawo na ukos. Dostrzegam jakiegoś człowieka z pejczem w ręku, którego strój — spodnie czarne (bryczesy) z czerwonymi lampasami, kurtka niebieska z żółtymi wyłogami, zapięta pod szyję, kolorowa czapka i buty z cholewami — przypomina uniform pogromcy zwierząt w cyrku. O naiwności! Oglądam się dookoła i szukam masztu cyrkowego. Obok idzie „Pepi", więc do niego mówię: 35 -i Józiu, gdzieś tu cyrk musi być, patrz, jacyś cyrkowcy tu stoją. A on na to: — Coś ty, głupi? Esesmani popędzają nas. Widzimy jakieś wieże, podwójny kordon drutów kolczastych. Prowadzą nas dalej, potem skręcamy w lewo. Po oddzieleniu kobiet zapędzono nas do jakiegoś baraku. Tutaj dowiedzieliśmy się, że jesteśmy na III polu w obozie koncentracyjnym, którego nazwa brzmi Majdanek. jj Barak długości około 40, a szerokości 10 metrów, w nim cztery rzędy trzypiętrowych nar. Kazano nam! się rozbierać i kłaść spać, bo już o trzeciej rano będzie pobudka i apel. Trudno opisać, w jakim stanie fizycznym i moralnym znajdowaliśmy się. Zmarznięci, głodni, wyczerpani podróżą, apatyczni i zrezygnowani stoimy i nie wiemy, co począć. Wtem wchodzi w polskim zniszczonym mundurze wojskowym jakiś Więzień i oznajmia nam, żej dostaniemy kawę. Nawiasem mówiąc, był to jeden zj tych więźniów Żydów, którego cechował naprawdę ser-,] deczny, koleżeński stosunek do innych więźniów i któ-; ry przez cały okres pobytu na III polu pomagał innym] jak tylko mógł. Pochodził z Warszawy, nazwiska jego, niestety, nie pamiętam. Został zabrany do niewoli z kampanii wrześniowej 1939 roku. Po pół godzinie przyniesiono nam kawę. Nie było czym pić, żadnych naczyń, więc można sobie wyobrazić, co się w baraku działo. Istna Sodoma i Gomora. Jacyś ludzie zaczęli nas bić, gdzie popadło, wreszcie rzucono w nas jakimiś zardzewiałymi puszkami od konserw, dziurawymi miskami i innymi naczyniami. Nie miałem siły walczyć o ten „dar". Stałem, jak gdybym 36 wrósł w podłogę, oparty o belkę, w letnim ubraniu, w podartej koszuli. Takich jak ja było więcej. Ktoś podał mi puszkę z kawą. Boże! Od trzech dni pierwszy ciepły płyn. Ktoś inny podsunął mi kawałek chleba. Kawa rozpłynęła się po moich wnętrznościach i poczułem ożywcze ciepło. Potem dowlokłem się do nar. Jakaż ulga! „Miękka" deska i jakiś kawałek łacha. Po dziewiętnastu miesiącach spania na twardej podłodze wydaje mi się wprost, że to hrabiowskie łoże. Z tym uczuciem zasypiam. W nocy budzi mnie gwar, krzyk. Więźniowie funkcyjni skaczą po narach, biją i krzyczą to po polsku, to po niemiecku: —-j Wstawać k... wasza mać! Aufstehen! Patrzę na zegarek. Godzina 3.20. Pierwszy raz uprzytomniłem sobie, że jestem przecież posiadaczem zegarka. Każą nam pozamiatać, ale czym? W baraku tłok, jest nas około pięciuset więźniów. Wyjść nie wolno. Co robić? Jak zamiatać? Ten bałagan trwa do godziny piątej. O 5-tej pozwalają nam wyjść. Ciemno. Znowóż krzyczą: „Apel!, Apel!" Ustawiają nas w piątki. Bałagan trwa. Jakoś trudno ustawić się w pięciu rzędach tak, by jeden drugiego krył. Kilku więźniów biegnie z jednego końca szeregu do drugiego i sprawdza stan — jak się później okazało, więźniowie ci pełnili funkcje tz w. blokowych. Ten warszawski Żyd prosi, błaga nas, byśmy stali równo i niech Bóg broni, by któryś się poruszył, gdy esesman będzie sprawdzał stan. Inni jego koledzy pouczali nas kijami i pejczami. Do godziny 7 ćwiczono z nami „Mutzen ab", tj. czapki zdjąć, i „Mutzen auf" — czapki nałożyć. Godzina 7. Rozpoczyna się właściwy apel. Blokowy krzyczy: „Achtung! Mutzen ab!" i coś tam melduje esesmanowi. Jakiś drab w uniformie pogromcy zwierząt ryczy „Ruhe!" Stojący przede mną jakiś kolega 37 niedoli wiercił się. Ten w uniformie pogromcy pod biegł do niego, jednym uderzeniem rękojeścią pejczl poprzez głowę zwalił go na ziemię i paroma kopnięl ciami obcasem wykończył. Była to pierwsza ofiara naJ szego transportu, a jej oprawcą — kapo Schmuck. Tai oto poznałem „cyrk". Po dwóch godzinach stania wróciliśmy do baraku. ZaJ braliśmy się do sprzątania. Blokowy wezwał 20 spo-śród nas i wyszedł z nimi z pola. Okazało się, że poszli po kawę (wówczas jeszcze nie na każdym polu znajdo-wała się kuchnia). Przyniesiono wreszcie kawę i chlebl Rozdano nam po pajdce chleba (około 12 dkg) i roz-r'; lano kawę. Popatrzyłem na swoje naczynie — zar-j dzewiałą i dziwnego pochodzenia puszkę od konserwl lecz cóż, trudno, głód silniejszy. Przezwyciężyłem! wstręt i piję. Znowu trochę ciepłego płynu w żołądku/' Do obiadu blokowy ćwiczył z nami na polu „Mutzeni ab" i „Mutzen auf". Pora obiadowa. Do tych samych naczyń nalano nam „zupę", była to znana mi z wię* zienia bruMew. W czasie obiadu dowiedziałem się, że na naszym polu znajdują się więźniowie z Pawiaka. Niektórzy z nich zaczęli handlować chlebem, papierosami. Tak minęły dwa dni, dwa dni „nowego świata", „nowego ładu", nowego rozkładu dnia. W tym czasie z bicia, z wyczerpania, z psychicznego załamania się zginęło na III polu około 400 osób. Na trzeci dzień grupami zaprowadzono nas do tzw.] PoMtischeabteilung. Tam nastąpiło sprawdzenie паї szych personaliów i dano nam zawieszone na drucika blaszki z wytłoczonym numerem. Od tej chwili pnzesta-J łem być Janem Zakrzewskim, a stałem się „Haftling nr 1619" *. * Jak wynika z dokumentów przechowywanych w Muzeum na Majdanku, byłem czwartym z kolei posiadaczem numeru 1619. as Wróciliśmy do baraku, dano nam kawę, tym razem obeszło się bez apelu. Nazajutrz zaraz po apelu wyprowadzono nas znowu z pola. W baraku, który znajdował się obok łaźni, polecono nam się rozebrać, dano worki i kazano nasze ubrania wraz z zawartością wpakować do tych worków, przedtem wypełniając blankiet, w którym wpisywaliśmy zawartość oraz imię, nazwisko i adres *. Z baraku, w którym pakujemy ubrania, do łaźni jest około 80 kroków. Wzdłuż tej drogi esesmani i eses-manki ustawili się w dwuszereg. Musimy do łaźni 'biec nago, a esesmani i esesmanki pejczami poganiają nas. W pierwszym pomieszczeniu łaźni ostrzyżono nas ze wszelkiego owłosienia, następnie przeszliśmy do drugiego pomieszczenia. Były tam prysznice. Szyby powybijane, trzęsiemy się z zimna. Parę kropel wody pospadało na nas i już po kąpieli. Dali nam „świeżą" bieliznę i ubranie. Ubraliśmy się już właściwie na dworze, gdyż tam, w łaźni, esesmani i kapowie zaczęli nas okładać kijami i pejczami. Mimo grozy sytuacji i makabrycznej atmosfery, w jakiej się to wszystko odbywało, patrzyliśmy na siebie i śmiech nas ogarniał. Ubrali nas w jakieś mundury z czasów napoleońskich, a może jeszcze wcześniejszej epoki, do tego jedni dostali za krótkie inni za długie bluzy czy spodnie, drewniaki albo lewe, albo tylko prawe i za duże lub za małe. Tak nas popędzili z powrotem na III pole. Na drugi dzień zagonili nas do pracy. Po rannym apelu formowano grupy robocze. Na czele takiej grupy, którą nazywano komandem, stał yorarbeiter czyli grupowy, a ponadto był jeszcze kapo — pan życia i śmierci. W większych komandach było 2—3 kapo, Rzeczy pomordowanych w obozie oraz rzeczy wszystkich więźniów narodowości żydowskiej były transportowane do Rzeszy, zaś kosztowności — do banku Rzeszy. 39 a nadto przydzielony był esesman. Vorarbeiterzy za częli spisywać numery więźniów swego komanda i zanó"w zaczęła się kołomyjka. W ruch poszły pałki i pejcze Kiedy.już sformowane komanda wyszły za bramę po la do pracy, na polu apelowym zostało kilkunastu za bitych oraz wielu ciężko pobitych kolegów. Ja zostałem na bloku jako tak zwany stubendienst. Do stubendien sta należało poprawienie i wyrównanie zasłanych prycz, pozamiatanie bloku, oczyszczenie w tyle baraku ubikacji, w której były kible. Kible te służyły tylko na noc. W dzień korzystaliśmy z latryn. Był to dług rów wykopany na środku pola, obudowany deskami przykryty dachem. Miał około 5 m szerokości i ze 30 m długości oraz głębokość ponad 2 m. Wzdłuż tej latryn; na' wysokości 80 cm przymocowana była belka służąca do siadania, a właściwie opierania się przy załat __wianiu potrzeb fizjologicznych. Od czasu do czasu dc latryny wpadali esesmani lub kapowie i dla żartu strącali z tych belek więźniów w dół kloaczny, z któregc już nikt nie wyszedł, gdyż, jak wspomniałem, dół mia! głębokość ponad 2 metrów. Działo się to przeważnie w porze obiadowej, albo po wieczornym apelu lub po kolacji. W ten sposób zginęły setki więźniów.. Po godzinie dwunastej komanda wracały na obiad W tym czasie bloki musiały być już pozamiatane i u-porządkowane, a obiad przyniesiony. Przy wejściu na pole kapo albo vorarbeiter stawał przed budką kontrolną pola. Kiedy krzyknął „Miitzen ab", więźniowie zdejmowali czapki i przyjmowali postawę na baczność w6wczas grupowy lub kapo meldował: ,,Haftling Num-mer — dajmy na to — zweiundzwanzig und Haftiinj fiinfzehn zuruck ins Lager" (Więzień numer 22 i wda zień 15 z powrotem do obozu). Wówczas więźniowi' szli piątkami, tak jak ustawiali się na apelu, a esesmaa ich przeliczał i odnotowywał-powrót owej grupy robocz€ w swoim notatniku, po czym zezwalał na wejście na pole. Więźniowie wracali zmęczeni, pobici, bardziej zdrowi podtrzymywali słabszych. Z tych ostatnich wielu już nie wychodziło po obiedzie z bloku, gdyż nie byli zdolni do jakiejkolwiek pracy, a nawet do samego przejścia z pola na miejsce pracy. Ten widok dał mi wiele do myślenia. Doszedłem do wniosku, że trzeba iak najdłużej być tym stubendienstem i nie pchać się do żadnego komanda. Po każdym porannym apelu przed poszczególnymi blokami leżało po kilkanaście trupów lub na pół żywych szkieletów ludzkich, w których tliła się jeszcze iskierka życia. Tych ostatnich nazywano na Majdanku gamlami, a w innych obozach koncentracyjnych — muzułmanami. Widok to był straszny. Taki cień człowieka najdłużej po dwóch dniach już nie istniał między żyjącymi. Bezmyślna ciężka praca, do której poganiano za pomocą pałek i na-hajek, głód, zimno i bezprzykładne warunki higieniczne dziesiątkowały więźniów. W tym okresie z samego III pola wynoszono po kilkadziesiąt trupów dziennie. Ciała wrzucano na wóz, tworząc stos wysokości ponad 2 metrów, a następnie więźniowie wywozili je poza III pole. Taka grupa robocza nazywała się Leichen-kommando, a więźniowie obsługujący wóz — leichen-tragerami, dosłownie — tragarzami trupów czyli grabarzami. Sam byłem w tym komandzie jeden dzień. Pod koniec lutego „zorganizowałem" sobie granatowy sweter, w którym także spałem. Na drugi, czy też trzeci dzień rano stwierdziłem, że sweter mój jest popielaty od wszy. Najpierw na placu strzepnąłem go kilka razy. a potem usiadłem w kącie, by tam zabijać wszy. 40 41 Do stubendienstu wciągnąłem Stasia Dawidka. і В on już w tym^ czasie gamlem. Jemu to skarżyłem sil na bóle w stawach, czułem, że mam dużą gorączki ale bałem się pójść do lekarza. W tym czasie na III polu w bloku 12 znajdowaj się tak zwany szpital. Tworzyły go dwie małe izb; w których przyjmowano ciężko chorych. Wszyscy lei żeli pospołu, a więc zarówno chorzy na tyfus, biegium kę, gruźlicę, jak i flegmonę i inne choroby. Komendanj tern tego „szpitala" był esesman w najniższej randa SDG, czyli Sanitatsdienstgehiłfe (służba pomocy sani tarnej). Funkcję lekarza pełnił więzień pochodzenia ży dowskiego z Łodzi nazwiskiem Goldberg. Z gorączki niższą niż 39 а na rewir, tj. do szpitala, nie przyj mowaj — taki miał rozkaz władz obozowych. W pierwszych dniach choroby zaraz po apelu udawa łem się do bloku i tam leżałem. Koledzy — nazwisi ich już nie pamiętam — uważali, by jakiś esesman niej spodziewanie nie wpadł do bloku. Gdyby mnie zasta. leżącego na pryczy, to już bym się pewnie nie podniósi i żywy z bloku nie wyszedł. Cały miesiąc luty przesiedziałem w baraku. Wycień' сгюпу, zziębnięty, wygłodzony, chory, byłem na pó gamlem. Patrząc na okrucieństwa, które działy się do okoła, czułem, że nie wytrzymam tego psychicznie, ; w moich warunkach równało się to śmierci. Esesman zachowywali się jak zwierzęta o najdzikszych instyn ktach, a co mnie jeszcze bardziej bolało, to fakt, że sta rali się im dorównać w okrucieństwie niektórzy wię źniowie-funkcyjni. W tym okresie w obozie panował straszny głód Były wypadki, że niektórzy funkcyjni, tj. blokowi 42 złubowi, -w nocy dobijali gamli, aby rano zabrać ich ■porcje chleba. Była to bezpardonowa walka o życie. Do masowego mordu Żydów, tj. do dnia 3 listopada 1943 roku, w 90 procentach funkcje obozowe pełnili Żydzi, a najważniejsze funkcje obsadzone były przez Żydów z Gzech i Słowacji. Jak w każdym narodzie, byli ludzie lepsi i gorsi. Walka o życie niekiedy wyzwalała jak.najgorsze cechy ludzkie, ale też w dwóch wypadkach, i to bardzo poważnych, kiedy byłem o krok od śmierci, uratowali rnnie właśnie Żydzi. Raz, gdy leżałem chory na tyfus, drugi raz, gdy dostałem szpadlem w głowę i więzień pochodzenia żydowskiego, chirurg, w warunkach obozowych podjął się dokonania trepanacji czaszki, świadomie ryzykując własnym życiem. TYLKO JEDNĄ NOGĄ WŚRÓD ŻYWYCH Udręczeniem dla więźniów były codzienne apele. Śnieżyce, mróz, wiatr, a tu stój pod gołym niebem po 6—8 godzin dziennie. Iluż to z nas po apelu nie było wśród żyjących! Jak z wycieńczenia upadli, tak się już nie podnieśli. Nadszedł marzec. Dłużej na bloku leżeć nie mogę. Na apel koledzy niemal wynoszą mnie, bo nie mam siły przejść samodzielnie około 30 metrów na plac apelowy. Zaczynam majaczyć, nie wiem, co wokół mnie się dzieje, na nic już nie reaguję. Nie jestem osamotniony. 4 marca po rannym apelu udaję się do tzw. ambulatorium w towarzystwie około stu kolegów. W typowej marcowej pogodzie, w błocie, stoimy w kolejce do badania. Sami gamie. Niektórzy ledwo stoją o własnych siłach, jeśli w ogóle można mówić o jakiejkolwiek sile. Większość leży w błocie. Nie są w stanie Podnieść się, gdy doktor Goldberg z. listy wyczytuje 43 numery więźniów —- nazwisk już przecież nie posi damy. Część z nich już w ogóle nie wstanie z tego bł< ta. Tych od razu wrzucają na wóz do spalenia. Jak wyglądało badanie, nie pamiętam. Natomiast j przez mgłę pamiętam, że wyszliśmy za bramę III pol ktoś przy budce kontrolnej zameldował esesmanowi m sze wyjście na rewir. Regulamin obozowy głosił, ż chorzy przed udaniem się na rewir muszą się wykąpa> ■ i przebrać; a jakże, o „higienę" dbano. Karawana szkię letów rusza więc w stronę łaźni, wlokąc nogę za nog po błocie, podtrzymując się nawzajem. I znów częś upada w to błoto. Nikt nawet nie próbuje ich podnieść tych Leiehenkommando zabierze na wóz do spaleni Na pewno w niejednym z nkh tli się jeszcze iskierk; życia, ci żywcem będą spaleni. Do łaźni doszło nas około dwudziestu. W ^jaki sposó rozebraliśmy się, „wykąpali" i przebrali, Bóg racz; wiedzieć. Z łaźni zaprowadzono nas na I pole, gdzi wówczas znajdował się rewir. Kolejne badanie i słyszę ileckfieber — tyfus plamisty. Wszedłem do bloku ty lusowego, tam spisano personalia. Zajął się mną dokto Romuald Sztaba — wówczas go .nie znałem — i cal czas się mną opiekował. Gorączkowałem do 16 marca Jak mi potem opowiadano, byłem najspokojniejsza pacjentem. Z tego okresu pamiętam, że ktoś dal m cukier i pamiętam jeszcze, że podchodziłem do окш i całymi godzinami tam siedziałem, a przez szyby widziałem jakieś promienie, coś w rodzaju zorzy. W okresie wysokiej gorączki leżałem spokojnie, jak mi mówi' doktor Sztaba, i tylko w kółko szeptałem: „Ja musze żyć, ja muszę żyć, ja muszę wojewodą być". Żyć, żyję ale wojewodą nie jestem, za to dwóch moich kolegów z obozu było wojewodami, a to kolega Wojciech Wo jewoda, który był wojewodą w Bydgoszczy, i kolega Paweł Dąbek — najpierw wojewoda, a potem przez 44 wjele lat przewodniczący Wojewódzkiej Rady Narodowej w Lublinie. Kryzys choroby nastąpił 16 marca. Już dnia 17 marga była selekcja gamli do komory gazowej. Spędzono na.s z prycz i ustawiono w szereg. Staliśmy nago, a esesmani taksując nas wzrokiem wypowiadali krótko: ^links" albo „rechts", to znaczy „na lewo", czyli komora gazowa, „na prawo" — to z powrotem na pryczę. ■$ tym dniu zginął w kamorze gazowej mój kolega, inż. Zbigniew Malitowski ze Lwowa. Ja ledwo mogłem się utrzymać na nogach. Ważyłem wówczas trzydzieści czitery kilogramy z dekami, podczas gdy normalna moja waga przed aresztowaniem to 65—66 kilogramów. Gdy esesmani podeszli do mnie, ich wyrok brzmiał: „links". Przesunąłem się na lewo. Wówczas oczywiście nie wiedziałem, że idę do gazu. Gdy esesmana skończyli selekcję, policzono nas. Esesman zapisał liczbę skazanych na śmierć przez zagazowanie, następnie roizkazał kalii-faktorom wyprowadzić nas. Tak jak staliśmy, wyprowadzono nas na plac apelowy. Wówczas to dwaj kali-faktorzy na polecenie doktora Sztaby (a byli to właśnie Żydzi) wyciągnęli mnie z szeregu i zanieśli z powrotem do bloku. Na moje miejsce podrzucili trupa z innego blofcu, tak aby stan się zgadzał. Miałem szczęście, że esesmani nie zapisywali numerów więźniów, wówczas ratunku już by nie było. W późniejszych selekcjach zapisywano numery, a nawet nazwiska więźniów. W tein oto sposób, dzięki doktorowi Sztabie, zostałem uratowany przez dwóch więźniów pochodzenia żydowskiego. W parę dni później nastąpiła druga selekcja do komór gazowych. I znowu ustawiliśmy się w szeregu. Doktor Sztaba szepnął mi, żebym stanął przy swojej Pryczy; byłem jeszcze zbyt osłabiony, by stać przez pół godziny o własnych siłach, chociaż dzięki kolegom 45 codziennie dostawałem po trzy duże porcje jedzenia, Na bloku tyfusowym jedzenia było dość, gdyż większość chorych jeść nie mogła. Każdy z gorączkujących wołał jedynie o picie, więc pozostałe racje chlebaj zupy ewentualnie marmolady lub margaryny przydzielano rekonwalescentom. Trzeba podkreślić, że na bloku tyfusowym u doktora Sztaby kalifaktorzy nie okradali nas z racji żywnościowych, a to dlatego, że doktor Sztaba potrafił ich utrzymać w dyscyplinie, a po wtóra jak już wspomniałem, jedzenia pozostawało sporo Doktor Sztaba pilnował, by dodatkowe porcje dostawali w pierwszym rzędzie rekonwalescenci, a dopiero to, co pozostało, kalif aktorzy rozdzielali między sobą Już ledwo trzymałem się na nogach, gdy esesman z kapo doszedł do ranie. Zmierzył mnie wzrokiem o<ć stóp do głowy i powiedział: „Der ist noch arbeits fahig", tzn. zdolny do pracy. „Zdolny do pracy" — selekcji słaniam się i lada chwila upadnę na podłogę, pociągną* mnie do tyłu i ułożył na pryczy. Gdybym upadł, esesman natychmiast kazałby mnie przerzucić do tych, którzy skazani byli do gazkamery. ^ Trzeba przyznać, -że Andrzej wraz z doktorem Sztabą robili wszystko, co było w ich mocy, by nas ratować. Teraz, gdy byłem rekonwalescentem, widziałem, jak ci dwaj koledzy wraz z resztą kalifaktorów zapracowywali się, by chorym ulżyć. . Trudno opisać, co się działo na bloku tyfusowym. W nocy spać nie można było, bo większość chorych majaczyła. Jeden krzyczy: „Zaprzęgaj konie!", drugi, chyba maszynista parowozu, gwiżdże, żąda otwartego semafora, trzeci coś tam krzyczy o pałach, pewnie jakiś belfer, czwarty skacze z pryczy na pryczę, trudno się domyślić, czym ten jest z zawodu, piąty, ten to z pewnością komunista, krzyczy: „Precz z faszyzmem!" i chociaż byłem ledwo żywym szkieletem. Uratowała dodaje, że rewolucja zwycięży, itd., itd. Kalifaktorzy zaranie moja cera; zawsze miałem krwistoczerwoną cerę miast sPać> muszą z Andrzejem i doktorem Sztabą i choć terez daleko było jej do normalnej, jednakże uspokajać chorych, czasem siłą zaprowadzać na pry-przy blado-ziemistych twarzach innych więźniów wy-J cze- Czasami muszą czyścić legowiska chorych, którzy glądałem zdrowo. Jak tylko esesman poszedł dalej, natychmiast osunąłem się na pryczę, gdyż brakło mi] sił, żeby utrzymać się dłużej na nogach. Tak więci drugi raz uniknąłem „wizyty" w komorze gazowej,! „wizyty", z której żywym już się nie powraca. W tych selekcjach brał udział doktor Rindfleisch 9 kapo Benden. Na rewirze pozostałem do 31 marca. W okresie re-j konwalescencji poznałem Andrzeja Oehlewskiego z! transportu warszawskiego. Był on kalif aktorem u Sztaby. To on, gdy gorączkowałem, opiekował się raną, przychodził kilka razy dziennie, przynosząc mi her batę i cukier. Andrzej, chociaż młodszy ode mnie, do dawał mi otuchy i pocieszał. To on widząc, że w czasie potrzeby fizjologiczne załatwiali w łóżku. Wprawdzie do tych prac używali najczęściej lżej chorych, w zamian za dodatkową porcję jedzenia, ale i tak praca ich była ciężka i — co tu dużo mówić — nieprzyjemna. Oni też ściągają trupy z prycz albo z podłóg, bo i na podłodze leżeli chorzy, bez jakiegokolwiek okrycia, i wynoszą na tył baraku, gdzie stały kible. Tam pozostawiano je do rannego apelu. Można sobie wyobrazić, jak te trupy wyglądały w ubikacji rano. Przecież lżej chorzy chodzili tam w nocy bez światła za swoją Potrzebą. Rano wywlekano zwłoki na plac apelowy. W tym czasie przed każdym blokiem leżało przeciętnie ilkanąście trupów. Pomnóżmy to przez dwadzieścia 'oków tylko na I polu, a wyobrazimy sobie, jakie 46 47 I ,artość? Schreiber bloku wciągnął mnie do swojej I kartoteki. Zapytałem grzecznie, ozy mogę się położyć. yj odpowiedni dał mi kilka razy po gębie i wyrzucił [ na Pole- Głód doskwierał mi bardzo, a jeść nie miałem oo. 2a U blokiem była kuchnia. Zaszedłem od tyłu i tam ' chciałem od kucharzy-więźniów wyżebrać trochę zu-pv. Gdy znalazłem się na tyłach tzw. elbaraku, gdzie ; mieściła się kuchnia, zobaczyłem kilku takich samych | ganili jak ja, jak z kupy wylanych pomyj wybierali resztki jadła. Obrzydzenie ogarnęło mnie na ten widok. І діє głód jest silniejszy od wszelkiej etyki. Zresztą nie wiem, jak to określić, że mimo obrzydzenia sam i zacząłem wybierać zgniłe nie dogotowane kartofle, brukiew. Uzbierałem pełną kieszeń, nie licząc tego, co [ w tym czasie zjadłem, aż nagle jakiś esesman nas przepędził. Dobrze, że tylko na przepędzeniu się skończyło. Na to miejsce nieraz jeszcze przychodziłem, by dodatkowo sobie „podjeść". W kwietniu panował największy głód, jaki kiedykolwiek był na Majdanku. Ludzie wyrywali ledwo wyrastającą trawę i zjadali. Najbardziej głodowali jeńcy radzieccy oraz Żydzi, a właściwie Żydówki greckie, które w marcu zostały przywiezione na Majdanek i wszystkie powymierały. Czerwonka zabierała setki więźniów dziennie. Na drugi dzień po przyjściu na III pole po rannym l apelu zostałem jako gamel przydzielony do Leichen-kommando, czyli do tzw. grabarzy. Kapem tego ko- I menda był „zielony", to znaczy kryminalista, garbaty, nazwiska jego nie znałem. Pamiętam, że posiadał długą i dość grubą gałąź i tą gałęzią nami „komenderował". Komando nasze składało się z dwudziestu gamli — ledwo poruszających się szkieletów ludzkich — którzy mieli za zadanie rozbierać trupy, wrzucać na wóz i żniwo zbierała śmierć w okresie epidemii tyfusu. Nie mało było też trupów na innych polach; ludzie gińęl z głodu, zimna, wycieńczenia, bicia i mordowania Ьея pośredniego. Krematorium, które dziś istnieje, wówcza jeszcze nie było. Trupy zwożono na wysokość V роя i tam układano w stosy jak sagi drzewa, przekładaj» warstwami drewna.: Potem to oblewano naftą i podpe lano. Fetor palonych ciał rozchodził się po całym obozie, smród ten znają dobrze i mieszkańcy Lublin J Oddychać nie można było, dostawaliśmy torsji. Tym fetorem przesiąkało wszystko: i koce, i ubrania, i na wet nasze ciała. A na polach w czasie trwania apelu śnieg z deszczem; przenikliwy chłód kosił kolegów. GŁÓD JEST SILNIEJSZY NIŻ OBRZYDZENIE 31 marca zostałem wypisany z rewiru. Z III poli przyszedł schreiber i po zabraniu kartotek zaprowadził nas (było nas chyba dziesięciu więźniów) do łaźni. Tam •zostaliśmy ostrzyżeni, przeszliśmy symboliczną kąpiel pod prysznicem, po czym przydzielono nam pasiaki oraz drewniaki. I znowóż, włócząc noga za nogą, rusza liśmy za sohreiberem. Był to marsz , szkieletów ludzkich. Drewniaki ciążyły, przed oczami wirowały czarne płaty. Deszcz, błoto i czarna rozpacz. Tak po prawie godzinnym marszu dowlekliśmy się na III pole (odll głość około 450 m). Na polu prawie pusto, jakby wszą scy wymarli. Rozglądam się, nie widzę nikogo ze znal jornych. Zaprowadzono mnie na barak nr 10. Same obce twarze. Blokowy — nie pamiętam już, kto wów] czas nim był —■ wskazał mi miejsce do spania, oczy wiście na samym końcu baraku, gdzie zwykle był ka gamli. No bo cóż taki gamel jak ja przedstawiał zj 48 4 —. A my żyjemy dalej 49 pchać ten wóz z trupami po błocie około 700 m na miejsce spalenia. Ustawiono nas piątkami i zaporowa] dzono na koniec pola po wóz. Potoczyliśmy go z górj pod pierwszy barak. Udawałem, że niby coś robię, abj absolutnie nie mogłem dotknąć trupa, który cały wyj mazany, był w ekskrementach. Deszcz padał, bezustanl nie trząsłem się z zimna. Zrezygnowany poszedłem pod schreibstubę, by uchronić się od deszczu. Pomyj siałem sobie: niech się dzieje co chce, niech mnie nawal kapo zabije. Było mi wszystko jedno. Gdy tak stałem! na rowerze przyjechał esesman, jak się później dowie4 działem — feldfiihrer naszego pola. Postawił rowei przed blokiem, a sam wszedł do baraku. W chwila później słyszę, że „mój" kapo szuka jednego więźnij ze swojej kolumny. Sprawdza numery i krzyczy: -| Wo ist der Haftling sechzehnneunzehn? (Gdzie j-el więzień 1619?). Aha, to mnie szuka. Nie namyślając się wiele urwał łem kawałek płótna ze swojej koszuli i zacząłem czyś! cić rower esesmana. Kapo Reich —■ bo tak brzmiała jego nazwisko — wreszcie mnie dojrzał. Jak zwierj pędzi w moją stronę i pyta, co ja tu robię. Odpowia] dam, że esesman kazał mi rower oczyścić. — A pan, panie kapo, ma tylko z dziewiętnastomJ więźniami trupy wywieźć z pola. Trzepnął mnie kijem i poszedł sobie. Słyszę, jak ni bramie melduje swój numer i dziewiętnastu więźniów! A ja dalej czyszczę rower. Nadjechał, drugi esesmani Popatrzył na mnie i kazał mi również jego rowejj oczyścić. Tym kawałeczkiem płótna wyczyściłem oba rowery lepiej, niż gdybym miał nawet odpowiedni! przyrządy. No tak, rowery wyczyszczone, a tu głód doskwiera i potęguje się, gdyż z głębi baraku zalaj tują jakieś kuchenne zapachy. Kiszki naprawdę skrę! cają się z głodu. Dochodzi już południe. Stoję bezmyśj 50 . 1 Ijpie i patrzę, jak deszcz pada, patrzę na błoto, na moje drewniaki i nie wiem, co dalej robić. Z głębi baraku ■wychodzą dwaj funkcyjni Żydzi i pytają, co ja tu robię; chcą mnie wypędzić z baraku. Mówię im, że feldfiihrer kazał mi tu stać i czekać. Popatrzyli, coś tam pomiędzy sobą porozmawiali, machnęli ręką i poszli dalej. Widocznie myśleli, że jestem przyprowadzony na jakieś badanie lub bicie. Co dalej robić? Ale czy tak wycieńczony człowiek jest w ogóle zdolny do myślenia? Tylko przypadek rządzi i kieruje jego losem. Znowu ktoś przechodzi. Nachylam się i dalej szmatką czyszczę rower. Ktoś trzepnął mnie pejczem po plecach i poszedł. Zobaczyłem tylko buty saperskie, a dalej — leżącą na ziemi szpilkę. Gdy buty oddaliły się, podniosłem szpilkę i trach w oponę. Naciskam, jak [tylko mogę, by powietrze z opony wyszło. Odkręcam [śrubkę z wentyla, następnie zdejmuję oponę z koła. Był to wysiłek z mojej strony nie lada. Usiadłem na podłodze cały mokry od potu i zziajany, jak bym co najmniej przebiegł 10 km. Siedzę i trzymam dętkę. tGdy tak ją trzymam, podchodzi esesman i wrzeszczy: j— Was ist los Donnerwetter! (Co jest, do cholery!) i— Mówię mu, że zaraz naprawię, a on pyta: — Was bist du von Beruf? (Kim jesteś z zawodu?) — Odpowiadam: — Fahrradmechaniker (Mechanikiem rowerowym) — a on: — Also gut — i dalej, by rower był gotowy, jak wróci z obiadu. Poszedłem i ja na swój blok, by zjeść obiad i zameldować kapo, że także po południu idę do schreibstuby, by tam esesmanowi zreperować rower. Oczywiście po-krzyezał, poklął, ale zawołał schreibera blokowego, by na moje miejsce dał mu innego gamla. Po obiedzie wróciłem do schreibstuby. Naprawiłem 51 rower i zapytałem esesmana, czy mogę jutro tej; przyjść. Odpowiedział, że skoro jestem fahrradmecha] niker, to mogę przyjść. Był to zwrotny moment, kto, ry zapewne zadecydował o moim życiu w tym ciężkim oboaie śmierci, jakim był Majdanek, zresztą przez sa~ mych esesmanów nazywany Todeslager. Opisana sytuacja nie była przeze mnie przemyślana. Sam nie wiem, jak to się stało, że mogłem tak szybko reagować na poszczególne okoliczności, tak samo, jak nie wiem, w jaki sposób po wyjściu z rewiru potrafiłem rozebrać się w łaźni i ponownie ubrać, przejść po ciężkim błotnistym terenie. Podobnie nie wiem, dlaczego tak, a nie inaczej, odpowiedziałem na pytanie, co robie w schreibstubie. Gdyby mnie kto zapyta}, jak brzmi po niemiecku mechanik rowerowy, to, dalibóg, nie umiałbym natychmiast odpowiedzieć. Sadzę, że w każdym z nas tkwi jakiś instynkt samozachowawczy, który powoduje, że człowiek podświadomie reaguje na niebezpieczeństwa, jakie mu zagrażają. Tak i wówczas ten instynkt obronił mnie od niechybnej śmierci. Byłem przecież gamlem. A co znaczy określenie gamel czy też muzułman — jak w innych obozach nazywano tych półtrupów — rozumieją tylko ci, którzy przeżyli piekło hitlerowskich obozów. „NA SŁUŻBIE" U КАРЯ W następnym dniu zaraz po apelu zgłosiłem się I blokowego i zameldowałem mu, że z rozkazu feldfil hrera mam stawić się do schreibstuby. Zapytał, po cl bo przecież on nie ma żadnego polecenia ze schreibstJ by. Odpowiedziałem, że zostałem mechanikiem rowJ rowym. — No jeśli tak, to idź. — Ale. powiedział to Щ innym tonem, sądził zapewne, że muszę mieć jakieś „plecy". po przyjściu do sehreibstaby ów esesman zabrał mnie do pokoju i zapytał, czy umiem oczyścić karabin. Odpowiedziałem, że tak. Gdy zobaczył, że prawidłowo karabin rozebrałem, zostawił mnie, a sam poszedł. Po jego wyjściu musiałem co najmniej około godziny leżeć, gdyż ten wysiłek wyczerpał mnie zupełnie. Do pokoiku wszedł któryś z funkcyjnych sehreibstuby. Zapytał mnie, skąd jestem, jak się nazywam i kiedy zostałem aresztowany. Gdy na wszystkie pytania mu odpowiedziałem, powiedział mi o sobie, że pochodzi z Tarnopola i w czasie kampanii wrześniowej dostał się do niewoli, że potem z obozu jenieckiego wyczytali Żydów i odtransportowali ich tu, na Majdanek, a część na Lipową. Wówczas pierwszy raz dowiedziałem się o obozie przy, ulicy Lipowej. Widząc jego ludzkie podejście do mnie, powiedziałem mu, że trzy dni temu wróciłem z rewiru po tyfusie i poprosiłem go o kawałek chleba. Popatrzył na mnie i stwierdził, że suchy jestem jak gamel, to prawda, ale cera moja nie wskazuje, bym był gamlem. Dopiero jak mi się dłużej przypatrzył, to dojrzał we mnie stuprocentowego gamla. Na „pocieszenie" powiedział mi, że jak sam sobie jedzenia nie zorganizuję, to zdechnę jak pies na pustyni i żslbym na . nikogo nie liczył i od nikogo żadnej pomocy nie spodziewał się w obozie. Lecz mimo to przyniósł mi trochę czerstwego chleba, kawę i pół miski kartofli. Sczerniałe, to sczerniałe, ale zawsze czynią żołądek wypchanym. Pokrzepiwszy się jako tako, zabrałem się do czyszczenia karabinu. Tak zeszło mi do południa. W południe przyszedł esesman, popatrzył, wziął do ręki lufę karabinu dla sprawdzenia jej czystości. Serce łomotało mi, że słychać było jego bicie. Dopiero kiedy po chwili powiedział „gut", 52 53 odetchnąłem. W tym czasie komanda wracały z pracy! na obiad. Kazał mi pójść na mój blok, a po obiedzie dokończyć robotę. Po obiedzie wróciłem do schreibstuby i pomału za| cząłem składać karabin. Do pokoiku wszedł mały, stal ry Żyd, nazywał się Horowitz. Tego znałem — zresztJ jak wszyscy więźniowie na III polu — gdyż na każdy™ apelu biegał po placu i krzyczał z czeska: „Jebancyf do apelu!" — i zapędzał nas w szeregi, by jak najszyb-l ciej odbył się apel, mając na uwadze „cierpliwości esesmanów. W ten sposób ratował nas przed bicie™ przez kapów, blokowych, sztubowych i esesmanów. By} to poczciwy chłop. On też zaczął mnie wypytywać, oj za jeden jestem i skąd pochodzę. W chwilę pater! wszedł drugi Żyd i nie zwracając się do mnie, tylka do owego Horowitza, ostro zapytał, co ja tu robię i 1 czyjego polecenia. Nastąpiła między nimi wymianl zdań, z której zrozumiałem, że należy pozbyć się mnie ze schreibstuby, po czyim ów Żyd trzasnął drzwiami i wyszedł. Horowitz wzruszył bezradnie ramionami, pokiwał głową i wyszedł także. Zamyśliłem się — co robić? Tu jestem pod dachem. Jeśli mnie stąd wykurzą,; to w komandzie najwyżej parę dni pożyję i koniec zJ mną. Jestem jeszcze bardzo osłabiony. Z pokoiku nil wychodziłem, by nie nasuwać się nikomu na oczym swoją osobą nie zwracać uwagi, ale teraz zdecydowałem się wyjść na korytarz. Może spotkam tego jeńca; z Tarnopola. Po kilku minutach istotnie zobaczyłem: go. Kiwnąłem, aby wszedł za mną do pokoiku i tl opowiedziałem mu o tym, co zaszło, prosząc jednocześnie o radę. Wzruszył ramionami i powiedział, że on tu nic nie poradzi, bo ten blokowy to kawał sukinsyna i co zechce to zrobi, chyba żeby sam Kaps w to się wmieszał. Zapytałem go, kto to jest Kaps. Zrobił zdziwioną minę. 54 — Jak to, nie wiesz? Przecież to ten feldfuhrer, któremu czyścisz karabin! W ten sposób dowiedziałem się, że mój „dobroczyńca" nazywa się Kaps i jest jakimś tam felditihrerem (wówczas jeszcze nie znałem struktury organizacyjnej obozu). Więc co robić? Jak załatwić, by Kaps się w to wmieszał? Ów jeniec radził mi, bym się lepiej do Kapsa nie zwracał, bo jak blokowy się dowie, to mogiła. Zostałem sam ze swoimi myślami. Tu, w baraku schreibstuby, jesitem bezpieczny od bicia i katorgi, jaka jest na zewnątrz, tu mam szanse przetrwania i dojścia do jakich takich sił, a tam — koniec. Zwrócę się do feldfuhrera, to narażę się blokowemu, a wtedy czeka mnie katowanie i śmierć, nie zwrócę się do feldfuhrera — czeka mnie to samo. Do pokoju wszedł tarnopolanin komunikując mi, że blokowy jutro mnie nie wpuści do schreibstuby. Przed wieczornym apelem przyszedł Kaps. Raz jeszcze obejrzał karabin i kiwnął głową na znak zadowolenia. Wówczas nieoczekiwanie zapytałem: — Hera- Scharfuhrer, was soli ich morgen machen? (Panie sierżancie, co ja mam jutro robić?) Odpowiedział: — Jutro wyczyścisz mi dwa pistolety. I znowu, nieoczekiwana myśl — poprosiłem go, by był łaskaw powiedzieć blokowemu schreibstuby, że będę jutro czyścił pistolety. Tak więc znowu los ulitował się nade mną i na razie zostałem uratowany. W tym czasie na III polu w dwóch barakach naprzeciw schreibstuby został zorganizowany Fahrbereit-schaft — coś w rodzaju pogotowia technicznego i 55 warsztatu samochodowego. Baraki te były ogrodzone drm tern kolczastym i nikomu poza zatrudnionymi tafl więźniami i esesmanami wejść nie było wolno. W jedl nym bloku mieściły się warsztaty, a w drugim mieś* kali zatrudnieni w nich więźniowie. Tym wszyscy z] zdrośeili. Na apelach nie stali godzinami, tak jak ml spali po 8—10 godzin i mieli lepsze żarcie. Do tern komanda dostał się Miecio Panz ze Lwowa. Przez nie go poznałem kilku kolegów: Noska, PorzeczkowskiejB i paru innych, którzy w tym czasie dokarmiali mnie Pewnego dnia Kaps po rannym apelu daje mi skrzyia kę naboi i każe iść za nim. Ledwo ją uniosłem. Normalna skrzynka metalowa na naboje do karabinóa ręcznych, a dla mnie był to wysiłek ponad moje moi liwości. Ważyłem wówczas 34 kg; zważyłem się ш ambulatorium, które mieściło się jeszcze w sehreił stubie. Obydwiema rękami podniosłem ową skrzynecł kę i powlokłem się za Kapsem. Co 50 metrów prze parę sekund odpoczywając, zawlokłem się wreszcie dl strzelnicy, która mieściła się w tyle, za barakami gospodarczymi i łaźnią z komorami gazowymi. Tam znal dowało się 5 czy 6 stanowisk, a naprzeciwko ustawie ne były tarcze strzelnicze. Kaps zaprowadził mnie dl tych tarcz i zapytał, czy będę umiał podawać mu wynił Przeprowadził krótki egzamin, pokazał mi wnękę a chroriną, a sam wrócił na stanowisko strzeleckie. Po każdym strzale wychodziłem z wnęki i podawałem іш wynik. Jak się później dowiedziałem, Kaps był pa dobno mistrzem w strzelaniu podoficerów SS w Gena ralnej Guberni. Pod koniec 1943 roku zastrzelił się i bunkrze za sprzeniewierzenie kosztowności zrabowa nych w obozie, które miały być wysłane do banfel Rzeszy. Podobno komendant obozu dał mu pistole! by sam sobie wymierzył sprawiedliwość. Tak więc miałem znośne warunki pracy, nie Ьіш S6 mnie, byłem pod dachem, dokuczały jedynie te godzinne apele rano i po południu, no i głód. Zacząłem organizować jedzenie; to chodziłem do Mięcia Panza, to czasami zbierałem resztki z „wiełkopańskiego stołu" funkcyjnych schreibstuby, oczywiście wówczas, gdy nikt nie widział. Gdyby mnie funkcyjni — z wyjątkiem tego tarnopolanina i Horowitza — przyłapali, skończyłoby się to 'dla mnie masakrą, chociaż sam widziałem, jak te resztki wrzucali do kubła. W tym czasie poznałem bliżej grupę więźniów politycznych z Warszawy: Staszka Zelenta, Cesia Kuleszę, Kazia Mliczewskiego, Garczyńskiego, Adama Panasiewicza, Mięcia Pruszyńskiego, Gackiego, profesora Mieczysława Michałowicza, Jurka Bargielskiego, Wojciecha Wojewodę, Bronka Siwińskiego, Stasia Pawlaka, a ponadto doktora Piotra Meterę z Radomia, Rysia Kleniew-skiego, Władka Krupskiego, Mundka Heiningera z Kalisza, Marcina Grytę z Lublina, Ceśka Szymańskiego (zginął w katastrofie samochodowej w roku 1959), Tadeusza Czajkę (uciekł wraz z ośmioma kolegami z Majdanka kanałami), Aleksandra Cudnego, Zygmunta Ładkowskiego i wielu innych kolegów niedoli. Z transportów, lwowskich pozostała nas zaledwie garstka, gdyż w marcu były dwa czy trzy duże transporty tio Mauthausen i Buchenwaldu. Z bliższych mi pozostali: Staś Dawidek, „Inek" — Józio Giebułtowicz, Rysio Kiss-Orski, Jasio Lech, „Pepi" — Józio Niedzielski, Kilian, Kazio Nisiobęcki, Jan Olech, ksiądz Jan Przytocki, Rudolf Sidorów, Władysław Targalski, Stach Tomaniewski i jeszcze paru, których nazwisk nie zapamiętałem. Najlepiej była zorganizowana grupa warszawska. Przewodził jej Stach Zelent, z zawodu inżynier dróg i mostów. Przed wojną był adiunktem u profesora Wasiutyńskiego na Wydziale Komunikacji i prowadził 57 Stację Doświadczalną Węzła Warszawskiego. Zełent był wyrocznią i, że tak powiem, ojcem duchowym ca-j łego III pola. Swoją postawą moralną i podejściem doi każdego z nas z miejsca zdobył szacunek, na który j w zupełności zasługiwał. Głód panował w dalszym ciągu. Rozszalała się czer-l wonka. Ludzie-szkielety ginęli niemal z godziny na! godzinę. Pole nasze pustoszało. Oczywiście do tego] przyczyniali się też kapowie, blokowi i esesmani, któ-j rzy znęcali się nad nami, jak i gdzie tylko mogli. Każdy z nas, jeśli się znalazł na polu czy na zewnątrz pól] Więźriiarskich, tylko wytężał wzrok i uwagę, czy który i z tych oprawców nie idzie, by na czas zejść mu z oczu i ukryć się gdziekolwiek. Bo gdy taki oprawca dostrzegł więźnia, zaraz wołał: Komm, komm! — i nie pytając, co tu robi lub dokąd idzie, walił gdzie popadło, a im ofiara głośniej krzyczała, tym żarliwiej walił. Czasami zostawiał na 'miejscu trupa. Wagenkolonna z komanda „Leichentrage" w dalszym ciągu woziła stosy trupów do spalenia. Piec kremato-i ryjny na gwałt wykańczano. Komin był też gotowy,! pracowano na dwie zmiany. ROZBUDOWA STRZELNICĆl Pewnego dnia Kaps przywołał mnie do siebie. Stojąc pośrodku strzelnicy rozejrzał się dookoła, po czym powiedział: — Bist du ein Bamngenieur? (Jesteś inżynierem budowlanym?) — Jawohl, Herr Scharfuhrer — odrzekłem prostując się na baczność. Wówczas zaczął udzielać mi wskazówek, w myśł których miałem mu przebudować strzelnicę. Był w dobrym 58 \ humorze do tego stopnia, że gdy staliśmy przy stanowiskach strzeleckich, dał mi karabin i kazał oddać trzy strzały do tarczy. Rozkaz to rozkaz. Położyłem się na betonowym stanowisku i natychmiast poczułem straszny ból. Tu muszę powiedzieć, że cały czas byłem opuchnięty z głodu, a ciało miałem pokryte swędzącymi wrzodami. W dzień drapanie mogłem jako tako opanować, ale w nocy podczas snu nie panowałem nad sobą, w związku z czym całe ciało to była jedna ropiejąca rana. Jedynie twarz zadawała kłam mojemu faktycznemu stanowi. Teraz zaciskając zęby starałem się opanować ból. Naładowałem karabin (naboje były prawdziwe), a Kaps poszedł w kierunku tarcz, do wnęki bezpieczeństwa. Miałem go na muszce. O, ludzie! Jaką miałem ochotę strzelić mu w łeb! Był ode mnie o jakieś 20 metrów. Jakąż walkę toczyłem z samym sobą, to trudno opisać. Omal nie pociągnąłem za spust. Lecz cóż bym zrobił? Jednego draba bym zabił, a ilu z nas by zginęło? Muszę tu zaznaczyć, że Kaps należał do tych oprawców pierwszej wody, przed którymi drżał każdy więzień. Z mego opisu można wnosić, że była to jednostka pozytywna. Ale znęcał się on, oj, znęcał nad nami. Niejedną dziesiątkę więźniów wysłał na tamten świat. * Po apelu poszedłem na blok do Zelenta i jemu zwierzyłem się, że Kaps chce rozbudować sitrzeinieę, radząc się jednocześnie, co robić. Zełent omówił ze mną technikę wykonania roboty, wykonał projekt przebudowy, a na koniec zapytał, ile moim Zdaniem potrzeba do tego ludzi. Odpowiedziałem, że około pięćdziesięciu. A Stach na to: — Frajer! Powiedz Kapsowi, że należy wziąć dwustu ludzi do roboty! 59 ■ Chodziło o to, by wykorzystać okazję i jak,najwię-l cej więźniów zatrudnić w tym komandzie. Praca wl zasadzie nie była ciężka i tylko należało ją przeciągać] jak najdłużej, by tym samym wielu kolegów urato-J wać od katorżniczej pracy w innych komandach. Praca] w obozie pomyślana była bowiem jako jeden ze spo-1 sobów wykańczania ludzi. W tym celu, na przykład,! zmuszano więźniów do bezmyślnego i bezsensownego] przenoszenia kamieni z jednego końca pola na drugi. Wy-j glądało to w ten sposób, że środkiem pola ustawiali się szpaler złożony z esesmanów, kapo i blokowych,] uzbrojonych w pejcze, trzonki i grube kije, a środkiem] szpaleru więźniowie biegiem przenosili kamienie na] odległość 350 metrów. Oczywiście przez cały czas po-1 pędzano ich biciem. Zdrowsi łatwiej unikali tych та-і zów, natomiast chorzy czy gamie pod ciężarem. кал mienia często upadali, a wtedy oprawcy znęcali się nad nimi bezlitośnie. Po takiej „zabawie" zawsze zosta-] wało na polu kilka trupów, a kilkunastu spośród ocalałych umierało z pobicia i przemęczenia w ciągu jedne-] go, najdalej dwóch dni. V Następnego dnia po apelu zwróciłem się do Kapsa,] by przydzielił mi dwustu więźniów do pracy. Kiedy to usłyszał, krzyknął: — Du bist verruckt! (Jesteś szal lony!) Coś tam jeszcze wykrzykiwał, ale w końcu ja-J koś przekonałem go i dał mi stu więźniów i sto więź-l niarek. Nim pobraliśmy kilofy i łopaty, było już południe. Dalej należało wykonać nosiłki. A więc przez] następne dwa dni 20 chłopa wykonywało nosiłki, aj reszta siedziała i nic nie robiła. Ustawiłem wartę, by pilnowała, czy nie nadchodzi j:akiś esesman, i tak roz-j począłem pracę nad ulepszeniem strzelnicy. Nie mieliśmy żadnych kapo ani nadzorców, tylko od czasu do (50 czasu przychodził Kaps. Nikt nas nie popędzał i nie katował. Na nosze wrzucało się jedną lub dwie łopaty ziemi i para za parą, langsam, pomalutiku, co dziesięć kroków odpoczywając, przenosiło się ją na nasyp. Po paru dniach komando zaczęło podczas pracy rozchodzić się w poszukiwaniu jedzenia, bo głód w dalszym ciągu dokuczał nam bardzo, były również wypadki, że znikały mi pary. Troóhę mnie to niepokoiło, bo byłem odpowiedzialny za tę robotę, a gdyby Kaps czy jakikolwiek inny esesman zobaczył, co tu się dzieje, to nie kto inny, tylko ja bym za to ,,'zapłacił". A z tymi „panami" nie było żartów, znałem ich z okrucieństwa, na jakie nie zdobyłby się żaden normalny człowiek. Był na przykład w obozie pewien esesman nazwiskiem Gunter Konietzny. Pochodził z Katowic. Kiedyś choiał przejść z jednego baraku do drugiego. Ponieważ na polu było błoto, a pan esesman nie chciał sobie pobrudzić butów, więc wypędził z bloków więźniów, kazał im się ustawić gęsiego na wprost baraku po przeciwnej stronie, następnie podał rozkaz „padnij" i przeszedł po tym pomoście z leżących w błocie ciał ludzkich. Ale na tym nie koniec. Konietzny miał laskę z osadzoną na końcu rurką wodociągową i tą laską walił po głowie leżących więźniów. Jeden z nich, widząc, że za chwilę ma dostać, obejrzał się z niepokojem i to go zgubiło. Esesman przystanął i syknął przez zęby: „Hast du Angst, was?" (Boisz się, co?). Kazał innemu więźniowi przynieść kamień, a nieszczęśnikowi, którego nerwy zawiodły, rozkazał położyć głowę na tym kamieniu. Wystarczyło kilka uderzeń esesmańskiego obcasa, aby z tego, co przed chwilą było głową, pozostała na kamieniu krwawa miazga. Pan Konietzny przywołał kilku więźniów, aby mu oczyścili oficerki z krwi i mózgu. Herrenvolk — psiajucha! ; 61 W kwietniu było jeszcze zimno. Więźniowie organiJ zowali różne łachy, a nawet papiery, które podkładali! pod pasiak, by w ten sposób ratować się przed zim-1 nem. Nie daj Boże, gdy któryś z esesmanów, bloko-J wych lub kapo (tym wolno było cieplej się ubierać, takie niepisane prawo) przyłapał takiego więźnia. Nasi władcy niejednokrotnie robili obławy, zwłaszcza na gamli. Kazali się rozbierać i tymi, którzy mieli podj pasiakiem dodatkowe odzienie, zaczęli się „zabawiać"! Kończyło się to z reguły połamanymi rękami, obojczykami, żebrami i śmiercią. Tak więc choroby, bicie, katorżnicza praca, zała-j mania psychiczne i głód dziesiątkowały więźniów. Żni-j wo śmierci było zastraszające. Codziennie kilka stosów po kilkaset więźniów paliło się na terenie obozu. Smród nie do wytrzymania. A jednak człowiek, jeśli! można w ogóle te szkielety-widma określać mianem „człowiek", musiał to znieść. Słowo „człowiek" na Maj-' danku to jakiś zapomniany termin, to sen. Tu każdy! był tylko łachmanem, szczutym na każdym kroku,! pozbawionym nazwiska, poniewieranym przez takie same stworzenia jak on. Tutaj niejednokrotnie trzebai było drugiego zabić, by samemu w tym piekle żyć.! Dante w swojej Boskiej komedii opisał piekło. Diabeł w tym piekle w porównaniu z esesmanami to anioła Może gdyby Dante żył w naszych czasach, w tym' świecie cywilizowanym, w dobie elektryczności, samolotów i atomów, może dopiero by tu, na Majdanku, poznał prawdziwe piekło. Głód doprowadził do tego,! że więzień więźnia zabija, by zjeść jego porcję chleba.! Funkcyjni z tych marnych porcji objadają swoich bliź-j nich. Podobno dla więźniów przychodzą paczki żywnoś-j 62 ciowe od rodzin, lecz kto z nas je dostał? Owszem, jeden raz w kwietniu wagenkolonna przywiozła na pole paczki. Oznajmiono nam, abyśmy po apelu przyszli pod schreibstubę. Z okna schreibstuby esesman i któryś z funkcyjnych wyrzucili na nas parę paczek i tyle. Można sobie wyobrazić, co się działo, jak ten tłum wynędzniałych, głodnych szkieletów rzucił się na te paczki. Większa część ich zawartości została wdeptana w błoto. Krzyki, przekleństwa, wyzwiska sypały się w tym zgiełku, a esesmani i funkcyjni stali w oknie i śmiali się z tej walki szkieletów o kęs chleba. Paczki leżały na poczcie obozowej po kilka tygodni. Tam esesmani zdążyli rozkraść co najlepsze, następnie w schreibstubie inni esesmani wraz z funkcyjnymi skradli to, co jeszcze nadawało się do spożycia, a więźniom wyrzucili chleb, i to już spleśniały. Tak wyglądało rozdawanie paczek. Pod koniec kwietnia 1943 roku dało się zauważyć wielkie poruszenie na Majdanku. Esesmani kazali nam rozbierać nary w barakach. Przywieziono na pole trzypiętrowe łóżka drewniane, sienniki, słomę, miski blaszane i łyżki drewniane. Co za kolosalna zmiana? Robotnicy cywilni zakładają rury kanalizacyjne i w tyle baraku, za przepierzeniem z desek, robią ustępy, betonują umywalnie. Pytamy, co to ma znaczyć? Jedni mówią, że na Majdanek ma przyjechać na inspekcję sam Himmler, drudzy, że ze Szwajcarii przyjeżdża Komisja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Dostaliśmy nowe koce. I tu znów zaczyna się piekło. -Po rannym apelu, a właściwie przed apelem, po pobudce, łóżka muszą być do kantu zaścielone, a miski ustawione na łóżku pod sznur. Na początku z tym ścieleniem było jako tako, gdyż słoma była świeża, 63 ale po paru tygodniach — tragedia. Nim ustawiliśmy! się w piątki do apelu, to niejeden z nas za to łóżkcl był posiniaczony i pobity do krwi przez blokowego! W tym czasie dostaliśmy także nowe pasiaki. Przed-1 tem zapędzono nas do łaźni. Trochę zimnej wody puścili] na nas i to była kąpiel. Zimą w czasie takiej kąpieli na-i leżało bez przerwy całe ciało nacierać, gdyż woda na nas zamarzała. Kończyliśmy rozbudowę strzelnicy dla Kapsa. Dłużefl roboty nie mogłem przeciągnąć, bo Kaps coraz czę~j ściej zachodził do nas i poganiał, posuwając się nawet! do gróźb. Kazał mi komando zmniejszyć do połowjJ i wyznaczył tygodniowy termin na ostateczne zakoń-1 czenie prac. Po tygodniu zameldowałem Kapsowi, żĄ strzelnica gotowa. Był nawet z nas zadowolony. Pew-i nego dnia po apelu zawołał mnie do schreibstuby i po-| wiedział, że zostaję brotverteilerem, tj. rozdzielaczem: chleba. Nie mogłem w to uwierzyć. Mój ty Boże, zol stałem funkcyjnym! Co za radość! Mam dach nad głową, a więc jakby nie było, już nie jestem bezpośred-! nio narażony na bicie. Do moich czynności należało przyjęcie chleba dla całego pola, następnie rozdanie go stubendienstom z każdego bloku według aktualnego stanu więźniów. Chleb przywozili Żydzi z miasta sa-3 mochodem. Raz i ja pojechałem po chleb. Pierwszy raz byłem poza obozem. Serce mi mało nie pękło z: żalu, gdy zobaczyłem na ulicy normalne życie. Chleb pobraliśmy w piekarni gdzieś w okolicy Nowego Światu. Nie mogę dokładnie określić, gdzie ta piekarnia się znajdowała, gdyż wówczas Lublina jeszcze nie znałem. I Ten wyjazd na miasto wytrącił mnie zupełnie z rów^ nowagi. Po wieczornym apelu wróciłem jeszcze do swojej brotkamery i pogrążyłem się w rozmyślaniach. Zaświtała mi myśl ucieczki. Wprawdzie i na wolności 64 szaleje terror, okupant z dnia na dzień wprowadza coraz ostrzejszy reżim, ale mimo wszystko to jest o niebo lepsze, niż życie tu, za drutami. Wezbrała we pinie ogromna tęsknota, czułem, że jestem bliski załamania. * Już od paru dni „urzęduję" w brotkamerze. Zapach świeżego chleba po prostu dusi. Ale bywa też chleb czerstwy i spleśniały. W pokoiku mam na półkach od 600 do 1000 bochenków. Jeden chleb na ośmiu więźniów. Część bochenków należy pokroić na pajdki, by przy podziale na bloki do pobieranej ilości całych bochenków pododawać brakujące porcje. Na stole pozostawały okruszki, które z nabożeństwem zbierałem i zjadałem. Raz zostało mi 5 czy 6 bochenków chleba. Zdębiałem! Nie wiedziałem, co z tym bagażem zrobić? Czyżbym wydał mniej? Ale nie, przecież dokładnie liczyłem, no i każdy ze stubendienstów liczył skrupulatnie. Mam zmartwienie. Jeśli znajdą u mnie choćby jedną pajdkę chleba, to zakatują mnie na śmierć, a w najlepszym razie stracę, funkcję. Obszedłem wszystkie bloki sprawdzając, czy otrzymały należny im przydział chleba. Wszędzie się zgadzało. Na każdym bloku sprawdzono jeszcze raz, gdyż chleb nie został jeszcze rozdzielony więźniom. Wróciłem do swojej brotkamery i zastanawiałem się, co robić. Koledzy — a miałem dwóch do pomocy — Porzeczkowski i Maliszewski mówią: — Co się, frajerze, martwisz. Zostawimy sobie po bochenku chleba, a dwa bochenki zamieni się na margarynę. Porzeczkowski miał brata w fahrbereitschafcie, a tam już były lepsze warunki. Komando to organizowa- — A my żyjemy dalej 65 ło sobie żywność i tam też Porzeczkowski wymienił chleb na margarynę i obozową kiełbasę. Pierwszy raz od chwili aresztowania najadłem się do syta. Margarynę roztopiliśmy w misce, w to wkroiliśmy kiełbasę i z chlebem zajadało się. Cóż za uczta! Kto nie zaznał prawdziwego głodu, nie może sobie tego nawet wyobrazić! FABRYKA ŚMIERCI Nadszedł „bogaty" transport więźniów. Byli to Żydzi z Belgii, Holandii, Francji i Danii. Przybyli oni z pięknymi skórzanymi walizkami, ubrani przez najlepszych krawców. Eleganckie kobiety w pięknych kapeluszach, w lisach i futrach, dzieci ubrane w śliczne ubranka z lalkami w rękach, pogodne i uśmiechnięte, szły pełne ufności. Na nas, nędzarzy, strzępy ludzkie, patrzyli z niedowierzaniem, jak na jakieś dziwolągi, jak na coś niższego, jakieś stworzenia nie z tego świata, jak na zbrodniarzy. Biedacy, nie przeczuwali, że wkrótce sami będą tak wyglądać, a część z nich od razu zginie w komorze gazowej. Popiół z ich ciał zostanie zużyty jako nawóz na polach Gartnerei, ponieważ Niemcy spalone kości mełli w specjalnym młynku, który znajdował się w krematorium, i razem z popiołem ze spalonych ciał wysypywali jako kompost na polach u-prawnych w obrębie obozu. Zapędzono ten transport na tzw. Zwischenfeld, między I i II pole. Dzieci i kobiety oddzielono od mężczyzn. Trudno sobie wyobrazić tę rozpacz, ten lament kobiet i dzieci, te krzyki, jakie rozlegały się w tym dniu. Wszystkim kazano rozebrać się do naga i popędzono do łaźni. Tam ogolono, dokładnie zrewidowano, czy ktoś nie ukrywa jakichś kosztowności, ko- 66 bietom kazano nawet robić w tym celu kilka przysiadów, potem zapędzono wszystkich pod prysznice, niby do kąpieli, a stamtąd do komór gazowych, które znajdowały się w tym samym baraku. Przy tym bez przerwy były w robocie kije i pejcze. Żydzi nie zdawali sobie z niczego sprawy, bo wyglądało to tak, jakby ich zapędzano do ubieralni. Gdy napchano do pełna komory gazowe, zamknęły się za nimi żelazne-drzwi i z góry, z sufitu, sypano cyklon czyli tzw. kwas pruski. Miał on postać maleńkich grudek o granulacji 0,10—0,20 mm, koloru popielato-niebieskawego. Pod wpływem potu i wilgoci granulki rozpuszczają się i poprzez pory skóry trucizna dostaje się do wnętrza organizmu, atakując płuca, naczynia krwionośne i serce. Śmierć następuje przez uduszenie. Esesman przez wizjerkę w ścianie komory obserwował, jak ludzie w okropnych męczarniach ginęli. Do dziś pozostały na murze komór gazowych ślady działania cyklonu i podrapane przez konających w męce ludzi ściany. Operacja ta trwała od 25 do 45 minut, w zależności od tego, ile cyklonu wsypano. Niektórzy esesmani lubili długo upajać się tym niesamowitym widokiem. Komór gazowych na Majdanku było trzy, dwie mieściły po 150 więźniów, a jedna 300, tak że w ciągu jednej godziny można było zagazować od razu 600 więźniów. Mordowano również gazami spalinowymi z samochodów i czadem z koksu. W tym ostatnim przypadku piec znajdował się na zewnątrz komory gazowej i czad specjalnym wentylatorem wtłaczany był do wnętrza pomieszczenia. Komory gazowe do dziś pozostały na Majdanku. Są to jedyne oryginalne komory gazowe w Europie. Niemcy na skutek szybkiej ofensywy wojsk radzieckich nie zdążyli ich zniszczyć. Esesmani na czele z największym katem obozów 6? koncentracyjnych, zastępcą komendanta. obozu, ober-sturmfuhrerem SS Antonem Thumanem szaleli, upajali się widokiem przestraszonych bezbronnych dzieci i kobiet stosami brylantów, złota, dolarów, funtów szterlingów i innych kosztowności i walut. Gazowano dzień i noc_ w nocy transport ten nadal stał na mię-dzypolu pOCi gołym niebem. 80% dzieci, kobiet i mężczyzn zagazowano. Pozostałych mężczyzn na drugi dzień zapędzono do baraków na trzecim polu. Dzieci, których nie zagazowano, zabijano później kolbami, mniejsze chwytano za nogi i główką o słup, tak jak to czyniły niegdyś hordy Dżingis-chana. Rozmawiałem z jednym Żydem z Belgii. Był to bogaty przemysłowiec. Pytałem go, jak ich złapano i w jaki sposób zostali z tak bogatym ekwipunkiem przy-transportowani tu, do Polski, do obozu na Majdanek. Oto, co mi opowiedział: Niemcy w latach 1941—1942 robili obławy na Żydów, których mordowali natychmiast. Duża część Żydów ukrywała się, ale coraz trudniej było znaleźć kryjówką. Nie brakowało rodzimych gorliwców, którzy za judaszowskie srebrniki sprzedawali Żydów. Niemcy wiedzieli Ze sporo Żydów ukrywa się i wpadli na taki szatański pomysł: rozlepili plakaty z obwieszczeniem., 'że w Polsce, między Wisłą a Bugiem, zostało u-tworzone coś w rodzaju żydowskiego państwa — Jti-dische.Sviertel — i że wszyscy Żydzi będą mogli sobie tam spokojnie żyć i pracować. Więc Żydzi uwierzyli hitlerowcom. Powiedziano im, że wszystko, cały majątek .mogą zabrać ze sobą, z wyjątkiem pościeli i mebli, żydzi sami zresztą zrozumieli, że zabranie takiej Uości mebli i pościeli jest nieprawdopodobne w okresie wojny, bo ileż to wagonów trzeba byłoby na to! Sami dobrowolnie zgłaszali się więc do punktów 68 rejestracyjnych. Tam ich elegancko, kulturalnie załatwiano i podawano termin wyjazdu. Przed wyjazdem Żydzi co mogli, to posprzedawali, zabierając ze sobą jedynie kosztowności, walutę i bieliznę. Jak się to skończyło, jak wyglądała ta ich „ziemia obiecana" — opisałem wyżej. Takie transporty, jak do nas, szły do Oświęcimia, Bełżca i Sobiboru. Po tej niesamowitej masakrze Żydów nastąpiła reorganizacja obozu. Baraki podzielono według narodowości. A więc powstały bloki: francuskie, niemieckie, jugosłowiańskie, włoskie, czeskie, węgierskie, holenderskie, belgijskie, rosyjskie, polskie i żydowskie. W obozie więzieni byli również Norwegowie, Hiszpanie, Grecy, Szwedzi, jeden Anglik i Amerykanin, Szwajcarzy, Finowie, Albańczycy, Cyganie, Rumuni — jednym słowem cała Europa. Więźniów podzielono na kilka następujących kategorii: na politycznych, kryminalistów, homoseksualistów, badaczy Pisma Świętego, nie chcących pracować (Schwarzarbeiter). Każdy więzień na piersiach bluzy i spodniach miał naszyte trójkąty (winkle). I tak polityczni nosili winkle czerwone z pierwszą literą narodowości (tylko Niemcy nie nosili liter), kryminaliści — winkle zielone, homoseksualiści — winkle różowe (90 proc. homoseksualistów stanowili Niemcy), badacze Pisma Świętego i podobni — winkle fioletowe, Cyganie i schwarzarbeiterzy — winkle czarne, Żydzi — gwiazdę Syjonu i literę J. Rosjanie nie nosili winkli, tylko na bluzie i spodniach mieli wymalowane litery SU — Soviet Union. W ten sposób już na pierwszy rzut oka wiedziało się, do jakiej narodowości dany więzień należy i jakie „przestępstwo" popełnił. Segregacja bloków według narodowości nie trwała długo, gdyż liczba więźniów z Europy zachodniej malała. Pozostały tylko dwie kategorie baraków, tj. aryj- 69 skde i żydowskie. Rosjanie byli wyłącznie na II polu. Na III polu było tylko kilkunastu więźniów radzieckich. Warunki sanitarne w obozie były skandaliczne. Brud panował wszechwładnie we wszystkich barakach. Nie było wody i mydła. Za to wszy było wszędzie pełno: w strzępach koców, którymi okrywaliśmy się, w bie-liźnie i w pasiakach. W tych warunkach stosowanie choćby minimum higieny osobistej było i trudne, i kosztowało wiele samozaparcia. Różnie z tym było wśród więźniów. Z braku wody zimą niektórzy chociaż śniegiem wytarli rano ręce i twarz, ale byli i tacy, którzy nigdy nie myli się, a potrzeby fizjologiczne załatwiali na bloku, chociaż byli za to bici. Różnie też wspominam postawy więźniów. Jeśli coś w baraku czy na placu apelowym działo się nie po myśli esesmanów, zawsze znalazł się taki, który pierwszy im o tym doniósł, zanim esesmani zagrozili jakąś sankcją. Pięknie pod tym względem zachowywali się na przykład Jugosłowianie, Belgowie czy Holendrzy. Byli wobec wszystkich nas lojalni, swoją postawą i wyrazem twarzy dawali odczuć esesmanom, jak ich nienawidzą, toteż esesmani i, kapo niemało znęcali się nad nimi. Ale żaden z nich nie prosił o litość. Z godnością przyjmowali dryl obozowy i nie dawali się upokorzyć, aczkolwiek pomiatano nimi na równi z ga-mlami. „CHŁOPACZEK" I JEMU PODOBNI... Na III polu znajdował się młody chłopak, może 12— 13-letni, Żyd, dobrze odkarmiony. Pochodził zdaje się z Bydgoskiego, nazywano go Bubi, co po polsku znaczy chłopaczek. Był ulubieńcem lageraltestera (starszy 70 obozu - - każde pole miało swojego lageraltestera). Tenże Bubi był także pupilkiem esesmanów i kapo. Chodził ubrany w elegancki, szyty specjalnie dla niego mundur, w butach z cholewami, w ręku stale nosił pejcz i bił nim więźniów, ile chciał. Potrafił wejść do baraku i pierwszego lepszego więźnia powiesić. Po prostu przywiązywał kawał sznura do belki, kazał więźniowi stanąć na tahoret, zakładał mu pętlę na szyję, taboret usuwał spod nóg i koniec. Rzecz nie do wiary, ale prawdziwa. Ktoś mógłby się zdziwić, czy to faktycznie było możliwe. A owszem. Trzeba pamiętać, że w obozie człowiek był tylko numerem, bezbronną żyjącą istotą, łachmanem. Chłopak ten tak był zdeprawowany, że podobno — jak opowiadali mi sami Żydzi — własnych rodziców powiesił w jednym z baraków na III polu. Bubi — jak wspomniałem — był pupilem lageraltestera, spał razem z nim w bloku schreibstuby i miał nieograniczone fory. Miałem i ja z nim „do czynienia". Otóż pewnego razu Bubi, przechodząc przez plac apelowy, głośno zawołał do mnie: — Du Gammel, kom, kom! Cóż miałem robić? Wiedziałem już wówczas, kto to jest, jaka z niego jest „wielka figura". Podszedłem więc bliżej, a ten kilka razy zdzielił mnie pejczem po twarzy. Mimo że to chłopak dwunastoletni, ale zawsze trochę siły posiadał, a gdy takim pejczem walnął, to się dobrze poczuło... Wówczas sam nie wiem, co mi się stało. Wyrwałem mu ten pejcz, rękojeścią zdzieliłem go przez łeb i pejcz odrzuciłem. Wszyscy, którzy znajdowali się wówczas na polu, struchleli, a on z płaczem pobiegł w kierunku schreibstuby. Zapanowała panika. Koledzy radzili mi, bym natychmiast sam się powiesił, jeśli chcę uniknąć masakry przed 71 zabiciem. Ba, dobrze im to było mówić, ale wieszaj się tu sam, człowieku... O dziwo, Bubi nie poszedł do sehreibstuby poskarżyć się swemu opiekunowi, tylko wszedł do któregoś z baraków. Od tej pory jakby mnie nie widział, gdyśmy się spotkali, ale innych więźniów bił w dalszym ciągu. * Po reorganizacji III pola, o czym wyżej wspomniałem, zostałem zakwaterowany w baraku nr 15. Blokowym był -tu niejaki Zygmunt Meller, podobno su-tener. Wysoki chłop, silnie zbudowany. Kanalia, jak mógł, tak podlizywał się esesmanom. Miał on zwyczaj przywoływania do siebie wiięźnia-gamla, kazał takiemu szkieletowi stanąć przed sobą na baczność i do niego: — Powiedz: „ryki, ryki!" Więc tein ludzki strzęp powtarza „ryki, ryki", a na to pan blokowy Meller: — P... się dwa byki! — i pięścią, jak zawodowy bokser, z jednej i drugiej strony w szczękę. Wystarczy takiemu gamlowi, a pan „bohater" śmiejąc się odchodzi z miną gladiatora i patrzy na „patrycjuszy" esesmańskich, szukając w ich oczach uznania. Zdarzało się też, gdy stało dwóch czy trzech esesmanów, że przywoływał któregoś z nas do siebie i wrzeszczał: — Tu jest obóz koncentracyjny, a nie sanatorium, tu trzeba pracować! Widzisz ten komin? — wskazywał na krematorium. —■ Jak nie będziesz robił, jak należy, to popłyniesz tym kominem do nieba. Patrz, widzisz? — w tym miejscu podwinął rękaw koszuli i wskazał na swoją rękę. — Tu płynie krew niemiecka. Meller jestem, rozumiesz?! — I znów, jak ten niewolnik, szuka u swych panów uznania. 72 Meller nie umiał po niemiecku ani słowa. Nauczył się tylko mówić „Mutzen ab" i w czasie apelu meldować po niemiecku stan bloku. Gdy do niego zwracał się esesman, na wszystko odpowiadał „jawohl". Czasami wychodziło z tego kino. Pewnego razu esesman coś do niego powiedział, a ten: „jawohl". Byłem przy tym obecny i roześmiałem się mimo woli. O co chodziło, już nie pamiętam, w każdym razie należało odpowiedzieć akurat odwrotnie. Esesman wezwał minie do siebie, kazał przynieść z bloku „bock", czyli taki stół albo kozioł do bicia, z jednej strony niższy, z drugiej wyższy. Z tej niższej strony za poprzeczkę wkładało się nogi, trzeba było położyć się na blacie, a za wyciągnięte ręce przytrzymywał więźnia blokowy lub kapo. Esesman kazał mi się na ten „bock" położyć, Meller z drugim chwycili mnie za ręce, a on wolno, z zamachem wlepił mi w napięte pośladki 25 batów. Za każdym uderzeniem tylko jęknąłem i głośno odliczałem zadawane razy. Po otrzymaniu 25 batów wstałem i ukłoniłem się memu „panu życia i śmierci" a ten z kolei kazał mniejszemu „panu życia i śmierci", tan., blokowemu Mellerowi, położyć się na „bock". Ale wlepił mu tylko 5 batów. Więcej nie mógł, gdyż mniejszy „pan życia i śmierci" wkrótce miał pełne ' portki ze strachu, a przy tym wrzeszczał za każdym uderzeniem wniebogłosy. Gdy oprawcy odeszli, zapytałem Mellera, jak mu to bicie smakowało. -— Myślę, że teraz, kiedy wiesz, jak to boli, przestaniesz znęcać się nad takimi samymi więźniami jak ty. Meller chciał mnie uderzyć, lecz jak tylko zrobił krok, ekskrementy mu z nogawek leciały. Szukał później okazji, by się zemścić, ale nie mógł znaleźć, gdyż „starzy" więźniowie trzymali się razem i pan blokowy, chcąc nie chcąc, musiał się z nami liczyć. 73 ZWIĄZEK „ORZEŁ" Zapowiedziany był nowy transport Żydów z powstania w getcie warszawskim. Skąd więźniowie dowiedzieli się o tym transporcie, trudno powiedzieć. Początkowo zresztą większość z nas uważała to za plotkę. Pomimo zupełnej izolacji od świata zewnętrznego kontakt jednak był utrzymywany i szereg wiadomości do nas docierało. W tym czasie na IV polu z inicjatywy Pawła Dąbka oraz Kazimierza Malinowskiego zorganizowany został związek pod kryptonimem „Orzeł". Grupował on na terenie obozu część inteligencji, co bardziej światłych robotników i rzemieślników, którzy wyróżniali się swoją postawą i stosunkiem do okupanta. Przyłączyli się oni do tej organizacji, by wspólnie podnosić morale więźniów, jak również w miarę swych możliwości walczyć przeciwko brutalnym i nieludzkim stosunkom panującym w obozie, a tym samym pomagać w przetrwaniu tego makabrycznego, bestialskiego okresu. Dzięki kontaktom Związku „O-rzeł" wiedzieliśmy, co się dzieje na świecie. Związek „Orzeł" skupiał ludzi o różnych zapatrywaniach politycznych — od komunistów po narodowców. Naszym przywódcą na III polu był Stanisław Zelent, socjalista. On to organizował kontakty ze światem poprzez robotników cywilnych i od niego wiedzieliśmy, co się dzieje w kraju i za granicą. To, co z początku traktowaliśmy jako plotkę, potwierdziło się. Pod koniec maja zaczęły nadchodzić transporty z getta warszawskiego. Byli tam ludzie starzy i młodzi, kobiety i dzieci. Esesmani szaleli. Bili wszystkich bez wyjątku. Brutalnie odrywali dzieci od matek. Piski, lamenty, krzyki rozlegały się po całym obozie. Wokół komór gazowych stały gęste posterunki esesmanów. Rewizja tych nieszczęsnych offiar była bar- 74 daiej szczegółowa — po każdym transporcie zdobywano nowe doświadczenia i ulepszano metody. Starców od razu gazowano. Dzieci, odseparowane od rodziców, umieszczano na międzypolu, wokół którego biegały specjalnie tresowane psy, skacząc na druty i przeraźliwie szczekając. Siały one zamęt i panikę wśród dzieci, które rozszalałe ze strachu tratowały się nawzajem. Jedno piekło przeżyli ci nieszczęśliwcy w czasie powstania, a tu, na Majdanku, drugie. Tirudno opisać, co się działo w obozie w tym czasie. Esesmani podekscytowani wódką stali się bardziej dzicy, widok krwi i bezbronnych istot upajał ich. Na to, co się działo, patrzyłem z odległości około trzystu metrów. Stałem tam prawie godzinę, dłużej nie mogłem. Dopiero po kilku dniach ta mordercza orgia ustała. Dziesiątki tysięcy niewinnych ludzi zostało w najbardziej bestialski sposób zamordowanych, i to przez ludzi, którzy nazywali siebie „Kulturtrager" i którzy na klamrze pasa nosili napis „Gott mit uns" — Bóg z nami. Esesmani, obładowani złotem i pieniędzmi, chodzili cały tydizień pijani. Nie wszystek bowiem zrabowany Żydom majątek wędrował do banku Rzeszy. Sporo kosztowności zasiliło kiesy obozowych dygnitarzy. BLASKI I CIENIE NOWEJ FUNKCJI W czerwcu nastał względny spokój i życie w obozie zaczęło płynąć „normalnym" torem. Więźniowie ginęli, ale w „normalny" sposób — poprzez bicie, wycieńczenie, z głodu, stanie godzinami bez ruchu w czasie apelu, choroby, bezmyślną pracę ponad siły i wzajemne psychiczne wykańczanie. Funkcję brotverteilera, tj. rozdzielacza chleba, objąłem po Rudku Pietrońcu. Nie wiem, za co on z tej 75 funkcji został zwolniony. Opowiadał mi, ale po tyłu latach zapomniałem. Roboty było sporo, ale byłem za^ dowolny. W ciągu przedpołudnia przywożono do brot-kamery chleb na stan całego trzeciego pola, a ja po południu rozdzielałem ten chleb na poszczególne bloki. Z każdego bloku przychodził sćhreiber ze stubendien— stetn i zabierali chleb według stanu osobowego bloku. ; Bochenek chleba wypadał na ośmiu więźniów. Przedtem musiałem kilkanaście chlebów pokroić na osiem części, by móc według stanu w poszczególnych blokach wydać co do jednej pajdki, na przykład w baraku nr 7 stan więźniów wynosił 427, a wtięc wydawałem 53 bochenki i 3 pajdki chleba. Doszedłem do wniosku, że funkcja ta daje mi szereg korzyści. Po pierwsze byłem cały dzień pod dachem, dzięki temu nie byłem narażony na spotykanie się z kapo i esesmanami, a tym samym omijało mnie częste bicie, po drugie pozostawały mi okruszki z pokrajanego chleba. Następnie, o czym z początku nie wiedziałem, miałem możliwość otrzymymania dodatkowej żywności. Jak to wyglądało, opowiem. Mimo strasznego terroru i rewizji (w języku obozowym „filc") Żydzi potrafili część dewiz i kosztowności przemycić na pola więźniarskie. Do miasta po chleb jeździli Żydzi z Czech. Inni, którzy pracowali na miejscu, w obozie, weszli z nimi w kontakt i tym sposobem, za przemycone pieniądze „organizowali" żywność. Gdy przejeżdżali Żydzi z chlebem, to z wozu po dwa bochenki rzucali mi przez okno do brotkamery. W odpowiedniej chwili rzucali też paczkę z żywnością przeznaczoną dla któregoś z tzw. bogatych Żydów. Wówczas po apelu wieczornym właściciel paczki przychodził do mnie po jej odbiór. Pierwszy raz tym sposobem otrzymałem jakieś 15 dkg boczku. Schowałem 76 gO pod koszulę, a po zamknięciu brotkamery poszedłem w stronę elbaraku i po drodze cały ten boczek zjadłem, rozglądając się czujnie, by mnie nikt nie podpatrzył. Wyglądałem zapewne jak zgłodniały pies, któremu u-dało się wyrwać kawał ścierwa i który rozgląda się podejrzliwie na wszystkie strony wystraszonymi oczyma, by nikt mu tego ścierwa nie odebrał. W rezultacie dostałem biegunki. Trudno się dziwić, skoro po raz pierwszy od dwóch lat zjadłem tyle tłuszczu. A co znaczy w warunkach obozowych biegunka — wiedziałem już. Toteż przez dwa dni, mimo skręcającego wnętrzności głodu i apetycznego zapachu chleba w swojej broitkamerze, nic prócz spalonego chleba i fusów z kawy nie jadłem. Ale po wyzdrowieniu dzięki temu dożywianiu przyszedłem do sił. Zauważyłem też, że strupy, którymi przedtem miałem pokryte całe ciało, zupełnie znikły. Można powiedzieć, że w oczach odpadały od ciała i blizny po nich goiły się. Dzięki temu, że nabrałem sił, mogłem przetrzymać to, co mnie czekało w następnych miesiącach. Życie takie w warunkach obozowych można by u-znać za „sielskie", gdyby nie fakt, że esesmani oraz kapowie dwa, trzy razy w tygodniu (aby nam się nie nudziło) urządzali funkcyjnym „gimnastykę". A więc w godzinę po.rozejściu się komand do swoich placówek roboczych zwoływali apel funkcyjnych znajdujących się w barakach i zaczynali „zabawę": biegi z jednego końca pola na drugi, tarzanie się po ziemi, po czym następowało sprawdzanie czystości. Rzecz jasna, że każdy był umorusany jak wieprz, a więc „za nieprzestrzeganie czystości" — zależnie od humoru feldfuhrera — od 5 do 25 batów, potem znów skakanie żabką, chodzenie na kolanach, znowu zbiórka — i tak wkoło Wojtek do południa. Niejeden z nas zachorował z wyczerpania, szedł na rewir i stamtąd już nie wracał. 77 OPRAWCY W tym czasie postrachem dla nas był lageraltester Burzer. Ten co noc czynił wycieczki po barakach, wy- i woły wał pojedynczo nawet do kilkunastu więźniów i wieszał ich między siedemnastym a osiemnastym barakiem. Rano, gdy wychodziliśmy na apel, oczom naszym ukazywały się trupy wisielców. Ci, co mieli łóżka bliżej drzwi wejściowych, prawie nie spali. Burzer początkowo wyciągał z baraków tylko Żydów, ale po-1 tern również i aryjezyków. Ja wówczas spałem w baraku nr 15, obok mnie spał Wiesław Porzeczkowski. Ten zabierał z mojej brotkamery nóż, a był to spory nóż, który służył mi do krajania bochenków chleba, i mówił: „Spij spokojnie, Jasiu, jakby ten sukinsyn nas ruszył, to zarżnę go jak psa". No ale jakoś obeszło się bez tego, chociaż prawie co noc wędrówkę swą zaczynał od naszego baraku. Pewnego dnia Burzer i zdaje się rapportfuhrer Kos-" tial, oczywiście wraz z kapo, wzięli w obroty Jasia Lecha. Najpierw zbili go, skrwawili, potem kazali mu się tarzać po ziemi, bijąc go przy tym, gdzie popadło, a następnie wrzucili go do takiego małego basenu przy hydrancie i tam przytrzymywali pod wodą, następnie znowu go tarzali po ziemi, w dalszym ciągu bijąc niemiłosiernie. Ta „zabawa" trwała blisko dwie godziny, oczywiście chłop na drugi dzień poszedł na rewir. Tam dzięki specjalnej opiece lekarzy po dwóch miesiącach wrócił jako tako do zdrowia i tam też pozostał jako stubendienst rewiru. Rapportfuhrer Kostial należał do tych, którzy w wyrafinowany sposób znęcali się nad więźniami. Na Majdanku było takich wielu. Inne zwyczaje miał nasz feldfuhrer Kaps. Wpadał po wieczornym apelu do baraku, czyniąc wspólnie z kapo i blokowymi spusto- 78 szenie, połączone z biciem, a następnie kazał sobie płacić haracz w wysokości nawet do 50 tysięcy złotych i na parę dni uspokajał się. Wysokość okupu zależała od ilości więźniów na polu i zamożności zugangów z nowych transportów. Od czasu do czasu następowała generalna rewizja baraków i zamieszkałych w nich więźniów pod osobistym nadzorem obersturmfuhrera Antona Thumana. Łup był składany w jedno miejsce, a następnie zabierany do Politiseheabteilung, gdzie królował Thuman. Wszyscy esesmani, którzy pełnili funkcje bezpośrednio na polach więźniarskich, kapowie, blokowi prześcigali się w swych pomysłach i okrucieństwach, by sehutz-haMagerfuhrer w najmniejszym stopniu nie podejrzewał ich o jakąś litość lub sympatię dla więźniów. Thuman był postrachem obozów koncentracyjnych. Z zawodu stolarz, w obozach pracował od 1933 roku, tj. od założenia Dachau. Czasami mieliśmy „cynk" o takiej rewizji lub innych akcjach Thumana od Andrzeja Stanisławskiego, który był jego lauferem (gońcem). Był on wówczas młodym chłopakiem, dobrze się prezentującym, pochodził z Poznania. On też dostarczał nam wiadomości ze świata. * Nadszedł transport z Białegostoku w ilości około dwustu więźniów. Na drugi dzień, a więc po jednym dniu pobytu, do Zelenta zwrócił się młody chłopak z tego transportu i zapytał: „Jak wy tu możecie wytrzymać, toż tu ludzie giną jak muchy". Na to Zelent, klepiąc go po ramieniu, odpowiedział: „Nic się nie bój, synu, jesteś młody i zdrów, to wytrzymasz. Gorzej było i wytrzymało się". A on: „Jutro mnie tu już nie będzie — pryskam". 79 Na rannym apelu ruch. Stan obozu .nie zgadza się. Brakuje jednego więźnia, i to na naszym polu. Nie chcemy stać na apelu w nieskończoność, znosić szykany i bicie ze strony esesmanów, kapo i blokowych, więc sami rozbiegamy się po barakach i zakamarkach — może ktoś zaszył się gdzieś i śpi, może jakiś gameł gdzieś w kącie leży i nie może się podnieść. W pewnej chwili któryś z kolegów zobaczył na drutach ogrodzenia czapkę, a na niej kartkę. Esesman rozkazał mu tę czapkę z kartką zdjąć (w ciągu dnia, tj. od apelu rannego do apelu wieczornego wysokie napięcie z o-grodzeń było wyłączone) i przeczytać, co tam jest napisane. Ten przeczytał niepewnie: „Pocałujcie mnie w dupę". Jak się potem okazało, zbiegiem był właśnie ten chłopak z białostockiego transportu. W jaki sposób przelazł nie zauważony przez druty, tylko jemu jednemu wiadomo. Za karę staliśmy 5 godzin na a-pelu. Qd tego czasu Niemcy dodatkowo ogrodzili nasze pole. Dotychczas stały dwa rzędy słupów, a "między nimi były poprzeczne listwy na izolatorach i druty pod napięciem. Niemcy kazali na wewnętrznych słupach f poprzybijać listwy długości 80 cm, a na nich rozpiąć jeszcze pięć rzędów drutów. Oczywiście robota ta kosztowała kilku zabitych i kilkudziesięciu pobitych więźniów. ZELENTKOMMANDO Do najbogatszych kapo całego obozu należał kapo Peter Wyderka. Majątek jego pochodził z rabunku żydowskich więźniów. Psa swego (miał sukę foksteriera) karmił przysmakami, takimi jak czekolada, mleko. Zaznaczyć należy, że w obozie nikomu nie wolno było psa trzymać, żadnemu z niemieckich więźniów, zatem 80 świadczy to najwymowniej, jaką rolę odgrywał ów kapo Wyderka i jaką był wielką, figurą. Lageraltester musiał się z nim liczyć, a nawet i niektórzy esesmani. Wyderka miał taki „węch", że tylko popatrzył na więźnia i już wiedział, czy ma on coś wartościowego przy sobie, czy nie i nigdy się nie mylił. Potrafił być okrutny do najwyższych granic, a w niektórych -znowu wypadkach łagodny i uczynny. Niejednego więźnia posłał na tamten świat, ale też niejeden zawdzięcza mu życie. Wyderka miał respekt przed Zelentem. Zelent zorganizował „Feldkomniando", w którym dekował najbardziej wartościowych więźniów. Grupę tę nazywano „Zelentkommando". Tu można było odpocząć i ratować gamli, tylko należało zachować czujność na wypadek zjawienia się esesmanów lub kapo. Z inicjatywy Zelenta zaczęto upiększać pole. Zelent miał w swym komandzie artystę rzeźbiarza Albina Bonieckiego. Ten z prymitywnych materiałów zrobił kilka rzeźb, z których żółw miał symbolizować hasło „pracuj powoli", jaszczur był symbolem polskiej konspiracji. Esesmanom, którzy nie rozumieli tej symboliki, bardzo się te rzeźby podobały. Boniecki' wykonał też kolumnę z trzema orłami zrywającymi się do lotu. W postument tego pomnika wmurowano w tajemnicy niewielkie pudełko z prochami pomordowanych, wykradzionymi z krematorium. KONTAKTY Z ROBOTNIKAMI CYWILNYMI Hitlerowcy przystąpili do rozbudowy obozu. Krematorium za V polem było już w budowie. Przystąpiono też do budowy kanalizacji dla poszczególnych baraków, zaczęto do baraków doprowadzać wodę. W związku z tym na teren obozu wjeżdżali robotnicy z miasta. 8-А my żyjemy dalej 81 Przez nich nawiązano .natychmiast kontakty z rodzinami na wolności. Wielu cywilnych robotników oddawało swe usługi z pobudek czysto humanitarnych, ale wielu traktowało to jako okazję do szybkiego wzbogacenia się. Jedni i drudzy bardzo ryzykowali, gdyż w razie przechwycenia staliby się takimi samymi więźniami jak my, ale i więźniowie ryzykowali również. Rzecz jasna, więźniowie nie mieli prawa kontaktowania się z robotnikami cywilnymi, ale potrzeba jest matką wynalazków, więc i tę przeszkodę przezwyciężono. Oprócz kontaktów z rodzinami, a nawet organizacjami podziemnymi, utrzymywano kontakty handlowe. I z jednej, i z drugiej strony handlowano czym kto mógł. Ci, którzy mieli forsę, „organizował" z obozowych magazynów ciuchy, które wymieniali na żywność. Motorem tych transakcji był głód, głód i jeszcze raz głód. Przed głodem nie odstraszą żadne sankcje, bo jeśli ma się ginąć śmiercią głodową, to woli się już zginąć od razu. Za bochenek chleba płacono wówczas od 100 do 200 zł, za gazetę-gadzinówkę — 10 zł, a za inne artykuły, jak wędlina, masło, cebula, czosnek płacono każdą sumę. Sam byłem świadkiem, jak jeden z takich handlarzy młodemu chłopakowi za parę nowiuteńkich butów oficerskich dał tylko jedną bułkę-parów-kę. Chłopak błagał, by mu coś tam jeszcze dołożył, a ten za lejce i szybko odjechał. Ale było też wielu takich, którzy całym sercem pomagali. Do nich należał Stanisław Skoczylas, który za darmo rozdawał więźniom żywność, przynosił i wynosił grypsy, zaopatrywał w leki. Szczególnie qpiekował się Aleksandrem Cudnym, z którym łączyła go dawna przyjaźń, gdyż przed wojną razem pracował. Innym „cywilem", którego zapamiętałem, był Stanisław Szacoń. W 1943 roku pracował on na terenie obozu przy zakładaniu urządzeń wodmo-kanalizacyj- 82 nych. I on również bezinteresownie, z narażeniem życia, przemycał dla więźniów żywność. Podobnie wspominam Kazimierza Płucieńczyka. Przez wozaków, którzy rozwozili materiały budowlane po terenie obozu, mieliśmy kontakt z ruchem oporu w Lublinie. W siedzeniach wozów bądź w torbach z owsem dla koni przewozili oni żywność, lekarstwa, prasę konspiracyjną, a także gadzinówki wydawane przez okupanta dla ludności polskiej. Poprzez te kontakty wielu kolegów otrzymywało od najbliższych grypsy, które podnosiły ich na duchu, bo byli już psychicznie załamani, a psychiczne załamanie w obozie równało się śmierci. Wielu znów zaczęło wierzyć, że wrócą, że będą ze swoimi najbliższymi. Ta nadzieja pomagała im zapomnieć chociaż na chwilę o makabrze obozowej. Najliczniejsze kontakty ze światem zewnętrznym mieli więźniowie z komanda „Gartnerei". Do tego komanda prawie wszyscy pragnęli się dostać. W „Gartnerei" schreiberem był Jan NiśMewicz. Mimo że pełnił w hierarchii obozowej poważną funkcję, nie należał do tak zwanych prominentów, czyli uprzywilejowanych. Odwrotnie, funkcję swoją wykorzystywał dla udzielania pomocy współtowarzyszom niedoli. Starał się, by komando jak najczęściej wyjeżdżało do miasta, co stwarzało okazje do nawiązywania kontaktów z najbliższymi. Miało to ogromne znaczenie dla więźniów, dodawało siły do wytrwania w tym piekle, jakim był Majdanek. Druga korzyść z tych wyjazdów to możność „organizowania" i przemycania do obozu żywności, jak również wiadomości z frontu. Szczególnie aktywnie działali w tym komandzie Paweł Dąbek, Michał Wojtowicz, Stefan. Brodziak i Stefan Janusz. Wyjeżdżając raz na dwa tygodnie do miasta po nawóz, kontaktowali się oni z paroma zaufanymi osobami, które 83 dostarczały żywność, grypsy i lekarstwa. Do tych zaufanych w mieście należeli: Anna Bucior, Krystyna ! Bartoszewska-Dąbek, Irena Sobiesiak, Maria Wojtowicz i Wacław Kozłowski. Kontakty z Warszawą utrzymywał Michał Wojtowicz. Przenoszeniem żywności i grypsów z „Gartnerei" na inne pola więźniarskie zajmowały się kobiety z Scheis-j kommando. Żywność organizowano różnymi drogami, ale cóż to było! Kropla w morzu! Zwłaszcza, że 30—40 proc. tej żywności trafiało do rąk funkcyjnych i esesmanów. W tym czasie uległa poprawie sprawa doręczania więźniom paczek. Było to zasługą kolegi Adama Panasiewicza, który w maju rozpoczął pracę na poczcie obozowej. Jemu należy się specjalne wyróżnienie i podziękowanie za odważną postawę wobec esesmanów oraz rzetelną i uczciwą pracę. Ale wróćmy jeszcze na chwilę do więźniów z komanda „Gartnerei". Ci, którzy nie mogli wyjeżdżać na miasto, pracowali tuż przy drutach na polach od strony dzielnicy Dziesiąta. Tam mogli zjeść wyrwaną u-kradkiem brukiew lub też z daleka popatrzeć na swoich bliskich, którzy krążyli wzdłuż ogrodzenia. Za wyrwanie brukwi i zjedzenie jej lub też podanie współ-" więźniowi groziło 25 batów, a nawet śmierć. Na przy-, kład kolega Michał Wojtowicz za taką jedną brukiew otrzymał 10 uderzeń styliskiem od łopaty i to jeszcze nazywało się szczęściem, mimo że cały był posiniaczony i nie mógł się podnieść. KOMANDO KREMATORIUM Krematorium dymiło bez przerwy, a obsługujące je komando miało pełne ręce roboty. Komando to po- Й czątkowo składało się wyłącznie z Żydów, a po ich wymordowaniu w masowej rzezi w dniu 3 listopada 1943 roku objęli je jeńcy radzieccy. Polaków do tego komanda nie dopuszczano, a to dlatego, że do krematorium przywożono ludzi z więzień lub partyzantów i Polacy łatwo mogliby się z nimi porozumieć, zatem wiedziano by, skąd i kogo zamordowano. Więźniowie z tego komanda nie stykali się z nami: mieszkali w osobnym baraku, który wybudowany był na tak zwanym kohlenfeldzie pomiędzy IV a V polem. Obsługi krematorium zresztą co jakiś czas były gazowane, a potem palone. Zdarzało się też, że transportowano je do innego obozu, ale tam od razu były likwidowane przez zagazowanie. Kiedyś na Majdanek przyjechali więźniowie z obsługi krematorium z Oświęcimia. Grupa składała się z około 30 więźniów, każdy chłop w chłopa. Dostawali oni lepsze i obf itsze żarcie, a nawet wódkę, ale wkrótce ich zagazowano. W Oświęcimiu powiedziano im, że jadą do Lublina na Majidanek, by pokazać, jak należy pracować. * A herr schutzhaftlagerfuhrer Thuman nadal szalał. Miał on w starym krematorium swoją kamerę. Stare krematorium znajdowało się na tak zwanym zwischen-feldzie, między I a II polem. W tejże kamerze (pokój o rozmiarach 3 na 4 m) mieściła się sala tortur. Tak jak za czasów inkwizycji hiszpańskiej przykuwał on ręce i nogi więźnia do ściany i specjalnymi nożycami obcinał delikwentowi nos, uszy, wyrywał paznokcie i kawałki ciała. „Bawił" się tak przez dwa-trzy dni lub też co jakiś czas pół dnia walił ofiarę łomem, że tylko kości trzeszczały. Czy można sobie wyobrazić, w jak strasznych męczarniach ginęli ci ludzie? 85 W tym starym krematorium znajdowało się potniesz- • czenie, w którym do belek powfcręcanych było kilka- I naście haków i tam wieszano więźniów w różny sposób, a więc za nogi, głową w dół, lub za ręce i tak I pozostawiano ich do następnego dnia. Siady tego miejsca tortur do dziś można oglądać na Majdanku. Czasem ze łzami w oczach obserwowaliśmy, jak pro- I wadzono biednych niewinnych ludzi na śmierć. Ale cóż łzy mogły pomóc? Myśleliśmy wówczas, kiedy to pie- ■ kło się skończy, kiedy tych oprawców spotka kara. I tak dzień za dniem mijało nasze życie obozowe. Jedni przychodzili, drudzy odchodzili. Wszystko tu prowadziło ku śmierci. Pod koniec czerwca ktoś uciekł. Esesmani zarządzili w samo południe apel. Ściągnięto z pracy wszystkie J komanda na pola więźniarskie. Kazano nam utworzyć I szeregi barakami, tak jak podczas apelu, następnie ustawiono nas w czworobok wokół szubienicy. Pełno >| było esesmanów. Przyprowadzono zbiega, postawiono go pod szubienicą. Po chwili sam Thuman krzyknął: — Achtung, Mutzen ab,! Na środek wystąpił wyższy oficer SS — zdaje się, ; że sam komendant obozu Florstedt — i wygłosił do nas | mowę mniej więcej taką: — Pamiętajcie, że przed nami, przed Wielką Rzeszą, nikt nie ucieknie i nawet nie próbujcie, bo każdego, który będzie usiłował uciec, s czeka taki .los — i tu kazał dwom kapo powiesić -schwytanego więźnia. Ci skwapliwie wykonali egze- i kucję, nam kazano zaś tak stać do wieczora. Po jakichś j dwóch godzinach stania zaczął się ruch w szeregach. Cała nasza kolumna, ustawiona w czworobok, zaczęła się w miejscu poruszać to w jedną, to w drugą stronę. ■ Jakiś złowrogi pomruk rozchodził się po polu. Nasze 86 niespokojne spojrzenia krzyżowały się, nasze oczy pytały, co robić. Esesmani stali w napięciu, wyczuli, że na coś niebezpiecznego się zanosi. Jeden z esesmanów szybko podbiegł do budki kontrolnej. Po chwili wrócił, coś tam poszwargotał z innymi, po czym rozległy się rozkazy: „Mutzen auf, abtreten!" (Czapki włożyć, rozejść się!) Rozeszliśmy się po swoich blokach, ale gdyby trzymali nas jeszcze z pół godziny, z pewnością doszłoby do buntu. Niewiele brakowało, a rzucilibyśmy się na otaczających nas esesmanów i na barak z narzędziami, a potem na druty. Co z tego by wynikło, trudno powiedzieć, gdyż i na sąsiednich polach stali więźniowie zwróceni w stronę III pola — im także kazano „podziwiać potęgę wielkiej Rzeszy". Esesmani jednak wyczuli napiętą atmosferę i w obawie przed ewentualnym buntem w porę kazali nam się rozejść. Tak skończył się ten jeden z najbardziej nerwowych apeli. PIES W POTRAWCE Pewnego dnia po wieczornym apelu wezwał mnie do schreibstuby kolega Kazimierczak. Posadził mnie w swojej klitce przy stole i podał porcję gorącego mięsa z takim przyjemnym domowym zapachem, że .już od samego tego zapachu' kiszki skręcało. O mój Boże, sen to czy jawa?! Kiedy już najadłem się, Olek Kazimierczak zapytał: — Smakowało ci, Jasiu? — Jeszcze jak! — odpowiedziałem. — A wiesz, co jadłeś? — Nie, ale grunt, że było dobre. — To był pies Kapsa. 87 — Niemożliwe! — wykrzyknąłem zdumiony. — Ale mimo wszystko jeszcze bym tego pojadł. Muszę tu wyjaśnić, że nasz feldfuhrer Kaps miał pięknego wilczura. Dwa dni przed tą ucztą zabił go z niewiadomych przyczyn. Koledzy wykradli i oprawili esesmańskiego pieska. Olek Kazimierczak jako były kucharz na „Batorym" znał doskonale swój fach i pi-chcąc teraz esesmanom, miał dostęp do różnych przypraw kuchennych, toteż przyrządził z psiego mięsa takie delicje, że tylko palce lizać, I nikt z nas, nie wtajemniczonych, nie poznał, że jadł psie mięso. TRANSPORT Z ZAMOJSZCZYZNY Nadszedł lipiec. Terror szalał w dalszym ciągu. Co-rano zastawaliśmy na szubienicy między blokami lub na środku pola ciała wisielców. Była to sprawka Bur-zera i jego kompanów. W tym czasie kolega Olszański zachowywał się niczym mistyk. Przepowiadał: niemal ze stuprocentową dokładnością, kto zostanie wezwany do Politischeab-teilung na badania lub kogo wypuszczą z obozu. W tym czasie na wolność wypuszczono tzw. „geizli", czyli zakładników, których aresztowano przeważnie za nie*4-dostarczenie kontyngentu. Olszański przewidywał również, ilu ludzi zostanie następnej nocy powieszonych. Zaczęliśmy podejrzewać go o kontaktowanie się z naszymi oprawcami, tym bardziej że w'tym czasie był on rapportschreiberem na III polu. Wziąłem go osobiście pod obserwację. Siedząc niemalże każdy jego krok doszedłem do absolutnej pewności, że podejrzenia nasze nie były słuszne. Pewnego ranka przed apelem Olszański powiedział mi, że dziś zostanie powieszonych dziewięciu Żydów z 88 sąsiedniego bloku. Istotnie, sprawdziło się to. Zapytałem go, skąd ma takie wiadomości. Odpowiedział, że po prostu od pewnego czasu we śnie ma takie przywidzenia. Jak to się dzieje — sam nie wie. Przywidzenia jego trwały przez kilka tygodni i ustały. W tym czasie nadszedł karny transport kapo z Mauthausen. Było w nim około dwudziestu dobrze odżywionych, wysokich zbirów. Na ich twarzach błąkał się szyderczy, okrutny uśmiech, który był dla nas niewesołą wróżbą. Zastanawialiśmy się, co może oznaczać przyjazd tych łotrów. Na odpowiedź nie czekaliśmy długo. W drugiej połowie lipca zaczęły nadchodzić transporty chłopów z Zamojszczyzny wraz z rodzinami. Od nich dowiedzieliśmy się, że hitlerowcy rozpoczęli pacyfikację powiatów zamojskiego, ■tomaszowskiego, hrubieszowskiego i biłgorajskiego. Chłopi ci szczególnie ciężko przeżywali pobyt w obozie. Przywiązani do swojej ziemi, nie mogli pogodzić się z myślą o opuszczeniu swych siedzib. Dziesiątkowała ich tęsknota, niepewność losu, troska o dobytek, nie mówiąc o głodzie, biciu i apelach. Najgorszy widok przedstawiały dzieci. Pozbawione witamin, wody, żyjące w najprymitywniejszych warunkach higienicznych, szybko upodobniały się do szkieletów". A już najokropniejszy był widok robaków wypełzających z ich ust. Wspólnie z Zelentem i kilkoma kolegami z jego komanda zajęliśmy się organizowaniem czosnku i cebuli, gdyż te produkty uważaliśmy za najpotrzebniejsze dla ratowania dzieci. Dużą pomoc w tym zakresie oddało nam komando „Desyn-fektion", któremu przewodniczył kolega Bargielski. Komando to poruszało się dość swobodnie po całym terenie obozu, a tym samym mogło organizować potrzebne dla ratowania dzieci produkty. Ale największą 89 pomoc okazały PCK i RGO (Rada Główna Opiekuńcza). Im więc należy się szczególne podziękowanie. Teraz kapowie z Mauthausen mieli zajęcie. Trudno opisać, z jakim okrucieństwem i sadyzmem znęcali się nad wysiedleńcami. Nasi dotychczasowi kapowie przy nich to baranki. Szczególną „opieką" otaczał tych chłopów jeden z najokrutniejszych esesmanów, postrach wszystkich więźniów, unter&charfuhrer Frietsche, zwany przez nas „Jastrzębiem". Znany był on z tego, że znienacka, nie zauważony, napadał na grupę więźniów i dotąd wyładowywał na nich swoje zbrodnicze instynkty, aż pozostawił kilku rannych, a nierzadko zabitych. AFERA Pewnego dnia zauważyłem przez okno swojej brot-kamery, jak esesman w randze hauptstormfuhrera (kapitan), jadąc na koniu, prowadzi przed sobą więźnia wprost do schreibstuby. Więzień trzymał w ręku gliniany garnek, jak mi się wydawało — wypełniony czymś po brzegi. Zaintrygowany tym widokiem wziąłem do ręki szczotkę i udawałem, że zamiatam korytarz przed pokojem feldfuhrera, zerkając jednocześnie w stronę tych dwu. Do baraku wszedł ów więzień, trzymając przed sobą wspomniany garnek. Nim zdążyłem usunąć się pod ścianę, hauptsturmfuhrer — krzycząc „los" — kopnął mnie z taką siłą, że zaryłem nosem w podłogę. Po pewnej chwili zawołano mnie do pokoju feldiuhrera. Stanąłem nie wierząc własnym oczom: na stole leżały banknoty różnych państw, a więc: dolary, funty angielskie, egipskie, palestyńskie, złote dolary, obok tego brylanty i złote pierścienie. Feldfuhrer Kaps, który używał mnie jako tłumacza, powiedział wskazując na więźnia: 90 — Spytaj, skąd on to ma? Więzień opowiedział mi historię znalezienia tego skarbu. Otóż pracując przy budowie szosy obok komór gazowych natrafił na zakopany w ziemi garnek. Stamtąd przeniósł go i zakopał za fahrbereitschaftem. Był to prosty wieśniak z dalekiej wsi stanisławowskiej, który w życiu nie- widział złota, ani tym bardziej o-bcych banknotów. Przeczuwał, że posiada jakiś skarb, lecz bał się komukolwiek powiedzieć o odkryciu. Codziennie sprawdzał, czy garnek jest na swoim miejscu i właśnie na tym nakrył go hauptsturmfuhrer Ernst Heinrich Schmidt. W parę tygodni później Kaps został aresztowany, osadzony w bunkrze i tam — jak już wspomniałem wcześniej — zastrzelił się. Niewątpliwie wyżej wymieniony incydent przyczynił się do jego aresztowania. Chciałbym jeszcze dodać, że gdy znalazca skarbu chorował, .Schmidt odwiedzał go i otaczał opieką. Myślę, że ta nadzwyczajna troskliwość hauptsturmfuhrera podyktowana była nadzieją uzyskania od więźnia wiadomości o ewentualnym ukrywaniu jeszcze jakiegoś skarbu. Więzień jednak nie wrócił z rewiru, co nasuwa przypuszczenie, że został zamordowany przez swego „opiekuna". RÓŻNE SPOSOBY MORDOWANIA A tymczasem komin krematorium dymił przez całą dobę. Zbrodniarze w mundurach SS w sposób sadystyczny, z wyrafinowanym okrucieństwem mordowali niewinnych i bezbronnych ludzi za to jedynie, że mieli czelność urodzić się Żydami, Rosjanami czy Polakami, za to wreszcie, że byli antyfaszystami. Największym sadystą w obozie zagłady na Majdanku był, jak już 91 wspomniałem, Anton Thuman. Ale niewiele ustęp©-wał mu lagerfuhrer IV pola — unterscharfuhrer Gross- ; man. Wyglądem swoim przypominał Goeringa. Ten zboczeniec i psychopata, gdy dostawał „napadu" erotycznego, wzywał do siebie gamla, ustawiał go przy słupie, lewą ręką przytrzymywał, a prawą — ubraną w specjalną rękawicę, jakiej używają hokeiści — bił tak długo w twarz, aż stała się krwawą masą. Na widok zmasakrowanego trupa siadał w fotelu ze słowami: „Jetzt habe ich genug" (Teraz mam dosyć). W tym momencie następowała u niego polucja. Grossman był z zawodu klucznikiem więziennym. Funkcję tę pełnił przed objęciem władzy przez Hitlera, a od roku 1933 służył w formacjach SS w obozach koncentracyjnych. * W najbardziej gorących dniach lipca Thuman czy też komendant obozu Florstedt zamknął dopływ wody na pola więźniarskie. Blisko 40 000 więźniów —■ dzieci, kobiet, mężczyzn, a wśród nich chorych — zostało pozbawionych wody. Groźny w skutkach okazał się ten wybryk. W obozie wybuchła epidemia różnych chorób, które dziesiątkowały więźniów. I znowu na apelach pozostawały stosy trupów na każdym polu. Można sobie wyobrazić ludzi nękanych żarem słońca i brakiem wody. Po obozie snuły się żywe szkielety z pałającymi oczyma, popękanymi ustami. Jęki dzieci i starszych, wołających o wodę, rozlegały się z każdego baraku i z każdego pola. Tragedia trwała, o ile pamiętam, trzy dni. Pewnego ranka na apelu staliśmy blisko siedem godzin. Powód — ucieczka trzech Cyganów z IV pola. Ucieczka ta, niestety, nie udała się w pełni, gdyż jeden z Cyganów został złapany. Skatowanego, zmasakrowa- 82 nego, przyprowadzono go na IV pole i powieszono. Trudno było patrzeć na to okrucieństwo, ale byliśmy przecież bezsilni i bezbronni. Mniej odporni psychicznie załamywali się, szukając wyzwolenia od tego koszmaru na drutach ogrodzenia, znajdujących się pod wysokim napięciem. Wystarczyło parę sekund, a ciało desperata ulegało zwęgleniu. PLANY ODBICIA OBOZU Któregoś dnia po rannym apelu, gdy było nieco spokojniej na polu, zebraliśmy się — Zelent, Dąbek, ja i kilku innych kolegów — w tak zwanym elbaraku, aby zastanowić się nad naszym położeniem. Tu muszę wyjaśnić, że aczkolwiek więźniowie należący do organizacji „Orzeł" znajdowali się na różnych polach, to utrzymywali ze sobą stały kontakt. Łącznikiem był, jak wspominałem wcześniej, Andrzej Stanisławski, który jako gonliec Thumaną poruszał się dosyć swobodnie po całym obozie i na wszystkie pola miał wstęp. Oczywiście musiał każdorazowo meldować swoje wejście na pole, czy wyjście, ale esesmani i kapowie wiedzieli, że jest on osobistym gońcem Thumana i nie rewidowali go. On to przede wszystkim był naszą skrzynką kontaktową. Natomiast kontakty z miastem mieliśmy poprzez PCK i RGO, a także przez robotników cywilnych, zatrudnionych na terenie obozu. W okresie, gdy byłem brotvertei!erem, a następnie rapportschreiberem na rewirze na piątym polu, mogłem również względnie swobodnie poruszać się po innych polach (za wyjątkiem pola II, gdzie więziono jeńców radzieckich). Byłem więc i ja łącznikiem i skrzynką kontaktową naszej organizacji „Orzeł". 93 Spotkanie Zelenta z Dąbkiem organizowaliśmy w następujący sposób: i Po wieczornym apelu udałem się na barak do Ze- \ lenta i powiedziałem mu, że Dąbek pragnie w ścisłym gronie omówić pewne sprawy. Zelent uważał, że najlepiej i najbezpieczniej można porozmawiać tu, na trzecim polu, w elbaraku. Ale jak Pawła przemycić na trzecie pole? Po dłuższej dyskusji i przeanalizowaniu różnych wariantów wybraliśmy ten, który wydawał się nam najpewniejszy i najlepszy, choć ryzykowny, a mianowicie: Andrzej Stanisławski często wyprowadzał więźniów z pola albo z komanda do Politische-abteilung. Otóż trzeba wybrać dzień, kiedy Thumana nie będzie w obozie i Andrzej będzie miał większą swobodę. Wówczas wyprowadzi on z trzeciego pola więźniów do Politischeabteilung, następnie skieruje się do komanda „Gartnerei" i tam zamelduje kapo i vor-arbeiterowi, że więzień Paweł Dąbek jest wzywany na przesłuchanie. W ten sposób przyprowadzi Dąbka na trzecie pole. Na bramie przed wejściem na trzecie pole zamelduje, że jednego na razie przyprowadza z powrotem na pole i że za jakiś czas po niego przyjdzie, by znów zaprowadzić go do Politischeabteilung. Na wartowni przed wejściem na każde pole meldował się tylko ktoś z eskorty, ozy to kapo, czy vorarbeiter, podając swój numer obozowy i liczbę eskortowanych więźniów. W ten sposób Stanisławski odprowadzi Dąbka do jego komanda, rzekomo już przesłuchanego, a tych właściwych z oddziału politycznego przyprowadzi z powrotem na trzecie pole. Tak się też stało. Spotkanie doszło do skutku. W sytuacji, w jakiej znajdowaliśmy się, niewiele mogliśmy zdziałać dla ulżenia doli naszych towarzyszy. Poza dekowaniem kilkunastu kolegów w komandzie 94 Zelenta, organizowaniem przeze mnie chleba, przemycaniem grypsów, podnoszeniem na duchu mniej odpornych psychicznie, nie mogliśmy niic więcej zrobić, a to była zaledwie kropla w morzu. W czasie tej narady padły głosy, by wysłać list do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, opisując w nim nasze warunki i prosząc o pomoc. Doszliśmy jednak do wniosku, że nie da to oczekiwanego rezultatu, gdyż istnienie obozów koncentracyjnych było znane Międzynarodowemu Czerwonemu Krzyżowi,' a wobec łamania przez Hitlera wszelkich praw i układów międzynarodowych PCK nie może niczego zdziałać. Ponieważ wiedzieliśmy o ruchu partyzanckim na terenie Lubelszczyzny, postanowiliśmy nawiązać łączność z partyzantami. Zaczęliśmy o-mawiać plan odbicia obozu. Część kolegów opowiadała się za tym projektem, a część przeciw. Do tych ostatnich należałem ja, argumentując swoje stanowisko tym, że — po pierwsze: jedna piąta więźniów to kobiety i dzieci, jedna piąta to bardzo chorzy, prawie jedna piąta to ludzie starzy. Pozostałe dwie piąte to ewentualnie zdrowi, którzy mogliby podjąć walkę, lecz w tej grupie znaczny odsetek stanowili więźniowie niemieccy, kryminaliści, którzy na pewno stanęliby po stronie esesmanów; po drugie: załoga ochrony obozu wynosi około 800 do 1200 esesmanów uzbrojonych po zęby. Obóz znajduje się blisko miasta, w którym stacjonuje wojsko, żandarmeria i policja, w więc w ciągu kilku minut nadeszłaby pomoc. Wynik tej nierównej walki byłby wiadomy; po trzecie: gdyby założyć, że partyzantom istotnie udałoby się odbić nas, to ilu by zginęło w tej nierównej walce? A co robić z pozostałymi, gdzie ich umieścić (w tym czasie w obozie było około 40 000 więźniów) ? No i ostatni argument: czy mamy prawo brać na siebie taką odpowiedzialność? 95 Pomimo tej rozbieżności zdań w rezultacie narady : postanowiono jednak nawiązać kontakt z partyzantami. Mieli tego dokonać Dąbek i Zelent. * W trzeciej dekadzie lipca nadszedł transport około j dwóch tysięcy więźniów z obozu koncentracyjnego Buchenwald-Dora. Ludzie ci przedstawiał okropny widok. Wynędzniali o ziemistej cerze, sprawiali wrażenie poruszających się szkieletów. Część z nich zmarła z wycieńczenia jeszcze w drodze. Dora jest to góra, w podziemiu której mieściła się fabryka amunicji. Więźniowie ci opowiedzieli nam, że pracowali przy produkcji pocisków w kształcie cygar o długości 2 do 3 metrów. Doszliśmy do wniosku, że informacje te mają szczególną wagę, gdyż o produkcji tego rodzaju pocisków nie słyszeliśmy nigdy. Zelent wiadomości te przekazał łącznikom PCK i — jak mi później mówiono ' ■— podobno trafiły one do Anglii. A wspomniane po- , ciski to owa słynna broń Vt. W KARNYM KOMANDZIE Pewnego dnia zobaczyłem przez okno brotkamery, jak Thuman prowadzi kolegę Maliszewskiego i jednego jeńca radzieckiego z bochenkiem chleba w ręku. Natychmiast podbiegli do niego lageraltester i lager-^ fiihrer. Thuman kazał wezwać brotverteilera czyli mnie. Śledztwo zaczął od pytania, czy wydawałem chleb dla/ poszczególnych bloków. Odpowiedziałem, że nie, gdyż faktycznie chleb znajdował się w brotkamerze. Nie mogłem skłamać i odpowiedzieć twierdząco, bo Thuman mógł w każdej chwili to sprawdzić. Okazało się, że kolega mój po prostu „gwizdnął" chleb z brotkamery, o czym nie wiedziałem, i przeniósł go na II Эй pole, gdzie byli osadzeni jeńcy radzieccy. Na tym przyłapał go Thuman. Można sobie wyobrazić, jak zostaliśmy zbici i skatowani. W obecności Thumana lageraltester i lagerftihrer prześcigali się w okrucieństwie. Po tej masakrze Thuman polecił zdjąć mnie z funkcji brotverteilera i odesłać do karnego komanda. Karne komando była to grupa robocza, która wykonywała syzyfowe prace. A więc między innymi przed szpalerem esesmanów i kapo należało biegiem w drewnianych sabotach przenosić kamienie pod gradem pejczy i pałek na odległość około dwustu metrów. Komando to składało się z więźniów w opinii esesmanów szczególnie niebezpiecznych i opornych. Funkcję kapo pełnił w nim dezerter z wojsk SS, niejaki Karl Galka, z pochodzenia Austriak. Wzrost 190 centymetrów, silnie zbudowany, lat około 25, tępy wyraz twarzy, ograniczony umysłowo, o niezwykłej sile fizycznej. \ Był to jeden z tych sadystów, którzy niemal codziennie kilku więźniów wysyłali na tamten świat. W jego komandzie więzień nie przeżył więcej niż 2 tygodnie. Byłem jeszcze młody, nie chciałem umierać, toteż następnego dnia po rannym apelu, gdy padł rozkaz „Komando arbeiter vormiren", starałem się ukryć w nadziei, że zapomną o minie. Niestety, wkrótce usłyszałem głos lagerf iihrera: — Haftling sechzehn-neunzehn zu mir! (Więzień nr 1619 do mnie!) Kiedy wyszedłem z ukrycia, rąbnął mnie pejczem przez głowę, zawołał kapo Gałkę i powiedział: — Auf den 1619 sollst du aufpassen! (Na więźnia 1619 zwróć specjalną uwagę!) Gdy to usłyszałem, skóra na mnie ścierpła. Wiedziałem, jaki los mnie czeka. Kapo. Galka nie zaniedbywał swych obowiązków. Kazał mi stać w pierwszej piątce jego komanda i natychmiast po ruszeniu z miejsca zdzielił mnie pięścią w kark, tak że nosem zaryłern 7 — A my żyjemy dalej 97 w ziemię. Po przejściu przez bramę pola i złożeniu meldunku w budce wartowniczej znowu otrzymałem cios w głowę. Gdy upadłem, dostałem kilka kopniaków, bym się szybciej podniósł i nie łamał szyku. O-czywiście rozkaz wykonałem i czym prędzej dogoniłem grupę, by nie otrzymać dalszych razów. Nie będę opisywał, jak szczególnie byłem „wyróżniany" przez mego oprawcę. Na trzeci dzień po wieczornym apelu powiedziałem najbliższym kolegom, że dłużej nie wytrzymam w tym komandzie. Poradzili mi, bym rano zapisał się do lekarza i próbował dostać się na rewir. Byłem cały posiniaczony i opuchnięty, lecz dla naszych oprawców stan taki nie wystarczał, by przyjąć do szpitala. Mimo wszystko następnego dnia po rannym apelu stanąłem w szeregi więźniów udających się do lekarza. Gdy tak stałem, podszedł do mnie kapo Galka i zagroził, że jeśli nie zostanę przyjęty na rewir, to do wieczora nie będzie mnie wśród żywych. Pole opustoszało, komanda wyszły do swoich zajęć, a my czekamy na odprowadzenie nas na rewir. Stojąc w kolejce obserwowałem, jak grupa Zelenta rozpoczynała swoją pracę. W grupie tej pracował starszy człowiek, po sześćdziesiątce, wysoki, o silnej niegdyś budowie, lecz obecnie schorowany — niejaki Ho-rodyski. Zelent dekował go u siebie, dając mu lżejszą pracę przy zamiataniu i sprzątaniu pola. W pewnym momencie zauważyłem, jak do Horodyskiego podszedł Burzer, czy też któryś z kapo. Nastąpiła pomiędzy nimi bardzo krótka wymiana zdań i nagle starzec padł na ziemię, nie podnosząc się więcej. ZNÓW NA REWIRZE Jesteśmy na rewirze. Badają nas lekarze-więźniowie, a ostateczną decyzję wydaje obersturmfiihrer doktor 98 Rindfleisch. Porozumiewam się z doktorem Konopką, Wieliczańskim i Sztabą. Mówię im, o co chodzi i jak przedstawia się moja sytuacja. Fabrykują mi temperaturę. Któryś z wymienionych kolegów melduje Rind-fleischowi, że mam zapalenie płuc. Rindfleisch przyłożył słuchawki do moich piersi i każe mi oddychać. Zacząłem kaszleć, w tym momencie koledzy lekarze, by odwrócić jego uwagę ode mnie, coś mu gorączkowo trajkoczą do ucha. Korzystając z tej sytuacji prześliznąłem się do grupy więźniów przyjętych do szpitala.' I w ten sposób uniknąłem śmierci w karnym komandzie. Na rewirze odpocząłem trochę, jeśli można to nazwać odpoczynkiem, bo warunki, jakie tam panowały, bynajmniej nie były sielskie. Na rewirze poznałem Żyda, adwokata, który przybył w maju transportem z getta warszawskiego. Był to człowiek o wielkim sercu i wysokiej kulturze. Wieczorami dyskutowaliśmy na różne tematy. Dużo opowiadał mi o życiu Żydów w getcie. Był to jeden wielki obóz, ogrodzony murem, w którym znajdowało się 400 000 ludzi wyjętych spod prawa. Było to swego rodzaju państwo w państwie, państwo odcięte od świata, skazane na powolne konanie. Głód powodował, że ludzie stawali się nieufni i wrogo do siebie nastawieni. Dzieci żydowskie w większej części były jedynymi żywicielami rodzin. Od ich sprytu zależało organizowanie żywności. Poprzez zamaskowane otwory w murze getta wymykały się one na stronę aryjską, tam za grube pieniądze kupowały żywność i z powrotem szmuglowały do getta. Dzieci te miały tak zwanych „dobrych" esesmanów, którzy za niezłą opłatą niekiedy pozwalali im na oficjalne przejście przez bramę, celem zdobycia pożywienia. Zdarzało się jednak często, że ten „dobry" esesman po przejściu dziecka przez bramę brał je na muszkę 99 i zabijał. Mimo to nie brakowało ryzykantów, gdyż głódj był silniejszy. Na ulicach getta pokotem leżały trupy. Nie można było nadążyć z grzebaniem ciał. Epidemie | tyfusu i czerwonki rozszerzały się tam w sposób zastraszający. Samobójstwo było na porządku dziennym. Mimo tego koszmaru na terenie getta były kawiarnie i restauracje, w których bawiono się i tańczono. Wszystko to trwało do kwietnia 1943 roku. Żydowskie organizacje , lewicowe i prawicowe postanowiły wystąpić zbrojnie przeciwko barbarzyńcom hitlerowskim. Zorganizowano grupy bojowe, które nawiązały kontakty z AK. BCh, zorganizowały broń i amunicję. Rozpoczęła się nierówna walka. Dawid powstał przeciwko Goliatowl^Hitlerowcy rzucili do walki pułki piechoty, artylerii, czołgi i samoloty. Przed taką siłą, nie mając żadnej pomocy z zewnątrz, Dawid musiał skapitulować.j Po stłumieniu powstania hitlerowcy masowo rozstrzeliwali na miejscu buntowników, innych wywozili do obozów zagłady w Bełżcu, Sobiborze i Treblince, gdzie natychmiast gazowano ich i palono. Na Majdanek przybyło około 40 000 Żydów. Połowa z nich od razu poszła do komory gazowej, o czym : wspomniałem już wcześniej. * Takie sceny jak wyżej opisana działy się nie tylko w getcie warszawskim, lecz także w krakowskim, radomskim, lwowskim, białostockim i innych. Hitleryzm ; konsekwentnie dążył do całkowitej eksterminacji Żydów nie tylko w Polsce, lecz i w całej okupowanej Europie. W -swojej zbrodniczej polityce Hitler skazał na zagładę nie tylko cały naród żydowski, ale i narody słowiańskie. Z tych ostatnich zamierzał zostawić część Polaków i uczynić z nich siłę roboczą, niewolników, którzy pracowaliby na potrzeby Niemiec na dalekiej Syberii, dokąd zresztą miała sięgać hitlerowska władza. 100 W czasie pobytu na rewirze poznałem rewirkapo Ludwika Bendena. Kapo Benden nosił nr 1 i był z zawodu kelnerem. Siał postrach wśród chorych, gdyż na rewirze co chciał, to robił. Przeprowadzał operacje na więźniach, robił im zastrzyki z benzyny, „ucząc się" — jak mówił — nowego zawodu, zawodu lekarza. Skutki takich zabiegów były wiadome. Pobierane przez Bendena z magazynu lekarstwa i opatrunki nie docierały na rewir, gdyż je sprzedawał. Benden czuł jaki taki respekt tylko przed doktorem Nowakiem. Doktor Jan Nowak należał do najbardziej ofiarnych lekarzy na Majdanku, potrafił sobie wyrobić autorytet wśród załogi esesmańskiej. Podczas tygodniowego pobytu na rewirze lekarze Nowak, Sztaba, Wieliczański, Konopka, Metera opiekowali się mną i dekowali mnie na swoich blokach, zatrudniając w charakterze pielęgniarza. Niestety, musiałem wrócić na III pole, gdyż nie byłem oficjalnie zatrudniony na rewirze i nie miałem na to zezwolenia od esesmanów, a kapo Benden zaczynał się mną interesować. Nie chcąc narażać kolegów-lekarzy ani też paść ofiarą eksperymentów medycznych Bendena wróciłem na III pole, znowu na blok 15, do Mellera. Na swoją dawną funkcję rozdzielacza chleba powrócić nie mogłem. Zamelinowałem się więc na razie w komando u Zelenta. Komando Zelenta różniło się od innych tym, że nie było w nim żadnego kapo ani też żaden esesman bezpośrednio go nie dozorował. Zelent swoją postawą i autorytetem, który wyrobił sobie wśród załogi esesmańskiej III pola, zdobył swego rodzaju autonomię, tak że prócz Kapsa — do jego śmierci — nikt nie mieszał się do zajęć „Komanda Zelent". Po dwóch dniach pobytu u Zelenta zostałem z po- 101 wrotem skierowany do karnego komanda, do Gaiki. Nie wiem, czy mój ponowny przydział do tego komanda nie był dziełem Mellera. A więc znowu apele — stanie po kilka godzin dziennie, znowu „Mtitzen ab", „Miitzen auf", „Arbeitsko-mmando formieren", ganianie po placu apelowym, bicie pejczami i pałkami w czasie ustawiania się do apelu, a potem w piątki do poszczególnych grup roboczych. W tym czasie uciekło 13 jeńców radzieckich z lager-gutu. Obezwładnili oni dozorujących esesmanów i zbiegli. Niestety, nie znając terenu, zabłądzili. Po ich ucieczce natychmiast ogłoszono alarm i rozpoczęto pościg. Ośmiu zbiegów schwytano i zamordowano, a trupy kazano ułożyć przed I polem, by wszyscy przechodzący tamtędy więźniowie mogli je oglądać. Trupy te, leżąc przez tydzień na powietrzu i słońcu, sczerniały, były rozdęte i cuchnące. Widok ten miał odstraszać ewentualnych amatorów przyszłych ucieczek. NOWA AFERA Pewnego dnia zelektryzowała obóz sensacyjna wiadomość. W obozie znajdował się Żyd ze Słowacji, z zawodu dziennikarz, niejaki Marmorstein. Poza kapo Wy-derką, był to najbogatszy więzień na Majdanku. Pracował w komandzie „Bauhof" cieszącym się opinią najbogatszego, gdyż pracujący w nim więźniowie mieli bezpośredni kontakt z cywilami z firm budowlanych wykonujących prace na terenie obozu. Pomiędzy więźniami a cywilami kwitł handel walutowy, ubraniowy i żywnościowy. Marmorstein wraz z drugim więźniem, 103 też Żydem ze Słowacji, Fuchsem, posiadał miliony, jak głosiła fama w obozie. Jak na nasze warunki obozowe obaj byli nadzwyczaj dobrze odżywieni, czysto i dobrze ubrani, codziennie ogoleni i chodzili w pierwszorzędnych skórzanych trzewikach. Ręcz jasna, że opłacali się oni esesmanom. • Pewnego południa przyprowadzono ich na III pole. Od razu wyczuliśmy, że stanie się coś niezwykłego. Wyniesiono „bock" — stół, który służył do bicia. Czterech rosłych esesmanów i czterech kapo w obecności Thumana przystąpiło do egzekucji. Nieszczęśnikom wymierzono specjalnymi pejczami ponad trzysta batów. Trzeba wiedzieć, że po stu pięćdziesięciu uderzeniach odpadają pośladki. Marmorstein przeżył bicie, ale jak się dowiedzieliśmy — w nocy został powieszony przez Burzera. Fuchs zmarł po biciu. Rano nowa sensacja. Lageraltester III pola, Burzer, został zabity przez strażnika z wieży. Cały incydent opowiedzieli nam koledzy ze schreibstuby. O 4 rano do ich baraku, który stał pierwszy od strony drutów, przyszedł rapportfiihrer Kostial i wywołał Burzera przed barak. Ranek był piękny. Wynieśli ze sobą krzesła, u-siedli pomiędzy drutami a barakiem, w odległości o-koło 15 metrów od wieży strażniczej. Po jakichś 10 minutach z wieży padł strzał i Burzer padł trupem. Okazało się później, że kula trafiła go w samo serce. Zgładzenie Burzera oraz w dzień przedtem Marmor-steina wiązało się, według naszych przypuszczeń, w jedną aferę. Nie myliliśmy się. Nie zmam szczegółów tej sprawy, gdyż interesowanie się nią groziło śmiercią. Później jednak dowiedziałem się, że skazańcy ci zbyt dużo wiedzieli o różnych nadużyciach i kombinacjach esesmanów i dlatego musieli „zniknąć". Dzień przed zamordowaniem Marmorsteina i Fuchsa Thuman pobrał od nich kilka milionów złotych. Cały majątek 103 Marmorsteina, Fuchsa i Burzera po ich śmierci gdzieś znikł. Prawdopodobnie zabrany został przez wyższych oficerów SS do Politischeabteilung. Podejrzewaliśmy, że była to jakaś ogromna afera, nie spotykana w innych obozach, a jej skutków byliśmy świadkami. Z a-fery tej cało wyszli schutzhaftłagerfuhrer obersturm-fuhrer Anton Thuman i rapportfuhrer hauptschar-fuhrer Kostial, prawa ręka Thumana. NADZIEJA W czwartym tygodniu sierpnia przyjechało gestapo ze Lwowa. Wiadomość tę przekazał mi Jurek Nowak, który pracował w Politischeabteilung. Powiedział mi ponadto, że jest to komisja, która będzie zwalniać więźniów z transportu lwowskiego. Można sobie wyobrazić, co działo się w mej duszy. Przez cały czas pobytu lwowskiego gestapo żyłem w napięciu i wyczekiwałem na wezwanie do Politischeabteilung. Niestety, wszelkie nadzieje pierzchły z chwilą odjazdu komisji. Komisja ta zwalniała więźniów z drugiego transportu, z miesiąca marca, i to więźniów aresztowanych w czasie łapanek ulicznych. Jeden z tego transportu znajdował się na liście do zwolnienia, ale ponieważ nosił fluchtpunkt, pozostał nadal w obozie. Co biedak przeżywał, to tylko on sam mógłby powiedzieć. Fluchtpunkty nosili więźniowie, którzy próbowali uciekać lub uważani byli za szczególnie niebezpiecznych. Sam fluchtpunkt była to swego rodzaju „odznaka", która wyróżniała „niebezpiecznego" więźnia od innych. Więzień taki nosił naszyte na piersi i na plecach płócienne białe kółko o średnicy 8 cm, a na nim naszyte czerwone — o średnicy 5 cm. Trudno mi powiedzieć, za co ów kolega 104 dostał fluchtpunkt, bowiem nie doszły mnie żadne słuchy o ucieczce czy innym obciążającym go uczynku. Możliwie, że dostał go przez przypadek. * Na miejsce Florstedta przyszedł nowy komendant o-bozu — Weiss. W tym też czasie RGO i PCK dwa razy tygodniowo (raz RGO i raz PCK) przysyłały nam paczki. Była to ogromna pomoc dla więźniów. Każda paczka zawierała pół bochenka chleba albo bułkę paryską, kawałek słoniny, dwie, trzy cebule, od czasu do czasu czosnek, cukier i sól. Jak wielką pomocą w dożywianiu więźniów były paczki z RGO i PCK świadczy najlepiej następujące wyliczenie: Wartość kaloryczna żywności otrzymywanej dzień-, nie w obozie wynosiła około 600 do 800 kalorii (podczas gdy dzienne zapotrzebowainie organizmu dla normalnie pracującego dorosłego człowieka wynosi 2500— 3000 kalorii), natomiast każda paczka przesyłana przez RGO i PCK zawierała 2200—2500 kalorii, a więc jeżeli weźmiemy pod uwagę, że każdy więzień zta V polu, gdzie znajdowali się chorzy, otrzymywał dwie paczki tygodniowo, spożywał on 4400 do 500'; kalorii dodatkowo. Z tego porównania widać najlepiej, jak mamie nas Niemcy karmili. A. oto, co składało się na nasze całodzienne wyżywienie: rano — pół litra „herbaty" z jakiegoś bliżej nie określonego ziela (mięta — nie mięta?), w południe — pół litra zupy z brukwi, bądź z jarmużu albo z otrębów, parę kartofli w mundurkach, parowanych w kottach, wieczorem —■ znów pół litra „herbaty" lub nie słodzonej kawy, 12 dkg chleba, od czasu do czasu 5 dkg końskiej kiełbasy, marmolady lub margaryny. Racje żywnościowe pod względem kalorycznym były szczegółowo opracowane przez hitlerowskich naukowców i tak dobierane i wyliczone, by 105 więzień nie mógł wyżyć dłużej niż 6 do 8 miesięcy. Jeśli dodać do tego warunki sanitarne, wystawanie na apelach po kilka a nawet kilkanaście godzin dziennie,] ciężką i wykańczającą pracę, bicie oraz 3—5 godzinny sen, a zarazem jedyny wypoczynek, to nic dziw-. nego, że już po 3—4 miesiącach 80—90 proc. więźniów ginęło. PCK i RGO wyjednały u komendanta Weissa pozwolenie na dostarczanie dzieciom Zamojszczyzny mleka. Było to niewątpliwym osiągnięciem. Znaczenie tej pomocy było zresztą szersze. Otrzymywane paczki wpływały bowiem nie tylko na wzmocnienie organiz-" mu, ale podbudowywały jednocześnie stan psychiczny więźniów. NIECODZIENNY ZABIEG W kuchni III pola wybuchł pożar. Nie był on bardzo groźny, więźniowie sami go ugasili. Natomiast zjawili się esesmani z rappOrtfuhrerem Kostialem na czele. Po ugaszeniu pożaru Kostial zarządził apel więźniów zatrudnionych w kuchni. Strach ogarnął wszystkich kolegów. Co ta prawa ręka Thumana zrobi? Kos-tial przybył w asyście esesmanów i kapo, wśród nich było kilku znanych zbirów, takich jak Pohl, Lipinsky. Rapportfubrer latał jak opętany z jednego końca szeregu do drugiego, wykrzykiwał, groził. Trwało to chyba z godzinę. Kiedy poszukiwanie winnego nie dało rezultatu, esesmani i kapowie rozeszli się. Po wieczornym apelu udałem się na blok 10, gdzie zakwaterowane było komando kuchni. Tam od Stasia Pawlaka i Bronka Siwińskiego dowiedziałem się prawdy. Otóż pożar powstał od żelazka elektrycznego i dzięki szefowi kuchni, esesmanowi Wellmeierowi, który za- 106 powiedział, aby się nikt nie przyznawał do winy i nie wspominał o żelazku, więźniowie uniknęli katowania. Taki Kostial zapewne liczył się z szefem kuchni, no bo żarcie, to żarcie. Najgorsze było to, że w czasie pożaru spalił się aparat fotograficzny Zelenta, który ukrywał go w kuchni jako najpewniejszym miejscu. Była to Leica zdobyta 3—4 tygodnie temu i Zelent nie zdążył jeszcze wypstrykać całego filmu. Mieliśmy zamiar przesłać ten film na miasto. To byłby dopiero dokument! W jaki sposób Zelent zdobył aparat, tego nie wiem, nigdy go o to nie pytałem, ale chyba poprzez któregoś z furmanów. Obecnie pracuję w karnym komando przy stawianiu baraku dla esesmanów. Pracujemy jakieś 60—80 metrów od tzw. szosy piaseckiej prowadzącej na Zamość. Widzę, jak ludzie szybko przechodzą po drugiej stronie szosy i tylko od czasu do czasu ukradkiem spoglądają na obóz. Gdy wzrok nasz na ułamek sekundy skrzyżuje się, czytamy w oczach tych ludzi litość i współczucie. Razu jednego, było to pod koniec września, dla złapania oddechu oparłem się o łopatę i patrzyłem w stronę szosy. Ogarnęło mnie uczucie żalu i przygnębienia. Tam za drutami wolność — tak blisko, a przecież tak daleko! Gdy tak stałem zamyślony i zapatrzony, oparty o łopatę, usłyszałem nagle krzyk i przekleństwa Thumana: — Du verfluchter Gammel, du polnisches Schwein, du Dreck! W tym momencie pies Thumana, Borys, skoczył i powalił mnie na ziemię. Kapo Galka już był przy mnie. Chwycił za łopatę i z całej siły uderzył mnie w głowę. 107 Padłem nieprzytomny. Odzyskałem przytomność dopiero po kilku dniach na rewirze. Głowę miałem zabandażowaną. Jak się tu znalazłem, nie wiedziałem. Koledzy opowiedzieli mi, że na rozkaz Thumana zaniesiono mnie na rewir, bym tam „zdechł", jak to o-kreślił Thuman. Leżałem na bloku doktora Nowaka. Tam otoczono mnie opieką, na jaką tylko stać było lekarzy w tych okropnych warunkach. Dla uratowania mi życia postanowiono przeprowadzić trepanację czaszki. Ale jak tego dokonać? Szpital nie dysponował odpowiednimi narzędziami chirurgicznymi, to raz, a po drugie — o-perację należałoby przeprowadzić tak, by ani lekarze SS, ani kapo Benden nie dowiedzieli się o tym, bo prawdopodobnie sami chcieliby dokonać trepanacji (takiej operacji jeszcze nie przeprowadzano w obozie), a wówczas wynik mógłby być z góry przesądzony. Opiekujący się mną koledzy lekarze po kilku naradach postanowili zwrócić się do PCK o pomoc. Czas naglił. W termosach na zupę otrzymali wysterylizowane narzędzia chirurgiczne i eter do narkozy. Między lekarzami był jedyny specjalista od trepanacji, podobno światowej sławy chirurg, Żyd ze Słowacji. On to podjął się dokonania operacji. Czyniono pospieszne przygotowania. Wieczorem, przy zapewnieniu maksimum bezpieczeństwa, przeniesiono mnie do ambulatorium, które mieściło się w specjalnym baraku na V polu. Okna były zasłonięte kocami. Przystąpiono do podawania narkozy. Pamiętam, jak przy mnie stanął ów lekarz z jakimś młotkiem i dłutkiem, obok doktor Sztaba z lancetem i doktor Nowak oraz inni lekarze, ale twarzy ich nie rozpoznawałem. Operacja udała się. Przeniesiono mnie z powrotem do baraku. W drodze, na powietrzu, na chwilę odzyskałem przytomność. Ostatecznie oprzytomniałem w ba- 108 raku, gdy wymiotowałem.. Gorączkowałem ze 3—4 dni po tej operacji. Na pryczy leżałem obok Edka Wohlfardta z Warszawy, z drugiej strony leżał jakiś młody, może szesnastoletni chłopak. Z jego twarzy można było wyczytać, że biedak długo, jak to się mówi, nie pociągnie. Przez ten okres pobytu na Majdanku nauczyłem się „czytać" z twarzy — po kolorze skóry, po oczach — czy śmierć jest bliska. Te insygnia śmierci mieli wypisane ludzie, którzy psychicznie załamywali się albo byli tak schorowani, że już nić ich nie było w stanie uratować. Tak też śmierć wypisana była na twarzy tego chłopca. Był to inteligentny i spokojny chłopak. Tulił się do mnie, jakby przeczuwał, że dni jego są policzone. Uspokajałem go jak tylko umiałem opowiadaniami o przetrwaniu, ,o bliskim końcu wojny, o tym, że wojska radzieckie zbliżają się już do granicy naszego kraju. Niestety- któregoś ranka, gdy się obudziłem, przy mnie leżał trup. Ręce zacisnął wokół mojej szyi tak mocno, że koledzy z ledwością pomogli mi wydobyć się z jego sztywnego uścisku. Na pryczy pozostał przy mnie Edek Wohlfardt. Czuł się już znacznie lepiej. Edek przed wojną studiował oriemitalistykę, więc opowiadał mi o Japonii, Chinach i innych krajach Dalekiego Wschodu. Aresztowano go we wrześniu 1941 roku przy kolportażu gazetki podziemnej „Dzień". Na Pawiaku był korytarzowym czy czymś w tym rodzaju i dzięki,temu lżej przeżył pobyt w tej katowni. Tak nam mijały dni — z dala od komand, apeli, od krzyków, katowania. Ale i tu, na rewirze, warunki nie były sielskie. Leżeliśmy we dwóch na tej pryczy, jak w barłogu. Dokoła jęki chorych i konających, smród z ropiejących ran, twarze wychudłe, niczym szkielety. Człowiek nie dopuszczał myśli, że sam też tak wygląda, jak ci nieszczęśliwcy. 199 Wohlfardt otrzymywał paczki i to dość spore. Ich zawartością dzielił się ze mną jak z .bratem. Również od kolegów z III pola od czasu do czasu otrzymywałem „zastrzyki" dla podratowania ciała, bo dla dodania ducha to sam dawałem tak sobie, jak i innym kolegom „posiłki". Czułem się już jako tako, więc wstawałem | ze swego barłogu i pomagałem w przewijaniu opatrunków, doglądaniu chorych, karmieniu, a przede wszystkim pocieszałem ich, dodawałem ducha do wytrwania. Po jakimś czasie przeniesiono mnie do baraku doktora Wieliczańskiego. Tam spotkałem się ze Staśkiem i Tomaniewskim, którego niemal od chwili naszego przyjazdu na Majdanek nie widziałem. Tomaniewski był u Wieliczańskiego stubendienstem. Wyglądał nieźle. Tutaj leżałem na pryczy obok Antoniego Wolfa. Wolf | opowiadał mi różne historie wojskowe, a ja jemu znowuż o Lwowie. Tak dzień po dniu mijały nam na rozmowach, polowaniu na wszy i oczekiwaniu na posiłki. Gdy zbliża się pora obiadu czy kolacji, wszystkie głowy — oczywiście tych, którzy mogli się poruszać — zwrócone były w stronę drzwi. To był niesamowity widok, jak te wygłodniałe, zmizerowane ludzkie szkielety -wypatrywały, kiedy wreszcie przyniosą coś do jedzenia. Na naszym bloku przebywał Czesław Mankiewicz, któremu podobno w celach doświadczalnych Blankę i Rindfleisch wstrzyknęli zarazki gruźlicy i który przez cały czas był pod ich obserwacją. Śledzili oni szczegółowo rozwój choroby. Na szczęście jednak Mankiewicz jakoś z tego wyszedł. Trochę rozrywki w tych męczących warunkach przyniosły nam seanse spirytystyczne, urządzane przez Staszka Tomaniewskiego. A wyglądało to tak. Siadaliśmy w kilku wokół stołu, na którym wypisany był cały alfabet i cyfry od 1 do 10. Staszek kładł odwró- 110 eony do góry dnem porcelanowy talerzyk z wymalowaną na brzegu strzałką. Dotykaliśmy leciutko końcami palców talerzyka, a Staszek tymczasem zadawał „duchowi" jakieś pytanie. Talerzyk poruszając się wskazylWał poszczególne litery, z których składaliśmy odpowiedź. Zastanawiało nas, jak to się dzieje, że talerzyk przez nas nie popychany poruszał się po stole, a także trafność niektórych „odpowiedzi". W gruncie rzeczy najważniejsze było, że przy tej zabawie człowiek zapominał na chwilę o swojej niedoli i okropnościach obozowych. PAMIĘTNY DZIEŃ 3 LISTOPADA Była już późna jesień. Zauważyliśmy, że więźniowie--Żydzi chodzili za krematorium z łopatami i kopali rowy. W naszej naiwności tłumaczyliśmy sobie, że to rowy strzeleckie, gdyż front wyraźnie zbliżał się do naszych wschodnich granic, a wojska hitlerowskie cofały się na „z góry planowane pozycje". Aż tu nagle przyszedł ów dzień 3 listopada 1943 roku. Rano o godzinie 6 wchodzą do baraku esesmani z pejczami w rękach, ustawiają się na środku baraku, krzycząc: „Juden auf die linkę Seite, Arier auf die rechte Seite!" czyli: Żydzi na lewą stronę, Ar у j czy су Па prawą. Rozpoczęła się Sodoma i Gomora. Krzyki, piski, bicie, ciężko chorzy jęczą i płaczą. Nie wiemy, co to ma znaczyć? Różne myśli przychodzą nam do głowy. Czyżby brali do komór gazowych? Ale zaraz później pada następny rozkaz: „Aryjczycy •— wychodzić z baraków, Żydzi zostają". A więc — myślimy — pewnie przetransportują nas do innego obozu, a Żydzi pozostaną na Majdanku. Szukamy naczyń na Wodę. Wiemy ■ z doświadczenia, że esesmani wody w czasie transportu nie dają. Zastanawiam się, co ja mam lll robić? Jeśli pojadę w wagonie z chorymi, to z samego smrodu, który wydzielają zrOpiałe rany, w drodze wykończę się. Pamiętam, jak przychodziły transporty chorych z Buchenwaldu, Neuengamme, Flossenburgu — 50 do 60 procent stanowiły trupy. Biegnę do podręcznej apteczki, zrywam bandaż z głowy i na ranę, która pozostała po trepanacji, nakładam gazę i przyklejam plastrem. (Pewien jeniec radziecki narysował ołówkiem mój portret na kawałku papieru z tym bandażem na głowie — rysunek ten posiadam do dziś). Staram się dostać do kolumny zdrowych, by z nimi jechać w transporcie. Znalazłem jakąś puszkę dwulitrową z pokrywą; muszę ją dobrze wyszorować i będzie mi służyła jako naczynie na wodę. Drę kawałek jakiejś czystej szmaty, resztki zapasów jedzenia pakuję w tę szmatę. Mam na drogę około 30 do 40 dkg żywności. Na pole apelowe wynosimy chorych. Po sprawdzeniu naszego stanu esesmani rozkazują wszystkim Aryjczy-kom wyjść z V pola. Ci trochę zdrowsi dźwigają lub podtrzymują ciężej chorych. Z V pola prowadzą nas na pole IV i ustawiają na placu apelowym. Rozglądam się dookoła i widzę, że ścisły teren obozu, tj. pola więźniarskie, otaczają wzmocnione warty. Stoją dookoła esesmani, żandarmeria, Wehrmacht, z karabinami gotowymi do strzału. Na wieżach strażniczych dostrzegam podwojone warty z ciężkimi karabinami maszynowymi, a i esesmani, którzy są w kordonie, mają erkaemy. Co 100 metrów stoją samochody z głośnikami na dachu, z których płynie muzyka Straussa. Co to ma znaczyć? —■ gubimy się w domysłach. Niebawem wszystko się wyjaśni, ale w jak koszmarny i tragiczny, pełen grozy sposób. Ktoś Wskazał ręką na szosę pia-secką. Od strony Lublina ciągnie sznur więźniów w pasiakach. Są to Żydzi z obozu przy ulicy Lipowej 112 i z terenu dawnej fabryki Plagę i Laśkiewicza. Po chwili słyszymy strzały w okolicy krematorium. Sprawa się wyjaśnia. Oto Żydzi idą — jak się u nas mówiło — na rozwałkę. Na V polu gwałt, krzyk, lament nie do opisania. Żydzi pędzeni są do elbaraku, tam rozbierają się do naga, następnie wychodzą z drugiej strony. W tym celu esesmani wyjęli nawet jeden element ściany baraku i w jednym segmencie ogrodzenia przecięli druty. Wzdłuż wykopanych rowów ustawieni są esesmani jeden przy drugim. Nieszczęsnych Żydów, wśród nich kobiety i dzieci — oczywiście nago — pędzą do tych rowów. Nie nadążających poganiają pejczami i kolbami, a nad rowem strzałem w tył głowy koszą dziesiątki za dziesiątkami. Strach i zgroza nas ogarnęły. Stoimy na polach i patrzymy: pędzą Żydów z I, II, III i IV pola na V, tam prowadzą również Żydów z Lipowej i z Plage-Laśkiewicza. Skrycie naradzamy się, co robić. Czy po Żydach nie przyjdzie kolej na nas? Ale cóż możemy zrobić, skoro jesteśmy otoczeni ze wszystkich stron gęstym kordonem straży u-zbrojonej po zęby. Postanawiamy na razie czekać do jutra. Cały dzień stoimy na placu apelowym. Jeść ani pić nie dają. Ale i tak nikomu jeść się nie chce. Ta rzeź nie pozwala myśleć o jedzeniu. Walce Straussa brzmią be:i najmniejszej przerwy, strzały również nie milkną. W tym dniu „nadludzie" zamordowali 18 600 istnień ludzkich. Akcję tę hitlerowcy nazwali kryptonimem „Erntefest" —■ dożynki. Co za perfidia! Trwały one 10 godzin, tak więc co 2 sekundy przestawało istnieć jedno życie ludzkie. Żydzi na ogół zachowywali się spokojnie i z determinacją przyjmowali swój los, tylko jedna Żydówka rzuciła się na esesmana drapiąc mu twarz do krwi, jakiś Żyd rzucił się na druty — puścili za nim serię z automatu, a jeden podpalił barak, ale pożar został natychmiast ugaszony. Nato- 8 — A my żyjemy dalej 113 miast niektórzy Żydzi mieszkający na V polu, widząc i co się dzieje, chodzili po barakach i ze swych kryjówek wyjmowali kosztowności i walutę, sądząc, że może tym się wykupią. Ale na nic się to zdało. EGZAMIN NA SCHREIBERA Po tej masakrze już pod wieczór bez apelu zapędzono nas do baraków. Dzień 3 listopada 1943 roku, dzień największej zbrodni w obozie hitlerowskim na Majdanku, zakończył się. W barakach panowała cisza. Każdy z osobna przeżywał ten dzień. Każdy z osobna zastanawiał się, co będzie jutro. Rano stanęliśmy do apelu, który trwał do godziny 11. Po apelu nie pozwolono nam się rozchodzić. Na pole IV przyszedł Sieberer, Kostial i Konietzny. Dwaj pierwsi to rapportfuhrerzy, a Konietzny SDG, czyli Służba Sanitarna. Rzucają pytanie: „Wer kann deutsch sprechen?" (Kto mówi po niemiecku?). Kilka rąk podnosi się do góry, więc i ja podniosłem. Następnie pytają, kto umie pisać na maszynie. Znowu kilka rąk podnosi się do góry, moja też. Po chwili wywołują nas z szeregu i prowadzą na V pole -do schreibstuby. Jest nas czterech: Gradowski, Gregorowicz, Wolf i ja. Sprawdzają naszą znajomość języka niemieckiego. Gradowski pochodzi z Grudziądza, ma lat około 60, po niemiecku nie mówi ale „śpiewa", Gregorowicz pochodzi z Poznańskiego, studiował w Berlinie. Ten również język niemiecki zna perfekt. Kolej na mnie. Trochę się zacinałem, ale przeszło. Wolfa już nie egzaminowano. Następnie egzamin „pisemny". Gregorowicz pierwszy siada do maszyny, pisze całkiem dobrze, jak średnio kwalifikowana maszynistka. Następny to ja. Zakładam na wałek papier, cały drżę. Przecież ja ledwo, ledwo piszę! Owszem 114 znam mechanizm maszyny, rozstawienie czcionek, ale zaledwie stukam jednym palcem, a nie piszę. Jeden z „egzaminatorów" dyktuje mi tekst niemiecki, a ja wystukuję litera po literze, zastanawiając się przy tym. Nagle jak nie otrzymam pięścią w głowę! Aż zleciałem z krzesła. Esesman wrzeszczy: — To jest pisanie na maszynie?! — A ja leżę na podłodze i tłumaczę się po niemiecku: — Panie sierżancie, ja cały drżę, gdy pan stoi nad moją głową i dlatego tak wolno piszę. Ten popatrzył na mnie, kopnął mnie w bok i powiedział: — Bleibst — zostajesz. Tak oto zostałem schreiberem na V polu, czyli polu rewirowym. Nasi władcy rozdzielili funkcje między nami. Grudowski został hauptschreiberem — głównym pisarzem, czyli kierownikiem kancelarii, Gregorowicz rapportschreiberem nr 1, ja rapportschreiberem nr 2, a Wolfa przeznaczyli do prowadzenia kartoteki. Wytłumaczyli nam, na czym polega nasza funkcja, następnie kazali pójść do łaźni, wykąpać się i przebrać w przyzwoite rzeczy. Ale przedtem zabraliśmy się do uporządkowania i sprzątania schreibstuby i,'naszego lokum, tj. „sypialni", która mieściła się w tym samym baraku. Muszę powiedzieć, że wn£ta?ze baraku wyglądało tak, jakby tajfun po nim przeszedł. Dopiero po paru godzinach jako tako doprowadziliśmy do porządku nasze miejsce pracy, a więc kancelarię i nasz pokój mieszkalny. Pokój ten miał wymiary 10 na 5 m. Były w nim stół, 3 szafki, 6 taboretów i 4 prycze trzypiętrowe wyposażone w sienniki, prześcieradła i kołdry. Aż nam się wierzyć nie chciało, że mamy prześcieradła i kołdry. Byliśmy zadowoleni. To po prostu „raj" w tym piekle. Nareszcie'może człowiek się przyzwoicie po 28 miesiącach wyśpi. Choć właściwie muszę sprostować — nie człowiek, a numer. 115 Po obiedzie poszliśmy do łaźni. Tam już inaczej zajmują się nami niż zwykłymi więźniami. Puścili ciepłą wodę, dali mydło i naprawdę porządnie mogliśmy się umyć. Otrzymaliśmy dość przyzwoitą bieliznę i czyste pasiaki, skarpetki oraz trzewiki. Ogolili nas. Naprawdę czuliśmy się zupełnie inaczej. Teraz należymy do tzw. prominentów, czyli jakby kogoś wyższego w obozie. Już inaczej traktują nas więźniowie będący na funkcjach, kapowie i nawet esesmani. Wracamy na nasze pole. W tym czasie już baraki się zapełniły. Lekarze na nowo organizują szpitale. Wydzielają baraki tyfusowe, z biegunką, chirurgiczne, gruźlicze i ogólne, a nawet rekonwalescencyjne. Do naszej schreibstuby przydzielono fryzjera, na imię mu Józio. Wesoły i sprytny chłopak. On zajął się ogólnym porządkiem i organizowaniem żywności. Pracy mamy moc. Należy zaprowadzić nowe kartoteki. Lekarze poprzez swoich schreiberów na blokach przysyłają nam ispisy chorych więźniów. My zakładamy dla każdego więźnia kartotekę, na której zapisujemy numer więźnia, imię i nazwisko, narodowość i rodzaj „przestępstwa", za jakie znalazł się w obozie. Rano po apelu sćhreiberzy przynoszą numery zmarłych więźniów, my wyciągamy ich kartoteki i sporządzamy raporty stanu na dany dzień. Raport taki musi być zestawiony według narodowości i rodzaju przestępstwa i wszystkie rubryki muszą bilansować się krzyżowo. Następnie ja sporządzam tak zwane leich-enschauscheiny, czyli świadectwa oględzin zwłok. Regulamin obozu (ten regulamin pokazowy, na zewnątrz) przewidywał, że do obowiązku lekarzy obozów (u nas byli nimi dr Blankę i Rindfleisch) należało wystawianie świadectwa zgonu więźnia z podaniem przyczyny zgonu, przebiegu choroby, a nawet godziny zgonu. Dokument taki był potwierdzany przez komendanturę 116 obozu, następnie odsyłano go do centralnej kancelarii obozów koncentracyjnych w Oranienburgu, a dopiero stamtąd zawiadamiano urzędowo o śmierci rodzinę więźnia. U nas skreślało się wówczas z kartoteki obozowej odpowiedni numer i sprawa była załatwiona. O tym, jak naprawdę ginęli więźniowie Majdanka, nie można było pisać. Miałem spis chorób w języku niemieckim i według szablonu wypisywałem świadectwa oględzin zwłok. Nauczyłem się nazw chorób, poznałem typowy przebieg każdej choroby, odpowiedni czasokres od zachorowania do zgonu. Dopiero później, kiedy opuściła mnie zmora Majdanka, zrozumiałem cel tej na pozór bezsensownej roboty. Tu objawiła się zbrodnicza przemyślność władców z obozów koncentracyjnych. Tę niepotrzebną, bo przecież nie dającą prawdy, robotę wykonywało się dla opinii świata. Nie mogło się zdarzyć, żeby więzień obozu przepadł bez śladu. Jeśli któryś nie wrócił do swoich, to w rękach rodziny znalazł się nadesłany urzędowo leichenschauschein, zawiadamiający, że więzień umarł w obozie na przykład na gruźlicę lub na czerwonkę, na udar serca, na tyfus plamisty, na zapalenie nerek itp. Schreibstuba z rozkazu wypisywała każdemu odpowiedni akt zgonu. Dla rodziny ofiary była to tragiczna wieść, która kończyła męki niepewności i obaw o los uwięzionego, dla świata zaś .była potwierdzeniem szerzonej przez Niemców opinii, że oczywiście, obozy koncentracyjne to nie sanatoria, ale też nie morduje się tam ludzi ani zagazowuje, jak to stwierdza „wroga propaganda". Rodziny niemieckie nawet otrzymywały spalone prochy więźnia w urnie. Oczywiście nie były to prochy danego więźnia. Po prostu z kupy popiołu obsługa krematorium wsypywała garść do urny i to wysyłało się rodzinie. 117 Komando Krematorium dotąd składało się z więźniów żydowskich. Po masowej masakrze Żydów 3 listopada 1943 roku esesmani utworzyli komando Krematorium z więźniów radzieckich. Wybrani zostali do tego komanda co zdrowsi i lepiej zbudowani więźniowie. Dostawali oni lepsze wyżywienie, a nawet wódkę, bo trudne było w tym smrodzie wytrzymać. 18 600 trupów zamordowanych Żydów palono na stosach dzień i noc. Smród rozchodził się po całym obozie i po okolicznych dzielnicach Lublina. Trzeba dodać, że zwłoki przed spaleniem kładziono na stół, krajano i szukano w jelitach i żołądku kosztowności. Akcja rabowania majątku więźniów prowadzona była na wielką skalę. Codziennie na V pole wychodziła l grupa więźniarek z pola kobiecego i tam w baraku pruła ubrania i buty pomordowanych więźniów, wyciągając ukryte w nich kosztowności i walutę. Odbywało się to oczywiście pod nadzorem esesmanek i eses- 1 manów. Po pracy znalezione kosztowności odnoszono do komendantury, tam komisyjnie sprawdzano, liczono, sporządzano protokół i odsyłano do Berlina, do banku j Rzeszy. Ile w drodze z V pola do komendantury i w samej komendanturze znikało waluty i kosztowności, ] to tylko esesmanom było wiadomo. Jaka liczba tego rodzaju transportów odeszła z naszego obozu, nie wiem, ale przecież takich obozów Niemcy mieli kilkadziesiąt. Daje to pewne wyobrażenie o majątku, jaki hitlerowcy zrabowali. ABY TYLKO PRZETRWAĆ Pracując jako schreiber na rewirze poznałem wszystkich lekarzy. Do najbardziej uczynnych i oddanych, ■ którzy z poświęceniem pracowali, by jak najwięcej 118 więźniów ratować bądź ulżyć ich cierpieniom, należeli — obok wspomnianych już Sztaby, Nowaka, Konopki, Wieliczańskiego — Gabriel, Metera i Klonowski. Na rewirze dekowany był również lekarz, prof, dr Mieczysław Michałowicz. Otoczony przez współtowarzyszy specjalną opieką, nie stawał nigdy na apele, prawie nie wychodził z baraku, dzięki temu mógł przetrwać ten obóz śmierci. Z racji swojej funkcji chodziłem po całym obozie, po wszystkich polach. Wpadałem do Politischeabteilung, a nawet od czasu do czasu do komendantury obozu. Toteż siłą rzeczy poznałem wielu podoficerów i oficerów SS z załogi obozowej. Do tych, którzy jak najgorzej zapisali się w mojej pamięci, należą: SS-Ofoerseharfu-hrer Ernest Kostial — Rapportfuhrer, SS-Untersehar-fiihrer Viellein — komendant pola, SS-Hauptsturmfti-hrer Vorster, SS-Rottenfuhrer Gunter Konietzny, SS--Oberscharfuhrer Hofman — kierownik krematorium, SS-Rottenfuhrer Muller — blockfuhrer, volksdeutsoh, który udawał, że nie rozumie po polsku, SS-Unterschar-ftihrer, Frietsche, zwany przez nas „Jastrzębiem", SS--Oberscharfuhrer Mussfeld — szef krematorium, SS-Unterscharfuhrer Groffmann — komendant pola, SS--Unterscharfuhrer Gossberg — komendant, organizator grup roboczych, oraz postrach wszystkich więźniów SS-Untersturmfuhrer Anton Thuman — kierownik o-chrony obozu, a zarażeni zastępca komendanta obozu, oraz jego prawa ręka Rapportfuhrer Sieberer. W okrucieństwie i znęcaniu się nad więźniami nie ustępowali im: kapo Lipinsky (winkiel zielony) — Niemiec z Hamburga, były bokser wagi ciężkiej, kapo Willi, rewir-kapo Ludwik Beoden — były kelner, udający lekarza, kapo Peter Wyderko — były funkcjonariusz policji niemieckiej, kapo Straffkompanii Karl Galka — dezerter z SS, później znów wstąpił do służby w SS, August 119 Schmuck, Teodor Hessel — pierwszy lagerschreiber, Reich i kapo Reichman. Było jeszcze kilka takich „postaci", ale nazwisk ich nie zapamiętałem. Te nazwiska wryły mi się w pamięć i zaraz po wyzwoleniu je zapisałem. Do tego „zestawu" należał również lageraltester Biirzer. Nie wymieniam tu esesmanek znanych z okrucieństwa, bo nie przebywałem z nimi na co dzień i nazwiska już mi wyleciały z pamięci. Tych wszystkich wymienionych starałem się unikać. Gdy wychodziłem .z pola, to najpierw był rzut oka na całe przedpole obozu, czy nie ma w pobliżu czasem któregoś z tych katów. Wzrok mi się tak wyostrzył, że z daleka rozpoznawałem ich sylwetki: Jeśli któryś z nich pojawił się znienacka, robiłem w tył zwrot i z powrotem szorowałem na V pole lub w inną stronę, byleby tylko nie spotkać się bezpośrednio z oprawcą. Bo to, że się było na funkcji, wcale nie chroniło od bicia. Oczywiście w budynku schreibstuby nie był człowiek narażony na bicie, jak inni więźniowie; funkcyjni ze schreibstuby nie stawali na apele. Spało się do 6 rano w warunkach niemalże przyzwoitych, dwa razy tygodniowo braliśmy kąpiel i zmienialiśmy bieliznę. Można było codziennie golić się, a także co wieczór myć ciepłą wodą. Ale nie wynikało to z troski o nasze zdrowie czy zachowanie higieny, lecz z obaw esesmanów, by czasem nasza wesz nie przeszła na nich; bądź co bądź stykaliśmy się z nimi bezpośrednio, a tyfusu bali się oni jak przysłowiowy diabeł święconej wody. Niezależnie jednak od ostatecznego celu zachowania higieny, sama ta okoliczność bardzo korzystnie wpływała na nasze samopoczucie. Na V pole esesmani najmniej zaglądali, gdyż obawiali się zarażenia którąś z grasujących tu chorób. A wachlarz ich był niezwykle szeroki. Chyba wszystkie choroby, jakie 120 istniały, grasowały na Majdanku wśród więźniów. I tu należy wysoko ocenić poświęcenie kolegów-lekarzy, którzy mimo niezwykle ciężkich warunków, braku leków i szeregu niebezpieczeństw, robili wszystko, by jak największą liczbę więźniów uratować. Bardzo dużą pomoc, jak już wspomniałem, okazywały Polski Czerwony Krzyż i Rada Główna Opiekuńcza. Poruszeni byliśmy nową zbrodnią. Otóż przywieziono transport więźniów, w liczbie około 800. Wszystkich zapędzono wprost do krematorium i tam rozstrzelał ich osobiście z ręcznego karabinu maszynowego rapport-fuhrer Sieberer. Byli to radzieccy więźniowie: mężczyźni, kobiety, a nawet dzieci. Pochodzili z Białorusi — z Mińska i Borysowa. Hitlerowcy mówili o nich: „Ban-denzugehorigkeit" — przynależni do band. Byli to partyzanci radzieccy bądź ludność cywilna, która współdziałała z nimi. Komentując wieczorami ten fakt dochodziliśmy do wniosku, że hitlerowcy muszą pobierać od wojsk radzieckich mocne cięgi, skoro momentalnie likwidują radzieckich więźniów. • * Jak już wspomniałem, dzięki swojej funkcji mogłem poruszać się dość swobodnie niemal po całym obozie, oczywiście zachowując jak najdalej idącą ostrożność. Zawsze brałem z sobą książkę, w której był rejestr więźniów, kilka leichenschauscheinów, udając w ten sposób, że idę sprawdzać stan do Politischeabteilung bądź niosę meldunki. Ten trik można było stosować prawie do wszystkich esesmanów, ale już nie wobec Thumana czy też Sieberera lub Kostiala. Ci przecież orientowali się aż nadto dobrze, kiedy mogłem iść z meldunkami. 121 Tym sposobem utrzymywałem kontakt z Zelentem na III polu, z Dąbkiem na IV polu i na II polu z Kuleszą. Utrzymywałem też kontakt z I polem, na którym były kobiety. Chodząc z pola na pole przynosiłem grypsy dla tych, którzy oczekiwali wiadomości od swoich najbliższych, odbierałem również grypsy przekazywane na zewnątrz obozu. Ale celem moich wędrówek były nie tylko grypsy. Gdzie i jak się dało, zbierałem wiadomości o sytuacji na froncie, o nastrojach esesmanów. Zachodziłem do kuchni i kantyny esesmańskiej. Zatrudnieni tam koledzy mieli możność słuchać radia, a ja podsłuchiwałem rozmowy esesmanów. Ważnych wiadomości dostarczali mi między innymi koledzy: Józef Serafin, Andrzej Janiszek i Andrzej Stanisławski. Przekazywałem je potem Dąbkowi i Zelentowi. Sporządzili oni, każdy osobno, prowizoryczną mapkę Europy i na niej nanosiliśmy możliwie aktualny przebieg frontu. W ten sposób byliśmy na bieżąco zorientowani o postępach na zachód wojsk radzieckich. Do tej działalności dopuszczeni byli tylko nieliczni więźniowie, ale ta niewielka grupka kolegów oddziaływała na pozostałych, podnosząc ich na duchu. Nie mówię już o tym, jak wiadomości te nam samym dodawały wiary. Aby tylko wytrwać! Żeby już wreszcie zachodni front się ruszył. Prawie nie było wieczoru, byśmy na temat drugiego frontu nie dyskutowali i nie zastanawiali się, co aliantów wstrzymuje od utworzenia go od zachodu. A może alianci chcą tylko przez Włochy wedrzeć się do środkowej Europy i od południa uderzyć jednocześnie na Francję i Niemcy? Różne przychodziły nam myśli do głowy i do różnych dochodziliśmy wniosków. Gdy na froncie hitlerowcy dostawali cięgi, to i na nas to się odbijało, bo nasi „władcy" całą swoją złość i niezadowolenie wyładowywali na nieszczęsnych więźniach. Coraz częściej upijali się i wte- 122 dy z całą otwartością dawali upust swym zwierzęcym instynktom. Wytrącało ich z równowagi zapewne to, że mit o niezwyciężoności niemieckiej armii zaczynał upadać, jak również fakt, że ten Blitzkrieg za długo trwa. Ale najbardziej dręczyła ich świadomość, że mogą być z tego sielskiego życia zabrani na front: Właśnie tego najwięcej się obawiali. Muszę dodać, że do ścisłej grupy więźniów politycznych, zgrupowanych w Związku „Orzeł", oczywiście prócz tych, których już wcześniej wymieniłem, należeli jeszcze: Kazimierz Mli-czewski, Władysław Krupski, Rysiek Kowalski i Ryszard Rode. W schreibstubie wrzała praca nad uporządkowaniem spisu i kartotek więźniów. Coś tam w komendanturze obozowej nie zgadzało się, bo co dzień było sprawdzanie i uzupełnianie stanów. W dniu masakry Żydów kartoteki zostały przez schreiberów częściowo zniszczone i porozrzucane. Główny rapportfuhrer i Kostial wraz z Thumanem wściekali się. Ale po tygodniu kartoteki zostały doprowadzone do porządku, a stan ogólnej nerwowości i nasze napięcie i obawy zaczęły mijać. A powody do zdenerwowania były, bo grożono nam powieszeniem, jeśli wszystko nie będzie „grało". Chodziło tu o uporządkowanie stanu więźniów według narodowości i tak zwanej „przestępczości", gdyż ogólny stan więźniów zgadzał się, były tylko nieścisłości w raportach pomiędzy nami, to jest schreibstubą V pola, a rejestrami komendantury obozu i głównej centrali obozów w Berlinie. Przez cały czas uzgadniania tych spraw najwięcej batów otrzymywaliśmy Gregorowicz i ja jako bezpośrednio odpowiedzialni za sporządzanie raportów. 123 міст maus Niejednokrotnie, a zdarzało to się co najmniej 3—4 razy w tygodniu, po wieczornym apelu przychodzili na pole pijani esesmani —- na zmianę to Sieberer, to Kos-tial, i urządzali sobie z nami „zabawy". Polegały one oczywiście na znęcaniu się nad więźniami, a więc na przykład kazano ćwiczyć „żabki", a jednocześnie bito pejczem po nogach, by wyżej skakać itp. Razu pewnego Sieberer z Konietznym przyszli dr schreibstuby. Tam sobie popili i zaczęli śpiewać różne pieśni niemieckie. Po pewnym czasie Sieberer mówi do Konietznego: — Gunter, komm mit, wir mussen die Gammel be-lustigen. (Ginter, chodź ze mną, musimy gamla zabawić). Wiedziałem, czym to się skończy. Zdobyłem się więc na odwagę i mówię do Sieberera: — Herr Rapportfuhrer, haben Sie nicht gesungen Liii Marlen. (Panie raportfuhrerze, nie śpiewał pan Liii Marlen). A on: — Was? Du Drecksau — i twarz mu się okrutnie wykrzywiła. W tym momencie pomyślałem sobie: masz, idioto, chciałeś ratować tych na baraku, a tymczasem teraz z tobą się zabawią. Lecz oto po chwili Siebererowi twarz się rozpogodziła. ■—; Nein, mein lieber, wir werden nicht singen, aber du wirst singen und sollst aufpassen (Nie, mój kochany, my śpiewać nie będziemy, ale ty będziesz śpiewał i uważaj) — powiedział i pogroził mi pejczem. Nabrałem tchu i jazda, rozpocząłem śpiewać Form dem kaserne. W miarę śpiewania nabierałem odwagi i pewności, tak że całkiem nieźle to wyszło. Jednocześnie przez cały czas patrzyłem to na Sieberera, to na 124 Konietznego, pilnie śledząc ich miny. Kiedy skończyłem, Sieberer wstał, protekcjonalnie walnął mnie pejczem po barku i powiedział: — No ganz gut. Wo hast du die deutchen Lieden gelernt? (Bardzo dobrze. Gdzie się nauczyłeś niemieckich pieśni?) Na poczekaniu kłamię, że miałem wśród kolegów wielu Niemców. Na to on, że pewnie znam jeszcze inne pieśni. Nie musiał nalegać. Chętnie zaśpiewałem jeszcze dwie austriackie pieśni: o wyspie Lobau i Jak cudownie miłość przychodzi wśród nocy. Tymi piosenkami wprawiłem ich po prostu w nastrój sentymentalny. Sieberer rozmarzony wstał po chwili i powiedział do Konietznego: — Chodź, idziemy do miasta. Poszli, a Grudowski podbiega do mnie. — Jasiu, żebyś ty tak po niemiecku mówił, jak śpiewasz! No, ale uratowałeś kolegów od „zabawy" z tymi typami. Po dwóch czy trzech dniach po wieczornym apelu znów przychodzi Sieberer, a z nim Kostial, jakiś podoficer i oficer. Tych ostatnich z nazwiska nie znałem, ale wiedziałem, że są z komendantury. Gdy tylko weszli do schreibstuby, krzyknąłem: — Achtung! — baczność. (Na każdorazowe wejście esesmana do baraku, pierwszy, który to dostrzegł, musiał krzyknąć „achtung" i wszyscy stawali na baczność. Potem przyjmowali pozycję „spocznij" i esesman na ogół nie zwracał na to uwagi, ale gdy miał „humor", to za poruszenie się bez pozwolenia więźniowie otrzymywali swoje. A więc zaczynała się zabawa „w lotnika" w baraku, a potem „harce" na polu apelowym w towarzystwie blockfuhrerów i kapo — przy pomocy kijów i pejczy.) Ale wróćmy do Sieberera. Po łaskawym zezwoleniu na „spocznij" wezwał mnie i mówi do tego oficera SS: 125 — Das ist der Kerl. (To jest ten drab). Chodziło zapewne o to, że ja jestem ten, który śpiewa. Towarzyszący Siebererowi podoficer miał ze sobą mały akordeon Hohnera. Rozsiedli się wszyscy w pokoju kancelaryjnym i zaczęli się zabawiać. Byli już lekko „na bani". Po kilkunastu minutach Sieberer wzywa mnie i każe mi śpiewać. Rozpocząłem swój repertuar. Tym razem interpretację piosenek „wzbogaciłem" gestykulacją i odpowiednią mimiką. Esesmanom bardzo się to podobało. Ten oficer SS zaczął nawet nalegać: — Du, Micki Maus, noch einmal! (Ty, Miki Maus, jeszcze raz!) A Sieberer: — Ja, richtig, wie eine Micki Maus! (Tak, racja, jak prawdziwa Miki Maus!) Tak też zostałem przez wszystkich — zarówno przez więźniów, jak i esesmanów — nazwany Miki Maus i