15112
Szczegóły |
Tytuł |
15112 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15112 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15112 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15112 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maciej Jesionowski
Przecież magia nie istnieje
I.
Mijało południe. Było duszno i gorąco. Jednak tuż za budynkiem karczmy kury niezmordowanie krążyły grzebiąc w brunatnym pyle. Bez wytchnienia ujadał także mały bury piesek, nie spuszczając z oka krzywych i byle jak skleconych drzwi od wychodka.
Drzwi te właśnie drgnęły, ukazał się w nich wysoki jegomość o zatroskanym, bladym obliczu. Poprawił szeroki pas, szarpnął klamrą, wyprostował się obciągając koszulę. Zatrzasnął kibelek i ruszył przez podwórze.
Z zadumy wyrwał go obrzydliwie miękki i cichutki odgłos. Odgłos wdepnięcia. Krytycznie przyjrzał się zelówce wysokiego, jeździeckiego buta, potem zerknął na psa, który siedział teraz przy pustej beczce i w milczeniu przyglądał się przekrzywiając łebek. Mamrocząc pod nosem klątwy, podszedł do płotu i wytarł o sterczące żerdzie podeszwę. Poprawił skórzaną opaskę podtrzymującą włosy.
Wyszedł na ulicę i od razu skręcił do karczmy. W środku było gwarno i mroczno. Usiadł przy tej samej ławie co niecałe dziesięć minut temu. Chciał dokończyć przerwany przymusowo posiłek. Niestety ktoś dokonał tego podczas jego nieobecności. Rozejrzał się w koło. Żadna parszywa gęba nie zdawała się należeć do winowajcy. I tak przecież nie miał szans na rekompensatę. Zawołał gospodarza i poprosił o coś do jedzenia i picia. Nie było szans na coś konkretnego. Nie tutaj.
Zamyślił się znowu. Ostatnia robota była dość ryzykowna, ale on sobie poradził. Znał się na tym. No, może nie na TYM, ale w końcu wychował się w lasach. W lesie był nieuchwytny, nigdy nie dał się zaskoczyć. Był czujny, zawsze gotowy. Dlatego poszło łatwo. Właściwie robota, jeszcze przed końcem, znudziła mu się strasznie. Myślał, że przemyt to nie byle co. Że trzeba być szalenie ostrożnym, że patrole tylko czyhają na przemytników. Tymczasem prawda była całkiem inna. Żołnierze albo grali w stróżówkach w karty, albo spali, rzadko wyglądali na prostą, zieloną linię wyrąbanego lasu, będącego ziemią niczyją. Za to przy bramie Sosnowic mało kogo obchodziło co też kto wiezie w jukach. Ograniczał się tylko o przybywania o różnych porach, by trafiać na różne zmiany żołdaków. Obrócił tak chyba ze cztery czy pięć razy od Sosnowic do leśnej poręby.
Sosnowice, będące właściwie dużą wioską, leżały bardzo blisko zachodniej granicy Arnarii. Stykała się ona z królestwem Colombano i stamtąd właśnie woził drogocenny ładunek. Płaca może nie była zbyt wysoka, ale stwierdzenie "czysty interes" było jak najbardziej na miejscu. Bo właśnie to spirytus przyszło mu szmuglować. Nie znał się na kupieckim fachu, słyszał coś kiedyś o cłach, o tym że trzeba płacić za przewóz towaru przez granicę. Widocznie ktoś nie chciał płacić. Nie obchodziło go kto i dlaczego.
Dostał swój posiłek, skupił się na ciepłej jeszcze, niezidentyfikowanej sztuce mięsa. Wodził wzrokiem za muchą, która wreszcie usiadła na brzegu glinianej czareczki ociekającej gęstą pianą. Odpędził natrętnego owada, łyknął piwa, otarł usta wierzchem dłoni. Znowu zabrał się do przeżuwania mięsiwa.
Wyszedł na zewnątrz, przeciągnął się tuż za progiem. Humor poprawił mu się nieco, mieszek nareszcie ważył swoje. Jego wesołość nie trwała jednak długo. Złowrogi bulgot w brzuchu przypomniał mu o ponurej rzeczywistości.
Jeszcze raz odwiedził skąpane w słońcu podwórko, przekroczył je roztrącając gdakające ptactwo. Tym razem uważnie obserwował pyliste klepisko. Stanął przed wygódką, zastanowił się chwilkę. Zniknął jednak w środku, po paru minutach wyszedł. Wizyta nieznacznie wpłynęła na poprawę samopoczucia. Skierował swe kroki w stronę stajni.
Minął śpiącego przy wejściu stróża, odnalazł swą szarą klacz. Osiodłał ją i wyprowadził na zewnątrz. Wyjechał na uliczkę, lecz nie skierował się prosto do bramy, pojechał w przeciwnym kierunku. Mimo wszystko musiał odwiedzić znachora, który dałby mu coś na żołądek.
II.
Strzała z chrupnięciem odłupała duży kawałek sosnowej kory i wirując wkręciła się w leśne runo. Las znowu pogrążył się w ciszy przerywanej sporadycznie przez skrytego w gałęziach ptaka. Minęła chwila i w powietrzu zasyczał kolejny grot, tym razem wbijając się z głuchym stuknięciem dokładnie w środek pnia. Dokładnie piędź poniżej zawieszonej na gałęzi drewnianej tarczy.
Taylinel opuściła łuk, zmrużyła oczy.
– Cholera, znowu pudło.
Sięgnęła do przewieszonego ukośnie przez plecy kołczanu. Namacała pierzastą lotkę. Ostatnia strzała. Teraz trafię, muszę trafić, myślała. Wyciągnęła ją i osadziła na cięciwie. Ustawiła się w pozycji, w lekkim rozkroku, przyciągnęła lotkę do policzka. Nie celowała zbyt długo, tak jak ją uczono. Zwolniła strzałę, wsłuchała się w cichy szept piór i w twarde stuknięcie grotu wcinającego się w drewno. Stała tak jeszcze przez chwilę, nie zmieniając pozycji, nie oddychając. Wreszcie wypuściła powoli powietrze, zniżyła łuk. Pokonała dystans dwudziestu paru kroków jaki dzielił ją od celu.
Stanęła przed smukłą sosenką i odgarnęła blond włosy o dość ciemnym odcieniu, które spłynęły jej na czoło i prawe oko, częściowo przesłaniając widok. Teraz widziała w pełni co zaszło i nie wiedziała czy ma kląć czy się śmiać.
W okolicach drzewa leżało co najmniej dziesięć strzał, część była powbijana pod ostrym kątem w mech, niektóre zaczepiły się na niskich krzaczkach rosnących za sosną. Dwie były wbite w pień, kolejna nawet w niski konar. Ale ta ostatnia przerosła wszelkie oczekiwania. Grot utkwił w pniu nad tarczą idealnie przecinając sznurek, na którym zawieszona była tarcza. Sama tarcza tymczasem leżała pod drzewem, na miękkim, leśnym runie. Nie było w niej ani jednej strzały.
Taylinel skrzętnie pozbierała szypy wbite w mech i te zawieszone na krzaku niczym ozdoby na choince. Wyciągnęła także z drzewa te, które nie wbiły się zbyt mocno. Rzuciła kołczan na ziemię i usiadła opierając się o szorstką korę sosny.
– Piękny strzał, nie ma co – odgarnęła kosmyk włosów i założyła go za małe, szpiczaste uszko ozdobione migoczącym kolczykiem. – Żeby z dwudziestu pięciu kroków trafić w cieniutki sznureczek, na którym wisi tarcza! Ha, w końcu jestem elfką.
Ale żeby w samą tarcze trafić, to już, kurcze, nie wyszło, dodała w myśli. Zasępiła się. Myślała, dumała, ale za nic nie mogła sobie przypomnieć czy była już kiedyś w historii elfka, która nie potrafiłaby strzelać z łuku. Strzelać celnie, dodajmy. Elfa z tą przypadłością też jakoś nie potrafiła pomnieć. Cóż, fakt był faktem. Ona, Taylinel, była pierwszą z elfów leśnych, która do łuku miała dwie lewe ręce. Była, co prawda, jeszcze bardzo młoda, ale elfy już w wieku trzynastu lat potrafią bezbłędnie razić cel z trzydziestu kroków. A trzynaście lat to tak, jakby umiały obchodzić się z łukiem od urodzenia. Zawsze uważała gdy ją pouczano, ćwiczyła bez wytchnienia i – niestety – bez skutku. W końcu wszyscy dali sobie spokój. Cóż, ewenement, mówili. Nie pojęła od razu, znaczy nie pojmie tego nigdy. Ona jednak się nie poddawała. Ciągle chodziła w takie miejsca jak to – na słoneczną polankę, na której można się skoncentrować na ćwiczeniu. Rozglądała się za odpowiednim drzewem i wieszała na nim drewnianą tarczę. Prawie nową, z dwunastoma, może trzynastoma śladami użycia.
Westchnęła ciężko. Jak zwykle po nieudanej serii strzałów, opadało ją straszliwe zmęczenie. Traciła wiarę. Może faktycznie nic z tego nie będzie? Może powinnam zająć się czymś innym, myślała. Sprzedam łuk i kupię sobie sztylet. Albo lepiej od razu miecz. Tak! Lśniący, zimny miecz, do którego będę sobie układać rękę. Jeśli tak źle idzie mi z łukiem, to z pewnością przeznaczone mi jest machać żelazem.
III.
Obrócił w palcach drobny, szklany flakonik. Wyjął zatyczkę i upił mały, dystyngowany łyczek przezroczystej cieczy. Wzdrygnął się mimowolnie. Nie mógł przywyknąć do obrzydliwego smaku lekarstwa. Szybko odgryzł duży kęs bułki, przełknął krzywiąc się i kręcąc głową. Schował medykament do wiszącej koło siodła podróżnej torby. Koń wolno dreptał razem z kolumną innych podróżników i kupców. Jechał na targ w Wysoburgu. Z wlokącego się przed nim wozu słychać było odgłosy tłukących się o siebie, źle przymocowanych pakunków. Słychać też było plugawe wyzwiska, którymi obrzucali wozacy chudego pastucha, właśnie przeprowadzającego owce na drugą stronę drogi. Beczące stadko przeszło, pochód znowu ruszył, właściwym jedynie żółwiom tempem. Ale jemu się nigdzie nie śpieszyło. Był piękny, słoneczny dzień.
– Haldaen!
Obejrzał się i uśmiechnął wesoło. Poznał ją natychmiast.
– Tayli! Va fall, me puella?
– Ael entai, Haldaen. Miło cię znowu widzieć – podjechała bliżej, zrównała się z jego szarą klaczą. Obdarzyła go powłóczystym spojrzeniem.
– Nic się nie zmieniłaś.
– Ty też nie – odpowiedziała, a potem roześmiali się wesoło i ucałowali sobie policzki. Patrzył przez jakiś czas w jej głębokie, świecące wręcz błękitem oczy.
– Ej, wy tam! Nie stać na drodze! Nie tarasujcie przejścia! – krzyknął ktoś jadący za nimi. Woźnica charknął głośno i splunął na trakt.
Haldaen odwrócił wzrok, popędził konia. Taylinel też otrząsnęła się z zamyślenia i ruszyła naprzód. Jechali tak chwilkę w milczeniu, podziwiając rosochate wierzby stojące na skarpach porośniętych z wierzchu gęstą, wysoką trawą. Droga zagłębiła się teraz w mały wąwóz. Słońce lało im złoty żar na głowy od czasu do czasu kryjąc się za długimi chmurami lub ginąc za drewnianymi mostkami, przerzuconymi nad jarem. Zbliżali się do Wysoburgu, stolicy Arnarii. Haldaen jako pierwszy zdecydował się przerwać ciszę.
– Jak sądzę jedziesz do Wysoburgu na Wielki Targ?
– Zgadza się – kiwnęła głową. – Jak widzisz ja też zdecydowałam się opuścić nasz las. Chciałam spróbować czegoś nowego.
– I znalazłaś coś dla siebie? – zerknął na przytroczone za siodłem torby. – Widzę, że nie masz ze sobą łuku.
– Tak. Miałam już dość kombinowania z łukami. To nie jest dobre zajęcie dla mnie. Ale faktycznie, coś sobie znalazłam – uśmiechnęła się tajemniczo.
Haldaen miał nadzieję, że powie coś więcej, ale nie podjęła jednak. Nie chciał jej wypytywać, wiedział, że tego nie lubi. Zerknął jeszcze raz w stronę kulbaki ale nie mógł się skupić na niczym poza kształtnym udem elfki, opiętym gładkim, zgniłozielonym materiałem spodni. Kątem oka dostrzegł, że przygląda mu się z drwiącym uśmieszkiem, ponad wszelką wątpliwość wiedząc na co się gapi. Chrząknął cicho, pocierając lewą ręką nos i spojrzał do góry, na kolejny drewniany mostek. Mały chłopiec wychylał się przez balustradkę, w rączce dzierżył gliniany kubeczek. Jego towarzysz chował coś za plecami. Oczka świeciły im niebezpiecznie.
– Hmm, miecza też nie nosisz widzę. Myślałem, że teraz zajęłaś się szermierką.
– Aaa... taki miałam zamiar, ale nie mogłam zdobyć miecza. Najpierw chciałam zwyczajnie gwizdnąć jakiś ze zbrojowni – błysnęła do niego białymi ząbkami – ale niestety przyłapali mnie... Dostałam reprymendę, parę dni aresztu. Ale byłam wściekła! Potem postanowiłam odejść, tak jak ty. Chciałam sobie kupić jakiś miecz, ale okazało się że są bardzo drogie, przynajmniej jak na moje skromne zasoby złota. Ale teraz już nie potrzebuję miecza...
Haldaen już otwierał usta by zadać pytanie, kiedy nagle poczuł jak długa, zimna struga wody wcieka mu za kołnierz i rozlewa się po plecach, klejąc koszulę do łopatek. Wrzasnął przeraźliwie, częściowo z zaskoczenia, częściowo dlatego, że woda była lodowata. Klacz tylko niespokojnie prychnęła, Taylinel tymczasem zanosiła się dźwięcznym, srebrzystym śmiechem. Haldaen obrzucił ją niechętnym spojrzeniem, tak jakby to ona właśnie zlała go wodą. Ryczeli też, niczym bawoły, ludzie jadący za nimi dużym wozem, krytym pożółkłym płótnem. Haldaen już się odwracał w siodle by obsobaczyć bezczelnych wozaków, śmiejących się z cudzego nieszczęścia, gdy nagle kolejna skrząca się w słońcu struga spadła prosto z mostka spod którego właśnie wyjeżdżali. Widział to dokładnie tak jakby wszystko działo się w zwolnionym tempie. Widział jak srebrzyste kropelki, padają na falujące włosy Taylinel, niczym fala gaszą złoty płomień słońca tańczący na jasno brązowych pasemkach. Spostrzegł jak jej głębokie błękitne oczy nabierają kształtu i wielkości spodków, jak z małych usteczek, jeszcze przed chwilą skrzywionych w złośliwym uśmieszku wydobywa się wysoki, świdrujący uszy pisk. Kontemplował z prawdziwą przyjemnością widok ciemniejącej od wilgoci lnianej koszuli, dokładnie przylegającej teraz do ramion i piersi. I czuł jak z samego brzucha wyrywa mu się na zewnątrz niekontrolowany, gromki śmiech.
Wozacy, o ile to było w ogóle możliwe, zanieśli się jeszcze bardziej rykliwym rykiem, teraz brzmiącym jak całe stado bawołów i kto wie czego jeszcze.
Taylinel zmroziła towarzysza podróży iście lodowatym spojrzeniem, a na dnie jej oczu iskrzyło się coś, co mogło być jedynie wściekłą żądzą mordu. Haldaen przestał się śmiać, ale tylko na chwilę. Poczerwieniał silnie na twarzy, w kącikach oczu zebrały mu się łzy, a potem parsknął na cały głos i znowu zaczął się śmiać za nic nie mogąc się opanować. Zmoczona Taylinel z przyklejonymi do czoła włosami i z tym jej morderczym spojrzeniem tworzyła tak silny kontrast, że nie mógł się pohamować.
Dzieciaki na mostku gapiły się na swoje dzieło i także chichotały złowieszczo.
– Wy cholerne gówniarze! Niech ja was tylko dorwę! – Haldaen miał wrażenie, że cała woda zaraz wyparuje, bo elfka dosłownie gotowała się ze złości. – Tydzień na dupskach nie usiedzicie!
Konie niosły ich niewzruszenie w stronę miasta.
– A wy co się śmiejecie?! Zawrzeć gęby! – tym razem dostało się rechoczącym woźnicom. Ci o dziwo zamknęli się natychmiast. W końcu dzieciaki były tam, na mostku, na niedostępnym z tego miejsca nasypie. Tymczasem oni jechali tuż za rozwścieczoną elfką i mieli powody obawiać się o własną skórę.
Taylinel znowu utkwiła wzrok w Haldaenie. W jej oczach nadal czaiła się groźba.
– Na co się gapisz, głupi elfie?! Spójrz lepiej na siebie! Sam nie lepiej wyglądasz! – Taylinel oburącz skręciła włosy, na ziemię pociekła mała stróżka wody. Zaczęła przeczesywać je palcami i układać. Spojrzała na swoją bluzkę i zaczerwieniła się. Szybko chwyciła mokry materiał i odciągnęła od ciała, zaczęła nim szarpać, udając, że suszy. Zerknęła kątem oka na niego. Patrzył przed siebie, na ustach tylko od czasu do czasu zjawiał mu się jakby cień głupawego uśmieszku. A może tylko jej się zdawało?
IV.
Lokal, jak wszystkie takie, pogrążony był w swojskim półmroku. Przestronna izba, o dębowej podłodze z heblowanych desek, zawierała długi bar umieszczony w kącie pomieszczenia, pod ścianą, oddzielający tłoczących się pijaków od pękatych beczek wina i piwa umocowanych we wnęce, od małych szafeczek obstawionych baterią kufli. Salę wypełniały długie ławy i stoły, pod sufitem kołysane przeciągiem, kopciły kaganki wspomagające światło dzienne, skromnie sączące się przez błony w oknach. W przeciwległym końcu sali była mała scena, przeznaczona zapewne dla bardów i minstreli chętnych do odpłatnych popisów przed klientelą.
Spomiędzy szpar w podłodze buchały w górę gejzery kurzu, akompaniujące stąpnięciom otumanionych alkoholem bywalców karczmy. Był tłok. Typowy zresztą dla okresu targowego. Zawsze pełno ludzi i nieludzi zjeżdżało na wysoburski Wielki Targ.
Haldaen przepychał się teraz przez ten tłok, parł w stronę zaklepanego przez nich stołu. Zręcznie balansując tacą trzymaną w prawej i dwoma kuflami piwa trzymanymi w lewej ręce, walczył by jak najmniej bigosu opuściło kołyszące się miski. Szło mu dość dobrze, gdy dotarł na miejsce na głowie wisiało mu tylko kilka nitek kapusty. Postawił miski i kufle na stole, nie bez dumy podsunął zdobycz swej towarzyszce. Elfka przyzwalająco kiwnęła głową, dając do zrozumienia, że miłe są jej jego tytaniczne wysiłki. A zaraz potem chwyciła za łyżkę i szybkimi ruchami zaczęła pochłaniać strawę.
On także zdecydował się na przyśpieszenie tempa. W karczmie panowała raczej gęsta atmosfera. Tylko patrzeć jak ktoś zacznie się prać po pysku, pomyślał żując kawałek kiełbasy o konsystencji rzemienia. Było to tym bardziej prawdopodobne, iż ze stołu obok dobiegły go nagle słowa powszechnie uważane za obelżywe, kierowane pod adresem klientów z dalszej ławy.
– Czego właściwie szukasz na targu, Tayli? – zapytał znad parującej miski.
– Właściwie, to biżuterii. Konkretnie kamieni. – odpowiedziała ocierając z ust piwną pianę.
– Kamieni? – zdziwił się bez przesady. – Mówiłaś, że cię na miecz nie stać, a teraz chcesz kupować kamienie! Rozumiem, że nie masz na myśli, tych co przy miedzy, na polu leżą.
– Nie rób sobie ze mnie żartów – skrzywiła się Taylinel, ale zaraz powiedziała normalnym tonem. – Minęło trochę czasu, a ja zdobyłam trochę gotówki, powinno mi starczyć.
– Hmmm... a jakie to drogocenne kamienie chcesz kupić?
– A, nic, takie tam... szafiry. Właściwie starczy mi jeden.
– Szafiry... – zasmucił się w głupawy sposób. – A po co ci...
– Czy to takie ważne! – przerwała mu. I uśmiechnęła się. – Zobacz.
Elfka sięgnęła pod stół, zorientował się, że odpina coś od paska. Jej bluzka już wyschła i nie zdradzała niczego, co kryło się pod spodem.
– Ej, zasnąłeś? Popatrz – Taylinel podsunęła mu pod nos łokciowej długości pręt połyskujący na niebiesko. Był grubości małego palca, wyglądał solidnie. Jeden z końców zwieńczony był czymś w rodzaju ażurowej kulki, pustej w środku.
– Widzisz? – pochwaliła się Taylinel. – To różdżka. Nazywa się to sceptre. Tam na samym końcu brakuje kamienia, chciałam kupić tutaj jakiś szafir, który by się nadawał.
– Aaa... po co ci takie coś? Dla ozdoby? – zaryzykował Haldaen.
– No co ty? Nie bądź durny! Toż to magiczna różdżka! To znaczy... będzie magiczna, jak tylko zamontuje tam ten kamyczek – oburzyła się słusznie elfka.
– Taylinel, daj spokój. Od tego ćwiczenia na słońcu coś ci się chyba poplątało. Nawet każde dziecko wie, że nie ma czegoś takiego jak magia i czary!
Taylinel popatrzyła na niego z bezbrzeżnym politowaniem. Po chwili przyjęła minę akademickiego wykładowcy.
– Otóż, trzeba ci wiedzieć, że całkiem przypadkiem odkryłam u siebie talent magiczny i dowiedziałam się, że na świecie kiedyś istnieli czarodzieje i czarodziejki, magowie, wiedźmy, szamani i cholera wie co jeszcze i wszyscy oni posługiwali się magią.
Haldaen słuchał z kamienną twarzą, a elfka kontynuowała wykład.
– Później miałam sen... dziwny sen. I chyba domyślam się co się stało. Była jakaś katastrofa. Jakieś tajemnicze zdarzenie... Nie wiem kiedy, ale to było tak: puff! – Taylinel zrobiła gwałtowny ruch rękami, a on zachłysnął się piwem. Nie zwróciła na to szczególnej uwagi, ale pozwoliła mu się wykaszleć i oprzytomnieć.
– I magię trafił szlag... – dokończyła dumnie swe przemówienie. – Było, nie ma. Wszyscy zapomnieli... Ale ja sobie przypomniałam i teraz wiem, że nie dla mnie łuk ani miecz, tylko czary. Ja będę czarodziejką!
Zapadła cisza. Haldaen chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Aż go korciło by zażądać od rzekomej czarodziejki dowodu rozeznania w arkanach magii, ale przypomniał sobie pewną bajkę, którą słyszał kiedyś będąc jeszcze dzieckiem. Nie kończyła się ona zbyt szczęśliwie dla ciekawskiego. Nie sądził by jego towarzyszka zrobiła by mu jakieś świństwo, ale nie chciał ryzykować.
Przy sąsiedniej ławie narastały wrzaski. Jedni pijacy przedstawiali coraz to poważniejsze zarzuty matkom drugich pijaków, atmosfera robiła się gęstsza z minuty na minutę.
– Może pójdziemy na górę? – zaproponował Haldaen.
Taylinel zastygła bez ruchu, z łyżką w połowie drogi do ust. Poczuła to dziwne uczucie na dnie brzucha. Otrząsnęła się szybko i zrobiła bardzo srogą minę.
– Co ty sobie wyobrażasz?! Ty płowowłosy, elfi... – zakrzyknęła mrużąc wściekle oczy, wyraźnie szukając odpowiednich epitetów. Haldaen szybko wpadł jej w słowo.
– Ciiiszej. Nie o to mi chodziło. Tu się robi nieprzyjemnie, tylko patrzeć jak będzie bójka – wystękał pośpiesznie.
– Oh... – Taylinel czuła jak jej policzki nabierają ślicznej karminowej barwy. Ale ja jestem głupia... pomyślała z rezygnacją. Szybko jednak odzyskała pewność siebie, gdy zobaczyła, iż Haldaen jest równie zmieszany. Miała nawet wrażenie, że się trochę rumieni.
– Tak... masz rację. Chodźmy stąd – zgodziła się.
Wstali od stołu i zaczęli się przeciskać przez tłum w stronę baru i wspinających się koło niego schodków na pięterko. Schodki te wzbijały się pod wysoką powałę i przechodziły w ażurowy korytarz, okrążający całą salę dookoła niczym mostek w kształcie litery "c". Wspięli się na schody i poszli owym mostkiem podziwiając z góry widok na karczmę. Wydawało się, że już są, na miejscu, że zaraz znajdą się w wynajętym pokoju, gdy nagle drogę zastąpił im zarośnięty typ o wyjątkowo szkaradnej fizjonomii i posturze byka. Byk odezwał się po byczemu, gapiąc się mętnym wzrokiem na Taylinel.
– He, he... nie miała byś ochoty, hic, zabawić się, panienko? Hic.
Haldaen już chciał coś odpowiedzieć niespodziewanemu, zapijaczonemu gościowi, ale Taylinel ścisnęła go za łokieć, dając sygnał, że to ona będzie mówić.
– Spokojnie, Haldaen. Wiem co robić w takich sytuacjach – szepnęła do niego, a potem zwróciła się do Byka.
– Zejdź mi waść z drogi, raz dwa! Bo jak nie... – zawiesiła złowieszczo głos. – To ten oto mój towarzysz tak ci skopie rzyć, że już się nigdy nie zabawisz, nawet własnoręcznie.
Haldaen wzniósł oczy ku powale.
– Ten... hic, zapyziały chudzielec? – wskazał palcem elfa. – To mi może... hic, ...ja mu zaraz pokażę co on, hic, mi może.
Taylinel cofnęła się o kroczek i zgięła prawą rękę w popularnym i wymownym, międzynarodowym geście. A potem spojrzała wręcz rozkazująco na Haldaena.
– Pokaż mu, Haldaen.
Byk najwidoczniej nie chciał czekać aż elf mu pokaże, bo ryknął wściekle i rzucił się na niego. Haldaen odskoczył w bok, w ostatnim momencie, a rozwścieczony Byk przegalopował obok. Korzystając z okazji, że stoi tyłem, zgodnie z obietnicą młodej elfki, kopnął boleśnie go tam, gdzie plecy tracą swe szlachetne miano. Taylinel ostrożnie przemknęła obok, tak by od szamoczącego się pijaka oddzielał ją jej obrońca. Byk tymczasem zdążył już wykręcić i szykował się do kolejnej szarży. Wodził błędnym wzrokiem, z nisko pochylonym łbem, Haldaen miał wrażenie, że zaraz para buchnie mu z nozdrzy. Byk ruszył z miejsca, a elf przyjął dogodną pozycję przed balustradką. Odskoczył zwinnie znowu nie trafiony, a Byk nie zdążył wyhamować i tuż przed stojącą z założonymi rękami Taylinel przefiknął łbem w dół łamiąc częściowo rzeźbioną poręcz. Spadł ciężkim tyłkiem na zastawiony naczyniami stół, przy którym siedzieli lżeni już od dłuższego czasu pijacy.
Taylinel podeszła do dyszącego Haldaena, kiwnęła z uznaniem głową i pocałowała go w policzek.
– Me ame’nea chaia – uśmiechnęła się.
Jeszcze przed chwilą chciał powiedzieć jej coś nie koniecznie miłego, ale teraz się rozmyślił. Zapomniał o tym od razu.
Na dole tymczasem bombardowanie byczym jegomościem zostało ze strony poszkodowanych potraktowane słusznie jako casus belli i w jednej chwili rozpętała się straszliwa walka na pięści, kopniaki, kufle, a nawet ławy.
Patrzyli jeszcze przez chwilę zza połamanej balustradki, jak karczmarz chowa się za bar, a w powietrzu zaczynają fruwać, niczym wściekłe owady, kufle bryzgające resztkami piwa i białej piany. Widzieli jak tęgi gość mocuje się z ławą i jak pada pod bezbłędnie wymierzonym ciosem pięści, spadającej z góry niczym grom. Zobaczyli jak ktoś wskakuje na stół, ktoś inny spada na ławę przeważając ją i obalając dwóch piorących się po mordach klientów. Przez ramię dostrzegli jeszcze jak ktoś wybiega frontowymi drzwiami wołając straż i jak ktoś wylatuje jednym oknem, by po chwili wrócić drugim z rybią błoną przesłaniającą twarz.
Potem poszli do pokoju, by odpocząć po męczącej podróży.
V.
Haldaen obudził się. Patrzył w sufit. Starał się przypomnieć sobie sen. Uśmiechnął się głupkowato. Miał wrażenie, że ciągle czuje na sobie jej ciepło. Nie, on naprawdę coś czuł. Poderwał głowę i spojrzał na swój brzuch przykryty kocem. Wybałuszył oczy. Leżał na nim mały, szary i pręgowany kotek. Przypomniał sobie jeszcze raz i zrobiło mu się tak jakoś... głupio. Przez chwilkę walczył z chęcią by złapać kota za ten jego futrzany kołnierz i z hukiem zrzucić na ziemię, ale opamiętał się. Zamiast tego pogłaskał go. Właściwie lubił kotki. Rozejrzał się po izbie.
Obok, na krześle, leżało ubranie, pod krzesłem leżały jego rzeczy. Drugie łóżko było puste, zniknęły też ubrania elfki. Przez okno sączyły się blade promyczki. Do pokoju weszła Taylinel trzymając tacę z jedzeniem.
– Bon’tag! Widzę, że już nie śpisz. To dobrze, przyniosłam śniadanie – popatrzyła na kotka zwiniętego w kłębek na kocu. Uśmiechnęła się. – Widzę, że polubiłeś się z tutejszym kotem.
Postawiła tacę na stoliku.
– Wiesz – zaczęła od niechcenia – coś tam do niego mówiłeś przez sen, ale nie mogłam zrozumieć.
Haldaen zaczął się ubierać, a twarz miał niewzruszoną. Taylinel tymczasem podsunęła sobie taboret. Zajęła się zupą mleczną i brązowymi bułkami. Haldaen dosiadł się i też wziął za swoją porcję. Jedli w milczeniu i w akompaniamencie bzyczącej pod sufitem muchy. Kotek, którego zbudził elf wyłażąc z łóżka, siedział teraz i gapił się na nich od czasu do czasu pomiaukując. Kotek był dość młody, więc Haldaen zostawił mu na dnie miski trochę mleka i postawił na podłodze. Kot ochoczo zeskoczył z koca i wsadził łebek do miski, łapczywie chłepcząc mleko.
– Czy mógłbym iść razem z tobą na targowisko? – zaproponował.
– Oczywiście – odrzekła podnosząc miskę do ust i wypijając to co ciężko było nabrać na płaską łyżkę. Otarła wierzchem dłoni usta i brodę.
– Ciekaw jestem... – urwał widząc iż elfka właśnie się przeciąga, rozkosznie wypinając się do przodu. – Hmm... Ciekaw jestem czy uda ci się kupić ten szafir.
– Poszukamy. Myślę, że czas już najwyższy odwiedzić ten targ.
– Aha – powiedział wstając. – Idziemy.
Zeszli na dół. Taylinel, która już tu rano była nie zwracała najmniejszej uwagi na obraz klęski i rozpaczy, który malował się na parterze. Pomocnik zamiatał brudną jeszcze podłogę, stolarz obserwował połamany stół i coś mierzył, dziewki, usługujące zazwyczaj gościom, siedziały teraz w kącie na jednej z ocalałych ław, fikając nogami i wyraźnie się nudząc. Karczmarz tymczasem ze smętną gębą podpartą na jednej ręce, drugą trzymał się szynkwasu, tak jakby miał zamiar za chwilę się przewrócić.
Haldaen rzucił mu dwa dukaty, gestem wzbronił się przed przyjęciem reszty. Nie było jej i tak zbyt wiele, bo grymas na twarzy oberżysty nie zmienił się ani trochę.
Wyszli na zewnątrz. Było dość wcześnie. Nie było jeszcze czuć dużego upału, słońce nie wisiało wysoko na niebie. Poprawił pas obciążony mieczem, zerknął na elfkę. Stała w cieniu wysokiej topoli. Miała ze sobą tą dziwną różdżkę. Do rynku, na którym odbywał się targ, mieli jakieś dziesięć minut drogi.
Szli brukowaną uliczką, wokół nich przewijało się coraz więcej postaci. W Rynsztoku wesoło bulgotały pomyje. Zapowiadał się naprawdę śliczny dzień. Wędrowali naprzód, w milczeniu, podziwiając architekturę Wysoburgu. Miasto znane było z przemyślanej konstrukcji, sprawnej i skutecznej kanalizacji, z mniej dokuczliwej woni, niż w innych dużych miastach. Idąc przed siebie widzieli w dole, biegnącej jak strzelił uliczki, dzielnicę portową z kiwającymi się masztami statków. Widzieli także kolorowe mrowisko wysoburskiego Wielkiego Targu. Ludzie, krasnoludy, niziołki, elfy występujący tu dziś jako sprzedawcy i jako klienci tłoczyli się wszystkimi uliczkami miasta, biegli prosto na rynek. Oni także włączyli się w ten różnobarwny korowód, dali się porwać, płynęli w dół, mijając kamienice o dachach z czerwonej dachówki, gildię sukienniczą z wielkim, kiwającym się, drewnianym szyldem. Podziwiali małe, szpiczaste wieżyczki strażnicy miejskiej. I płynęli.
Dotarli na miejsce i zaraz rzucili się w sam środek. Mijali kolorowe stragany chłonąc chciwie wzrokiem otoczenie, bojąc się by nie przegapić czegoś szczególnego. Przebili się przez ciężki zapach smażonych ryb, uderzył ich smrodek pobliskiej garkuchni. Przeszli koło straganu balwierza, od którego zajeżdżało mydlinami. Posłuchali tęsknej melodii, którą grał minstrel wynajęty jako żywa reklama straganu z instrumentami.
Taylinel wzięła jedną ze ślicznych, rzeźbionych lutni, uśmieszkami zbywając gorączkowe ostrzeżenia właściciela, który bał się bardzo o drogocenny instrument. Elfka przysiadła na stole i zagrała, fragment starej elfiej ballady "Wodd silve’neaia noxia". Skończyła grać, oddała z uśmiechem instrument, czerwonemu ze szczęścia sprzedawcy, nie zaszczyciła choćby spojrzeniem także czerwonego, ale ze złości minstrela. Przebili się przez gęsty wianuszek gapiów i potencjalnych klientów, którzy wyrośli jak spod ziemi, gdy tylko Taylinel zaczęła grać. Jak większość elfów miała wielkie zdolności muzyczne.
Parli dalej przed siebie przebierając w różnorakich towarach. Z kolebiącego się po uliczce wozu prosto w objęcia Haldaena skoczyła dobrze wypasiona gęś. Sprzedali ją już parę kroków dalej, a za utarg kupili sobie watę cukrową. Podjedli trochę, dopóki nie zleciały się chyba wszystkie osy z okolicy.
Haldaen zatrzymał się dłużej przy straganie z osprzętem myśliwskim i nie tylko. Oglądał błyszczące noże i sztylety. Kupił sobie ładny i długi nóż o rzeźbionej gardzie i ostrzu z wytrawionymi liściastymi motywami. Dał za niego dziewięć dukatów, chociaż sprzedawca długo obstawał, że nie odda go za mniej niż dziesięć.
Taylinel dłużej zabawiła przy straganie z ubraniami. Znalazła śliczną kamizelkę ze skóry, obszywanej aksamitnym, granatowym materiałem, cudownie opalizującym w słońcu. Uzupełniana była zielonym płótnem i haftowana srebrną nicią. Skrzyły się w niej cekiny, a rękawy ozdobione były frędzelkami. Zapłaciła grubiutkiemu niziołkowi dokładnie tyle ile zażądał, urzeczona pięknem stroju.
Od razu zrobili użytek ze swoich zakupów. Haldaen obierał swoim nowym nożem gwizdnięte z któregoś owocowo-warzywnego straganu jabłko. Taylinel narzuciła na ramiona aksamitną kamizelkę, odrzuciła w tył włosy demonstrując wszystkim duże, połyskujące w słońcu kolczyki w kształcie kryształowych łezek.
Rynek zdawał się nie mieć końca. Teraz byli gdzieś wewnątrz, wszędzie widać było czerwone, żółte, zielone, niebieskie i białe płótna kryjące stragany tonące w morzu głów. W tym odmęcie jedynym kierunkiem, latarnią, była bielejąca świeżym tynkiem, wysoka wieża gildii jubilerów. Tam właśnie zmierzali.
Wypadli prawie, niczym rozbitkowie rzuceni z fal na brzeg. Wypadli na mały skwerek, obstawiony ławkami, z wielką fontanną przedstawiającą rybę do połowy zanurzoną w wodzie, z pyskiem pionowo zwróconym do góry, plującą wysoko błękitną strugą. Tu było luźniej. Nie wolno tu było ustawiać straganów, więc nie kręcił się tu tak duży tłum. Oczywiście wszystkie ławki były zajęte. Po drugiej stronie placyku, zza chmury rozpylonej przez rybę wody, wyłaniała się smukła wieża gildii. Ruszyli do przodu, minęli fontannę, w której wesoło chlapały się dzieci. Przeszli pod łukiem bramy, weszli do małego, kwitnącego ogródka. Drzwi były otwarte, w dzień targowy w gildii działał oficjalny sklep na parterze.
Weszli do środka z ulgą witając chłodny cień sieni, minęli pilnującego strażnika z symbolem gildii na hełmie. Szli dalej a korytarz zmieniał się. Nie wiadomo kiedy pod ich nogi wpłynął złoto karmazynowy dywan, ściany z pustych murów przemieniły się w obite szlachetnym drewnem powierzchnie. Z sufitu zwisały kandelabry, dające miłe, ciepłe światło. Podziwiali obrazy olejne przewijające się po lewej i prawej stronie korytarza.
Dotarli wreszcie do końca, trafili do przestronnego pomieszczenia, zastawionego szklanymi gablotami, w których, na wyłożonych ciemno niebieskim suknem półkach, leżały klejnoty i biżuteria z etykietkami objaśniającymi detale. Stali tak chwilę, a słońce wpadające przez szyby tańczyło tysiącami refleksów na gładkich, opiłowanych powierzchniach kamyczków, pierścionków, szkiełek. Białe plamki tańczyły po ścianach, przemykały po podłodze, łaskotały twarze i próbowały zajrzeć do oczu. Olśniewały ich. Stali tak, na środku pomieszczenia, nie mogąc zrobić nic poza bezwiednym wdychaniem i wydychaniem powietrza. Nie zauważyli, że od dłuższego czasu przygląda im się z zainteresowaniem starszy człowiek, o czarnych włosach przetkanych pasemkami siwizny. Nie widzieli jak poprawia okulary i pytająco podnosi brwi.
Z osłupienia wyrwało ich dopiero jego nerwowe pochrząkiwanie.
– Czy mogę czymś państwu służyć? – spytał się przechylając przez szklaną gablotę i opierając o nią wąskie, pomarszczone dłonie.
– Mmmy... khe, hm – odchrząknęła Taylinel próbując zmusić język do artykułowania mowy. – My szukamy szafirów. Potrzebny nam jest szafir.
Sprzedawca kiwnął głową, nie zadawał więcej pytań, bezbłędnie dedukując, iż dwoje potencjalnych klientów nie wie do końca, co ich interesuje. Podszedł do jednej z gablot i wskazał ręką. Zbliżyli się by popatrzeć z bliska.
– Rozumiem, że potrzebujecie państwo nie oprawionego, oszlifowanego kamienia?
– Tak – odpowiedziała Taylinel przebiegając wzrokiem po rzędach błękitnych kamieni. Po dłuższej chwili widząc, że dziewczyna nie kwapi się do udzielania wyjaśnień, sprzedawca postanowił przejąć inicjatywę.
– W wyborze może pomóc w znaczący sposób znajomość zadania, jakie kamień ma spełniać.
– A tak – ożywiła się Taylinel i sięgnęła po swoją różdżkę. Pokazała ją sprzedawcy. – Chciałabym szafir odpowiedni do obsadzenia w tym pręcie. O, tu na końcu.
Sprzedawca nie kryjąc zdumienia kucnął, otworzył gablotkę i zaczął szukać. Po chwili wstał pokazując śliczny, błękitny kamień, o graniastym kształcie, ładnie spiłowany w rozetkę na każdym z dwóch końców.
– O taki jest w sam raz! – ucieszyła się Taylinel. – Ile taki kosztuje, obsadziłabym go sama.
Haldaen zerknął na połyskujący kamyk, długi na jakieś cztery centymetry i o podobnej zapewne średnicy. Nie miał pojęcia ile coś takiego może kosztować.
– To będzie dokładnie osiemdziesiąt i sześć dukatów arnaryjskich – rozwiał jego wątpliwości sprzedawca. Haldaen wydał mimowolny, cichy jęk, co nie uszło uwadze jubilera, ale ten nie dał po sobie tego poznać, gdyż miał twarz równie kamienną jak wyroby gildii. Elf kątem oka zzezował na Taylinel, która właśnie otwierała swój trzosik i wysypywała na rękę złote monety. Doliczyła się sześćdziesięciu dwóch. Zerknęła na Haldaena.
– Potrzebuję jeszcze dwudziestu czterech – powiedziała rzeczowo.
Haldaen jeszcze nie odzyskał mowy po tym jak jubiler wyśpiewał niebotyczną sumkę. W jeszcze większe osłupienie wprowadziła go jego własna ręka, która podążyła w stronę mieszka, rozsupłała go i wyciągnęła owe dwadzieścia cztery dukaty, a potem przesypała je do ręki Taylinel. Jedyne co mógł zrobić to przywołać na twarz iście kretyński uśmieszek. Taylinel tymczasem kiwnęła głową i podziękowała mu. A potem przesypała cały złoty stosik w łapska sprzedawcy. Haldaen miał wrażenie, że się zaraz rozpłacze.
– W porządku – powiedział z uśmiechem jubiler sprawdzając ilość monet najwidoczniej ważąc je w dłoni. Odetchnął ukradkiem, rad iż tajemnicze elfy nie okazały się skrytobójczymi łowcami drogocennych kamieni. Wręczył z emfazą okazały klejnot elfce, mając wrażenie, że jej oczy wpatrzone w szafir, stały się jeszcze bardziej niebieskie i głębokie.
Gdy tylko wyszli wyjął z kieszeni białą chustkę i otarł spocone czoło. Nie przypadli mu do gustu nowi klienci.
Dopiero na zewnątrz Haldaen odzyskał mowę.
– Cholera! Nie mogę uwierzyć że go kupiłaś! – gorączkował się. – Nie mogę uwierzyć... nie mogę uwierzyć, że jeszcze dołożyłem ci na to pieniądze!
Elfka zrobiła wyjątkowo nieładną minę.
– Nie kazałam ci byś mi dawał pieniądze! Ja tylko poprosiłam!
Haldaen już chciał się kłócić dalej, gdy nagle zrozumiał, że wszystkiemu jest właściwie sam winien.
– Nie o to chodzi... – rzekł pojednawczym tonem. – Chciałem ci pomóc. Jeśli faktycznie ten kamyk ci się przyda, to wszystko w porządku.
– Przecież ci tłumaczyłam, – uspokoiła się także – że jest mi potrzebny do magicznej różdżki.
– Ale nie ma czegoś takiego jak magia! A... – zająknął się. – A z resztą nieważne. Jeśli ty w to wierzysz to w porządku.
– Ja w to naprawdę wierzę – przytaknęła. – Bo to na jest najprawdziwsza prawda. Fakt. Pokażę ci... ale nie tu, nie na środku rynku.
Elf, skinął głową, że przyjmuje do wiadomości. Stali razem na skwerku, koło fontanny. Wyciągnęła do niego rękę z uśmiechem.
I razem zanurkowali w tłum.
VI.
Pokój migotał na przemian białym i złotym światłem. Przy stole siedziała Taylinel. Przed nią stały dwie świece, między nimi leżała jej różdżka i szafir. Po drugiej stronie stołu siedział Haldaen i starał się dzielić uwagę pomiędzy ułożonymi na stole akcesoriami, a piękną twarzą elfki wyglądającą fascynująco w złotawym, migoczącym świetle.
– Haldaen – powiedziała krótko, tonem nauczyciela sprawdzającego obecność. – Haldaen. Jesteś tutaj? Przestań się na mnie gapić takim wzrokiem. Rozpraszasz mnie.
Haldaen pomrugał oczami i spojrzał na nią, tym razem trzeźwo.
– Wróciłeś. Dobrze. Teraz zmontuję do kupy moją różdżkę. Patrz uważnie i poznaj jedno z zastosowań magii, w którą nie chcesz wierzyć.
Elf utkwił wzrok w różdżce i kamieniu. Taylinel wzięła ją w lewą rękę, a w prawą szafir. Zaczęła coś szeptać pod nosem, a Haldaen zaczął nerwowo drapać się w łydkę. Po chwili przestał to robić. Zamiast tego rozdziawił szeroko gębę i oczy.
Widział jak koniec różdżki robi się czerwony, a potem biały. Widział jak ażurowa kulka pęka i rozszerza się niczym paszcza. Patrzył jak elfka osadza szafir na końcu różdżki, jak metalowa siateczka kulki opina się z sykiem na kamieniu. Później był trzask, a cała różdżka straciła w jednej chwili kolor, zrobiła się mętna niczym gotujące się mleko. A potem z sykiem ostygła i znowu była metalowym prętem, o niebieskim odcieniu, ale wzbogaconym teraz o śliczny szafir na końcu. Taylinel położyła sceptre na stole, tuż przed jego nosem. W powietrzu unosił się szczególny, nieuchwytny zapach.
– I co? – zapytała jakby od niechcenia.
Haldaen bardzo chętnie powiedział by co, ale niestety nie wiedział. Z największym wysiłkiem natomiast, udało mu się zamknąć szczękę. Nie bez pomocy ręki, na której oparł się ciężko.
– Ha! Zatkało cię! – Taylinel stwierdziła z dumą fakt. Nie mogąc się doczekać żadnej reakcji, zaczęła się niepokoić. – Haldaen? Nic ci nie jest? Możesz mówić? Haldaen! – potrząsnęła nim energicznie.
– Mogę... mogę. Mogę! – odezwał się za trzecim razem dostatecznie głośno.
Zatroskany wyraz twarzy elfki natychmiast został zastąpiony, przez drwiący uśmieszek.
– I jak niedowiarku? Teraz wierzysz?
– Co... co się właściwie stało? – wyjąkał Haldaen
– Jak to? – zdziwiła się bardzo Taylinel. – Po prostu: zlutowałam magicznie mój nowy sceptre. Ot co.
– No tak, ale... – nie rezygnował elf. – ...ale jak?
Taylinel powstrzymała się od dalszych wyjaśnień. Haldaen był w oczywisty sposób otumaniony tym, co przed chwilą zobaczył. Wstała od stołu.
– Lepiej się połóż, Haldaen. Jutro o tym pogadamy.
– Nie! Już mi lepiej. Powiedz, wytłumacz. Jak to zrobiłaś? – przytrzymał ją za rękę. Usiadła znowu. Wzięła do ręki swój nowy sceptre. Machnęła nim w powietrzu rozsiewając drobne iskierki. Uśmiechnęła się czarownie. Odwzajemnił ten uśmiech mimo woli i osłupienia. Skinęła różdżką na płomień jednej ze świeczek i zgasiła go prawie nie dotykając. Stróżka sinego dymu zakopciła dookoła knotu i rozciągnęła się w górę. Elf odprowadził ją wzrokiem.
– A teraz patrz – powiedziała i pstryknęła w palce znowu coś mówiąc pod nosem. Świeczka zapaliła się jasnym, wesołym płomyczkiem. Haldaen obiecał sobie, że nie będzie się już niczemu nigdy dziwić.
– Co do zapalania świeczki to jest na to proste zaklęcie, które najlepiej akcentować pstryknięciem. Nauczę cię. Wtedy najprościej zrozumieć, jak to działa. Elf kiwnął głową na znak, że i on tak uważa.
– A teraz słuchaj. Zaklęcie brzmi: "Ignie ess dises". Pamiętaj koniecznie, by akcentować pierwszą sylabę.
– Zaraz... to przecież po naszemu... – zmarszczył się Haldaen
– Cisza! – skarciła go Taylinel. – Nie myśl. Inni zrobili to za ciebie. Fakt, to jest elfie zaklęcie, ale nie tłumacz go. Po prostu zapamiętaj. Zaklęcie i pstryknięcie w palce. O to chodzi.
Taylinel zdmuchnęła obie świeczki. Zapanowała ciemność, rozpraszana niechętnie przez księżycowe światło wpadające do izdebki na poddaszu.
– W porządku. Ja zapalę jedną, a ty potem drugą – ustaliła Taylinel i wypowiedziała swoje zaklęcie pstrykając w palce. Świeca faktycznie zapłonęła oświetlając jej twarz, która nabrała prawdziwie czarodziejskiego wyrazu.
– Twoja kolej.
– Ahem, Ignie ess dises! – wypowiedział Haldaen i pstryknął w palce. Nic się nie stało. – Hmm, coś było nie tak?
– Spróbuj jeszcze raz – zaleciła elfka.
Haldaen spróbował i znowu nic z tego nie wyszło.
– Bardziej skoncentruj się na tym, co chcesz zrobić. Powiedz sobie: chcę zapalić świeczkę. A potem wypowiedz zaklęcie akcentując pierwszą sylabę i na koniec pstryknij w palce. A jak ci nie wychodzi pstryknięcie, to klaśnij w dłonie.
– Tu istnieje dowolność? – zdziwił się elf.
– Tak, tak tutaj akurat istnieje. No a teraz spróbuj znowu – ponagliła go.
Spróbował, tym razem z klaśnięciem w dłonie. I po raz kolejny nic się nie stało. Nic, całkowicie i absolutnie nic. Pierwsza świeczka paliła się tak jak się paliła do tej pory, a druga tak jak się nie paliła tak niewzruszenie pozostawała nie zapalona. Był pewien, że wszystko robi dobrze. Powtarzał jeszcze ze trzy razy.
– Zaraza. Czegoś ci brakuje – doszła do wniosku Taylinel smutno kiwając głową. Haldaen już chciał jej powiedzieć, że nawet jeśli te czary istnieją, to on jest do nich antytalent i będzie dupa blada. Ale Taylinel nie dała sobie przerwać. – Słuchaj Haldaen. Można nie znać się na hodowli wieprzków. Można mieć spaczone to i tamto i na przykład nie móc niczego trafić z łuku. Ale powiadam ci, co jak co, ale magii każdy może się nauczyć. Każdy ma w sobie chociaż cząstkę magii. I ona wystarcza. Brakuje ci pewności siebie? Spokojnie, jesteśmy tu sami. Nikomu nie powiem, że ci nie wychodzi. Brakuje ci wiary? To już gorzej. Ale przypomnij sobie. Ja to przed chwilą zrobiłam i mi jakoś wyszło. Tobie też wyjdzie. Brakuje ci motywacji, ha? No to ja dam ci motywację... – zrobiła efektowną pauzę. Haldaen patrzył się na nią przygryzając dolną wargę. Uśmiechnęła się do niego, błyskając białymi, równymi ząbkami. – Zapal tą świeczkę tak jak ci mówię, a do przespania dzisiejszej nocy starczy nam jedno łóżko.
Urwała i patrzyła się na niego niepewnie, nie dając jednak tego po sobie poznać. Nie była pewna co tym razem znaczy jego zbaraniała mina. Ale domyślała się, że efekt jest taki, jakiego oczekiwała. Wstała od stołu i rzuciła mu przez ramię wymowne spojrzenie. Usiadła na łóżku, opierając się plecami o ścianę.
Haldaen słyszalnie przełknął ślinę. I wziął się do gorączkowego rzucania zaklęć.
Taylinel, nawet nie wiedziała, kiedy zasnęła. Nie mogła widzieć jak elf co pewien czas nerwowo zerka w jej kierunku, później w okno, oceniając która godzina i wreszcie na zgaszoną świeczkę. Nie widziała, jak mierzy zastygły w wosku knot, wzrokiem straszliwego bazyliszka. Nie mogła słyszeć, jak z początku dzielnie wypowiada magiczną formułę, jak potem zaczyna prawie złorzeczyć niewzruszonej świeczce, jak na koniec lży ją od najgorszych. Jak potem mało nie płacze, błagalnie składając ręce i zaklinając świeczkę by się wreszcie zapaliła. Nie mogła odczytać, jego ognistej niczym płomień myśli, by po prostu odpalić jedną świeczkę od drugiej.
Obudziło ją delikatne, ale stanowcze pociągnięcie za rękę. Otworzyła lewe oko, a potem prawe. Było jeszcze ciemno. Poprawiła włosy i pytająco spojrzała na Haldaena wyglądającego na bardzo, ale to bardzo umęczonego. Ale i szczęśliwego zarazem.
– Udało się powiedział – drżącym głosem. Zapatrzony był w nią jak w obraz. Taylinel niezauważalnym ruchem zerknęła mu przez ramię. I mało się nie roześmiała. Na szczęście udało jej się zachować powagę.
– Pokaż mi – powiedziała wstając.
Haldaen też wstał, odwrócił się i poczuł jak nogi zamieniają mu się w miękką watę. Wypuścił powietrze razem z mimowolnym jękiem.
Na stole paliła się tylko jedna świeczka. Na plecach poczuł muśnięcie wiatru.
– Tayli... – wysapał. – Mi się naprawdę przed chwilą udało. To... to ten przeciąg. Podły... bezlitosny... przeciąg...
Taylinel spojrzała na niego z miną wyrażającą politowanie.
Haldaen, poczuł jak coś chwyta go za gardło i żołądek, jak ściska je do granic wytrzymałości. Czuł się tak jakby miał zawisnąć na szubienicy, a ktoś wykopnął mu właśnie pieniek spod stóp. To było tak jakby ktoś wbił mu siekierę w tył głowy. Miał uczucie, jakby wygódka w której siedzi, zapadła się z chrzęstem do szamba ziejącego pod spodem. Zdawało mu się, że jest na własnej egzekucji, a małodobry obiecuje gorliwie ściąć go na co najmniej sześć razy. Czuł... Czuł że się zaraz rozpłacze.
Taylinel musiała to dostrzec, gdyż szybko przytuliła się do niego.
– Nic nie mów. Wierzę ci – szepnęła mu na ucho.
Haldaen, kołowatym wzrokiem zaczepił się na zgaszonej świecy. I po raz ostatni wypowiedział zaklęcie, na koniec klepiąc w zgrabny tyłeczek Tayli.
A świeczka zapaliła się jasnym, wesołym płomieniem.
– Kochanie... – wyjęczał.
– Me ame’nea chaia.
Miał ochotę się roześmiać, ale nie zdążył, bo stłumiła ten śmiech kładąc swoje usta na jego ustach.
A potem padli na łóżko.
VII.
Słońce wesoło świeciło, ptaszki ćwierkały, po niebie pędziły pierzaste chmurki. Trakt na Wysoburg był pusty. Jechali obok siebie, strzemię w strzemię, patrząc w horyzont.
– Wiesz co, Haldaen? – odezwała się Taylinel.
– Tak?
– Nabrałam cię trochę z tymi czarami – przyznała się z uśmiechem.
– Nabrałaś? Przecież w końcu udało mi się zapalić...
Drogę przebiegła im becząca głośno owca. W