15250

Szczegóły
Tytuł 15250
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15250 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15250 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15250 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Hanna Dowwrowicz Z PAMIĘCI i DOM WYDAWNICZY V BELLONA Warszawa 2001 Projekt okładki i strony tytułowej: Michał Bernaciak Redaktor: Piotr Rozwadowski Redaktor techniczny: Małgorzata Ślęzak Korekta: Teresa Kępa Skład i łamanie: Dom Wydawniczy Bellona © Copyright by Dom Wydawniczy Bellona, Warszawa 2001 Publikacja dotowana przez Związek Kombatantów Rzeczypospolitej i Byłych Więźniów Politycznych Skład i łamanie: Studio Grafiki Komputerowej Domu Wydawniczego Bellona ATENA PRESS tel. (22) 620 20 44 w. 440 Dom Wydawniczy Bellona prowadzi sprzedaż wysyłkową swoich książek za zaliczeniem pocztowym z 20-procentowym rabatem od ceny detalicznej. Nasz adres: Dom Wydawniczy Bellona, 00-844 Warszawa, ul. Grzybowska 77, tel./fax 652-27-01, infolinia: 0-801-120-367, www.bellona.pl, e-mail: biuro@ bellona.pl ISBN 83-11-09245-1 Spis treści Zamiast wstępu................................................................................... 9 Wrzesień 1939 roku............................................................................ 15 Od października do października (1939-1944 r.)................................ 29 Czas powstania................................................................................... 59 Droga do domu................................................................................... 83 Wiersz o powstaniu - „Rudego"........................................................ 101 Objaśnienia......................................................................................... 103 Wykaz pseudonimów.......................................................................... 105 Bibliografia......................................................................................... 113 Od autora Moje „Zapiski z pamięci" - to przydługi list do mojej córki, która od dawna prosiła mnie, abym jej opowiedziała co robiliśmy z ojcem w tamtych czasach. Opowiedzieć trudno, tym bardziej że córka mieszka w Australii. Zaczęłam więc pisać. Niełatwo jest po pięćdziesięciu latach wszystko dokładnie opisać. Zaczęłam odgrzebywać w pamięci różne fakty, osoby, działania. Musiałam trochę poszperać w bibliotekach, aby uporządkować fakty i ich kolejność. Chciałam córce przekazać moją o nich pamięć w zestawieniu z historią. Chciałam, aby córka dowiedziała się, jaka potężna była nasza organizacja. O tym, że obejmowała wszystkie dziedziny życia. Było przedstawicielstwo Rządu, z którym byliśmy w stałym kontakcie, były partie polityczne, no i oczywiście WOJSKO. Najpierw ZWZ (Związek Walki Zbrojnej), przekształcony później w Armię Krajową. Ja od początku byłam w ZWZ i późniejszym AK. Byłam łączniczką w Komendzie Głównej, miałam więc dobrą orientację w wielu dziedzinach, a przede wszystkim w rozległej sieci łączności, która, jak pajęczyna, obejmowała cały kraj. Bez tej sieci jakiekolwiek działania byłyby niemożliwe. Pisałam także o moich codziennych wędrówkach, o zagrożeniach i o rozmaitych przygodach, jakie miałam. Pisałam także jak wspaniałych mieliśmy ludzi, którzy z narażeniem życia kierowali naszą organizacją. Od kilku już lat prowadzę w jednej ze szkół pogadanki na te same tematy. Zaczynam - zawsze tak samo. Od wydarzeń roku dwudziestego. Mówię o tym, jak wojska radzieckie całym ogromnym frontem otaczały Warszawę. Od Garwolina, poprzez Tłuszcz, Wyszków, Pułtusk aż do Mo-dlina. O tym, że już w sierpniu Marchlewski z Dzierżyńskim zdążyli utworzyć komitet rewolucyjny, zalążek przyszłej polskiej republiki rad. To się jednak nie udało. Naród, który tak niedawno odzyskał niepodległość - nie mógł utracić jej na nowo. Zerwano się do boju. To nie był „Cud nad Wisłą". To był potężny zryw ogromnego patriotyzmu, który potem i nam nakazał podjęcie wałki z okupantami. Uczniowie znali oczywiście te wydarzenia, słuchali jednak uważnie. W czasie jednej z takich pogadanek jeden z uczniów zapytał mnie - co to jest właściwie ten patriotyzm. Pater. Patria. Ojczyzna. Ziemia, na której się urodziłeś - powiedziałam. To wszystko, co się kochać powinno. Te lasy, pola, łąki, mowa ojczysta i to niebo nad nami. To wszystko, do czego się tęskni, gdy się jest poza krajem. Myślę, że takie pogadanki są potrzebne. Żywe słowo łatwiej trafia do głowy niż książka. Ale pisanie wspomnień jest także potrzebne. Jest niejako obowiązkiem tej nielicznej już grupy ludzi, którzy żyli i działali w tamtych czasach. Myślę, mam głęboką nadzieję, że te czasy oszalałej pogoni za pieniądzem miną i powoli zacznie się poszukiwanie głębszego sensu życia. Wzrośnie także zainteresowanie historią, do uzupełnienia której te właśnie nasze wspomnienia są potrzebne. Zamiast wstępu Od dawna już zamierzam rozpocząć to pisanie mojej opowieści. Każdego wieczoru, a raczej każdej nocy przed zaśnięciem, długo rozmyślam o tym - od czego by tu zacząć. Cofam się myślą do coraz bardziej odległych lat, do osób powiązanych ze mną wydarzeniami. Czekałam długo, że może coś mnie popchnie do pisania. No i tak się właśnie stało. Pewnego dnia wpadł mi w ręce numer „Przekroju", całkowicie poświęcony wojnie polsko-rosyjskiej 1920 roku. Na ogół nie ciekawią mnie takie historyczne wywody znane mi tylko w zarysach, ale nie chcę się w nie zagłębiać. Tym razem stało się jednak inaczej. Było w tym „Przekroju" mnóstwo map i wykresów, obrazujących przesuwającą się linię frontu. Wiesz, jak lubię wszelkie mapy. Rozbudzają wyobraźnię, prowokują do myślenia. Zaczęłam analizować te mapy i wykresy. Powiało grozą tamtych dni. W zamiarach posuwających się szybko wojsk bolszewickich leżało natychmiastowe komunizowanie zajmowanych terenów, a następnie całego kraju. W połowie czerwca wojska polskie stały w Ostrołęce, a tuż obok -wojska rosyjskie. W sierpniu bolszewicy całym ogromnym frontem - od Garwolina, poprzez Tłuszcz, Wyszków, Pułtusk i Modlin - otaczały Warszawę. W Białymstoku, zajętym już przez czerwonych, utworzono Komitet Rewolucyjny z Dzierżyńskim i Marchlewskim na czele. Zalążek „Polskiej Republiki Rad". Takie były ich zamierzenia. Na szczęście do tego nie doszło. 15 sierpnia stał się „Cud nad Wisłą" i cudem czy nie cudem, ale bolszewików odparliśmy. A w pogodni za nimi zaszliśmy aż pod Wilno, o co Litwini do dziś jeszcze majądo nas głęboką pretensję. Żadnej „Republiki Rad" na ziemiach polskich utworzyć się nie udało ani wtedy, ani później , po drugiej wojnie światowej. Tę parę słów o historii wojen pod Ostrołęką ściśle wiąże się ze mną i z moją opowieścią. Ajak? To muszę sięgnąć do losów mojej najbliższej rodziny. Tak mało o tym wiem i tak sobie wyrzucam, że wiem tak mało. Dzieci rosną na ogół samolubnie i rzadko interesują się dziejami swoich rodziców. Ale to co wiem i to czego się tylko domyślam - opiszę. Rodzice moi pobrali się w styczniu 1917 roku. Początkowo mieszkali w Warszawie, gdzie ojciec wykładał w Szkole Nauk Politycznych. W listopadzie - urodził się Jurek. Było im ciężko. Szukając lepszych warunków życia przenieśli się do Ostrołęki, gdzie ojciec mojego taty był sędzią. Ojciec otrzymał posadę w miejscowym Urzędzie Skarbowym. Początkowo życie potoczyło się sielankowo, a we wrześniu 1919 roku urodziłam sieja. Teraz rozumiesz, czemu od tego zaczęłam i co tak silnie wiąże się z artykułem w „Przekroju". Ale czasy stają się coraz bardziej niespokojne. Zaczęła się już wojna polsko-rosyjska. O wielkiej koncentracji wojsk wszyscy wiedzieli już dużo wcześniej. Stałe potyczki z czerwonymi słychać już było w Ostrołęce od wielu dni, a 7 sierpnia - Ostrołęka padła. Ludzie uciekają, opuszczają swoje domy, rozpoczyna się tułaczka. Taka tułaczka to w każdej wojnie najstraszliwsza wędrówka. Bez celu, bez kresu, bez wyraźnego końca, na głodno, ile sił starczy. Byle dalej od wojennej zawieruchy. Cóż robi mój ojciec. Ucieka także. Z młodziutką żoną i dwojgiem dzieci. Jurek ma już trzeci rok, a ja zaledwie parę miesięcy. No bo ja tak naprawdę urodziłam się w Ostrołęce, na Kurpiach. Mój ojciec często mówił o mnie „moja córka to Kurpsianka". Tak właśnie mówił: „Kurpsianka", bo tak Kurpie o sobie mówili. Wprawdzie Zamość to moje oficjalne miejsce urodzenia, ale tylko dlatego, że metrykę urodzenia mam właśnie z Zamościa i to z 1923 roku. Nigdy nie pytałam, jak to było z tą Ostrołęką, ale teraz rozumiesz, czemu tak bardzo zainteresowałam się tym artykułem w „Przekroju". To co dalej napiszę, to są już tylko przypuszczenia, wysnute z poznanych faktów i różnych zasłyszanych fragmentów rozmów moich rodziców o jakiejś długiej wędrówce, o jakichś „krowich wagonach" i tułaczce. Prosiłaś mnie o napisanie czegoś o życiu Twego taty i o moim. Chodziło Ci głównie o czas okupacji, o naszą pracę konspiracyjną, o powstanie warszawskie. A ja cofając się myślą doszłam jak widzisz aż do mego miejsca urodzenia no i do tej pierwszej tułaczki moich rodziców, ucieczki „krowimi wagonami". Znam je przecież. Wszak takimi właśnie wagonami zostaliśmy z Twoim tatą wywiezieni z obozu w Pruszkowie po powstaniu warszawskim. A moi rodzice musieli powtórzyć swą pierwszą podróż sprzed 10 19 lat - raz jeszcze, tak jak i my z Pruszkowa. Ta myśl jest dla mnie do dziś bardzo bolesna. Może wyda Ci się śmieszne, nieprawdopodobne lub naciągane - to co teraz piszę. Ale jak jechaliśmy z ojcem tymi wagonami, to miałam wrażenie, że już to skądś znam. Że to już było. Że widziałam tych skulonych ludzi, śpiących po kątach wagonu, na podłodze, w ciemnościach, bo wrota były przecież zawarte. Tłum ludzi wylęknionych, wyciszonych, płaczących. Wydawało mi się, że znam skądś ten zapach smrodu ludzkiego, niemytych dawno ciał, tej ostatniej nędzy. Może to nieuświadomione wspomnienia maleńkiego dziecka, a może raczej wyobraźnia pobudzona szczątkami zasłyszanych rozmów i opowieści moich rodziców. Któż to może dziś zrozumieć. Ale - tak szczerze - powiedz, czy nigdy Ci się nie zdarzyło, że znasz to co, było wcześniej? Że to miejsce, w którym z pewnością jesteś po raz pierwszy, już kiedyś widziałaś? „Deja Vu". Tyle się ostatnio mówi i pisze na tematy filozoficzne, transcendentalne, o podwójnej świadomości, o życiu poza życiem, o reinkarnacji wreszcie. Możliwe jest wszystko. Może więc i pamięć niemowlęcia, j akim wtedy byłam, jest silniej sza niż nam się wydaje. Może ja naprawdę zapamiętałam jakimś nie znanym mi zmysłem - te ciemne wagony towarowe, pełne zdesperowanych ludzi i moją matkę, trzymającą mnie kurczowo na rękach, uciekającą wraz z ojcem przed bolszewikami. Tak przecież było. To dla mnie niezaprzeczalny fakt ta ucieczka. A dla mnie dziś jeszcze ta myśl o tej ich pierwszej podróży, którą musieli po 19 latach powtórzyć - to koszmar, smutna refleksja o powtarzającej się historii. Nie mogę nie napisać paru słów o Zamościu. Tak dobrze go pamiętam, chociaż byłam małym dzieckiem, bo dopiero gdy przenieśliśmy się do Lublina, zaczęłam chodzić do szkoły. W Zamościu mieszkaliśmy co najmniej do 1926 roku. W tym właśnie roku były wybory. Pamiętam doskonale, jak mali chłopcy i gazeciarze biegali po ulicach rozdając kolorowe ulotki i wrzeszcząc w niebogłosy:, jego lista numer jeden, numer jeden, numer jeeeeeden". Jak sądzę - była to lista marszałka Piłsudskiego. A ten krzyk, związany z wyborami pamiętam do dziś. A o Zamościu mogłabym pisać bardzo dużo. Mogłabym opisać i to nasze mieszkanie, i ulicę Ordynacką, przy której mieszkaliśmy, i park, i kolegiatę, i te żydowskie sklepiki pod arkadami na Rynku. Pamiętam z jakim przejęciem wybierałam gwiazdki i aniołki do robienia zabawek na choinkę. No i te wieczory, gdy razem z mamą i gosposią kleiłyśmy łańcu- 11 chy, bombki z wydmuszek jajecznych, no i te aniołki. Ulica Ordynacka zabudowana była z jednej strony. Patrząc z balkonu naszego mieszkania widać było na lewo tę kolegiatę, a na prawo, niezbyt daleko - park. Po przeciwnej stronie ulicy był niewielki nieogrodzony parczek, a za nim budynek ówczesnego starostwa, w którym dziś jest Urząd Wojewódzki. Z tego balkonu, pełnego kwiatów i oczywiście pelargonii, obserwowaliśmy namiętnie wszystkie uroczyste parady wojskowe i orkiestry, za którymi biegały tłumy dzieciaków, wymachujących patykami w takt marszowych melodii. Balkon, w czasie takich uroczystości, był oczywiście udekorowany. Od zewnątrz wisiał dywanik, a na nim orzeł polski i jakieś napisy. No i oczywiście wszędzie wystawiane były biało-czerwone chorągwie. Nie muszę dodawać, że było to bardzo podniecające i że uwielbiałam takie święta. Może znudziło Cię to czytanie, ale może dzięki tym moim opisom zobaczysz to, co tak dobrze zapamiętałam z mojego dzieciństwa, i poczujesz atmosferę tamtych lat. Jest jeszcze jeden powód, że o tym piszę. Wydaje mi się, że to był jeden z najlepszych okresów życia moich rodziców. Nie tylko dlatego, że byli młodzi, ale to przedwojenne miasto tętniło życiem i było dużym ośrodkiem kulturalnym. Zamość, opromieniony był aurą hrabiowskiej rodziny Zamojskich, którzy często zapraszali nas do siebie, do swego pałacu w Zwierzyńcu. Przyjeżdżał po nas wtedy powóz i zabierał całą rodzinę: ojca - na polowanie, dzieci - na urwisowanie, a mamę - na ploteczki. Ojciec należał do miejscowej elity towarzyskiej. Wszak w małym miasteczku - naczelnik urzędu, starosta, adwokat, notariusz, lekarz i ksiądz -to prawdziwa intelektualna elita. Tak się złożyło, że właśnie notariuszem w Zamościu był poeta Bolesław Leśmian, a Leon Wyczółkowski mieszkał gdzieś w pobliskiej wiosce. Obaj u nas bywali. Od Leśmiana dostał ojciec dwie świeżo wydane książki: Łąkę i Rozstajny sad. Obie znacznie później czytałam pod kołdrą. Rodzice uważali, że to lektura nie dla mnie, że nie powinnam tych wierszy czytać. I rzeczywiście. Czytając je, nie rozumiejąc zresztą tych przepięknych wierszy, byłam jakoś niezmiernie dziwnie podniecona. Masę tych wierszy pamiętam do dziś. A co do kontaktów z Wy-czółkowskim to wiem tylko tyle, że jakiś czas mieszkał u nas, jak się to wtedy mówiło „na stancji" syn Wyczółkowskiego. Mój tato przygotowywał go do egzaminu wstępnego do gimnazjum. W darze za tę naukę rodzice dostali piękny obraz, jeden z licznych w tym temacie portretów, przedstawiających rybaka z sieciami zawieszonymi nad głową na kiju. Obraz ten był w naszym domu aż do powstania. 12 chy, bombki z wydmuszek jajecznych, no i te aniołki. Ulica Ordynacka zabudowana była z jednej strony. Patrząc z balkonu naszego mieszkania widać było na lewo tę kolegiatę, a na prawo, niezbyt daleko - park. Po przeciwnej stronie ulicy był niewielki nieogrodzony parczek, a za nim budynek ówczesnego starostwa, w którym dziś jest Urząd Wojewódzki. Z tego balkonu, pełnego kwiatów i oczywiście pelargonii, obserwowaliśmy namiętnie wszystkie uroczyste parady wojskowe i orkiestry, za którymi biegały tłumy dzieciaków, wymachujących patykami w takt marszowych melodii. Balkon, w czasie takich uroczystości, był oczywiście udekorowany. Od zewnątrz wisiał dywanik, a na nim orzeł polski i jakieś napisy. No i oczywiście wszędzie wystawiane były biało-czerwone chorągwie. Nie muszę dodawać, że było to bardzo podniecające i że uwielbiałam takie święta. Może znudziło Cię to czytanie, ale może dzięki tym moim opisom zobaczysz to, co tak dobrze zapamiętałam z mojego dzieciństwa, i poczujesz atmosferę tamtych lat. Jest jeszcze jeden powód, że o tym piszę. Wydaje mi się, że to był jeden z najlepszych okresów życia moich rodziców. Nie tylko dlatego, że byli młodzi, ale to przedwojenne miasto tętniło życiem i było dużym ośrodkiem kulturalnym. Zamość, opromieniony był aurą hrabiowskiej rodziny Zamojskich, którzy często zapraszali nas do siebie, do swego pałacu w Zwierzyńcu. Przyjeżdżał po nas wtedy powóz i zabierał całą rodzinę: ojca - na polowanie, dzieci - na urwisowanie, a mamę - na ploteczki. Ojciec należał do miejscowej elity towarzyskiej. Wszak w małym miasteczku - naczelnik urzędu, starosta, adwokat, notariusz, lekarz i ksiądz -to prawdziwa intelektualna elita. Tak się złożyło, że właśnie notariuszem w Zamościu był poeta Bolesław Leśmian, a Leon Wyczółkowski mieszkał gdzieś w pobliskiej wiosce. Obaj u nas bywali. Od Leśmiana dostał ojciec dwie świeżo wydane książki: Łąkę i Rozstajny sad. Obie znacznie później czytałam pod kołdrą. Rodzice uważali, że to lektura nie dla mnie, że nie powinnam tych wierszy czytać. I rzeczywiście. Czytając je, nie rozumiejąc zresztą tych przepięknych wierszy, byłam jakoś niezmiernie dziwnie podniecona. Masę tych wierszy pamiętam do dziś. A co do kontaktów z Wy-czółkowskim to wiem tylko tyle, że jakiś czas mieszkał u nas, jak się to wtedy mówiło „na stancji" syn Wyczółkowskiego. Mój tato przygotowywał go do egzaminu wstępnego do gimnazjum. W darze za tę naukę rodzice dostali piękny obraz, jeden z licznych w tym temacie portretów, przedstawiających rybaka z sieciami zawieszonymi nad głową na kiju. Obraz ten był w naszym domu aż do powstania. 12 Rodzice prowadzili życie towarzyskie, przyjmowali gości i bywali w innych domach, chodzili na różne imprezy. Chodzili oczywiście i na bale. I to właśnie także świetnie pamiętam. Pamiętam ojca, jak pięknie wyglądał we fraku. Był zawsze niezmiernie elegancki. A mama w swoich balowych sukniach wyglądała w moich oczach jak wróżka z bajki. Były to czasy charlestona. Nosiło się krótkie, trochę zakrywające kolana sukienki, haftowane różnymi koralikami i świecidełkami. Wszystko to mieniło się i błyszczało przy każdym ruchu. Czemu o tym tak dużo piszę? Chciałabym, abyś nie tylko poczuła atmosferę tamtych lat. Chciałabym, abyś innymi oczami zobaczyła moich rodziców, których znasz i pamiętasz z ich ciężkiej powojennej doli. Byli wtedy młodzi, piękni, radośni i kochający się. Wierzyli w dalsze pomyślne, dobre życie. Takimi ja pragnę zachować ich w pamięci i Tobie ten obraz przekazać. Tak więc zakończyłam te moje odległe wspomnienia, które zaczęły się od tego artykułu w Przekroju, Ostrołęki, no i tych krowich wagonów, do których wrócę w dalszych częściach moich „Zapisków". Wrzesień 1939 roku Był piękny, jasny, letni, słoneczny dzień. Pierwszy dzień września pamiętnego roku. Wstałam wcześnie rano. Przed pójściem do miasta, musiałam załatwić kilka domowych spraw. Mamusia źle się czuła i od kilku już dni leżała w łóżku. Zagrzmiały syreny. Przyzwyczailiśmy sięjuż do tego dźwięku, ale zawsze budziły jakiś niepokój. Mama zapytała, ze swego pokoju na górze, czy to znowu próbny alarm, czy może już „coś się zaczęło". Uspokoiłam ją. To tylko codzienne ćwiczenia obrony przeciwlotniczej. „Nie bój nic" - powiedziałem. Dziwne „pukania" w powietrzu różniły się jednak od tych ćwiczebnych. Chyba rzeczywiście musiało się coś zacząć. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy co to „coś" oznacza, jak długo potrwa, no i czym może się zakończyć. Uspokoiłam mamę jak mogłam i pojechałam do miasta. Od kilku już dni chodziłam codziennie do gmachu Centrali Telefonów Międzymiastowych, na ul. Poznańskiej. Instruktorka PWK - Przysposobienia Wojskowego Kobiet, którą spotkałam, powiedziała mi, abym się tam zgłosiła, bo potrzebne są telefonistki do obsługi Centrali. Oczywiście - zgłosiłam się. Instruktorki objaśniły nam co mamy robić i jak obsługiwać połączenia telefoniczne. Siedziałam więc ze słuchawkami na uszach, czekając na meldunki z terenu, a po usłyszeniu sygnału, wtykałam przewód do odpowiedniej dziurki. Zapisywałam lakoniczne treści rozmów. Wszystko co dzieje się w powietrzu. Na ogół dotyczyło to różnych rejonów ćwiczeń lotniczych. Meldowałyśmy wszystkie dostrzeżone samoloty, podając ich ilość, rodzaj, czas i miejscowość. Początkowo były to oczywiście samoloty nasze. Raporty były krótkie, a treść przekazywałyśmy dalej do jakiegoś centrum operacyjnego. „Uwaga! Uwaga! Samolot.... nierozpoznany! My głupie kozy czekałyśmy kiedy zacznie się coś ciekawszego. No i doczekałyśmy się. Na wszystkich stanowiskach pojawiły się samoloty En-Pe-Ela - 15 Wrzesień 1939 roku Był piękny, jasny, letni, słoneczny dzień. Pierwszy dzień września pamiętnego roku. Wstałam wcześnie rano. Przed pójściem do miasta, musiałam załatwić kilka domowych spraw. Mamusia źle się czuła i od kilku już dni leżała w łóżku. Zagrzmiały syreny. Przyzwyczailiśmy sięjuż do tego dźwięku, ale zawsze budziły jakiś niepokój. Mama zapytała, ze swego pokoju na górze, czy to znowu próbny alarm, czy może już „coś się zaczęło". Uspokoiłam ją. To tylko codzienne ćwiczenia obrony przeciwlotniczej. „Nie bój nic" - powiedziałem. Dziwne „pukania" w powietrzu różniły się jednak od tych ćwiczebnych. Chyba rzeczywiście musiało się coś zacząć. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy co to „coś" oznacza, jak długo potrwa, no i czym może się zakończyć. Uspokoiłam mamę jak mogłam i pojechałam do miasta. Od kilku już dni chodziłam codziennie do gmachu Centrali Telefonów Międzymiastowych, na ul. Poznańskiej. Instruktorka PWK - Przysposobienia Wojskowego Kobiet, którą spotkałam, powiedziała mi, abym się tam zgłosiła, bo potrzebne są telefonistki do obsługi Centrali. Oczywiście - zgłosiłam się. Instruktorki objaśniły nam co mamy robić i jak obsługiwać połączenia telefoniczne. Siedziałam więc ze słuchawkami na uszach, czekając na meldunki z terenu, a po usłyszeniu sygnału, wtykałam przewód do odpowiedniej dziurki. Zapisywałam lakoniczne treści rozmów. Wszystko co dzieje się w powietrzu. Na ogół dotyczyło to różnych rejonów ćwiczeń lotniczych. Meldowałyśmy wszystkie dostrzeżone samoloty, podając ich ilość, rodzaj, czas i miejscowość. Początkowo były to oczywiście samoloty nasze. Raporty były krótkie, a treść przekazywałyśmy dalej do jakiegoś centrum operacyjnego. „Uwaga! Uwaga! Samolot.... nierozpoznany! My głupie kozy czekałyśmy kiedy zacznie się coś ciekawszego. No i doczekałyśmy się. Na wszystkich stanowiskach pojawiły się samoloty En-Pe-Ela - 15 nieprzyjaciela. Coraz ich więcej. Całe eskadry. Trudno podać ich liczbę. Trudno podać skąd i dokąd lecą. Rozpoczęło się głośne nadawanie komunikatów przez megafony na mieście. „Ogłaszam alarm dla miasta Warszawy..." - to nie był znany później wiersz. To nie poezja. To rzeczywistość. Praca w naszej centrali stawała się coraz trudniejsza. Ledwie nadążałyśmy z podawaniem komunikatów. Zdawało się, że cały nasz wysiłek i praca idą na marne. Że się ze wszystkim spóźniamy. Samoloty były szybsze niż nasze meldunki i możliwość zabezpieczenia się przed tymi nalotami. To piękne słoneczne niebo sprzyjało im, a nie nam. Warszawa, a z nią cała Polska widoczne były jak na dłoni. Lotnictwo niemieckie uderzyło z całą mocą na teren całego kraju. Głównym celem były oczywiście cele strategiczne, ale loty miały już od pierwszych dni charakter terrorystyczny. Bombowce zrzucały wszędzie po parę bomb, zaznaczając tym swą obecność. Bombardowali miasta, fabryki, linie kolejowe, lotniska. Alarmy w Warszawie stawały się coraz częstsze, a naloty i bombardowania coraz skuteczniejsze. W końcu trafili i w nasz gmach Centrali. Uszkodzenia nie były może tak wielkie, ale praca stała się prawie niemożliwa. Pracowałyśmy po 8 godzin w systemie trzyzmianowym, po czym następowała 16-godzinna przerwa. Pewnego dnia po takiej przerwie - nie zastałam swego stanowiska. Nie wiedziałam, co mam dalej robić. Przez tę trzyzmianową pracę rozluźnił się mój kontakt z domem. Trzeba to było naprawić. Musiałam koniecznie spotkać się z rodzicami i naradzić, co robić dalej. Chciałabym choć w kilku słowach napisać, jaka była sytuacja w Warszawie. Nie jest to łatwe. Zmieniała się z każdym dniem i niemal z każdą godziną. Spędziłam wiele godzin w bibliotece, aby w miarę wiernie napisać co się działo. Warszawa zamierzała się bronić. Obroną Warszawy kierował gen. Czuma. Przedpola miasta miała bronić armia „Warszawa" pod dowództwem gen. Rómmla. Prezydent Warszawy - Stefan Starzyński -został mianowany Komisarzem Cywilnym Obrony Warszawy. Dekretem prezydenta Mościckiego, już 2 września, przeniesiono stolicę Polski do Lublina, a w parę dni później - do Łucka. Rząd ewakuowano z Warszawy w nocy z 4 na 5 września. Równocześnie rozpoczęto ewakuowanie instytucji państwowych i urzędów, a m.in. Ministerstwa Skarbu, w którym pracował mój ojciec. Gen. Rydz Śmigły przeniósł się wraz z całym sztabem do Brześcia - w nocy z 6 na 7 września. Na linii dolnego i środkowego Bugu oraz środkowej Wisły i Sanu miał być utworzony front obrony ziem pol- 16 skich. Niestety, agresja sowiecka udaremniła te zamiary. Spotkałam się z ojcem rano 6 września. Miał mało czasu, bo spieszył się, aby wykonać swoje zadanie związane z ewakuacją skarbu państwa. Nic więcej wyjaśnić nie mógł. Mamusię wyprawił parę dni wcześniej pod opieką swojej siostry w „bezpieczniejsze miejsce". Umówili się na ewentualne spotkanie najpierw w Siedlcach, a potem w Brześciu. Oczywiście w Urzędach Skarbowych, co było zawsze najłatwiejsze do znalezienia. Sam zamierzał, chociaż nie był tego pewien, że dołączy do nich po spełnieniu swojej misji. Ta decyzja o wyjeździe mamy zapadła po przemówieniu pułkownika Umiastowskiego, nadanego w nocy 6 września przez radio. Mówił o możliwości podejścia Niemców aż pod Warszawę, już w niedługim czasie. Ludność Warszawy wezwał do opuszczenia miasta. Młodzi mężczyźni mieli także opuścić stolicę i udać się na wschód, gdzie będą wcieleni do szeregów armii obronnej. Jednocześnie wezwał do masowego budowania umocnień i barykad osłaniających miasto. Skutki tego wieloznacznego przemówienia były piorunujące. Zrozumiano, że stolica będzie się bronić, a jednocześnie tworzony będzie drugi front, na wschodzie. Jednak ludność zrozumiała, że dla własnego bezpieczeństwa powinna opuścić miasto. Masy ludzkie i tak już zaczęły opuszczać Warszawę, a tłumy pieszo, na rowerach, j ak tylko kto mógł i na czym kto miał, posuwały się szeroką falą na wschód i byle dalej, byle bezpieczniej. Kto takiej fali nie widział - ten nie potrafi sobie tego wyobrazić. I tak cała nasza rodzina rozproszyła się na tych drogach. Ustaliliśmy z tatą, że ja pojadę w ślad za mamusią, która wyruszyła jako pierwsza, a potem wszyscy się spotkamy. Wydawało się to zupełnie proste. Umówiliśmy to nasze spotkanie w kolejnych Urzędach Skarbowych, jako miejscach łatwych do znalezienia i bezpiecznych. Przecież to były pierwsze dni wojny. Nikt z nas nie myślał nawet o klęsce. Wszyscy wierzyliśmy w utworzenie drugiego frontu, no i w pomoc z Zachodu. Niepokoiliśmy się o Jurka, mego brata. Był on w Szkole Podchorążych Marynarki Wojennej w Bydgoszczy. Bydgoszcz już 1 września była silnie zbombardowana, a szkołę ewakuowano do bazy flotylli rzecznej w Pińsku, na Polesiu. Dziś to już Białoruś. Szkołę zakwaterowano we wsi Horodysz-cze. We wsi było już kilka rodzin ewakuowanych z Warszawy. Była tam także nasza mama. Gdy dowiedziała się, że jacyś marynarze stacjonują we wsi, poszła oczywiście zasięgnąć języka. No i jakie zdziwienie, jakie zaskoczenie. Spotykała wychodzącego z budynku Jurka, mego brata. To trudno 17 sobie wprost wyobrazić! Czy to może być tylko zwykłe zrządzenie losu, czy też KTOŚ przestawia te pionki na ziemi tak, aby mogły się ze sobą spotkać. Flotylla Pińska została podporządkowana gen. Kleebergowi. Rozpoczęły się gwałtowne przygotowania do obrony od strony zachodniej. Nikt nie spodziewał się tego, co stało się 17 września. Przyszedł inny wróg - ze wschodu. Gen. Kleeberg wydał następnego dnia rozkaz zniszczenia całego pływającego sprzętu. Wszystkie jednostki poszły na dno Prypeci, a wraz z tym zakończyły się dzieje Flotylli Pińskiej. Wysadzono także wszystkie mosty łączące Prypeć z resztą kraju przez Kanał Królewski, a także mosty kolejowe. Pińsk opuściła grupa wojsk pod dowództwem gen. Kleeber-ga udając się w kierunku Włodawy. Chcieli dotrzeć przez Dęblin do Warszawy. Niestety - nie udało się. Dotarli tylko do Kocka. Tam została stoczona czterodniowa zwycięska bitwa z Niemcami. 6 października, pomimo zwycięstwa i odparciu Niemców z przedpola miasta, gen. Kleeberg podjął decyzję o kapitulacji z powodu całkowitego wyczerpania zapasów amunicji. Wydał tragiczny rozkaz zaczynający się od słów: „Aby nie rozlewać dalej krwi żołnierskiej..." Podziękował za męstwo i karność. Pełną odpowiedzialność wziął na siebie, a krew żołnierską nakazał zachować „bo jeszcze może się przydać". Walka pod Kockiem na zawsze weszła do naszej historii, a to, że mój brat brał w niej udział - napawa mnie dumą. Nie mogłam tych faktów nie podać w mojej wrześniowej historii. Jurek wydostał się z niemieckiej niewoli i po wielu perypetiach udał się na Zachód, gdzie walczył na pokładzie „Garlanda" do końca wojny. Wracam do mojej przerwanej opowieści o wrześniowych przygodach. Ojciec wynalazł dla mnie towarzysza-opiekuna, swego byłego podwładnego. No i tak 7 września wyruszyliśmy na rowerach opuszczając Warszawę razem z tłumem ludzi, przez most, na Pragę i dalej na wschód. Nigdy potem nie mogłam sobie darować tego właśnie, że tę Warszawę opuściłam. Że nie brałam udziału w jakiejkolwiek formie w obronie mojego miasta. Minęliśmy most Poniatowskiego i Pragę, udając się na Grochów, drogą w kierunku na Mińsk Mazowiecki. Posuwaliśmy się powoli, razem z tłumem uciekinierów, którzy masami opuszczali miasto. Dzięki naszym rowerom droga mijała trochę szybciej. Początkowo osłaniały nas lasy. Potem-droga wiodła wśród pól. Żadnej osłony. Żadnego bezpiecznego schronienia. Samoloty niemieckie gęsto krążyły ponad drogą. Pikowały w dół 18 oddając salwy z karabinów maszynowych, w tłum bezbronnych ludzi. Widząc nadlatujące samoloty ludzie szukali ucieczki. Uciekali dalej od szosy, przytulając się ciasno do rowów przydrożnych, do najmniejszego nawet krzaczka. Nie było ucieczki. Otwarte przestrzenie pól nie dawały żadnej osłony, żadnego schronienia. Zboże - dawno już zebrane, nic więc nie mogło nas chronić. Padali ranni i zabici. Słychać było płacze i krzyki, a tłum - po nalotach posuwał się szybko dalej. Pierwszą noc spędziliśmy jeszcze w lesie, do którego udało nam się jakoś dotrzeć. Koczowały tam wymęczone i wystraszone tłumy ludzi. Niełatwo było znaleźć jakieś wolne i wygodne miejsce. Po raz pierwszy -spałam na gołej ziemi. Spałam - to trochę za dużo powiedziane. Przeżyłam tam istny koszmar. Do tego lasu docierały niedobitki z krwawych walk pod Kutnem. Tam stoczyła się jedna z najcięższych, krwawych bitew. Żołnierze, zwykli poborowi, raz jeszcze przeżywali koszmar tej bitwy. Koło nas jakiś żołnierz trząsł się cały i krzyczał. Robił wrażenie oszalałego ze strachu. Mówił od xzzc.Ty. Chciał rzucać się na ludzi. Nie mogłam znieść tego widoku i tych krzyków. Przenieśliśmy się w inne miejsce. Nazajutrz wcześnie rano przemarznięci i połamani z niewyspania -ruszyliśmy w dalszą drogę. W nocy czuwaliśmy na zmianę, pilnując jak największego skarbu naszych rowerów. Samoloty nadal pikowały nisko, tak by wybrać grupki ludzi do obstrzału. Atakowali wszystko co się ruszało, a schronić się było trudno. Nie było gdzie. Szukaliśmy jakiegoś w miarę bezpiecznego schronienia na noc. Ale chętnych było dużo. Każdy chciał odpocząć po trudach włóczęgi, każdy chciał przespać się trochę, rozprostować kości. W końcu znaleźliśmy bezpieczne lokum i przenocowaliśmy w jakiejś przydrożnej stodole. Nazajutrz ruszyliśmy w dalszą drogę. Zaczęliśmy szybko pedałować dla rozgrzewki. Na drodze nadal te same tłumy. Czasami spotykało się porzucone wózki z rozrzuconymi rzeczami, a czasami porzucone samochody, w których zabrakło benzyny. Te same samoloty nadal pikowały, widać było te same szydercze twarze pilotów. Strzały padały gęsto w tłum lub w pojedyncze osoby. Tak wędrując już pierwszego dnia minęliśmy Mińsk, a pod wieczór dnia następnego zbliżyliśmy się do Siedlec. Siedlce - płonęły. Nie wpuszczono nas do miasta. A przecież tutaj miał być nasz pierwszy punkt zborny, wyznaczony dla mojej mamy. Wojsko skierowało nas w stronę Łukowa. Po drodze przenocowaliśmy z gromadą innych ludzi w jakiejś stodole. Chłopi dali nam rano trochę mleka i chleba, ruszyliśmy dalej. Łuków także się palił. Minęli- 19 śmy go udając się dalej przez Międzyrzec i Białą Podlaską w stronę Brześcia. Wydawał się nam ostatnią bazą, jako miejsce tworzącej się drugiej linii frontu obronnego. Po paru dniach włóczęgi dotarliśmy do rogatek miasta. Na szosie ustawiony był szlaban. Zawrócono nas. Przepuszczali tylko wojsko. Regularnego wojska jednak tam nie było, ale były różne małe grupki zorganizowane z pogubionych oddziałów, poborowi, którzy nie zdążyli dotrzeć do punktów zbornych. Tych wszystkich przepuszczano szosą do miasta. O tym, jak byli wyposażeni sami wartownicy, którzy nas zatrzymali, świadczy fakt, że zabrali mi mój mapnik, z kompletem różnych sztabówek. Ich radość była ogromna ze zdobycia takiego skarbu. Ja natomiast cieszyłam się wprawdzie, że na coś mogą się te mapki przydać - ale tak naprawdę to było mi ich żal. Wiesz przecież, jak zawsze, do dziś dnia, lubię zbierać różne mapy, z całego świata. Ale tego dnia poniosłam jeszcze jedną stratę. Opuścił mnie mój towarzysz-opiekun. Być może nie chciał by go wcielili do wojska. Odszedł na chwilę i tyle go widziałam. Czekałam dość długo, aż w końcu ruszyłam w dalszą drogę. Całkowita beznadziejność mnie ogarnęła, sama pośród tłumu innych znękanych ludzi. Tymczasem sytuacja ogólna naszych wojsk była trudna. Dowódcy postanowili za wszelką cenę utrzymać przede wszystkim tereny południo-wo-wschodnie, aby zapewnić wojsku połączenie z Rumunią, z którą mieliśmy umowę o wzajemnej pomocy, jeszcze z lat dwudziestych. Ruchy wojsk odbywały się w warunkach niebywale trudnych. Wiele oddziałów nie zdołało się w ogóle utworzyć. Całe armie składały się często z szeregu oddzielnych członów. Wiele transportów utykało gdzieś po drodze, ostrzeliwanych przez samoloty. Tabory gubiły się i oddzielały w ogniu walk od swych macierzystych jednostek. I taki właśnie tabor zagubiony na drodze napotkałam. Przygarnęli mnie i dalej wędrowałam już z nimi, pod troskliwą opieką oficerów i zwykłych żołnierzy. Była to cząstka taborów 110 kompanii, która zgubiła swąjednostkę w czasie bitwy pod Mławą. Kilkanaście furmanek, kuchnia polowa, i jakieś „taczanki", które nie wiem do czego miały służyć. Kilku oficerów, spora grupa żołnierzy i sierżant. On to właśnie mnie zauważył i przygarnął. On pilnował porządku. On wydawał rozkazy, wybierał bezpieczne drogi i miejsca postoju. I tak, krążąc po leśnych bezdrożach, dotarliśmy do Włodawy. Ten sam las, to samo miejsce, to samo jezioro. To tutaj tak niedawno stał nasz namiot w czasie wakacji. Ale jak to się wszystko zmieniło. Las częściowo spalony, osmalone pnie 20 drzew, tłumy koczujących, głodnych, przemęczonych ludzi. Tak chciałam to miejsce raz jeszcze zobaczyć. Ale tak to jest z marzeniami. To samo miejsce nigdy nie jest tożsame. Czasami lepiej uciec od tego widoku niż rozpamiętywać chwile, które tam spędziłam. I tak krążąc, wędrując, unikając pożarów, potyczek i samolotów, które ciągle nas prześladowały -dotarliśmy do Włodzimierza. Stało tam dużo naszego wojska, co stwarzało optymistyczny nastrój. 17 września wieczorem usłyszeliśmy przez radio, że na nasze tereny wkroczyły wojska sowieckie. W pierwszej chwili nikt w to nie chciał uwierzyć. To defetyzm! Porucznik, który przyniósł nam tę wiadomość upewnił nas jednak, że to prawda. Sam słyszał komunikat. Siedzieliśmy w izbie, nie zapalając światła, po ciemku, ze spuszczonymi głowami. Nikt nic nie mówił, nie komentował. To nóż w plecy. To jedyne słowa, które się nasuwały. Niektórzy płakali. Nigdy tego wieczoru nie zapomnę. Nazajutrz zaczęły się dziać dziwne, niespodziewane rzeczy. Białorusini podnieśli głowy. Poczuli się silni. To ich właśnie „wyzwalała" armia radziecka. To oni są teraz górą. Oni są u siebie. Nigdy nie spodziewałam się doznać tyle nienawiści we własnym kraju. Zachowywali się napastliwie, agresywnie nie tylko wobec ludności polskiej, ale i wobec wojska. Pierwszą spontaniczną reakcją była odruchowa chęć bicia się z Sowietami. Szybko jednak nastąpiła refleksja. Czym się bić? Całość naszych sił zwrócona była przeciwko Niemcom. Walka na terenie kraju na dwa fronty była wszak niemożliwa. Słuchaliśmy komunikatów radiowych i dyrektyw, jak mamy się zachowywać, co mamy robić. Naczelny Wódz uznał, że najracjonalniejsze będzie, aby nie atakować wojsk sowieckich, walczyć jedynie wtedy, gdyby one nas zaatakowały lub chciały rozbrajać naszych żołnierzy. Wszystkie siły, które będą mogły, powinny starać się przedostać do Rumunii i na Węgry, skąd będzie można przetransportować ich dalej do Francji. Zażądano od Rumunii przepuszczenia rządu i wojska. Mieliśmy z nią umowę z 1920 roku. Tzw. „droit de residence et passage". Jednak, po interwencji niemieckiego ambasadora, król Karol cofnął tę zgodę i wszyscy potem wraz z rządem zostali internowani. Taka była sytuacja na wschodnich rubieżach naszego kraju, dla ludzi i dla wojska. Nasza 110 kompania taborów opuściła w pośpiechu nieszczęsny Włodzimierz. Postanowiliśmy, zgodnie z wytycznymi Naczelnego Wodza, unikać zarówno Niemców, jak Rosjan. Wędrowałam więc dalej z tymi taborami. Dziwne to było życie. Wszyscy oficerowie, sierżant i ja spaliśmy w jednej izbie, pokotem na podłodze. Oczywiście jeżeli udało się znaleźć życzliwych wieśniaków, którzy zechcieli nas przyjąć. Mnie zawsze ktoś podłożył wojskową derkę lub płaszcz, aby mi było wygodnie spać, a wszyscy pilnowali jeden drugiego, aby ktoś nie zaczął się do mnie dobierać. Jedliśmy z jednej misy, stawianej pośrodku stołu. Była to zwykle misa pełna tłuszczu ze stopionej słoniny z pływającymi ogromnymi skwarami i kawałkami mięsa. Maczaliśmy grube pajdy chleba i ociekające gorącym tłuszczem pałaszowaliśmy z apetytem. Początkowo nie mogłam przemóc się do takiego jedzenia, ale głód i towarzystwo szybko przełamały moje opory. Wędrowaliśmy lasami, nasłuchując odgłosów potyczek i burczących samolotów. To sierżant wybierał najbezpieczniejsze kierunki i postoje. Nie zapomnę nigdy jego głośnych komend na każdym postoju. „Dać koniom owsa, dać koniom siana, napoić i rozkiełznać konie". Konie były najważniejsze. Czasami odbywało się to prawie w biegu. Raz, gdy tak zatrzymaliśmy się, żołnierze zaczęli gotować złapanego po drodze kuraka, na polowej kuchni. Niestety, bliskie odgłosy jakiejś potyczki i strzałów wypłoszyły nas. Z żalem patrzyliśmy, jak smakowity rosół wylewa się z wiadra. W czasie tej naszej włóczęgi najsmutniejsze były widoki spalonych wsi, w których sterczały samotne kominy, palące się lasy, porzucony w nieładzie sprzęt przy drogach. Dymiące zgliszcza i te osmalone kominy sterczały jak wyrzuty sumienia po pożodze. Wciąż napotykaliśmy takie wsie. Były puste, bez jakichkolwiek oznak życia. Niemcy je zbombardowali, Rosjanie i Ukraińcy niszczyli wszystko aż do spalonej ziemi. A my krążyliśmy nieustannie po tych lasach, unikając zarówno Niemców, jak Rosjan. Często przejeżdżaliśmy tymi samymi drogami po kilka razy. Czasem - przed bitwą, a czasem po bitwie lub po bombardowaniu. Stale jednak na południe. Byle dalej od terenów walk, byle bliżej do kresów. Mieliśmy nadziejęna spotkanie jakiegoś większego oddziału wojska, do którego moglibyśmy się przyłączyć. I tak krążąc, wędrując, unikając pożarów, potyczek i samolotów - dotarliśmy do lasów nad Sanem. W pobliżu była wieś Domostawa, a po drugiej stronie Sanu -Stalowa Wola i Nisko. Miejsca znajome i bliskie. Tam właśnie zakończyła się nasze wędrówka. Tam znaleźliśmy nareszcie oddziały regularnej armii, duże zgrupowanie wojsk w pięknym, nie zniszczonym lesie. Jak się wkrótce dowiedzieliśmy, była to duża grupa wojsk pod dowództwem płk. Zieleniewskiego. W skład tej grupy wchodziły cztery półki pie- 22 choty, pułk kawalerii, który pięknie prezentował się na koniach, oraz artyleria i saperzy. Oddziały te stoczyły zacięte walki pod Janowem Lubelskim, a na odprawie oficerów 27 września postanowiono maszerować na południe i dostać się na pogórze Karpat, pokonując po drodze mniejsze ośrodki rozproszonego tam nieprzyjaciela. W dniu 30 września zamierzano sforsować San. W rzeczywistości nie było żadnych szans na przeprawę i na przebicie się dalej na południe. Po drugiej stronie rzeki było ogromne zgrupowanie Niemców, a od wschodu nacierali Rosjanie. My, do tego zgrupowania wojsk, dotarliśmy w przeddzień podjęcia tych ważnych decyzji. Wydawało nam się, że po tym beznadziejnym krążeniu w samotności, nareszcie dotarliśmy w bezpieczne miejsce. W niedzielę odbyła się msza polowa, odprawiona przez kapelana wojskowego. Dzień był piękny i słoneczny, co napawało wszystkich optymizmem. Było to jakby pożegnanie lata. Lecz nie tylko lata, jak się okazało. Po mszy odbyła się odprawa dowódców, a potem przemówienie do zwołanych na polanę żołnierzy. Poszłam oczywiście i ja. Przemawiał płk Zieleniewski. Powiedział jak beznadziejna jest sytuacja oraz że na odprawie oficerów zdecydowano złożyć broń i oddać się w ręce Rosjan, z dniem 1 października. To koniec. Nie wiadomo co nas dalej czeka. Żołnierze przez całą noc, nie chcąc oddać broni w ręce wroga, wbrew poleceniom dowództwa, wystrzeliwali całą pozostałą amunicję. Kanonada była głośna. Strzelano z armat, z broni maszynowej, z czego się tylko dało. W tę ostatnią noc jasno było od ognia, petard i wystrzałów. Taka to była ostatnia salwa. Następnego dnia rano, 2 września, zjawili się pierwsi Rosjanie. Szarobure długie płaszcze, nie obrębnione, przewiązane sznurkiem. To taka jest ta zwycięska armia, której żeśmy się poddali? Nasi żołnierze po miesięcznej tułaczce, po ciężkich walkach, prezentowali się wspaniale. Byli starannie ubrani. Porządne mundury, płaszcze. Zachowanie - godne. Całe to nasze wojsko tak świetnie się prezentujące miało się poddać tym oberwańcom? Straszliwie zakpił sobie los z naszych beznadziejnych poczynań. Ruscy zachowywali się spokojnie. Uśmiechali się. Nie pozwalali się tylko rozpraszać na pobliskich terenach leśnych. „Nie lzia". Przyjdzie „kamandir" to powie co macie robić. Żołnierze nasi zwijali tymczasem namioty i ustawiali broń w kopce, tak jak polecił nasz dowódca. Niedługo potem przyjechali „komandiry" jakimś zdezelowanym łazikiem. Poszli na rozmowy ze sztabem. Czekaliśmy - co każą nam robić. Wszystko wyglądało na pozór optymistycznie. Mamy się wszyscy razem udać na punkt 23 zborny, na który oni nas poprowadzą. Tam - każdy kto zechce może wracać do Warszawy czy do innego miasta. Dostaną przepustkę do części zajętej przez Niemców, a nawet bilet kolejowy. Ci co wolą zostać po wschodniej stronie - po prostu rozejdą się do domów. Dotyczyło to tylko żołnierzy. Oficerowie są zobowiązani do przestrzegania ustalonych reguł i ogólnego porządku. Wszyscy ruszyli. Pieszo. Gęsiego. Furmanki i ta-czanki jechały za nami wolno, ale nie można było na nie siadać. Ja szłam razem ze swoimi przy naszych wozach, pilnując roweru, który wydawał mi się największym skarbem. Po obu stronach naszego pojedynczego ciągu piechurów szli Rosjanie w dużych odstępach. Wydawało się, że panuje całkowita swoboda. My tymczasem naradzaliśmy się co robić dalej. Wszak był apel przez radio, aby iść na Rumunię. Kogo słuchać. Była całkowita dezorientacja i każdy robił to co w danej sytuacji uważał za najlepsze. Pojedynczy żołnierze przesuwali się w takie miejsca, gdzie była większa luka pomiędzy Rosjanami i pewna szansa na ucieczkę. Szeregi nasze rzedły. Co jakiś czas ktoś uciekał, chowając się w głąb lasu. Od czasu do czasu Ruscy zawracali kogoś zauważonego niewcześnie. Im dalej szliśmy - tym gęściej sze stawały się te ruskie straże. Nie wiadomo skąd przybywali. Zjawiali się nagle, cicho, jak cienie. Ja trzymałam się swojej grupy, wierząc w rozsądek naszego sierżanta, a także mając nadzieję na te obiecane przepustki. Za wszelką cenę pragnęłam się dostać do domu. Wielu żołnierzy i podchorążych, wiedząc o moim postanowieniu, prosiło mnie 0 przekazanie rodzinie wiadomości, że żyją i że zamierzają udać się na zachód. Oficerowie natomiast uważali za swój punkt honoru iść dalej, tak jak polecił nasz dowódca. Szliśmy tak kilometrami, bez odpoczynku, żywiąc się resztkami zabranymi z obozu. Nasz sierżant dbał o nas wszystkich. Po całym dniu marszu dotarliśmy do małego, całkowicie wyburzonego miasteczka. Był to Frampol. Jak się później dowiedziałam studiując w bibliotece dzieje wojny, to Frampol miał być celem sprawdzianu skuteczności nalotów lotniczych. Miasteczko to nadawało się idealnie do tego celu. Założone regularnie na kwadracie, z ogromnym rynkiem pośrodku 1 wysoką wieżą kościelną, jako idealny punkt obserwacyjny. Dokoła sieć równoległych uliczek o bardzo czytelnym planie. Niemcy wykonali perfekcyjnie swoje zadanie. W miasteczku pozostały już tylko ruiny. Nic się już nawet nie paliło. Ulice puste. Żywego ducha nie było. Jedyna ocalała budowla to ogromny plac, otoczony murkiem z kościołem pośrodku. Kościół absolutnie pusty w środku, całkowicie wyszabrowany. Tam nas 24 zborny, na który oni nas poprowadzą. Tam - każdy kto zechce może wracać do Warszawy czy do innego miasta. Dostaną przepustkę do części zajętej przez Niemców, a nawet bilet kolejowy. Ci co wolą zostać po wschodniej stronie - po prostu rozejdą się do domów. Dotyczyło to tylko żołnierzy. Oficerowie są zobowiązani do przestrzegania ustalonych reguł i ogólnego porządku. Wszyscy ruszyli. Pieszo. Gęsiego. Furmanki i ta-czanki jechały za nami wolno, ale nie można było na nie siadać. Ja szłam razem ze swoimi przy naszych wozach, pilnując roweru, który wydawał mi się największym skarbem. Po obu stronach naszego pojedynczego ciągu piechurów szli Rosjanie w dużych odstępach. Wydawało się, że panuje całkowita swoboda. My tymczasem naradzaliśmy się co robić dalej. Wszak był apel przez radio, aby iść na Rumunię. Kogo słuchać. Była całkowita dezorientacja i każdy robił to co w danej sytuacji uważał za najlepsze. Pojedynczy żołnierze przesuwali się w takie miejsca, gdzie była większa luka pomiędzy Rosjanami i pewna szansa na ucieczkę. Szeregi nasze rzedły. Co jakiś czas ktoś uciekał, chowając się w głąb lasu. Od czasu do czasu Ruscy zawracali kogoś zauważonego niewcześnie. Im dalej szliśmy - tym gęściej sze stawały się te ruskie straże. Nie wiadomo skąd przybywali. Zjawiali się nagle, cicho, jak cienie. Ja trzymałam się swojej grupy, wierząc w rozsądek naszego sierżanta, a także mając nadzieję na te obiecane przepustki. Za wszelką cenę pragnęłam się dostać do domu. Wielu żołnierzy i podchorążych, wiedząc o moim postanowieniu, prosiło mnie 0 przekazanie rodzinie wiadomości, że żyją i że zamierzają udać się na zachód. Oficerowie natomiast uważali za swój punkt honoru iść dalej, tak jak polecił nasz dowódca. Szliśmy tak kilometrami, bez odpoczynku, żywiąc się resztkami zabranymi z obozu. Nasz sierżant dbał o nas wszystkich. Po całym dniu marszu dotarliśmy do małego, całkowicie wyburzonego miasteczka. Był to Frampol. Jak się później dowiedziałam studiując w bibliotece dzieje wojny, to Frampol miał być celem sprawdzianu skuteczności nalotów lotniczych. Miasteczko to nadawało się idealnie do tego celu. Założone regularnie na kwadracie, z ogromnym rynkiem pośrodku 1 wysoką wieżą kościelną, jako idealny punkt obserwacyjny. Dokoła sieć równoległych uliczek o bardzo czytelnym planie. Niemcy wykonali perfekcyjnie swoje zadanie. W miasteczku pozostały już tylko ruiny. Nic się już nawet nie paliło. Ulice puste. Żywego ducha nie było. Jedyna ocalała budowla to ogromny plac, otoczony murkiem z kościołem pośrodku. Kościół absolutnie pusty