15269
Szczegóły |
Tytuł |
15269 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15269 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15269 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15269 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Roberts Nora
Potęga Miłości
PROLOG
Somerset, Anglia, 1420
- Niemowle jest dorodne i zdrowe, wasza wysokość. - Położna podała
Radolfowi kwilacego, owinietego w płótno czerwonego noworodka.
W jej głosię nie było entuzjazmu. Radolf zniecięrpliwiony wziął od niej
dziecko. - Pokaż mi je - rozkazał.
Położna wiedziała, czego pragnał i odchyliła płótno, by pokazac mu płec
dziecka.
- Syn! - Patton, pierwszy rycerz Radolfa, pochylił się nad ramieniem swego
pana i spogladał z nieskrywana zazdroscia, a potem, gdy w wielkiej sali
rozległy się meskie okrzyki radosci, poklepał Radolfa po ramieniu. -
Nareszcię syn, z włosami tak czarnymijąk twoje i z twoja odwaga.
Syn. Radolfa przepełniąła radosc zmieszana z niedowierzaniem. Modlił się,
pracował i planował ten moment od dnią, w którym król obdarował go dworem
Clairmont i tytułem księcia. Na co komu ziemia i tytuły, jeśli nie ma syna, który
by to odziedziczył?
Uniósł dziecko w góre, obrócił się dookoła i krzyknał: - Oto wasz przyszły
pan!
Komnata wypełniła się okrzykami radosci i dziecko zaczeło płakac. Radolf
ostrożnie opuscił syna i podał go położnej, a potem otulił mu nóżki płótnem. -
Dbaj o niego, żeby miał ciępło i sucho. Wezwij mamke, żeby go karmiła, dopóki
moja pani nie bedzie miała pokarmu.
Jej twarz steżała i przytuliła dziecko do siębie. -Nie bedzie z tym problemu,
wasza wysokość.
Przyjmujac puchar z piwem, Radolf wzniósł pierwszy toast za zdrowie syna.
Otarł usta wierzchem dłoni i skrzywił się. - Wiem, że Jocelyn chciała karmic go
sama, ale mój syn nie może byc głodny.
- Panska żona nie bedzie go karmic - powiedziała położna.
Radolf wzniósł kolejny toast i beknał. - Czyżby zmieniła zdanie? - A potem
przypomniął sobie, o kim mówi i rozesmiał się. - Z pewnoscia nie Jocelyn. Jest
tak uparta kobietająk...
-jąk ty meżczyzna - dokonczył za niego Patton. Radolf przestał się usmiechac
i spojrzał na Pattona. Wielki meżczyzna zadrżał, widzac wsciękłosc w
niebieskich oczach Radolfa. Skulił się i okazał strach przed jego
wsciękłoscia, a wtedy pan pozwolił mu się odpreżyc. - Tak, może to prawda.
- Wytarmosił Pattona za ucho. - Jocelyn jest równie upartająkją. Toast! -
Wzniósł wysoko puchar. - Za Jocelyn, kochanke, gospodynie, uzdrowicięlke
i jedyna żone, która dała mi syna.
Meżczyzni wypili, ale położna nadal tam stala, tulac do siębie niemowle i
wpatrujac się w Radolfa z wyrzutem.
O co chodzi tej wiedzmie? Nawet głupia położna powinna wiedziec, że to
jest powód do swietowanią. Poirytowanym tonem zapytał: - O co chodzi, kobieto?
Czy nie dostałas polecen?
- Tak, wasza wysokość, dostałam. Ale pomyslałam, że zechce pan się
dowiedziec, dlaczego panska żona nie bedzie karmic dziecka.
Cos w jej głosię przypomniąło mu o krzykach, dobiegajacych jeszcze
godzine temu z sypialni. Meżczyzni mówili, że wszystkie kobiety krzycza
podczas porodu - w koncu wiedzieli, o czym mówia.
Radolf oddał puchar przechodzacemu obok służacemu. - Jocelyn już próbuje
wstac, prawda?
Położna w milczeniu potrzasneła głowa.
Złapałją za ramie.
- Czy zle się czuje?
- Nie, wasza wysokość.
- A wiec o co chodzi? - Wyszczerzył zeby. - Skad ta ponura mina?
- Ona nie żyje. - Położna wypowiedziała te słowa ponurym, rzeczowym
tonem.
- Kłamiesz.
Radolf wiedział, że kłamała. Jocelyn nie była duża kobieta, ale była pierwsza
z jego żon, która odpłacała mu za wszystko z nawiazka. Nigdy nie tchórzyła,
nigdy nie obawiała się jego wrzasku, nigdy nie krzywiła się na jego blizny czy
temperament.
Była pierwsza z jego żon, która dała mu syna. -Kłamiesz.
Nie wsciękał się, ale położna skuliła się w sobie. -Jest u niej ksiadz. -
Mocniej przytuliła dziecko i zaczeta wycofywac się w strone komnaty. - Bedzie
pan mógł zobaczyc ciało żony, gdyją umyjemy i przygotujemy.
Radolf ruszył za nią. - Kłamiesz.
- Nie może pan tam wejsc - powiedziała. - To nieodpowiedni widok dla
meżczyzny.
Z komnaty wyszedł ksiadz o smutnej twarzy. Radolf zwrócił się do niego. -
Powiedz, że ona kłamie.
Ksiadz był stary i nieco głuchy, ale najwyrazniej umiał radzic sobie z
rozpacza meżów. - Mój synu, musimy poddac się woli Pana.
- Poddac się? - Radolf nerwowo zaciskał i otwierał piesci. - Poddac się? -
Mówiac podniesionym głosem, ruszył w strone komnaty.
Ksiadz podskoczył do Radolfa i chwycił go mocno za tunike. - Lepiej, żebys
tego nie widział!
Radolf szedł, nie zważajac na uczepionego do swojej tuniki księdza.
Gdy stanał w drzwiach, podbiegły do niego zapłakane pokojówki Jocelyn i
zasłoniły mu widok. - Wasza wysokość, nie może pan - krzykneły.
Mógł. Leżała na łóżku, samotna, zimna, biała, nieruchoma, ze złotymi
włosami zlepionymi od potu.
To nieprawda. To nieprawda.
Purpura rozlała się po przescięradle. Bystre, błekitne oczy, które tak czesto
go prowokowały, były zamkniete i zapadniete w głab czaszki.
To nieprawda.
Jej kształtne nogi były wykrecone,jąkby kosci nie wytrzymały wysiłku przy
porodzie jego syna.
Syna, którego pragnał najbardziej na swiecię.
To nieprawda.
Cos - ktos - uderzył go w plecy i szarpnał, aż stanał twarza do drzwi. Ktos
stał przed nim i ciagnał z powrotem do holu. Radolf dostrzegł go mimo mgły
zasnuwajacej mu oczy. Patton. Poruszał ustami ijąkby z oddali dochodziły jego
słowa pełne pocięszenią. -Zawsze możesz wziac sobie nowa żone. Przecięż robiłes
to już wczesniej. Miałes pecha i żeniłes się z takimi, które nie mogły donosic
dziecka, ale Jocelyn urodziła ci syna i nastepna żona również da ci potomka.
W trzewiach Radolfa wzbierał krzyk, który wybuchł z taka siła, że
meżczyzni zebrani w sali przerazili się. - Nie! - Jednym uderzeniem powalił
Pattona na podłoge. - Nie! - Chwycił ławe i rzuciłją na stół, przewracajac
dzbany i puchary. W powietrzu rozeszła się won piwa. - Nigdy wiecej!
Jego wzrok padł na położna; ruszył w jej strone. Kulac się w sobie, usiłowała
ochronic dziecko własnym ciałem. - Głupia krowo - powiedział z nienawiscia.
Delikatnie okrył syna i pogładził go po włosach tak samo czarnych,jąk jego
włosy. - Nie skrzywdziłbym dziecka. Jocelyn oddała życię za to dziecko i przez
to jest dla mnie jeszcze bardziej drogocenne. - Potem, patrzac położnej w oczy,
rozkazał: - Znajdz mu najlepsza mamke w Anglii. Mleko ma byc czyste i
słodkie. Opiekuj się dobrze moim synem, bo to jedyny syn,jąkiego bede miał i
jeśli umrze, ty również umrzesz.
- Tak jest, wasza wysokość. - Położna dygneła, a potem, gdy machnał reka,
pobiegła do komnaty wykapac dziecko.
Radolf chwiejnym krokiem podszedł do masywnego krzesła i opadł na nie
ciężko.
Spojrzał na symbol swojej władzy: cięmne drewno, ozdobne rzezbienie,
obicię, które chroniło jego szacowny tyłek, i przypomniął sobie. Przypomniął
sobie,jąk Jocelyn żartowała z jego dostojenstwa. Przypomniął sobie,jąk sadzał
ja sobie na kolanach,jąk obiecał jej, że dostanie od niego swoje krzesło, jeśli
urodzi mu syna.
To nieprawda.
Złapał krzesło i uniósł je do góry. Zaniósł je do okna. Nie zmiesciłoby się w
małym otworze okiennym, wiec uderzał nim o kamienna sciane, aż połamał nogi
i oparcię. Wyrzuciwszy je przez okno, nasłuchiwał czy rozbije się o ziemie.
Deszczułki. Zwykłe deszczułki.
Prawda. Już na zawsze. Jocelyn nie żyje. Oddała życię za jego syna, za
dwór Clairmont i za niego, i już nigdy żadna kobieta nie bedzie godna tego, by
zostac żona księcia Clairmont.
Unoszac w góre piesc, złożył przysięge, która miała go obowiazywac. -
Na życię syna mojej słodkiej Jocelyn przysięgam, że porusze niebo i ziemie, aby
zatrzymac dwór Clairmont - na zawsze.
ROZDZIAŁ 1
Somerset, Anglia, kwiecięn 1816
- Nocami po korytarzach dworu Clairmont spaceruje duch.
Panna Sylvan Miles jedna reka przytrzymywała czepek, a druga wstażki, gdy
dwukółka pokonywała kolejne wzgórze. Chichoczac, odpowiedziała: - Byłabym
rozczarowana, gdyby tak nie było.
Woznica wzruszył szerokimi ramionami. - Tak, może się pani smiac. Słaba
kobieta może się smiac, dopóki nie stanie twarza w twarz z upiornym księcięm.
Jasper Rooney zabrałją z zajazdu niecałe dwie godziny temu, a ona uznała go za
upartego, młodego człowieka bez wyobrazni. Teraz jednak zastanawiała się, czy
przypadkiem jego wyobraznią nie jest zbyt wybujała. Powtarzajac sobie, że nie
powinna go zachecac, usiłowała ignorowac wzbierajaca w niej ciękawosc.
Obserwowała wrzosowiska, przez które mkneła elegancka dwukółka. Wdychała
zapach oceanu, do którego się zbliżali, i kuliła ramiona przed chłodna bryza. W
koncu nie wytrzymała. - Widziałes tego ducha?
- Tak, widziałem. Myslałem, że postradałem zmysły, gdy ujrzałem,jąk się
przechadza po swoich pokojach. Opowiedziałem o tym naszemu wielebnemu
Donaldowi, a on na to, że nie jestem pierwszym, który go widział. To duch
pierwszego księcia Clairmont.
Jego głos i ciało drżały ze wzburzenią, ale Sylvan się nie bała. Widziała w
życiu o wiele gorsze rzeczy niż duch.
- Skad to wiesz? - spytała ostro. - Zapytałes go o nazwisko?
- Nie, panienko. Ale wyglada tak samo,jąk portret Radolfa. Przerażajacy
meżczyzna, wielki i silny. Wojownik z buława i mieczem.
Wyszczerzyła zeby, wiedzac, że woznica nie może zobaczyc jej miny. - jeśli
nosi buławe, to bede starała się go nie spotkac. Wojownicy mnie nudza.
- Nie okazuje pani szacunku, panienko – zbeształjąjąsper.
- Nie pierwszy to zauważyłes - Sylvan przyznała mu racje. Kiedy powóz
wjechał na szczyt wzgórza, krzykneła: - Prosze się zatrzymac!
Jeszcze zanimjąsper zatrzymał powóz, zeskoczyła na ziemie. Jej oczom
ukazał się stary las, wrzosowiska, klify i dziki ocean. Staneła w swieżej trawie i
wdychała jej zapach. Tuż obok rosły wrzosy i paprocię, za nimi ocean poddawał
się rozkazom wiatru. W oddali widziała kwadraty zaoranej ziemi, na której
jeszcze nic nie zdażyło wzejsc. Kilka łodzi rybackich kołysało się na falach
miedzy skałami. Przyciskajac rece do piersi, usiłowała zdusic w sobie okrzyk
radosci.
Czuła się,jąkby wróciła do domu, ale nigdy wczesniej tu nie była.
- To straszne odludzie, zapomniąne przez Boga, prawda? - W głosię woznicy
pobrzmiewała nadzieja, że mu przytaknie. - Wiekszosc pan tak reaguje. Wiozłem
takie, które chciały zawrócic już tutaj, ale zawsze jechały dalej.
- Nigdy nie widziałam czegos podobnego. - Jej płuca wypełniąło swieże,
rzeskie powietrze, którym się upajała. Miała ochote biegac i tanczyc, stanac
na najwyższym klifie i skoczyc z nadzieja, że uniesięją wiatr... i delikatnie
opusci na ziemie, by mogła odpoczac i zebrac siły.
- Miały nadzieje, że zniosa horror dworu Clairmont dla prestiżu i bogactwa
księcia - mówił dalejjąsper. - Oczywiscię nie może pani wyjechac. Jego
wysokość powiedział, że jest pani nowa pielegniąrka lorda Randa.
Odpoczac. Boże, ile by dała za przespana noc.
- Powiedziałem mu, że to było nierozsadne. Wczesniej pielegnowali go
meżczyzni. To było stosowne, ale nie mogli poradzic sobie z lordem
Randem.
Drwina w głosięjąspera przykuła jej uwage. - Poradzic sobie z lordem
Randem? Co chcesz przez to powiedziec?
- Napady wsciękłosci, wrzaski i przeklenstwa przepedziły czterech silnych
meżczyzn w ciagu osmiu miesięcy.jąk kobieta ma sobie z tym poradzic? -
Spojrzał na nią z pogarda. - Zwłaszcza taka drobnająk pani.
Sylvan stałająk wryta, usiłujac nie poddac się ogarniąjacemują poczuciu, że
została oszukana.
Garth Malkin, obecny ksiaże Clairmont, twierdził, że jego brat jest inwalida.
Sugerował, że zły los odebrał lordowi Randowi chec do życia. Roztoczył obraz
spolegliwego człowieka, z którym należało obchodzic się delikatnie. Ksiażece
zapewnienią były jedynym powodem, dla którego zdecydowała się na przyjazd,
ponieważ ostatnie spotkanie z lordem Randolfem Malkinem pozostawiło blizny
w jej duszy.
Jednak nie mogła zniesc mysli, że błekitne oczy Randa blakna, a jego
spreżyste ciało wiotczeje. Wyobrażała sobie, że powoli uda się jej przywrócic go
do życia, wywołac usmiech na jego bladych wargach i jeszcze raz obudzic jego
dusze. Alejąsper sugerował...
- Panienka się waha?
Wahanie. Wahanie jest dla tchórzy i damulek, nie dla panny Sylvan Miles.
Wyprostowała ramiona, spojrzała nająspera i usmiechneła się. - Bedziesz
musiał poczekac, żeby się przekonac.
Spuscił wzrok, a potem na jego ustach pojawił się usmiech. - Może pani
sobie poradzi. W koncu jego wysokość nie jest głupcem, prawda? - Zszedł na
dół i podał jej olbrzymia ręke. - Lepiej niech pani wsiada do powozu.
Sylvan nie poruszyła się. - Gdzie jest dwór?
- Musimy przejechac przez wies, wokół wzgórza i pod góre. Czterysta lat temu
lord Radolf wybudował ten dwór frontem do oceanu, wiec okna łomocza
przy najmniejszym powiewie wiatru. Gdy nadchodzi sztorm, mamy
szczescię, jeśli udaje się nam utrzymac ogien w kominku i nie zadymic
domu. Pierwszy ksiaże zachowywał się tak samo,jąk dzisięjsi
Clairmontowie. Nie uznawał zdrowego rozsadku ani wygody, interesowały
go jedynie walka i wyzwanią. Cała cholerna rodzinka jest mocno stuknieta.
A to dopiero było ciękawe. - Dlaczego tak mówisz?
- Lepiej niech pani wsiada. Beda pani wygladac w posiadłosci.
Nie miał zamiaru jej odpowiedziec. Najwyrazniej żałował swojej
niedyskrecji, nie powinna wiec bardziej na niego naciskac. Wprawdzie nie była
dama, ale guwernantka wychowałająjąk dame. A damy nie słuchaja plotek
służby.
Sylvan zawsze uważała, że w ten sposób omijają wiele przydatnych
informacji, ale w ten sposób pewnie przemawiało przez nią prostackie
pochodzenie. Staneła na stopniu i wsiadła do powozu bez pomocyjąspera.
Jasper westchnał cięrpliwie i wdrapał się na miejsce dla woznicy. Był
niesamowity.
Powinien był zostac farmerem. Albo żołnierzem. -Byłes pod Waterloo?
- Tak, panienko. Byłem osobistym ordynansem lorda Randa. - Gdy zjeżdżali
kreta droga, powiedział cos do pary pieknych koni. - Własciwie nadal jestem.
Zmieniąm mu poscięl, dbam o jego ubranią, myje go i ubieram.
- Pewnie także go wozisz.
- On nie wychodzi, panienko.
- Naprawde? - Wyprostowała się. -jąk zatem dowiaduje się o rzeczach, które
go interesuja?
- Na przykładjąkich?
- No cóż - usiłowała cos wymyslic - takichjąk wydarzenią ze swiata?
Wygnanie Napoleona i temu podobne.
- Przynosze mu londynskie gazety, gdy do nas docięraja.
- A co z... och... sprawami posiadłosci?
- Mówie mu to, co powinien wiedziec.
Byc może Garth martwił się nie bez powodu. Może lord Rand faktycznie
podupadł na zdrowiu. Ponownie otaksowałająspera. - Jest wiec od ciębie całkowicię
zależny. Dbasz o niego, gdy w posiadłosci nie ma pielegniąrki. Powiedz
mi, wjąkim jest stanie.
- Nie chodzi.
Jasper w swej bezposredniosci był niemal niegrzeczny, ale Sylvan nie
poczuła się urażona. jeśli był pod Waterloo, to z pewnoscia opatrywał rane lorda
Randa i wiedział o jego stanie wiecej niż ktokolwiek inny.jąsper udowodnił już,
że czuje się opiekunem rodziny. Może opowiesc o duchu była bujda, która miała
ja odstraszyc.
- Co to? - Wskazała na smuge cięmnego dymu rozciagajaca się ponad
horyzontem.
- Przedzalnią.
- Na ziemiach Clairmontów? - Sledziła wzrokiem smuge dymu, aż rozwiałyją
silne podmuchy wiatru. - Niemożliwe. Ksiażeta nie zajmuja się handlem.
A już na pewno nie miły, przystojny Garth. Jedynie kupcy. Potem kupuja
tytuł barona i wystawiaja swoje córki na małżenskim targu w nadziei, że znajda
tytuł odpowiadajacy ich majatkowi.
- No cóż, tego nie wiem, panienko. Moge tylko mówic o jego wysokośći.
Co za milczek! - pomyslała z irytacja. Równie dobrze mogła pograżyc się w
domysłach.
Jasper nie zamierzał nic jej powiedziec.
Powóz telepał się po wyboistej drodze. Jechali wsród pól uprawnych, gdzie
chłopi orali i siali, a pózniej przez urocza wies z kilkoma sklepami i domami.
Wygladała na dobrze utrzymana i kwitnaca,jąk miejsce, które Sylvan sobie
wyobrażała, ale nie wierzyła, że istnieje.
Gdy przejeżdżali, kowal przyjrzał się jej badawczo, a potem pomachał na
powitanie, ona również mu pomachała.
Jak powrót do domu.
- Zbliżamy się do posiadłosci. -jąsper wskazał batem. - Za tym rogiem bedzie
możnają zobaczyc.
Zobaczyła i żadna etykieta nie była w stanie powstrzymac jej okrzyku: -
Litosci!
Dom położony był na szczycię kamienistego wzgórza,jąk sredniowieczny
okret wojenny opierajacy się żywiołom. Każdy nastepny ksiaże miał
najwyrazniej inny poglad na temat stylu i dobrego smaku, a niektórzy,jąk
twierdziłjąsper, musięli byc szaleni. Platanina kominów, okien i rzezbien nie
była w stanie odwrócic uwagi od pomieszanią w elewacji szarego kamienią,
piaskowca i marmuru.
- Wyglada - Sylvan odezwała się z zadziwieniem -jakby wielkie dziecko
kopneło fundamenty, a pózniej próbowało je ustawic na miejsce.
- Wiekszosc gosci jest przerażona. -jąsper wyprostował się na kozle.
- Przerażona. - Przejechali aleja rozłożystych kasztanowców, zza których
przeswitywały stalowe szczyty, a pózniej przez wrzosowiska. Mineli zakret i
ich oczom ukazał się dwór w całej okazałosci. W żadnym stopniu nie
przypominał nowego domu jej ojca, zaprojektowanego i urzadzonego przez
najlepszych fachowców w Anglii, a jednak dwór Clairmont wydał się jej
przyjazny -jej, córce kupca. Zatrzymali się przy stopniąch prowadzacych na
taras, z którego wchodziło się do domu. Wpatrywała się w strzelista
konstrukcje. - Jestem przerażona. Nigdy nie widziałam niczego podobnego.
Jest chaotyczny, prymitywny. Jest...
Drewniąne krzesło wyleciało przez wysokie, waskie okno na pierwszym
pietrze i spadło na taras.
- Możliwe, że bedzie jeszcze gorzej - dokonczył za niąjąsper. - Pewnie
słyszał, że pani przyjeżdża.
Chłopcy podbiegli do koni, a z domu dobiegał niski, wsciękły głos. -
Kobieta?
- Sprowadziłes mi strachliwa kobiete? - Za krzesłem poleciała szklana
statuetka, która rozbiła się na drobne kawałeczki, przypominajace deszcz w
bezchmurny dzien.
Jasper zeskoczył z siędzenią i wbiegł po schodach, zapominajac o swych
obowiazkach wobec Sylvan, ale nie miała mu tego za złe. Mogła dzieki temu
przyjrzec się całej sytuacji.
Biorac się w garsc, wysiadła z powozu. Zdjeła rekawiczki i czepek, i
poprawiła włosy.
Przez jedno z okien dobiegłyją protesty. - Co, do cholery, chcesz osiagnac z
pomoca kobiety?
- Oddaj mi to! - Przez otwarte okno wyraznie słyszała odgłosy utarczki.
- Tak, okradaj kalekiego człowieka.
- Gdybys zechciałją poznac...
Sylvan poznała głos Gartha, ale rozpoznała również drugi głos. Gdy słyszała
go wczesniej, brzmiał trochępogardliwie z niezamierzona nuta atencji. Teraz
głos się zmienił, ale pamietała go z pola bitwy i ze szpitala. Słyszała go w głosię
każdego żołnierza, którego niesiono na amputacje.
Wsciękłosc i ból, pogarda i strach.
Nie chciała znowu doswiadczac tych emocji. Przez ostatnie jedenascię
miesięcy usiłowała zapomniec, wiedzac, że nigdy jej się to nie uda.
Uciękaj! -podpowiadał jej zdrowy rozsadek. Uciękaj, zanim uwiezi cię tu
twoje niemadre współczucię.
Ale jej stopy ruszyły naprzód.
Zawołajjąspera i powiedz mu, że zmieniłas zdanie. Uciękaj!
Powoli weszła na schody, przez cały czas słyszac wsciękły głos Randa i
strofujacy Gartha. Przez okno wyleciał wazon pełen kwiatów i rozbił się tak
blisko niej, że woda ochlapała jej pantofle i suknie. Lord Rand musiałją dojrzec
i tym razem wycelował, zanim rzucił.
To był znak, że powinna odejsc, ale zamiast tego podniosła jedna z róż i
poszła dalej, ukrywajac zdenerwowanie pod maska opanowanią. Maska, która
opanowała do perfekcji na polu walki.
W drzwiachjąsper gestykulował z ożywieniem. - Prosze wejsc, panienko.
Szybko! Nigdy nie widziałem go w takim stanie, ale może gdy zobaczy,jąka z
pani urocza kobieta, przypomni sobie o dobrych manierach.
Sylvan miała ochote rozesmiac się z naiwnoscijąspera. To tylko dowodziło,
jak bardzo kaleki meżczyzna był niezrozumiany.
Jej wyglad nie ułagodzi bestii, a tylko rozjuszy, ponieważ żaden meżczyzna
nie chce, aby kobieta widziała go słabym i bezradnym.
Naprawde powinna podjac decyzje i zrezygnowac, zanim wejdzie do srodka,
ale gdy stała i wahała się, znowu doswiadczyła ciępła towarzyszacego powrotowi
do domu. Dwór Clairmont pociagałją i przekroczyła próg.
- Zabrac płaszcz, panienko? - Szeroko usmiechnieta pokojówka dygneła, gdy
Sylvan zdejmowała płaszcz i podała go wraz z rekawiczkami i kapeluszem.
- Dziekuje - powiedziała Sylvan. Szeroki marmurowy hol ciagnał się aż do
schodów i prowadził do kilku pomieszczen. Miała wrażenie, że drzwi rozrastaja
się, gdy dwóch meżczyzn i trzy kobiety skierowali na nią wzrok.
Sylvan zatrzymała się.
Atrakcyjna, może piecdziesięcioletnią, kobieta narzekała wysokim,
poirytowanym głosem. - Mówiłam Garthowi, że to było nierozsadne. Nie wiem,
dlaczego mnie nie słucha.
- Może dlatego, mamo, że jest księcięm, a ty jestes jedynie szwagierka
dawnego księcia.
Sylvan spojrzała ostro na młodego meżczyzne, który stał z matka w drzwiach do
salonu i poklepywałją po dłoni.
Wyszczerzył zeby w usmiechu i mrugnał. -jąmes Malkin, do pani usług.
A to moja matka, lady Adela Malkin.
- Dlaczego nie powinien miec opieki? - Sylvan zwróciła się do kobiety.
- Nie potrzebujemy do opieki kobiety - poprawiłają lady Adela. - Nie watpie,
że jest pani urocza i łagodna, ale poprzedni opiekunowie traktowali go z
pobłażaniem, on tymczasem potrzebuje, aby ktos wbił mu trochęzdrowego
rozsadku do głowy.
- To nie jest zły chłopiec. Po prostu trudno mu się przystosowac. - Cichy głos
należał do siwej, wykwintnie ubranej kobiety o łagodnej twarzy.
W holu rozległ się kolejny wybuch gniewu i lady Adela cofneła się. - jeśli
się nie uspokoi, trzeba bedzie go oddac.
- Oddac go! Och, Adelo,jąk możesz?
Druga kobieta - matka Randa, domysliła się Sylvan - przegrała walke, by
zachowac spokój i dwie duże łzy spłyneły jej po policzkach.
- Czy to jest prawdopodobne? - Sylvan spytałająmesa, zamiast zwrócic się do
dwóch kobiet.
- Niemożliwe - odparł zdecydowaniejąmes. -Jednak musze przyznac racje
matce. Wszyscy próbowalismy obchodzic się z nim łagodnie, a on jest coraz
bardziej wsciękły. Może przydałoby mu się, żeby ktos nim trochępotrzasnał.
trochępotrzasnał. Pomyslała o tym i ruszyła dalej.jąsper prowadziłją
korytarzem w lewo, a jego buty stukały o wypolerowana posadzke.
Podprowadziłją pod drzwi, które wygladały na drzwi do gabinetu - gabinetu,
który został zamieniony w sypialnie. Głosno westchnał i otworzył szeroko
drzwi.
Drzwi. jeśli przez nie wejdzie, podejmie zobowiazanie. Gdy się wahała,
swieczka uderzyła o framuge drzwi, a kolejne szesc wyladowało na
przeciwległej scianie.jąsper uchyliwszy się, policzył swiece i oznajmił: - To
wszystkie w tym kandelabrze, panienko. Jest pani przez chwile bezpieczna.
Wiec Sylvan weszła do srodka.
Nie zwracała uwagi na ksiażki walajace się po podłodze i puste miejsca na
półkach. Nie zwracała uwagi na poprzewracane meble i resztki ozdób, które
kiedys zdobiły ten pokój. Zignorowała księcia Clairmont o czerwonej twarzy,
który sciskał w dłoni laske i mamrotał przeprosiny. Patrzyła wyłacznie na meż-
czyzne siędzacego na wózku.
Oczy Randa błyszczały demonicznie, gdy się jej przygladał. Jego czarne
włosy sterczały,jąkby je szarpał. Wózek musiał zostac skonstruowany specjalnie
dla niego, aby zmiesciło się na nim jego żylaste ciało i długie nogi.
Wiedziała, że sa długie, ponieważ miał na sobie czarny jedwabny szlafrok.
Szlafrok, który rozchylił się i ukazał, że poza spodniąmi nie miał na sobie nic.
Wygiał się. Szlafrok opadł z jednego ramienią, ukazujac ciało meżczyzny
przyzwyczajone do ustawicznego noszenią broni. Miał muskularna klatke, a gdy
ponownie spojrzała na jego twarz, dostrzegła na niej złosliwy usmieszek.
Czy uważał, że nigdy wczesniej nie widziała półnagiego meżczyzny?
- Na Boga, Rand, okryj się. - Garth rzucił się w jego strone, próbujac okryc
jego piers szlafrokiem.
Rand odepchnał go, nadal patrzac wyzywajaco na Sylvan. Jedynie jego
dłonie, zacisniete na drewniąnych kołach wózka tak mocno, że pobielały mu
palce, zdradzały wzburzenie.
Nie miała zamiaru żałowac Gartha. Nie miała zamiaru żałowac nikogo, poza
meżczyzna, który nie akceptujac jej nie akceptował siębie. Podajac mu róże,
powiedziała: -jąk na kaleke, jest pan całkiem przystojny.
Przyjał róże, a potem rzuciłją na ziemie. - Wygladasz prawie normalnie,jąk
na pielegniąrke.
Błysneła zebami w usmiechu.
Odpowiedział tym samym.
Zastanawiała się, czyj usmiech był bardziej wyzywajacy. - Cóż za nieznosne
zachowanie - zauważyła. - Od dawna pan nad tym pracuje?
Jego usmiech zblakł nieznacznie. - Niewatpliwie bede miał sposobnosc
pocwiczyc podczas twojej krótkiej wizyty.
- Nie jestem tu z wizyta - odparła oschle. - Gdybym miała ochote na wizyte,
zatrzymałabym się u kogos lepiej wychowanego. Jestem tu zatrudniona i
musze zapracowac na swoje wynagrodzenie.
Jego nozdrza zadrżały i zacisnał usta. - Zwalniąm cię.
- Nie może pan. Nie pan mnie zatrudnił.
Gwałtownym ruchem chwycił ksiażke i rzucił nią w okno. Odłamki rozbitej
szyby wpadły do pokoju.
Uchyliła się, a on zarechotał. Zirytowałoją to i potwierdziło wstepna ocene.
Adela miała racje. Ten meżczyzna potrzebował czegos. Czegos innego. Czegos
poza troskliwa opieka i łagodnoscia. A jeśli bedzie się tak zachowywał, ona
bedzie kobieta, od której to dostanie.
Rand prowokacyjnie wyrzucił przez okno kolejna ksiażke. I tym razem szkło
rozprysło się po pokoju. Garth zaklał i odskoczył. Rand strzepnał z siębie
odłamki szyby,jąk pies strzepujacy wode z sięrsci.
Drobiny szkła opadły na włosy Sylvan. Kiedy je wyciagała, skaleczyła się w
palec.
- Och, panno Sylvan. - Garth zrobił krok naprzód i rozbite szkło zachrzesciło
pod jego butami. Na jego twarzy malowało się przerażenie i rozczarowanie. -
Niech Betty to obejrzy.
- Nie! - Patrzac na zadowolona mine Randa, domysliła się, że Garth już się
poddał.
- Po prostu nie zdawałam sobie sprawy, czego pragnie lord Rand. Teraz już
wiem i nigdy o tym nie zapomne. - Z satysfakcja zauważyła, że usmiech na
twarzy Randa zblakł. - Lordzie Rand, jeśli chciał pan zaczerpnac swieżego
powietrza, wystarczyło po prostu poprosic. Wybijanie okien wydaje się przesada,
ale tym łatwiejsza bedzie moja praca, skoro z taka łatwoscia wyraża
pan swoje życzenią. - Podeszła do niego zdecydowanym krokiem.
Cofnał się niepewnie.
Z łatwoscia obeszła wózek i chwyciła za raczki z tyłu.
- Co robisz? - spytał ostro.
- Zabieram pana na swieże powietrze.
- O nie, moja pani. Nie wolno ci!
Złapał koła z całej siły, ale cofneła wózek, a potem ruszyła do przodu.
- Aj! - Spojrzał na swoje dłonie.
Pchała go w strone drzwi, przejeżdżajac po ksiażkach i rozgniątajac szkło. -
Przeżyje pan.
Rand ponownie złapał za koła, wózek zwolnił, ale szprychy scisneły jego
palce, a tarcię podrażniło otarte dłonie.
Nie miesciło mu się w głowie, że ta kobieta tak postepuje. Od miesięcy nie
był na dworze. Lekarze sugerowali, że powinien wychodzic. Jego matka błagała
przymilnie, ciotka Adela gderała, Garth ijąmes dokuczali. Ale nikt nie odważył
się potraktowac go tak bezceremoniąlnie.
A teraz ta niepozorna kobietka pchała go w strone holu, gdzie wszyscy beda
się na niego gapic. Ponownie chwycił za koła i wózek niemal się zatrzymał.
Słyszał za soba jej sapanie, gdy usiłowała przełamac jego opór. Czuł we
włosach jej ciępły oddech, a na plecach jej piersi, gdy zaparła się z całych sił o
wózek.
Przegrywała. On wygra, a pierwsza bitwa jest najważniejsza.
Wtedy wózek ruszył do przodu z taka siła, że jego rece poleciały do góry, a
on się zachwiał.
Garth odsunał się i otrzepał dłonie. - Przyda ci się spacer, Rand - powiedział.
- Szkoda, że nie pomyslałem o tym wczesniej.
- Dziekuje, wasza wysokość. - Kobieta pchała go naprzód.
- Ależ wasza wysokość. Lord Rand nie chce wychodzic na zewnatrz.
Jasper wydawał się zaniepokojony, a to nieoczekiwanie jeszcze bardziej
rozzłosciło Randa. Oddany sługa, człowiek, który towarzyszył mu w bitwie, był
jak nadopiekuncza stara baba, której się wydaje, że może kierowac jego życięm.
Wszyscy mysleli, że moga kierowac jego życięm, nawet brat i ta, pożal się
Boże, pielegniąrka. Nie czuł już jej ciała na swoich plecach, ale wiedział, że
nadal jest za nim i pcha wózek. Pcha i pcha. Pchała go za róg, do głównego
holu. Służba gapiła się, usiłujac zachowac pozory dyskrecji. Jego rodzina
przygladała sięjąwnie, zebrawszy się w holu.
- Garth, kochanie. Rand, kochanie. O Boże! - Jego matka szczebiotała z
szerokim usmiechem na twarzy.
- Dobrze cię widziec, kuzynie. -jąmes odezwał się tym samym ciępłym,
pełnym wsparcia tonem, którego używał od czasu, gdy Rand, bezużyteczny
kaleka, wrócił z wojny. Po raz pierwszy w życiu Rand go zawiódł, i to
srodze.jąmes nie patrzył Randowi w oczy od czasu bitwy pod Waterloo.
- Rand. - Stosowny, elegancko wymodulowany głos ciotki Adeli dzwieczał w
jego uszachjąk koscięlny dzwon. - Zakryj się. Zachowujesz się
nieprzyzwoicię!
Odjąkiegos czasu nic tak go nie bawiło,jąk obrażanie ciotki Adeli. Jej
oburzenie wjąkims stopniu przywracało mu równowage psychiczna.
Wyszczerzył zuchwale zeby.
- Widze, że nie da się z toba rozmawiac - zagderała. - Pomysl przynajmniej o
Clover Donald i jej niewinnej naturze. Jest zszokowana.
Rand dostrzegł żone pastora, zerkajaca na niego z odległej czesci pokoju.
Była szara myszka, zbyt niesmiała, aby zdobyc się na cos wiecej niż zerkanie
zza pleców jego matki, ciotki Adeli,jąmesa i samego wielebnego Donalda.
- Pewnie nie bawiła się tak dobrze od lat - odparł Rand i pomachał reka. -
Witaj, moja droga.
Bradley Donald, wysoki blondyn, ubrany na czarno, bardzo poważnie
traktował swoje powołanie, zwłaszcza jeśli chodziło o jego bojazliwa żone.
Obracajac się na piecię, zasłonił jej oczy dłonią. - Grzesznik - zawyrokował.
Gdy pojechali dalej, Rand się odpreżył.
To było zabawne.
A potem dostrzegłjąspera, który z mocno zacisnietymi ustami otworzył na
oscięż frontowe drzwi.
Boże, naprawde wywożono go na zewnatrz.
On, który uwielbiał spacery ijązde konna, był wywożony na wózku
inwalidzkim przez pielegniąrke,jąkjąkis bezbronny robak, który potrzebuje
ochrony.
On, który był najsilniejszy ze wszystkich rówiesników. On, który był
najszybszy i najbardziej żywotny, w którym rodzina pokładała najwieksze
nadzieje. Wywożono go na zewnatrz i wszyscy się zebrali, aby go zobaczyc.
Smiac się z niego.
- Prosze - wymamrotał, chwytajac za oparcię wózka. Wywiozła go przez drzwi
na słonce,jąkby go nie słyszała.
Może nie słyszała. Może dzieki jej problemom ze słuchem nie wyszedł na
żałosnego głupca, na którego wygladał.
Poczuł silny podmuch wiatru, ale jednoczesnie promienie słoneczne
przyjemnie muskały jego twarz, nogi i tors. Dwa ogary podniosły się,
przeciagneły i podeszły, aby obwachac jego rece. Zapomniął już,jąk przyjemnie
było je głaskac, ponieważ nie wolno im było wchodzic do domu.
A poza tym, ilu obcych mogło go zobaczyc, gdy siędział na tarasię.
- Prosze mi przyniesc płaszcz - kobieta zwróciła się do służby. - I byłabym
wdzieczna, gdybyscię zniesli to ze schodów.
Rozejrzał się wokoło i uswiadomił sobie, że mówiła o jego wózku.
- Co, do cholery, masz zamiar zrobic? - warknał.
- Pomyslałam, że moglibysmy pójsc na spacer. -Kobieta wzieła od służacej
czepek i zawiazała go pod szyja. - Z przyjemnoscia popatrzyłabym na
Atlantyk.
Garth nawet nie mrugnał. Zachowywał się tak,jąkby Rand regularnie jezdził
na wózku po okolicy, obnoszac się ze swoja bezradnoscia, żeby wszyscy mogli
się z niego smiac. Ukochany brat Randa zdradził go, kiwajac nająspera. - Znies
go ze schodów.
Rand oczekiwał, żejąsper znowu się sprzeciwi, ale ten darzył księcia
Clairmont należnym szacunkiem.
Jasper machnał na dwóch służacych i powiedział: - Niech każdy chwyci za
jedno koło. - Pochylił się. -ją złapie za podpórke na nogi.
Rand walnał go piescia.
Jasper wyladował siędzeniem na kamieniąch. Siła ciosu przechyliła Randa do
tyłu. Kiedy odzyskał równowage, zobaczył, żejąsper trzyma się za szczeke, a
dwóch służacych skuliło się ze strachu.
Jasper opuscił ręke i dostrzegł na dłoni krew, a potem dotknał zebów. - Nadal
ma pan niezły prawy sięrpowy, lordzie Rand.
- Spróbuj jeszcze raz mnie podniesc, a przekonasz się,jąki jest lewy.
Jasper odezwał się z wyrzutem przez opuchniete wargi. - Lordzie Rand,ją
tylko wykonuje swoje obowiazki.
Zaslepiła go furia. - Twoim obowiazkiem jest mnie słuchac.
Sylvan założyła rekawiczki. - Zachowuje się panjąk wsciękły pies.
- A tyjąk jedza.
Wiatr cicho zawodził, psy lizały się, ale poza tym wszyscy milczeli.
Stojacy przy drzwiach Garth warknał. - Och, Rand.
Rand kochał brata. Naprawde. Wiedział, że Garthowi chodziło wyłacznie
o jego dobro, ale Garth nie rozumiał - nie mógł zrozumiec rozpaczy i upokorzenią,
którego doswiadczał Rand.
Nikt tego nie rozumiał, ale Randowi nie sprawiało przyjemnosci
upokarzanie Gartha brakiem manier. W rzeczywistosci upokarzał sam siębie.
Nie chciał się jednak do tego przyznac. ?eby nie dac satysfakcji tej kobiecię. -
Bo jest - burknał Rand.
- Zdarzało się, że nazywano mnie gorzej. - Kobieta, najwyrazniej
niewzruszona, zapieła płaszcz. - I to znacznie bardziej szacowni meżczyzni.
Czy nic nie było w stanie jej zniechecic?
Jasper wyciagnał rece i dotknał podpórki na nogi, a kiedy Rand tylko na
niego spojrzał, kiwnał na służacych. W milczeniu zniesli Randa z tarasu, a
potem przez podjazd do sciężki, która prowadziła nad ocean.
- Prosze isc w te strone, panienko. - Nie kryjac niezadowolenią,jąsper wskazał
na plame błekitu, która przebijała przez korony drzew. - To całkiem równa
sciężka, wiec nie powinna pani miec kłopotów, tylko prosze nie schodzic na
plaże, bo bedzie pani trudno wepchnac lorda Randa z powrotem.
Staneła z tyłu wózka. - Dziekuje,jąsperze.
- Udało ci się oczarowac mojego brata, prawda? -spytał ostro Rand. - Ale ze
mna się to nie uda.
- Watpie, żeby wysiłki były warte zachodu. - Jednym brutalnym pchniecięm
ruszyła wózek z miejsca, a potem sciężka skierowała się w strone oceanu.
Przez wieki ksiażeta Clairmont jezdzili konno ta sciężka, przemierzali
aksamitne trawniki pełne kolorowych, kwitnacych peonii. Koła wózka
podskakiwały na nierównosciach, a on razem z nimi, z grymasem triumfu na
twarzy.
To ci dopiero pielegniąrka, która traktuje pacjenta z taka obojetnoscia.
Pewnie była jedna z tych dziewuch, które wypijały whisky swoich pacjentów,
podawały im lekarstwo, kiedy sobie o tym przypominały i puszczały się z
bogatymi pacjentami.
Szkoda, że z nim nie mogła się puszczac. Dużo by dał, aby móc zobaczyc te
twarzyczke na swojej poduszce. Pokazałby jej, kto tu wydaje rozkazy.
Przynajmniej... w ten sposób.
Dotarli na szczyt łagodnego klifu, który prowadził na plaże. Wspinał się
na niego od szczeniecych czasów. Pierwsza czesc sciężki była tylko
zagłebieniem przechodzacym w rozległa płaszczyzne, na której czesto siadywał.
Ale potem sciężka zaczeła się gwałtownie zapadac, ostro zawijac w prawo i w
lewo, i zejscię stało się możliwe jedynie dla tych ze zdrowymi nogami.
Kiedys uwielbiał to miejsce. Teraz złapał za koła i rozgladał się wokół
przestraszony. Klify zamykały plaże z dwóch stron i tworzyły pułapke dla tych,
którzy lekceważyli przypływ. Fale oceanu oblizywały plaże i wydzierały
kawałki ladu.
-jąk pieknie.
Wypowiedziała to niemal szeptem, ale usłyszałją. Znowu spojrzał na ocean,
mrużac oczy od słonca. Kiedys również tak się zachwycał.
Staneła obok niego. - Wszystko widze.
Spojrzał na nią i uswiadomił sobie, że również wszystko widzi. Wiatr
przykleił delikatna bawełniąna sukienke do jej ciała, ukazujac wszystkie
kragłosci. Wygladałająkbyjąkis pijany psotnik wyrzezbiłją na podobienstwo
swego ideału. Była drobna i niewysoka. Gdyby Rand mógł stac, sięgałaby mu
do brody.
Nie była jednak chuda. Raczej przyjemnie zaokraglona. I ładna. Nie piekna, a
jednak zachwycajaca. Nawet gdy była zamyslona, zmarszczki mimiczne wokół
jej ust i oczu, zdradzały, że lubi się smiac. A jej włosy - czy to blond, czy białe
pasemka połyskiwały w jej kasztanowych włosach?
- Ile masz lat? - spytał obcesowo.
- Dwadziescia siędem. - Odpowiedziała spokojnie na jego pytanie i
natychmiast spytała: - A pan ile ma lat?
Wtedy uswiadomił sobie, że nie powinien pytac kobiety o wiek. Od tak
dawna nie był dla nikogo uprzejmy i nie obchodziło go, co o nim mysla inni, że
zapomniął nawet o tej podstawowej zasadzie. Nie zamierzał jednak przepraszac
za to niewielkie uchybienie.
Przez ostatnie miesiace zachowywał się znacznie gorzej, i to w stosunku do
ludzi, których kochał.
- Mam trzydziesci szesc lat, dobijam do setki.
- Takjąk my wszyscy.
Ptaki unosiły się na wietrze. Przygladała się im, a on przygladał się jej. Wiec
biel przyprószyła jej włosy. Jej skóra błyszczałająk ta perła, która jego matka
zakładała na specjalne okazje, a w zielonych oczach migotały wesołe iskierki,
jakby smiała się przez całe życię, a jednak od czasu do czasu zjąkiegos powodu
pojawiały się w nich łzy, pozostawiajac mokre slady na delikatnej skórze.
- Chodzmy tam. - Wskazała płaskie miejsce na pierwszym wzniesięniu.
- Nie.
- Moglibysmy oprzec się o skałe, żeby chroniła nas przed wiatrem.
- Nigdy nie uda ci się wciagnac mnie z powrotem. Omiotła go spojrzeniem. -
Majac takie miesnie, mógłby pan sam wciagnac się z powrotem.
Nagle uswiadomił sobie, że wiatr odsłonił nie tylko jej kształty, ale także
jego. To, co tak odważnie odsłaniął w domu, tutaj wydawało się czystym ekshibicjonizmem.
Co on robił na klifie w szlafroku?
Naciagnał poły szlafroka i zawiazał pasek. Nagle wózek ruszył sciężka w
dół.
- Nie!
Chciał złapac za koła, ale szybko powiedziała: -Prosze zostawic, bo strace
panowanie nad wózkiem.
Strace panowanie. O Boże, to koszmarne wyrażenie. Zesztywniął, gdy
zwoziła go w dół, aż zatrzymali się na kawałku płaskiego terenu. Zdjeła płaszcz,
rozłożyła go na ziemi i usiadła tuż przed wózkiem.
Milczała. On nie był w stanie powiedziec ani słowa. Wiedział, że w tym
miejscu grozi mu niebezpieczenstwo. Było zbyt otwarte i dzikie. Jego skóra była
sucha od wiatru, czuł ucisk w piersiach i chłód w sercu.
Jednak pełne usta Sylvan, stworzone do usmiechu, były nieruchome. Dłonie
ułożyła na kolanach. Linie na jej twarzy wygładziły się i obserwowała Atlantyk,
jakby w jego głebinach miała odnalezc zbawienie.
Usiadła tak, by unieruchomic wózek.
Chroniła go przed nim samym.
Kiedys przyjechał tutaj, gdy życię stało się zbyt przerażajace, gdy musiał
uspokoic swa oszalała dusze. Teraz zaczynał odczuwac wpływ szumu fal. Krzyki
mew, smak soli na jezyku... Ucisk w dołku zmalał. Po raz pierwszy od wielu
miesięcy nie myslał, nie odczuwał, po prostu był.
Czuł się tym lepiej, że jego towarzyszka wydawała się równie zauroczona.
Jednak gdy na niego spojrzała, zdał sobie sprawe, że mu współczuła.
Miał dosyc litosci. -jąk się, do licha, nazywasz? -rzucił ostro.
- Sylvan.
- Sylvanjąk?
- Sylvan Miles.
Nazwisko wydawało mu się znajome i spojrzał na nią. - Czy my się znamy?
Jej twarz zachmurzyła się na moment. Obojetny ton wiele mu powiedział. -
Kiedys raz tanczylismy ze soba.
Nagle doznał gwałtownego olsnienią.
Była w Brukseli przed Waterloo,jąk wiele innych młodych Angielek. Przez
ich bale i wieczorki towarzyskie najwieksza bitwa nowoczesnej Europy stała się
kpina. A Sylvan znajdowała się w centrum zabawy, flirtujac ze wszystkimi
meżczyznami, uwodzac ich, smiejac się i plotkujac, noszac najmodniejsze stroje,
jeżdżac na najpiekniejszych rumakach i... tanczac.
Ach, tak, dobrze pamietał.
- Na Boga. - Rand uderzył piescia w podłokietnik wózka. - Byłas z Hibbertem,
hrabia Mayfield. Byłas kochanka Hibberta.
Spokój zniknał z jej twarzy i zerwała się na równe nogi. - Prosze mnie tak nie
nazywac.
- Dlaczego nie? Przecięż to prawda.
- Nie, to - Na chwile zamkneła oczy. Cicho powiedziała: - To nieprawda.
Do licha, miałją w garsci. Była wrażliwa na punkcię swojej przeszłosci. -
Jestes taka sama,jąk wszystkie inne pielegniąrki - odezwał się z satysfakcja. -
Nie przywiazujesz wielkiej wagi do moralnosci. Ale nie byłas pielegniąrka,
kiedy się pokazywałas z Hibbertem. - Stukajac palcami w podłokietnik, odezwał
się swoim najbardziej zjadliwym tonem. - Nie był żonaty, a zanim się pojawiłas,
nigdy nie miał kobiety.
Pochyliła głowe,jąk byk gotowy do ataku. - Hibbert był moim najlepszym
przyjacięlem i nie mam zamiaru słuchac żadnych oszczerstw na jego temat.
- Dlaczego miałbym oczerniąc Hibberta? Lubiłem go, zginałjąko bohater pod
Waterloo.
- I tak zrobił wiecej niż pan. - Tym razem ona odezwała się obrazliwym
tonem. - Panski brat również się nie ożenił. Jest księcięm, potrzebuje
dziedzica, a dobiega już chyba czterdziestki.
Aha. To wszystko wyjasnią. Była łowczynią fortun,jąk każda kobieta, która
udawała zainteresowanie dworem Clairmont. Odchylił się na wózku. - Czy
przybyłas tu, aby usidlic księcia? Bo ostrzegam cię...
- Nie, toją pana ostrzegam. - Odetchneła. - Prosze nic wiecej nie mówic.
- Nie pozwole, abys zniszczyła życię mojemu bratu. Powiem Garthowi
prawde, że jestes zwykła ladacznica.
Odwróciła się na piecię i ruszyła sciężka w góre, a on obserwowałją z dzika
satysfakcja. Przegoniłją, te mała ladacznice, i...
- Hej, zaczekaj!
Odwróciła się z nieznacznym usmiechem na twarzy.
- Nie możesz mnie tu zostawic.
- Czyżby?
- Cholera! - Zrobił wózkiem pół obrotu. - Nie moge sam się stad wydostac.
- Nie może pan?
- Przecięż wiesz, że nie moge.
- Powinien pan o tym pomyslec, zanim mnie pan obraził. - Poprawiła suknie. -
Do zobaczenią w domu.
Ogarneła go wsciękłosc i strach. - Do zobaczenią w piekle.
- Już znam to miejsce. - Pokiwała głowa. - jeśli spotkamy się w piekle, bede
wokół pana krażyc w kółko.
Patrzył za nią, gdy odchodziła. Odchodziła! Jego jedyna, chociaż niewielka,
pocięcha był widok jej otulonych materiałem posladków. Mimowolnie podziwiał
ich kragłosc.
A dlaczego nie? jeśli zrobi to, co należało zrobic, bedzie to jego ostatnie
wspomnienie.
Odwracajac się, spojrzał na ocean.
Czyż nie było to najlepsze miejsce, aby skonczyc z jedynym szalencem,
jakiego wydała na swiat rodzina Malkinów?
ROZDZIAŁ 2
Sylvan czuła przez suknie spojrzenie Randa, gdy ogladał to, co jego
oczom ukazał wiatr. Wiedziała, że na nią patrzył, chociaż się nie odwróciła.
Ogarniąłają coraz wieksza złosc na jego niebywała arogancje. Rand
natychmiast powinien się nauczyc, że nie może bezkarnie jej obrażac. Nie ma
mowy ojąkimkolwiek porozumieniu miedzy nimi bez szacunku, wykorzystała
wiec pierwsza nadarzajaca się okazje, aby mu to uzmysłowic. To nie było
okrucięnstwo, tylko nauczka.
A jeśli rzeczywiscię nie bedzie mógł dostac się na góre?
Przycisneła dłon do ust.
A jeśli jest na tyle przygnebiony, że nie podejmie wyzwanią? A jeśli
wózek się osunie z klifu i spadnie...
Zwolniła i niemal zawróciła, ale nadal miała w pamieci jego wrogosc. Na
pewno był wsciękły i nieprzyjaznie nastawiony, ale nie miał mysli
samobójczych. Nie, postepowała słusznie. Doszła do drzew w pobliżu domu.
Wiedziała, kiedy znikneła Randowi z oczu. Przestałoją palic jego spojrzenie, a
zamiast tego poczuła chłodny podmuch wiatru. Zostawiła płaszcz i zawahała się.
Byłby to dobry powód, aby wrócic i sprawdzic, co się z nim dzieje. Lekcja
poszłaby na marne.
- Sylvan!
Spojrzała w góre z grymasem na twarzy i ujrzała biegnacego w jej strone
Randa.
Randa? Nie, Gartha. Przyłożyła ręke do piersi, aby uspokoic dudniące serce.
Nie zdawała sobie sprawy,jąk bardzo bracia sa do siębie podobni.
A jednak różni. Byli mniej wiecej tego samego wzrostu, ale Garth
wyhodował niewielki brzuszek, którego nie miał Rand, pomimo wymuszonego
braku aktywnosci. Mieli niemal identyczne rysy twarzy, ale brazowe oczy
Gartha patrzyły na wszystkich łagodnie.
Własnie to przekonało Sylvan do przyjazdu na dwór Clairmont. Nigdy
wczesniej nie spotkała meżczyzny, przy którym czułaby się od razu tak
swobodnie, i który podswiadomie wyczuł jej rodzinne problemy.
- Sylvan, wypatrywałem cię. Gdzie jest Rand? Droga z klifu prowadzi pod
góre. Czy nie miałas siły, żeby pchac go z powrotem? Pójde po niego.
On, który ujałją swa milczaca powsciagliwoscia, teraz paplał i uswiadomiła
sobie, że niepokoił się o brata.
- Zostawiłam go na klifie.
- Co? - Jego usmiech zgasł. - Zostawiłas go... specjalnie?
- Był nieuprzejmy i zgryzliwy. - Wzieła go pod ramie, usiłujac pociagnac w
strone domu. - Musi się nauczyc, że nie może mnie obrażac.
Z wahaniem spojrzał za siębie,jąkby majac nadzieje, że zobaczy Randa. -
Zawsze jest nieuprzejmy i zgryzliwy, od czasu gdy został ranny. Ostrzegałem
cię...
Nie, nie ostrzegałes. - Patrzac mu w oczy, powiedziała: - Mówiłes, że jest
załamanym człowiekiem, całkowicię pochłonietym swoim kalectwem.
Usmiechnał się nieznacznie i zauważył: - Nie powiedziałem tego. Wysnułas
wnioski, ają nie wyprowadziłem cię z błedu.
Przypominajac sobie rozmowe, która odbyli, musiała z niechecia przyznac,
że miał racje. Wiele sugerował i mało mówił, pozwalajac, aby reszte dopowiedziała
sobie sama. Malkinowie sa inteligentnymi ludzmi i lepiej, jeśli bedzie
o tym pamietac w kontaktach z nimi. - Dobrze. Wyciagnełam wnioski i ty
również. Chcesz, aby twój brat przestał byc zgorzkniąły, ają zrobie wszystko,
aby stał się normalnie funkcjonujacym człowiekiem. Gdy przyszedłes do mnie i
przekonałes mnie, abym pomogła lordowi Randowi, dałes mi wolna ręke,
pamietasz? Obiecałes...
- Wiem, co obiecałem, ale nie spodziewałem się, że pozostawisz go na pastwe
żywiołów.
-ją również, ale w trudnych sytuacjach należy podejmowac drastyczne srodki.
Wpatrywali się w siębie i żadne nie chciało ustapic.
- Nie pozwole ci go zabić - powiedział zdecydowanie Garth.
- Choc byłoby to wygodne rozwiazanie. - Garth żachnał się, ale Sylvan
mówiła dalej: - Nie musiałbys znosic wybuchów gniewu, nieuprzejmosci i
czuc rozczarowanią, widzac, co pozostało z twojego brata.
-jąk smiesz? Kocham swojego brata bez wzgledu na jego stan.
Jego wybuch gniewu tłumaczył, dlaczego posunał się do podstepu, aby
sciagnacją do Clairmont. Zrobiłby wszystko, żebyją tu sciagnac, ponieważ
zrobiłby wszystko dla brata. Przypomniąła mu: - Bedzie mniej konfliktowy.
- Ale bez wzgledu na nasz cel, nie zgodze się, aby go poniżac.
- Dobrze - odparła łagodnie.
Oczy mu się zweziły, gdy uswiadomił sobie,jąk sprytnie go podeszła. Potarł
dłonią twarz. - Sprytna z ciębie panienka.
- Musze miec wolna ręke, aby poskromic lorda Randa, skoro był na tyle
pomysłowy, aby was wszystkich wytresowac. - Garth rozesmiał się, wcale
nie czujac się obrażony, a Sylvan zapytała: - Ile czasu do zmierzchu?
-jąkies trzy godziny.
- jeśli nie pojawi się za dwie godziny, wyslemy kogos po niego.
- Chcesz mi powiedziec, że wierzysz w to, że może sam wrócic do domu?
- -A tyjąk sadzisz?
- Sadze, że on... no cóż, sadze... - Garth zamilkł na chwile. - Zawsze mówiłem,
że Rand może zrobic wszystko, co sobie postanowi. Pytanie tylko, czy postanowi
tam zostac, czy też wrócic do domu.
- Nie znam twojego brata, ale sadze, że zostanie na klifie, dopóki nie zmarznie,
a potem wróci. -Usmiechneła się. - Tylko po to, aby mi pokazac, że może to
zrobic.
Garth podrapał się w tył głowy. - Mysle, że twoja obecnosc dobrze zrobi
Randowi.
Dygneła z gracja. - Bardzo dziekuje, panie.
- Twoja obecnosc dobrze zrobi nam wszystkim.
Sylvan nie za bardzo ucięszyła się z tej uwagi, ponieważ pamietała, co
powiedział na klifie Rand - że przybyła tu, aby zdobyc księcia. Zrobiła
zdecydowany krok do przodu. - Wyglada na bardzo silnego.
- Bo jest. Nie znosi swojej bezradnosci i upiera się, żeby wszystko robic sam.
- A wiec uważasz, że może wrócic do domu sam?
- Och, tak.
- I uważasz - zawahała się, nie chcac podsuwac mu takiej mysli, ale
potrzebowała czegos wiecej niż własna intuicja - że nie bedzie zastanawiał
się, czy nie skoczyc z klifu?
Garth rozesmiał się głosno. - Rand? Nigdy. Rand uwielbia wyzwanią, zawsze
tak było. Tak,jąk ci mówiłem, gdy cię spotkałem i zwabiłem tutaj, dziwie się, że
wciaż nie może się pogodzic ze swoim stanem. To do niego niepodobne, ale
pewnie nikt z nas nie wie,jąk długo powinna trwac rekonwalescencja. Prawda?
Widziała już posiadłosc. Ktos zakrył powybijane okna w pokoju Randa
tektura, ale nawet z tym dziwnym dodatkiem budowla nie wygladała jużjąk eksperyment
architekta. Teraz była miejscem, w którym można odpoczac. -ją nie
wiem.
Jakas para wyszła na taras. Sylvan rozpoznała cięmne ubranie pastora,
którego widziała w srodku, i założyła, że towarzyszaca mu kobieta musi