15288

Szczegóły
Tytuł 15288
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15288 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15288 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15288 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jules Verne Nadzwyczajne przygody Pana Antifera [z ilustracjami George'a Rouxa Przekład Bronisława Kowalska Warszawa 1894 SPIS TREŚCI 1. Cześć pierwsza 1. Rozdział I 2. Rozdział II 3. Rozdział III 4. Rozdział IV 5. Rozdział V 6. Rozdział VI 7. Rozdział VII 8. Rozdział VIII 9. Rozdział IX 10. Rozdział X 11. Rozdział XI 12. Rozdział XII 13. Rozdział XIII 14. Rozdział XIV 15. Rozdział XV 16. Rozdział XVI 2. Cześć druga 1. Rozdział I 2. Rozdział II 3. Rozdział III 4. Rozdział IV 5. Rozdział V 6. Rozdział VI 7. Rozdział VII 8. Rozdział VIII 9. Rozdział IX 10. Rozdział X 11. Rozdział XI 12. Rozdział XII 13. Rozdział XIII 14. Rozdział XIV 15. Rozdział XV 16. Rozdział XVI Cześć pierwsza Rozdział I Był to dzień dziewiątego września 1831 roku. Kapitan okrętu wyszedł ze swojej kajuty o godzinie piątej rano i udał się do izdebki przeznaczonej dla oficerów, a znajdującej się w tyle okrętu. Słońce ukazywało się już na wschodzie, a raczej odbicie jego promieni przedzierało się przez dolne warstwy atmosferyczne, gdyż tarcza nie zjawiła się jeszcze na horyzoncie. Długa świetlana smuga rozjaśniła powierzchnię morza, lekko pomarszczoną podmuchem porannego wietrzyka. Po nocy spokojnej zapowiadał się dzień piękny, jeden z tych dni wrześniowych, którymi cieszy się strefa umiarkowana przy schyłku ciepłej pory roku. Kapitan podniósł do prawego oka lunetę i skierował ją tam, gdzie niebo i ziemia zdawały się łączyć ze sobą. Gdy ją odjął, zbliżył się do sternika, starego człowieka, z dużą brodą i krzaczastemi brwiami, z pod których połyskiwały pełne jeszcze życia i blasku oczy. – Kiedy przyszedłeś na stanowisko przy robocie? zapytał. – O godzinie czwartej, kapitanie! Kapitan i marynarz mówili szczególnem jakiemś narzeczem, którego niezrozumiałby żaden Europejczyk, ani Anglik, ani Francuz, ani Niemiec, ani nikt inny, chyba, że bywał już na Wschodzie. Była to dziwna mięszanina narzeczy otomańskich. – Nie dostrzegłeś nic nowego?… – Nie, kapitanie! – A dziś o świcie nie widziałeś żadnego okrętu? – Owszem, widziałem duży okręt trzymasztowy, który płynął pod wiatr ku nam. Ja więc starałem się płynąć z wiatrem, aby go ominąć jak można najdalej. – Dobrze uczyniłeś. A teraz?… Tu kapitan spojrzał znowu uważnie przez lunetę i po chwili zawołał donośnym głosem: – Zmienić kierunek statku! Marynarze podnieśli się natychmiast. Drąg wsunęli pod spód, przyciągnęli sznury od trójkątnego żagla i okręt zmienił kierunek, po chwili zaś zaczął płynąć w stronę północno-zachodnią. Był to dwumasztowy statek o czterystu beczkach, okręt kupiecki, który z wielkim trudem można było zamienić na wytworny yacht. Kapitan miał pod swymi rozkazami sternika i piętnastu ludzi, którzy składali załogę dostateczną do usługi okrętowej. Majtkowie mieli na sobie ubiór podobny do tego, jaki noszą marynarze we wschodniej Europie. Żadna nazwa nie była wypisana ani na bokach, ani na przodzie okrętu; żadna flaga nie powiewała obok masztów. Zresztą widać dlatego, aby żadnego innego okrętu nie witać lub nie opowiadać na powitanie, okręt zmieniał natychmiast kierunek, skoro tylko majtek czatujący na bocianiem gnieździe, tak nazywają czatownię na okręcie, oznajmił o zbliżaniu się jakiego statku. Czyżby to zatem był statek korsarski, bo w owej epoce można było jeszcze je napotkać w tamtych stronach, statek, który lękał się być ściganym?… Nie, napróżno bowiem szukałbyś na nim broni, a przytem był zaopatrzony w tak niewielką załogę, że nie mógłby się zajmować tem niebezpiecznem rzemiosłem. A może byli to kontrabandziści, którzy zajmowali się przemycaniem towarów wzdłuż jakiego wybrzeża, albo od jednej do drugiej wyspy? I to podejrzenie jednak okazałoby się również fałszywem, bo gdyby najbystrzejszy urzędnik komory celnej zwiedził kajuty i dno okrętu, gdyby przejrzał wszystkie skrzynie i beczki, nie znalazłby żadnego podejrzanego towaru. W istocie okręt nie miał żadnego ładunku, tylko obfite zapasy żywności, która mogła starczyć na lat kilka, a na spodzie baryłki z winem i z wódką. Z tyłu okrętu pod izdebką dla oficerów znajdowały się trzy baryłki dębowe, otoczone żelaznemi obręczami. Było więc dosyć miejsca na balast, który pozwalał mu płynąć z rozpostartymi żaglami. Możnaby było przypuszczać, że w tych baryłkach znajdował się proch, lub jaki inny materyał wybuchowy, gdyby nie ta okoliczność, że nie zachowywano żadnej ostrożności, wchodząc do skrytki, w której się mieściły. Zresztą żaden z marynarzy nie mógłby udzielić najmniejszego wyjaśnienia ani co do przeznaczenia tego okrętu, ani co do powodów, które skłaniały go do zmiany kierunku drogi, skoro tylko spostrzeżono inny okręt. Nikt z załogi nie wiedział również, dlaczego płyną naprzód lub cofają się, tak, jak to czynili od piętnastu miesięcy, nikt nie umiał zdać sobie sprawy z tego, gdzie znajdują się w obecnej chwili. Czasem płynęli z rozpuszczonymi żaglami, czasami posuwali się zwolna i ostrożnie, to kołysali się na falach niezbyt obszernego morza, to znów płynęli po niezmierzonej przestrzeni oceanu. Podczas tej tajemniczej żeglugi kilkakrotnie spostrzegali ląd, ale kapitan oddalał się od niego czemprędzej. Dostrzegli również kilka wysp, ale cofnęli się od nich natychmiast. Gdyby kto zajrzał w książkę okrętową, przekonałby się o dziwnych zmianach kierunku drogi, których nie można było usprawiedliwić ani zmianą wiatru, ani innych wpływów atmosferycznych. Była to tajemnica, o której wiedział tylko kapitan, człowiek czterdziesto-sześcioletni, z gęstą najeżoną czupryną i jakiś człowiek wysokiego wzrostu, który ukazał się w tej chwili na pokładzie. – Nic? zapytał kapitana. – Nic, ekscelencyo. Mężczyzna, którego kapitan uczcił takim tytułem, wzruszył z niezadowoleniem ramionami, kończąc w ten sposób rozmowę, która ograniczyła się na trzech wyrazach, poczem zeszedł znów po schodach i udał się do swego pokoju, znajdującego się pod izdebką oficera. Tu rzucił się na sofkę i zdawało się, że popadł w pewien rodzaj odrętwienia. Chociaż leżał nieruchomy, jak gdyby go sen obezwładnił, nie spał jednakże bynajmniej. Widać, że myśl jakaś zajmowała go wyłącznie. Mężczyzna ten mógł mieć około pięćdziesięciu lat wieku. Wysoki wzrost, klasyczny kształt głowy, bujne siwiejące włosy, gęsta broda spadająca na piersi i czarne pełne blasku oczy, obok dumnego wyrazu twarzy, na której malował się smutek, albo raczej zniechęcenie, oraz godność objawiająca się w całej postaci, dowodziły, że był to człowiek szlachetnego pochodzenia. Z ubrania nieznajomego nie można było wnioskować do jakiej należy narodowości; odziany był bowiem w obszerny, brunatnego koloru burnus, wyszywany na rękawach w różnokolorowe wzory i sięgający aż do ziemi. Na głowie miał zielonawą czapkę. W dwie godziny później młody chłopiec przyniósł mu śniadanie i postawił je na stole, przytwierdzonym do podłogi, pokrytej pięknym dywanem, tkanym w barwiste kwiaty. Lecz nieznajomy prawie nie skosztował wytwornie przyrządzonych potraw i wypił tylko kawę gorącą i aromatyczną, którą mu podano w dwóch srebrnych filiżaneczkach kunsztownie rzeźbionych. Potem młody chłopiec przysunął mu fajerkę z nargilą, z której wydobył się wonny obłoczek dymu. Nieznajomy, ująwszy w usta bursztynowy munsztuk, pogrążył się znowu w zadumie, otaczając się obłokami aromatycznego tytuniowego dymu. Przy ruchu ust ukazywały się zęby prześlicznej białości. W ten sposób spędził jedną część dnia, podczas gdy statek lekko kołysząc się na spokojnych falach, płynął w dal, dążąc do celu, który dla załogi był tajemnicą. Około godziny czwartej po południu, ekscelencya wstał, przeszedł się po kajucie i zbliżając się do otwartego okienka, objął spojrzeniem niezmierzony horyzont. Potem postąpił kilka kroków i zatrzymał się w pobliżu drzwi poziomych, zamykających się z góry na dół i zakrytych rogiem dywanu. Drzwi te, otwierające się za naciśnięciem nogą ukrytej sprężyny, prowadziły do kryjówki, znajdującej się pod podłogą kajuty. Tam właśnie były umieszczone owe dębowe baryłki, o których była wzmianka na początku tego opowiadania. Nieznajomy, pochylony nade drzwiami, stał tak długą chwilę, jak gdyby widok tych beczułek wywierał na niego wpływ magnetyczny. Potem wyprostował się i szepnął do siebie: – Nie… nie będę się wahał! Jeśli nie znajdę jakiej nieznanej wysepki, gdziebym je mógł zakopać w tajemnicy, wolałbym je wrzucić w głębinę morza. Zamknął drzwi, zasunął dywan i po schodach udał się do izdebki oficera. Była godzina piąta po południu; w atmosferze żadna nie zapowiadała się zmiana. Po niebie przesuwały się lekkie obłoczki; statek lekko pochylony na bok pozostawiał za sobą świetlaną smugę pomarszczonych fal. Ekscelencya objął wzrokiem cały horyzont. Ze swego obserwatoryum byłby dostrzegł ziemię nawet nie zbyt wyniosłą i to na odległości jakich czternastu albo piętnastu mil. Patrzył, ale pomiędzy niebem a wodą żaden nie ukazywał się zarys. W tej chwili kapitan przysunął się do niego, a on znów zapytał krótko: – Nic? Co wywołało równie krótką odpowiedź: – Nic, ekscelencyo! Nieznajomy milczał chwil kilka, potem cofnął się, usiadł na ławce i podczas gdy kapitan przechadzał się, on spoglądał jeszcze przez lunetę, kierując nią z gorączkową niecierpliwością. – Kapitanie! rzekł znowu, gdy po raz ostatni wybadał przestrzeń. – Czego życzy sobie wasza ekscelencya? – Chciałbym wiedzieć dokładnie, gdzie się obecnie znajdujemy? Kapitan przysunął się do wielkiej karty geograficznej i rozwinął ją. – Tu, odparł, wskazując ołówkiem miejsce, gdzie południk i paralella łączyły się ze sobą. – W jakiej odległości od tej wyspy, która jest tam na wschodzie?… – O dwadzieścia dwie mile. – A od tej ziemi? – O dwadzieścia sześć mil mniej więcej. – Czy nikt z pomiędzy załogi nie wie, w jakich okolicach znajdujemy się teraz? – Nikt, oprócz mnie i was, ekscelencyo! – Ani nawet na jakiem znadujemy się morzu? – Ani tego nawet. Od tak dawna krążymy w rozmaitych kierunkach, że nawet najlepszy marynarz nie umiałby zdać sobie sprawy, gdzie się znajdujemy. – A więc dlaczego los zawistny nie dozwala mi napotkać wyspy, o którejby żaden żeglarz nic nie wiedział, a jeżeli nie wyspy, to chociażby wysepki albo skały, o której istnieniu również niktby nie wiedział? Tam ukryłbym te skarby i dośćby było kilku dni podróży morskiej, abym mógł, gdy czas nadejdzie, zabrać je napowrót, jeżeli czas ten nadejdzie kiedykolwiek! Powiedziawszy te słowa, mężczyzna zamilkł, a kapitan, szanując jego milczenie, nie odezwał się także ani słowa. Tymczasem nieznajomy oparł się o parapet w pewnem od niego oddaleniu i zaczął przypatrywać się falom morskim, które tak były spokojne i przejrzyste, że można je było przejrzeć do głębokości jakich ośmdziesięciu stóp. Wreszcie odwrócił się i zawołał z uniesieniem: – Oto przepaść, której powierzyłbym moje bogactwa! – Onaby wam ich nigdy nie zwróciła, ekscelencyo! – O! niech lepiej zginą, niżby miały wpaść w ręce niegodne! – Jak wam się spodoba, ekscelencyo! – Jeżeli dziś przed wieczorem nie odkryjemy w tych stronach nieznanej wysepki, trzy beczułki zostaną wrzucone w morze. – Stanie się według woli ekscelencyi, odpowiedział kapitan i poszedł wydać rozkazy, aby zmieniono kierunek statku. Tajemniczy nieznajomy oparł się znowu o parapet i pogrążył się w tem półsennem marzeniu, które było widać jego zwykłem usposobieniem. Słońce szybko schylało się ku zachodowi. Dziewiątego września, to jest w epoce, która poprzedza może o jakie dwa tygodnie porównanie dnia z nocą, kapitan zaczął ciekawie przyglądać się horyzontowi. Czy w powyżej wymienionym kierunku istniała jaka wyniosłość połączona z wybrzeżem lądu lub wyspy? Było to przypuszczenie nieprawdopodobne, ponieważ mapa geograficzna nie oznaczała żadnego lądu w promieniu jakich piętnastu lub dwudziestu mil w tych stronach, często nawiedzanych przez okręta kupieckie, a tem samem dobrze znanych przez żeglarzy. Tymczasem zauważono skrawek lądu. Czyżby to była odosobniona skała, która wystawała na kilka sążni ponad falami morza i która mogłaby służyć jego ekscelencyi za miejscowość dogodną do zakopania skarbu?… Wysepka tego rodzaju, otoczona wystającemi skałami, nie mogłaby się ukryć przed poszukiwaniem marynarzy; oznaczonoby ją na kartach geograficznych. Kapitan, przypatrując się mapie, mógł śmiało twierdzić, że na tej przestrzeni nie istniała nawet skała, wychylająca się z morza. – To złudzenie, powiedział sobie, gdy znów zwrócił lunetę na miejsce, które podniecało jego ciekawość. Nie, teraz na horyzoncie nie zarysowala się żadna linia. W tej chwili, a było to po szóstej godzinie, tarcza słoneczna zaczęła schylać się ku krańcom widnokręgu, wydając przy zetknięciu się z morzem pewien świt, jak twierdzili Iberyjczycy. Tak przy zachodzie, jak i przy wschodzie słońca, odbicie ukazywało jeszcze tarczę słoneczną, chociaż ta już znikła na horyzoncie. Promienie świetlne rozrzucone ukośnie na powierzchni fal, tworzyły długą linię ciągnącą się od zachodu ku wschodowi. Ostatnie zmarszczki podobne do ognistych pasów, drżały pod lekkim wiatru powiewem. Blask ten zagasł nagle, gdy wyższa część tarczy przy zetknięciu się z wodą, zajaśniała promieniem zielonym. Bok statku zanurzył się nagle w cieniu, podczas gdy maszty zajaśniały odbiciem purpurowego światła. W chwili, gdy cienie zmroku miały okryć swoją zasłoną wodne przestrzenie, głos jakiś dał się słyszyć od strony przedniego masztu. – Ho! ho! – Cóż tam? zapytał kapitan. – Widać jakiś ląd z prawej strony okrętu! Ląd, i to w tej samej stronie, w której zdawało się kapitanowi, że dostrzega jakieś niepewne zarysy? Nie omylił się zatem w swoich przypuszczeniach. Na okrzyk straży, marynarze przysunęli się do parapetu i spoglądali uważnie w stronę zachodnią. Kapitan, z lunetą zawieszoną na rzemyku przez ramię, chwycił za linę wielkiego masztu i po szczeblach wdrapał się zręcznie na górne piętra, skąd znowu rozpoczął badanie przez lunetę. Majtek, będący na straży, nie pomylił się. W odległości sześciu lub siedmiu mil wyłaniało się z fal morskich coś w rodzaju wysepki, której zarysy odcinały się czarnemi liniami na niebie, oświetlonem jeszcze ostatnimi blaskami zachodu. Była to raczej skała niezbyt wyniosła, otoczona jakby mgłą wyziewów siarczanych. Gdyby to zdarzenie miało miejsce pięćdziesiąt lat później, każdy marynarz twierdziłby z pewnością, że to dym unoszący się z komina wielkiego parostatku; ale w roku 1831, nikt nie przypuszczałby, że fale oceanu pruć będą kiedyś olbrzymie parowe okręta. Zresztą kapitan nie miał czasu się zastanawiać, zaledwie bowiem zdołał dostrzedz wysepkę, gdy ta znikła mu natychmiast we mgle wieczornej. W każdym razie jednak nie było to złudzeniem: wyspa istniała rzeczywiście, nie podlegało to żadnej wątpliwości. Kapitan zeszedł do izdebki oficera, a nieznajomy, którego ten wypadek obudził z odrętwienia, dał mu znak, aby się przybliżył i znów w ten sam sposób co poprzednio zapytał: – A więc, cóż tam? Czy prawda? – Tak, ekscelencyo! – Widać jaką ziemię? – Co najmniej małą wysepkę. – W jakiej odległości? – Może o sześć mil w stronie zachodniej. – Czy karta geograficzna nie wykazuje nic w tem miejscu?… – Nic, ekscelencyo! – Czy jesteś tego pewnym? – Jak najpewniejszym. – Byłaby to zatem wysepka nieznana? – Tak sądzę. – Czy to jest rzeczą możliwą? – Dlaczegóżby nie, ekscelencyo, jeśli ta wysepka zalicza się do wysp formacyi niedawnej. – Takie jest twoje przekonanie? – Bez wątpienia, gdyż wysepka przedstawiła mi się, jakby otoczona wyziewami wulkanicznymi. Na tych przestrzeniach morza siła żywiołów podmorskich objawia się nieraz przez wynurzanie się skał z fal oceanu. – O! gdybyś powiedział prawdę, kapitanie! Nie pragnąłbym niczego więcej, jak napotkać taką skałę, która nagle wynurzyła się z morza!… Skała nie byłaby własnością niczyją… – Albo raczej, ekscelencyo, stałaby się własnością tego, któryby ją najpierwszy objął w posiadanie. – A więc moją w takim razie. – Tak… waszą, ekscelencyo! – Płyńmy wprost ku tej ziemi. – Dobrze, ale musimy płynąć ostrożnie! odpowiedział kapitan. Nasz statek mógłby się rozbić, gdyby, jak można to przypuszczać, jakieś podwodne skały otaczały tę wysepkę. Mojem zdaniem należałoby czekać dnia, aby rozpoznać położenie i dopiero podpłynąć ku wysepce… – Czekajmy, ale zwolna kierujmy się jednakże w tamtę stronę… – Stanie się podług rozkazu waszej ekscelencyi. Kapitan postąpił tak, jak wypadało na przezornego marynarza, okręt bowiem nie powinien płynąć, nie znając dokładnie przestrzeni, po której ma dążyć, a tem więcej, gdy się ma zbliżać do nieznanej ziemi. Wtedy niebezpiecznie jest płynąć w nocy, gdyż ciągle powinno się zapuszczać sondę. Nieznajomy mężczyzna wrócił do swej kajuty, gdzie być może, iż sen skleił jego powieki; lecz można było być pewnym, że nie zaśpi długo i że z pierwszym blaskiem jutrzenki ukaże się znów na pokładzie. Kapitan nie chciał ani na chwilę zejść z pokładu, ani powierzyć sternikowi pieczy nad okrętem. Noc upływała wolno. Zarysy horyzontu stawały się coraz bardziej niepewne, a jego obwód wydawał się coraz mniejszym. Ostatnie blaski światła zagasły na zenicie; lekki wietrzyk wiał od godziny. Zwinięto żagle, pozostawiając tylko te, które konieczne były do utrzymania kierunku statku. Tymczasem na firmamencie zajaśniały najpierwsze konstelacye. Na północy gwiazda podbiegunowa wyglądała jak oko nieruchome i bez blasku, podczas gdy gwiazda Arktur świeciła jasno w przedłużeniu łuku Wielkiej Niedźwiedzicy. Naprzeciw gwiazdy polarnej Kasiopea zakreślała swoje podwójne, błyszczące V. Nieco niżej Kapella ukazywała się w tem samem miejscu, gdzie wschodziła dnia wczorajszego i gdzie wschodzić miała nazajutrz, tylko o cztery minuty wcześniej, gdyż tak zaczyna się jej dzień gwiazdowy. Na uśpionej powierzchni morza panował rodzaj odrętwienia, jakie noc zwykle sprowadza. Kapitan stał na przedzie okrętu pogrążony w głębokiej zadumie; umysł jego zajęty był wyłącznie owym punktem, który dostrzegł przy ostatnich blaskach zachodzącego słońca. Teraz budziły się w jego duszy wątpliwości, które zazwyczaj potęgują się jeszcze bardziej w nocy. – Czy nie uległem czasem złudzeniu zmysłów? Czy naprawdę nowa wysepka ukazała się zpośród fal w tem miejscu? zapytywał się po raz setny. Ależ tak, to chyba nie złudzenie; kapitan znał przecież doskonale te strony, przecież ze sto razy tędy przepływał… Punkt, który widział, mógł się znajdować o jedną może milę, a wiedział, że najbliższe lądy mogą się znajdować o mil ośm lub dziesięć odległości… Ale jeżeli się nie omylił, jeżeli w tem miejscu wyspa jakaś wynurzyła się z głębin morskich, któż mógł wiedzieć, czy nie jest już zajęta?… Być może, że jaki żeglarz zatknął już na niej swój sztandar! Anglicy, którzy tak potrafią szperać po oceanie, zagarnęli już pewnie wysepkę znajdującą się na szlaku żeglarskim i objęli ją w swoje posiadanie!… Może wkrótce załoga statku dostrzeże ogień, który oznajmi, że wyspa stała się już czyją własnością! Być może, że ukazanie się tej gromady skał nie sięgało epoki dalszej nad kilka tygodni lub kilka miesięcy, ale w tych stronach morza tak często zwiedzanych nie uniknęła ona pewno bystrego wzroku marynarzy i wskazówek narzędzi astronomicznych hidrografów, to jest ludzi biegłych w nauce żeglugi i znajomości mórz i oceanów. Kapitan szarpany niepokojem i niepewnością, wyglądał z upragnieniem dnia. Teraz nic nie wskazywało kierunku wysepki, nawet owe lekkie wyziewy otaczające ją nakształt mgły, a które wśród ciemności nocnych mogły były zabarwić horyzont ciemniejszym kolorytem. Ale wszędzie woda i powietrze łączyły się w jedność i tonęły w szarym, jednostajnym zmroku. Tymczasem godziny upływały; konstelacye zakreśliły już ćwierć koła przy osi firmamentu. Około godziny czwartej rano białawe światło ukazało się na wschodzie. Przy tym blasku można było dostrzedz kilka lekkich chmur, zaczepionych u zenitu. Jeszcze brakowało kilku stopni zanim słońce mogło się ukazać na horyzoncie. Ale żeglarz nie potrzebował tak wiele światła, aby odnaleźć dostrzeżoną wysepkę, jeśli takowa istniała w rzeczywistości. W tej chwili tajemniczy nieznajomy wyszedł z kajuty i udał się do izdebki oficerskiej, gdzie właśnie znajdował się kapitan. – A zatem… ta wysepka? zapytał. – Otóż jest, ekscelencyo, odpowiedział kapitan, wskazując na gromadę wysp znajdującą się może o dwie mile. – Przybijmy do brzegu! – Stanie się podług rozkazu jego ekscelencyi. Rozdział II Niech się czytelnik nie ździwi zbytecznie, jeśli Mehemet-Ali ukaże się na scenie zaraz na wstępie tego rozdziału. Chociaż sławny ten pasza odgrywał ważną rolę w historyi Wschodu, zjawi się jednak na chwilę w tem opowiadaniu z powodu stosunków, nieprzyjemnych zresztą, jakie nieznajomy, płynący na statku, miał z założycielem współczesnego Egiptu. Mehemet-Ali w owej epoce nie myślał jeszcze o zdobyciu Palestyny i Syryi, które należały do sułtana Mahmuda, władcy obydwóch Turcyi, Azyatyckiej i Europejskiej. Przeciwnie sułtan i pasza byli dobrymi przyjaciółmi, gdyż ten ostatni służył sułtanowi w sprawie zawojowania Morei i utrzymania pod swoją władzą tego małego kraiku należącego do Grecyi. Przez kilka lat Mehemet-Ali i Ibrahim siedzieli spokojnie w swoim paszaliku. Ale zapewne ten rodzaj lennictwa, który robił ich najzwyczajniejszymi poddanymi Porty, upokarzał ich ambicyę czekali, gdyż tylko sposobności, która mogłaby im dopomódz do zerwania więzów, tak mocno zadzierzgniętych przez tyle wieków. W Egipcie żył wtedy człowiek, który przez majątek zaliczał się do rzędu najznakomitszych osób w kraju. Fortuna wielu pokoleń drogą dziedzictwa spłynęła na jego głowę. Człowiek ów mieszkał w Kairze, a nazywał się Kamylk-Pasza. Jego to właśnie kapitan statku czcił tytułem ekscelencyi. Kamylk-Pasza był człowiekiem mężnym i niezmiernie przywiązanym do ludów wschodnich. Urodzony w Egipcie sercem należał do państwa Ottomańskiego, bo czuł, że opór przeciwko naciskowi z Zachodu będzie bardziej silny i skuteczny ze strony sułtana Mahmuda, niż ze strony Mehemet-Alego. To też przylgnąwszy duszą do sprawy i osobę swoją oddał na jej usługi. Urodzony w roku 1780 z rodziny słynącej z wojowniczości ducha, miał zaledwo lat dwadzieścia, gdy wstąpił do wojska Dżezara, gdzie wkrótce przez swoje męstwo uzyskał tytuł i stopień paszy. W roku 1799 naraził sto razy swoją wolność, majątek i życie, bijąc się przeciwko Francuzom, którymi dowodził Napoleon Bonaparte wspomagany przez generałów takich jak Kleber, Regnier, Lannes i Murat. Po bitwie pod El-Arisch został więźniem razem z Turkami, lecz mógł był odzyskać wolność, gdyby chciał był podpisać zobowiązanie, że nigdy nie będzie walczył przeciwko żołnierzom francuskim. Ale mając postanowienie walczyć do końca i rachując na jakąś nadzwyczajną łaskę losu, Kamylk-Pasza uparty tak w swoich pojęciach, jak w swoich czynach, odmówił podpisu żądanego zobowiązania. Wreszcie zdołał uciec z niewoli i z większą jeszcze niż przedtem zaciętością walczył w bitwach z nieprzyjaciółmi. Postanowił bowiem do końca życia bronić całości Ottomańskiego terytoryum. Po poddaniu się Jaffy dnia szóstego marca, należał do liczby tych, których warunki kapitulacyi oddały nieprzyjajaciołom, pod obietnicą jednakże, że życie będzie im darowane. Gdy więźniowie, w liczbie czterech tysięcy, po większej części Albańczycy lub Arnauci, przywiedzeni zostali przed oblicze Bonapartego, ten okazał się niezadowolony ze swej zdobyczy i powiedział sobie, że jeżeli wypuści z niewoli tych strasznych żołnierzy, pójdą oni bez wątpienia powiększyć garnizon paszy w Saint-Jean-d’Acre. To też chcąc pokazać, że należy do tych zdobywców, których nic nie zdoła powstrzymać, wydał rozkaz rozstrzelania ich. Teraz nie ofiarowywano im życia, tak jak niewolnikom w El-Arisch, w zamian za to, że nie będą służyli w wojsku, nie, po prostu skazywano ich na śmierć. Zginęli więc na wybrzeżu morskiem, a ci, których kule nie dosięgły i którzy mniemali, że ich ułaskawiono, zginęli również, gdy się zwrócili w stronę zwycięzcy. Lecz zginąć w ten sposób nie było widać przeznaczeniem Kamylk-Paszy. Pomiędzy Francuzami znaleźli się ludzie z sercem i honorem, dla których rzeź była wsrętną, choć może była nieuniknioną podług wymagań wojennych. Ci zacni ludzie ocalili wielu więźniów. Jeden z nich, majtek z marynarki kupieckiej, błądząc w nocy wpośród skał nadbrzeżnych, gdzie spodziewał się napotkać nieszczęśliwych, znalazł Kamylk-Paszę niebezpiecznie rannego. Przeniósł go więc w bezpieczne miejsce i pielęgnował troskliwie, dopóki ranny nie wyzdrowiał. Czyżby Kamylk-Pasza mógł kiedykolwiek zapomnieć o podobnej przysłudze? W jaki jednak sposób go poznał i wśród jakich nastąpiło to okoliczności, to właśnie przedmiotem tej ciekawej i prawdziwej opowieści. Kamylk-Pasza wyleczył się z ran po upływie trzech miesięcy. Kampania Bonapartego skończyła się pod murami Saint-Jean-d’Acre. Pod dowództwem paszy Damaszku armia turecka przeprawiła się przez Jordan dnia 4 kwietnia, a z innej strony eskadra angielska z Sidney-Smith krążyła w okolicach Syryi. To też chociaż Bonaparte wysłał dywizyę Klebera z Junotem, chociaż sam znajdował się na polu walki, chociaż zwyciężył Turków w bitwie pod górą Tabor, było już zapóźno, gdy nadbiegł grozić znowu fortecy Saint-Jean-d’Acre. Nadeszły tam już posiłki wynoszące dwanaście tysięcy żołnierzy. Na domiar złego ukazała się zaraza i 20 maja Bonaparte zdecydował się odstąpić od oblężenia. Kamylk-Pasza mniemał, że może wtedy odważyć się powrócić do Syryi. Powracać do Egiptu, w którym ciągłe trwały zamieszki i niepokoje, byłoby największą z jego strony nieostrożnością. Należało więc czekać sposobnej do tego pory i Kamylk-Pasza czekał lat pięć. Dzięki olbrzymiej fortunie mógł żyć dostatnio w rozmaitych prowincyach, do których nie dosięgała jeszcze chciwość egipska. W tym samym czasie na widowni świata ukazał się syn agi, którego męstwo zwróciło już na siebie uwagę podczas bitwy pod Aboukir w roku 1799. Był to Mehmet-Ali, którego wpływ stał się tak potężnym, że zdołał nakłonić Mameluków do powstania przeciwko gubernatorowi Khoszew-Paszy, do wypowiedzenia posłuszeństwa wodzowi, do pozbawienia władzy Khowischida, następcy Khoszewa, i wreszcie do obwołania siebie wice-królem w roku 1806 za zezwoleniem wszechwładnej Porty. Na dwa lata przedtem umarł Dżezar, opiekun Kamylk-Paszy. Osamotniony Kamylk-Pasza mniemał, że może już bez niebezpieczeństwa wrócić do Kairu. Miał wtedy lat dwadzieścia siedm i dzięki świeżo otrzymanym spadkom stał się jednym z najbogatszych ludzi w Egipcie. Z usposobienia zamknięty w sobie, lubił życie samotne i miał wielkie upodobanie do zawodu wojskowego. Czekając zatem, aż się zdarzy sposobność zużytkowania wrodzonych zdolności, chciał siły swoje zużyć na dalekie podróże. Nieraz zastanawiał się nad tem Kamylk-Pasza komu się dostanie po jego śmierci taki olbrzymi majątek, i czy nie ma gdzie krewnych z linii dalszej, którzyby ten majątek odziedziczyli? Miał wprawdzie kuzyna o sześć lat młodszego od siebie, niejakiego Murada, urodzonego w roku 1786. Chociaż obydwaj krewni mieszkali w Kairze, nie widywali się jednak ze sobą, gdyż dzieliły ich opinie polityczne. Kamylk-Pasza był stronnikiem potęgi ottomańskiej i dowody tego składał całem swojem postępowaniem, Murad zaś walczył przeciwko wpływowi Ottomanów, zarówno słowami, jak i czynami, i stał się wkrótce najgorliwszym doradzcą Mehemet-Alego w czasie jego zatargów z sułtanem Machmudem. Murad, chociaż był jedynym krewnym Kamylk-Paszy i człowiekiem zupełnie ubogim, nie mógł jednak liczyć na majątek krewnego, chyba w takim razie, gdyby się pogodzili, czego trudno się było spodziewać. Przeciwnie, niechęć, a nawet coraz gwałtowniejszą nienawiść, miała wytworzyć jeszcze głębszą przepaść pomiędzy dwoma ostatnimi członkami dogasającego rodu. Ośmnaście lat upłynęło od roku 1806 do 1824, a przez ten czas panowanie Mehemet-Alego nie zakłóciła żadna zewnętrzna wojna; musiał jednakże walczyć ze wzrastającą potęgą i niepokojem, jaki rozsiewali Mamelucy, stronnicy jego, którym tron zawdzięczał. Ogólna rzeź, jaka miała miejsce w całym Egipcie, uwolniła go od tej niemiłej milicyi. To zapewniło te długie lata spokoju poddanym wice-króla, którego stosunki z dywanem były jak najlepsze, przynajmniej na pozór, gdyż sułtan w rzeczywistości nie dowierzał swemu wasalowi i miał słuszność. Kamylk-Pasza często narażony bywał na przykrości, wypływające ze złej woli Murada, który korzystając z dowodów sympatyi, jakich mu nie szczędził wice-król, podniecał ciągle swego pana przeciwko bogatemu Egipcyaninowi. Przypominał mu, że był to stronnik Mahmuda, przyjaciel Turków, że krew swą za nich przelewał…. Podług jego mniemania był to człowiek niebezpieczny, którego należało pilnować… szpieg może… Taki wielki majątek, zgromadzony w jednej dłoni, także groził niebezpieczeństwem… Jednem słowem powtarzał wszystko, co tylko mogło podniecić chciwość możnowładcy, nie posiadającego ani zasad, ani skrupułów. Kamylk-Pasza nie chciał zwracać uwagi na te podżegania. W Kairze wiódł życie samotne i trudno byłoby wciągnąć go w jakąkolwiek zasadzkę. Opuszczał nieraz Egipt i i udawał się w dalekie podróże. Płynął wtedy na własnym statku, którym dowodził kapitan Zo, o pięć lat młodszy od swego pana i niezmiernie do niego przywiązany. W ten sposób pan błąkał się po morzach Azyi i Europy, wiodąc bezcelowe życie, odznaczające się pogardliwą obojętnością dla całej ludzkości. Czy Kamylk-Pasza zapomniał już o marynarzu francuskim, który go ocalił od kuli Bonapartego? Nie, zapomnieć nie mógł, gdyż takiej przysługi nie zapomina się nigdy; ale zdaje się, że jeszcze nie odpłacił za nią niczem. Czy Kamylk-Pasza odkładał na później okazanie swej wdzięczności i czekał tylko na sposobność, gdy jaka podróż morska zaprowadzi go na terytoryum wód francuskich?… Trudno byłoby odpowiedzieć na to pytanie. Zresztą w roku 1822 bogaty Egipcyanin przekonał się, że był pod ścisłym nadzorem, skoro tylko znajdował się w Kairze. Z rozkazu wice-króla nie dozwolono mu przedsięwziąć kilku podróży, do których poczynił już przygotowania. Dzięki nieustającym podżeganiom krewnego, Kamylk-Pasza czuł że nawet jego wolność jest zagrożona. Murad miał wtedy lat trzydzieści siedem i będąc z natury złym człowiekiem, pragnął bardzo skompromitować stanowisko Kamylk-Paszy i zagarnąć jego majątek. Nieustraszenie dążył do niegodziwego celu i wyzyskiwał na swoją korzyść wpływ, jaki posiadał nad Mehemet-Alim i nad jego synem Ibrahimem. Zresztą Egipt miał wkrótce rozpocząć okres wypraw wojennych, w którym sława jego świetnym zajaśniała blaskiem. Było to w roku 1824. Grecya burzyła się przeciw sułtanowi Mahmudowi i tenże wezwał swego wasala na pomoc przeciw zbuntowanym. Ibrahim na czele floty liczącej sto dwadzieścia żagli skierował się ku Morei i wylądował tamże. Zdarzyła się więc sposobność dla Kamylk-Paszy, że mógł znaleźć jakiś cel w życiu i nabrać hartu wśród niebezpiecznych wypraw, których już od lat dwudziestu zaniechał. Teraz z jeszcze większym zapałem Kamylk-Pasza rzucił się w wir wypadków skoro szło o poparcie praw Porty, zagrożonej przez zaburzenia w Peloponezie. Ofiarował się zatem, że chce służyć w armii Ibrahima, lecz odmówiono mu. Chciał następnie służyć jako oficer w wojsku sułtańskiem, lecz i tego mu odmówiono. Czyż to nie były następstwa złowrogiego wpływu tych, którzy mieli wyrachowanie w tem, aby nie tracić z oczu krewniaka–milionera? Walka Greków w obronie praw swoich miała się na ten raz skończyć na korzyść tego bohaterskiego narodu. Po trzech latach walki wojsk Ibrahima, połączone floty francuska, angielska i ruska zniweczyły marynarkę ottomańską w bitwie pod Nawarinem w roku 1827 i zmusiły wice-króla do tego, że odwołał do Egiptu swoich wasali i swoją armię. Ibrahim wrócił zatem do Kairu razem z Muradem, który również odbywał kompanię Peloponezką. Od tej chwili położenie Kamylk-Paszy pogorszyło się jeszcze bardziej. Nienawiść Murada objawiała się coraz gwałtowniej. Na każdym kroku prześladował krewnego, ufny w poparcie i pomoc wice-króla. Podobne kombinacye zdarzały się i zdarzają nie tylko w Egipcie, ale nawet w bardziej ucywilizowanych krajach. Murad miał już wtedy małego synka imieniem Saonk. Wobec takiego składu rzeczy Kamylk-Pasza zrozumiał, że pozostał mu tylko jedyny punkt wyjścia: zgromadzić majątek, którego większą część stanowiły brylanty i kosztowne kamienie i wywieźć go z Egiptu. Zamiaru tego dokonał Kamylk-Pasza oględnie i przezornie, dzięki pomocy kilku cudzoziemców, mieszkających w Aleksandryi, którym nie wahał się zaufać. I zaufanie to nie zawiodło go. W największej tajemnicy dokonano trudnego zadania. Kim byli owi cudzoziemcy i do jakiej należeli narodowości? O tem wiedział tylko sam Kamylk-Pasza. Zresztą trzy beczułki okute żelazem, które podobne były do beczek, używanych w Hiszpanii na wino, były dostateczne do zawarcia tych wszystkich bogactw. Beczułki umieszczono potajemnie na neapolitańskim statku, a ich właściciel w towarzystwie kapitana Zo zdołał także umieścić się wpośród jego załogi, chociaż groziły mu tysiączne niebezpieczeństwa, gdyż Murad czuwał nad nim potajemnie i kazał go ścigać w drodze z Kairu do Aleksandryi. W pięć dni później Kamylk-Pasza wylądował w porcie Latakie i stamtąd dostał się do Alepu, który wybrał jako nową dla siebie siedzibę. Teraz już, znalazłszy się w Syryi, nie potrzebował obawiać się Murada, gdyż był pod opieką dawnego swego generała Abdalli, który został paszą Saint-Jean-d’Acre. Jakimżeby więc sposobem Mehemet-Ali, pomimo swego zuchwalstwa, mógł go dosięgnąć w prowincyi, nad którą wszechwładna Porta rozciągała potężne swoje ramię? A jednak i to stało się możliwem. W ciągu tego samego roku 1830 Mehemet-Ali zerwał stosunki z sułtanem. Zerwać więzy lennictwa, wiążące go z Machmudem, przyłączyć Syryę do swoich posiadłości w Egipcie, a może stać się cesarzem ottomańskim, wszystko to nie wydawało się niemożliwem dla dumnych widoków ambitnego wice-króla. Nie trudno było znaleźć powód, któryby usprawiedliwił zerwanie przyjaznych stosunków. Fellahowie uciskani przez agentów Mehemeta-Alego, szukali schronienia w Syryi, gdzie Abdallach obiecał im swoją opiekę. Wice-król zażądał wydania tych zbiegów, lecz pasza z Saint-Jean-d’Acre odmówił zadosyć uczynienia jego żądaniu. Mehemet-Ali żądał wtedy od sułtana, aby orężem zmusił do posłuszeństwa Abdallę. Mahmud odpowiedział najpierw, że ponieważ Fellahowie są poddanymi Turcyi, nie miał potrzeby poddawać ich Egiptowi. Ale wkrótce chcąc sobie zapewnić pomoc Mehemet-Alego, albo przynajmniej jego neutralność w przeddzień buntu paszy Skutari, spełnił jego żądanie i zwrócił mu Fellahów. Rozmaite wypadki a między innymi ukazanie się cholery na Wschodzie, opóźniły pochód Ibrahima na czele armii, składającej się z trzydziestu dwóch tysięcy ludzi i dwudziestu dwóch statków wojennych. Kamylk-Pasza miał więc czas zastanowić się nad niebezpieczeństwem, na jakie narażało go ukazanie się Egipcyan w Syryi. Miał on już wówczas lat pięćdziesiąt jeden i był zmęczony burzliwem życiem, można więc powiedzieć, że znajdował się na progu starości. Zniechęcony i rozczarowany do świata, wzdychał już tylko do spoczynku, który miał nadzieję, że znajdzie w spokojnem mieście Alepie. Tymczasem los nieprzyjazny znów zaczął go prześladować. Czyżby to bowiem było przezornie z jego strony, gdyby pozostał w Alepie, w chwili, gdy Ibrahim gotował się do najścia na Syryę? Wprawdzie występował on tylko przeciwko paszy z Saint-Jean-d’Acre, ale zwyciężywszy Abdallę, czyżby wice-król chciał powstrzymać pochód swej zwycięskiej armii? Duma jego nie zadowolniłaby się tylko ukaraniem winowajcy, on pragnąłby jeszcze skorzystać ze sposobności, aby spróbować zawojowania całej Syryi, będącej przedmiotem jego nieustannej pożądliwości. Po zdobyciu Saint-Jean-d’Acre żołnierze Ibrahima pociągnęliby do innych miast, zdobywając kolejno Damaszek, Sidon i Alep. Wszystko to można było przypuszczać i obawiać się tego. Kamylk-Pasza powziął zatem nieodwołalne postanowienie. Wiedział że Murad nie tyle nienawidził jego, o ile pożądał jego majątku. Chciał mu wydrzeć pieniądze, choćby mu się przyszło podzielić niemi z wice-królem. Należało zatem ukryć tę olbrzymią fortunę, schować ją w takiem tajemniczem miejscu, aby nikt nie mógł jej odnaleźć. Zabezpieczywszy się w ten sposób, mógł Kamylk-Pasza spokojnie oczekiwać biegu wypadków, które zmusiłyby go albo uciekać z krainy wschodniej, do której tak był przywiązany, albo osiedlić się bezpiecznie w Syryi, uwolnionej od wojsk wice-króla. Wtedy mógłby zabrać swój skarb z miejsca, gdzie go ukrył. Kapitan Zo pochwalił zamiary Kamylk-Paszy i oświadczył swoją gotowość do wypełnienia ich w ten sposób, aby tajemnica nigdy nie mogła wyjść na jaw. Pasza kupił statek; kapitan dobrał załogę w ten sposób, że każdy marynarz pochodził nie tylko z innego okrętu, ale nawet z innej narodowości; nie łączyły ich zatem żadne węzły. Beczułki umieszczono na statku z taką przezornością, że nikt się nie domyślił co zawierały. Dnia 13 kwietnia okręt bogatego Egipcyanina wypłynął na morze z portu Latakie. Jak wiemy, stanowczem pragnieniem Kamylk-Paszy było odkryć wysepkę, o której istnieniu wiedziałby tylko on i kapitan. Dlatego też chcieli, aby cała załoga była w błędzie i nie mogła sobie zdać sprawy z kierunku drogi, jaką przebywał statek. Kapitan Zo pracował nad tem przez piętnaście miesięcy, zmieniając ciągle kierunek statku w rozmaite strony. Czy wypłynęli z morza Śródziemnego, czy się na nim znajdowali lub nań powrócili? Czy przebywali inne morza starego lądu? Czy żeglowali w pobliżu Europy, gdy dostrzegli tę nową wysepkę? – nikt z załogi nie umiałby na to odpowiedzieć. To tylko nie ulegało wątpliwości, że statek przebywał kolejno w najrozmaitszych klimatach i strefach; Ponad to spostrzeżenie najlepszy marynarz nie powiedziałby nic więcej. Statek zaopatrzony był w zapasy żywności, mogące wystarczyć na lat wiele, a jeśli przybijał do lądu, to jedynie dlatego, aby zaczerpnąć świeżej wody; potem oddalał się od ziemi i znowu błądził bez końca po wodnych przestworzach, a tajemnicę jego kierunku znał tylko jeden kapitan Zo. Powiedzieliśmy na początku tego opowiadania, że Kamylk-Pasza długo żeglował, nie mogąc znaleźć pożądanej wysepki i że już chciał zatopić w morzu swe bogactwo, gdy wysepka, z taką niecierpliwością poszukiwana, ukazała się właśnie wpośród fal morskich. Takie były mniej więcej wypadki, mające związek z historyą Egiptu i Syryi, o których należało wspomnieć. Teraz nie będą już one odgrywały tak wielkiej roli, opowiadanie bowiem niniejsze snuć się będzie na tle mniej poważnem, a więcej zaciekawiającem. Rozdział III Kapitan Zo wydał rozkazy sternikowi i kazał o tyle zwinąć żagle, aby mógł według swej woli kierować statkiem. Lekki wiatr poranny wiał ze strony północno-wschodniej. Wielki maszt, na którym mieściło się bocianie gniazdo, i dwa mniejsze maszty dostateczne były do wprawienia w ruch statku, aby się mógł ostrożnie przybliżyć do wysepki. Gdyby morze wzburzyło się trochę, statek znalazłby schronienie w pobliżu wysepki. Podczas gdy Kamylk-Pasza, wsparty o poręcz statku, ciekawie wpatrywał się w przestrzeń, kapitan, stojąc na przodzie okrętu, kierował statkiem, jak wypadało czynić przezornemu marynarzowi, który powinien strzedz się skał podwodnych, nie wskazanych na mapach geograficznych. W istocie to było największem niebezpieczeństwem. Pod temi bowiem spokojnemi falami, gdzie nie spotykało się prądów ani wirów, mogły jednak kryć się zdradliwe skały, a żadne objaśnienie nie wskazywało kierunku drogi. Z pozoru wydawało się, że przystęp do wysepki będzie bardzo łatwy; nic nie zdradzało, aby skały podwodne istniały w tem miejscu. Marynarz, zarzuciwszy sondę, nie natrafił na żadne wzniesienie dna morskiego. Wysepka, którą podróżni nasi widzieli w odległości mili przy blaskach wschodzącego słońca, otoczona mgłą poranną, przedstawiała się mniej więcej w ten sposób: Była to rzeczywiście wysepka, o której posiadanie nie ubiegało się żadne państwo, bo ten kawałek lądu nie wart był zachodu. Chyba tylko chciwa Anglia mogła się o niego ubiegać. Najważniejszym dowodem, że ta gromada skał nie była znana hydrografom i że nie została oznaczona na mapach było to, że wielka Brytania nie zrobiła z nich drugiego Gibraltaru, któryby mógł czuwać nad temi okolicami. Oczywiście wysepka nie znajdowała się na szlaku dróg morskich i wyłoniła się z morza niedawno. Widok jej przedstawiał dosyć równe płaskowzgórze, którego obwód wynosił około trzystu sążni, tworząc nie regularny owal, mający sto pięćdziesiąt sążni długości, a od sześćdziesięciu do ośmdziesięciu szerokości. Nie był to zbiór poszarpanych skał, nagromadzonych jedna nad drugą, które zdają się urągać prawom równowagi, lecz formacya, która podnosiła się stopniowo z głębin morza. Brzegi tej wyspy nie miały głębszych ani płytszych przystani i nie były podobne do zagięć muszli, której natura fantastyczne nadaje kształty, a raczej przypominały wierzchnią skorupę ostrygi, albo tarczę żółwia. Tarcza ta zaokrąglała się i podnosiła ku środkowi w ten sposób, że punkt jej najwyższy wznosił się około stu pięćdziesięciu stóp nad powierzchnią morza. Na wysepce nie widać było ani jednego drzewa, ani żadnego śladu choćby karłowatej roślinności. Nie było również śladu ludzkiej siedziby; nie ulegało zatem najmniejszej wątpliwości, że wysepka nie tylko nie była dotąd zamieszkana, ale nawet nie mogła nią być nigdy. Drobne rozmiary wysepki, grunt skalisty i pozbawiony wszelkiej roślinności, czyniły z niej miejscowość odpowiednią wymaganiom Kamylk-Paszy. Nie mógłby on znaleźć lepszego schronienia, aby w niem bezpiecznie ukryć swój depozyt, który chciał powierzyć wnętrznościom ziemi. – Doprawdy, możnaby mniemać, że natura umyślnie stworzyła tę wysepkę, mówił do siebie kapitan Zo. Tymczasem statek posuwał się wolno, zwijając stopniowo żagle. Potem, gdy był już zaledwie o 120 sążni od wysepki, kapitan wydał rozkaz, aby zarzucić kotwicę, która natychmiast na długim łańcuchu zagłębiła się w morze, dosięgając dwudziestu ośmiu sążni. Przystęp do wysepki wydawał się z tej strony łatwy, i statek mógł był podpłynąć bliżej, ale przezorniej było zatrzymać się z daleka. Skoro zwinięto żagle, kapitan Zo wszedł do izdebki oficerskiej. – Czy mam przygotować łódź wielką, ekscelencyo? zapytał. – Nie, łódkę o jednym żaglu i wiosłach. Wolę, żebyśmy wylądowali najpierw we dwóch. – Stanie się podług rozkazu waszej ekscelencyi. W kilka chwil później, kapitan, trzymając w rękach dwa lekkie wiosła, zajął miejsce w łodzi naprzeciwko Kamylk-Paszy. Wkrótce łódź dobiła do brzegu w miejscu, gdzie przystęp wydawał się łatwy. Hak, który służy do przytwierdzenia okrętów, został umocowany w szczelinie skały i jego ekscelencya objął w posiadanie wysepkę. Wypadku tego nie uczciły wystrzały armatnie ani wywieszenie sztandarów, gdyż wyspy nie zagarnęło pod swe panowanie żadne państwo, tylko pojedyńczy człowiek, który tu wylądował na dość krótko. Kamylk Pasza i kapitan Zo dostrzegli najpierw, że brzegi wysepki nie spoczywały na podstawie piaszczystej, lecz wychylały się z morza, tworząc pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt stopni, co było dowodem, iż wyspa utworzyła się przez wyniesienie dna morskiego. Rozpoczęli dalej badania, stąpając po gruncie, przedstawiającym się jak minerał, zwany kwarcem krystalicznym, na którym żadnych nie odnaleźli śladów. Wybrzeża nigdzie nie były podmyte przez uderzanie fal morskich. Na powierzchni gruntu suchej i krysztalicznej nie widać było innej wilgoci, oprócz wody deszczowej, pozostałej w małych kałużach po ostatniej ulewie. Roślinność nie objawiała się tutaj nawet pod postacią mchów i nędznych morskich porostów, które czepiają się skał, gdy wiatr przyniesie jakie nasionka. Nie widać było również żadnych skorupiaków, ani żywych, ani martwych, co było nadzwyczajnością, trudną do wytłómaczenia. W powietrzu unosiły się tylko mewy, przedstawiające jedyne okazy zwierzęcego świata w tych stronach. Gdy Kamylk-Pasza i kapitan obeszli wysepkę dokoła, skierowali się do wzniesienia, znajdującego się wpośrodku wyspy. Nigdzie nie znać było, aby ktokolwiek zwiedzał już poprzednio wysepkę, skały lśniły się po prostu czystością nieposzlakowaną. Skoro obydwaj dotarli do środka garbu, tworzącego środek wyniosłości wyspy, mającej, jak to już mówiliśmy, kształt żółwiej tarczy, znaleźli się na wysokości stu pięćdziesięciu stóp nad powierzchnią oceanu. Usiedli na skale i ciekawie zaczęli badać horyzont, roztaczający się przed ich wzrokiem. Na niezmierzonej przestrzeni wód, ruchliwej i lśniącej od promieni słońca, nie widać było żadnego lądu. Kapitan Zo napróżno dopatrywał przez lunetę jakiegoś żaglu na tej olbrzymiej wód przestrzeni. Morze było puste zupełnie, i statkowi Kamylk-Paszy nie groziło niebezpieczeństwo, aby go inny okręt mógł podpatrzyć przed upływem p