15079

Szczegóły
Tytuł 15079
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15079 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15079 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15079 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MARGIT SANDEMO MAŁŻEŃSTWO NA NIBY Z norweskiego przełożyła IZABELA KREPSZTUL - ZAŁUSKA POL - NORDICA Otwock 1998 ROZDZIAŁ I Są tacy, którzy uważają, że wszystko, co im się przytrafia, jest z góry ustalone i nie do uniknięcia, że całe ich życie jest zależne od przeznaczenia. Zdaje się, że nazywa się ich fatalistami. A ja uważam, że byłoby ciekawsze, gdyby udało im się odwrócić los za pomocą własnego silnego przekonania. Moje życie jest tego niezbitym dowodem. Musi tak być, bo inaczej oznaczałoby to, że tajemnicze coś zwane przeznaczeniem musiało być nieźle wstawione w momencie ustalania mojego losu. Nikt, komu nie brakuje szóstej klepki, a nawet piątej czy czwartej, nie wymyśliłby czegoś tak strasznie zagmatwanego. Nie, nie wierzę w żadne przeznaczenie. To, co przeżywamy, zależy od przypadku i szczęścia. Za wszystko, czego dokonamy, za wszystkie błędy możemy winić, w mniejszym lub większym stopniu, tylko samych siebie. Uznawanie przeznaczenia, Boga czy jakichś złych mocy za sprawców naszych nieszczęść jest niczym innym jak samooszukiwaniem się. Ale może lepiej będzie, jeśli posłużę się przykładami z mojego szalonego dzieciństwa. Tak naprawdę jestem przeciwniczką chwalenia się własnymi błędami. Owszem, przyznaję się do nich, płynie z nich przecież jakaś nauczka, ale nie lubię demonstracyjnego bicia się w piersi. Fakty mówią same za siebie, nie trzeba im mojej pomocy. Teraz jednak muszę wspomnieć parę epizodów z przeszłości, bo bez tego nie da się zrozumieć niecodziennych kolei mych dalszych losów. Moja niezwykła kariera rozpoczęła się wcześnie. Kiedy byłam dzieckiem, wszystkie matki zabraniały swoim małym aniołkom bawić się ze mną, chociaż same aniołki bezgranicznie mnie podziwiały. Jako trzylatka podpaliłam stóg siana i jak zaczarowana stałam wpatrzona we wspaniały ogień. Jako pięciolatka powybijałam wszystkie okna w szkole. Gdy miałam lat osiem, zebrałam naręcze „świerszczyków” ojca i rozdzieliłam je, zadowolona, pomiędzy przestraszonych sąsiadów, pokazawszy je uprzednio okolicznym dzieciom. Byłam świetną nauczycielką także na innych polach: uczyłam, jak wkładać dwa palce do ust i przeraźliwie gwizdać, nie mówiąc już o paleniu, przeklinaniu i innych rzeczach, których się robić nie powinno. Rodzice rozpaczali, lecz ich autorytet sromotnie przegrywał w konfrontacji z moim. Nikt przecież nie umiał pluć dalej niż ja! Chodziłam ubrana jak chłopak, w za dużych, spranych ciuchach. Śledziłam starszych, aby później móc szantażem wyciągać od nich papierosy i czekoladę. Gdy robili gorsze rzeczy, zdobywałam nawet i pieniądze! Gdy skończyłam czternaście lat, zdarzyło się jednak coś, co wkrótce miało odmienić moje życie. Postanowiłam, że wyjdę za mąż za Arnego M?llera. Że nie okaże się to łatwe, rozumiałam już wtedy. Arne dopiero co się do nas przeprowadził. Był wysoki, jasnowłosy i niemal całkiem dorosły, a na dodatek podobny jak dwie krople wody do mojego ówczesnego idola filmowego. Skakał do wody z dziesięciometrowej wieży, miał prawo jazdy i zdobył więcej nagród w zawodach sportowych niż wszyscy inni moi znajomi razem wzięci. Po raz pierwszy spotkałam kogoś, komu nie mogłam dorównać! To sprawiło, że poczułam się dziwnie: po kobiecemu słaba, jednocześnie pałałam chęcią usadzenia go, pokonania w którejś z jego dziedzin. Myślę, że najpierw spodobał mi się jego spokojny i jakby nonszalancki sposób chodzenia, który musiałam zacząć naśladować. Rezultat lepiej pominąć milczeniem... Nie powinnam była zapominać, że mimo wszystko istnieje pewna różnica pomiędzy dziewczynami a chłopakami. Nie mnie jednej podobał się Arne M?ller. Umawiał się po kolei z najładniejszymi dziewczynami w mieście. Szli do kina lub na tańce. Spędzał z każdą z nich jeden, dwa, góra trzy wieczory, ale nie miał jeszcze żadnej na stałe. Rokowało to dobrze dla mnie! Walczyłam zaciekle, aby mnie zauważył: wrzeszczałam do niego z czubka najwyższego drzewa, włóczyłam się koło jego domu, a gdy to nie wystarczyło, wzięłam się za szminkę i temu podobne... Nigdy później nie bywałam tak koszmarnie umalowana jak wtedy, nigdy też nie posyłałam równie magnetycznych, przyciągających spojrzeń... Wszystko na próżno, nic nie skutkowało! Wreszcie odrzuciłam wszelkie zasady i niemal zażądałam, by zaprosił mnie do kina. Do końca życia nie zapomnę przepełnionego pogardą spojrzenia, jakie mi posłał. - Ciebie? - spytał szyderczo. - Enfant terrible tego miasta? Nie rozumiałam wprawdzie, co to znaczy, ale wyraz jego twarzy dał mi pewne o tym pojęcie. Potwierdziło się, gdy wróciłam do domu i sprawdziłam w słowniku. „Dokuczliwy łobuziak” pasowało najlepiej. Albo może zacytuję słownik: okropne dziecko, osoba szokująca otoczenie swoim sposobem wyrażania się lub zachowania. Ale tego dowiedziałam się później. W czasie rozmowy z Arnem moja wiedza opierała się jedynie na wyrazie jego twarzy. No i na komentarzach. A te były wystarczająco nieprzyjemne. - Nawet jeszcze nie obcinasz sobie sama paznokci - ciągnął bezlitośnie. - I ja mam pokazywać się z tobą publicznie? Nie, wolę umówić się z robakami spod tego kamienia. Wyłożył kawę na ławę, prawda? Mimo to właśnie wtedy podjęłam decyzję. - Ha! - wykrzyknęłam, wzmacniając efekt dramatycznym gestem. - Poczekaj tylko, aż będę sławna na cały świat! Przypełzniesz wtedy na kolanach i będziesz błagał o moją rękę! To miało go usadzić. W rzeczy samej, odwrócił się i zrezygnowany odszedł niespiesznie, kręcąc głową. A ja...? Oczywiście, przepełniał mnie dotkliwy ból, ale jednocześnie poczułam się silna i zdecydowana. Miałam przecież cel. Nie spocznę, dopóki nie zostanę piękną, powabną, sławną... żoną Arnego. Po pewnym czasie wyjechał z miasta i zdarzało się niekiedy, że o nim zapominałam. Ale nigdy całkowicie. W chwilach samotności snułam marzenia o Arnem. Żądzę zemsty dawno już zastąpiła melancholijna tęsknota. Właściwie nigdy nie poznałam dobrze obiektu moich westchnień i dlatego mogłam wyposażyć go w te wszystkie cechy, które chciałam widzieć u swego mężczyzny. Którymi z nich odznaczał się naprawdę, nie wiedziałam. Było to zresztą nieważne - w marzeniach był moim ideałem! Trochę oporniej szła mi praca nad sobą. Jako osiemnastolatka miałam na swoim koncie niezliczone próby ucieczek z domu. Ciało pedagogiczne mojej szkoły musiało odetchnąć z ulgą, gdy wreszcie zakończyłam naukę. Ponieważ niewiele mnie już łączyło z rodzinnym miastem, z czystym sumieniem mogłam się spakować i wyruszyć w wielki świat... Co w praktyce oznaczało miasto, w którym mieszkał Arne. Związałam się wkrótce z bandą długowłosych osobników siadujących na podłodze, grywających smutne kawałki na gitarze i rozmawiających o Życiu (proszę zwrócić uwagę na wielką literę!). Używali skomplikowanych słów i wyrażeń typu: „czwarty wymiar”, „uzasadnienie bytu” czy „ból egzystencji”. To konieczne, gdy się chce zgłębić jakiś problem. Przynajmniej tak wierzyliśmy. W takich oto okolicznościach po raz pierwszy spotkałam Scotta Hollingera. Nie miałam pojęcia, kim był, skąd się wziął ani dokąd potem zamierzał pójść. Jedno zrozumiałam od razu: z całą pewnością nie należał do tej zebranej w piwnicy grupy ludzi w dżinsach. Wydawał się zbyt inteligentny jak na to środowisko. Może też zbyt przystojny? Nawet ja, która czułam słabość do blondynów w typie Arnego, musiałam to przyznać. Scott Hollinger miał ciemne, falujące włosy, szare oczy o przenikliwym spojrzeniu i wrażliwe usta? Wyglądał na jakieś dwadzieścia pięć lat. Aż biła od niego pewność siebie, stanowczość i doświadczenie. Był dojrzałym człowiekiem, niebezpiecznym jako wróg i... pamiętam, że przez chwilę zastanawiałam się, jaki by był jako przyjaciel. Tak się złożyło, że zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Moje pierwsze wrażenie potwierdziło się zaskakująco dokładnie. Okazał się niesamowicie inteligentny. Ja, która uwielbiałam popisywać się swoim wysokim ilorazem - tak, byłam wtedy aż tak dziecinna - nagle poczułam się jak niedouczone zero. Zażenowana, podkuliłam nogi w zniszczonych butach i śmiejąc się przepraszająco, starałam się zatrzeć złe wrażenie. Niezbyt mi się to udało, a rozmowa potoczyła się w takim tempie i zeszła na takie tory, że zupełnie jej nie kontrolowałam. Mimo że czułam się przy Scotcie skrępowana, jakoś musiał mnie zauważyć, bo odprowadził mnie do domu. Podczas tego nocnego spaceru powiedział mi, że mógłby dostać wspaniałą pracę za granicą, gdyby tylko był żonaty. A nie był. I nie znał żadnej dziewczyny, z którą mógłby się tak nagle ożenić. Zresztą w ogóle nie chciał się żenić. Scott uznał temat za zakończony, ja jednak uważałam inaczej. - Jeżeli chcesz, ożeń się ze mną - rzuciłam lekkim tonem. - Od razu po ślubie możesz o mnie zapomnieć. Wiesz, nocuję kątem u różnych znajomych. Jako mężatka mogłabym wynająć mieszkanie, bo gospodarze nie lubią wolnych ptaków. Scott Hollinger stanął jak wryty. - To mogłoby się udać - zaczął z wahaniem. - Nic do siebie nie czujemy. Żadne z nas nie chce wiązać się małżeństwem, lecz tylko potrzebuje aktu ślubu... - Przygryzł dolną wargę. - Nie, nie mogę ci czegoś takiego zrobić - powiedział powoli. - Ależ to tylko przygoda - zaprotestowałam. - Uwielbiam przygody! Kontrakt spisaliśmy na ławce w parku. Ślub postanowiliśmy wziąć jak najszybciej. O żadnym pożyciu małżeńskim rzecz jasna nie było mowy. Scott zadzwonił w środku nocy do swego przyjaciela, adwokata, który obiecał zająć się stroną praktyczną tego przedsięwzięcia. Gdy już to będzie możliwe, przeprowadzi dyskretny rozwód. Całą winę weźmie na siebie Scott i... nie zobaczymy się więcej. - Może chcesz coś za to? - spytał. - Jakieś pieniądze? Niemal zasztyletowałam go spojrzeniem. - Pieniądze - prychnęłam wzgardliwie. - Nie obrażaj mnie. Szukam tylko mieszkania, nic więcej mnie nie interesuje. Czy wyglądam na łowcę posagów? Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, a jego uśmiech trudno byłoby opisać. - Nie - rzucił, a ja, nie wiedzieć czemu, poczułam się zawiedziona, jakby mnie jakoś obraził. - A poza tym - dodałam - szukasz przecież pracy, więc pewnie sam nie masz pieniędzy na zbyciu. Scott Hollinger jakby się zakrztusił i tylko coś mruknął pod nosem. Wszystko zostało załatwione dokładnie według planu, a przede wszystkim - bez rozgłosu. Żadnego z nas nie interesowało kontynuowanie znajomości. Spotykaliśmy się, gdy to było niezbędne do dopełnienia jakichś formalności. Pamiętam, jak obojętna i chłodna czułam się w dniu, który, jak mówią, jest najważniejszy w życiu kobiety. Oczywiście, zmieniłam mój zwykły strój na jakiś elegancki kostium. O dziwo, znalazłam takowy w mojej mało urozmaiconej garderobie. Widać mama wysłała mi go razem z innymi rzeczami po wyjeździe z domu. Scott ujął mnie przepisowo pod ramię, gdy weszliśmy do sali, w której w sposób właściwy odpowiedzieliśmy na zadane pytania i podpisaliśmy właściwe dokumenty. Jako świadkowie wystąpiła para urzędników. I już było po wszystkim! Nawet nie zawracaliśmy sobie głowy tradycyjnym pocałunkiem. Po wyjściu z ratusza zatrzymaliśmy się z wahaniem. Żadne z nas nie wiedziało, co dalej robić. Podszedł wtedy do Scotta mężczyzna wyglądający na szofera i poprosił o rozmowę. Przeprosili mnie i odeszli na bok. Zostałam na miejscu, czując się ciut niezręcznie. Zwróciłam jednak uwagę na młodego człowieka na motocyklu, który wydawał się być niezwykle zainteresowany Scottem i jego rozmówcą. Udawał, że poprawia coś przy pojeździe, jednak uwagę koncentrował na obu mężczyznach. Był niewysoki, ciemnowłosy i miał wysuniętą dolną szczękę. Gdy zauważył, że na niego patrzę, odwrócił się szybko. Scott powrócił wyraźnie czymś zmartwiony. - Muszę już iść, Synn?ve - powiedział. - Pewnie się nie spotkamy, więc chciałbym się pożegnać i podziękować. Dostaniesz dokumenty rozwodowe od mojego przyjaciela, jak tylko stanie się to możliwe. Jeśli mi się uda, zadzwonię do ciebie wieczorem. Może powinniśmy to jakoś uczcić, ale z drugiej strony... po co pogłębiać tę znajomość? Zgodziłam się z nim, choć dopiero wtedy zauważyłam, jak przystojnego i interesującego męża miałam przez te dwie minuty. Wkrótce oddalił się razem z szoferem. Gdy wsiedli do samochodu i ruszyli, motocykl pojechał za nimi. Zostałam tam, tak świeżo poślubiona, jak tylko możliwe, i... wcale nie czułam się zamężna. Bukiet ślubny cisnęłam do pierwszego napotkanego kosza. Epizod ze Scottem bardzo szybko wyrzuciłam z pamięci, bowiem kilka miesięcy później zaszło w moim życiu coś bardzo ważnego. Pewnego wieczoru śpiewałam ballady w jednym z lepszych lokali. Włosy, ufarbowane na heban, opadały mi aż na oczy. Ubrana na czarno, grałam na ogromnej gitarze. Po występie wycofałam się do garderoby i starałam się opanować nerwy. Zapukano wtedy do mnie z wiadomością, że chciałby się ze mną widzieć jakiś mężczyzna. Kontrakt, pomyślałam natychmiast, podniecona. Zostałam odkryta! Wreszcie będę mogła zdobyć Arnego! Bo chyba już wspominałam, że nie udało mi się o nim zapomnieć. Był miłością mojego życia, a ja musiałam zostać naprawdę kimś, aby mieć nadzieję, że on spojrzy w moim kierunku. Ale to nie był żaden kontrakt... O, nie, to było coś znacznie lepszego! Do garderoby wkroczył Arne M?ller we własnej osobie. Aby ukryć rumieniec wypełzający na policzki, pochyliłam się, udając, że stroję gitarę. Wreszcie podniosłam głowę i spytałam: - Pan chciał ze mną rozmawiać? Roześmiał się. A ja mogłam tylko błagać serce, aby nadal biło. Był tysiąc razy bardziej pociągający, niż go zapamiętałam. - Synn?ve Berge - powiedział z uśmiechem. - Któż mógłby przypuszczać! Ta mała łobuziara! Tylko dlaczego ukrywasz takie ładne oczy pod czarną grzywą? Ładne oczy? Tego jeszcze nigdy nie słyszałam! Owszem, ktoś utrzymywał, że błyszczały ciekawością życia... a ktoś inny mówił nawet, że są jak natchnione. Ale żeby ładne? Zerknęłam szybko w lustro na ścianie. Nie mogłam uwierzyć, że sam Arne M?ller mógłby uważać, że moje oczy są ładne. - Przepraszam, ale... Przerwał mi: - Nie mów tylko, że mnie nie poznajesz - zaśmiał się. - Tak usilnie podrywany nie byłem ani wcześniej, ani potem. Przecież miałem pełzać na kolanach z błaganiem, żebyś za mnie wyszła, nie pamiętasz? A widzę, że rzeczywiście pracujesz nad osiągnięciem sukcesu i sławy. Poza tym znalazłem dla ciebie pracę. - Tak? - Mogłabyś być syreną przybrzeżną! Z tym głosem jak sygnał przeciwmgielny... Tego już za wiele, pomyślałam. - A, już wiem, kim jesteś - zaczęłam słodko. - Arne... Arne... nazwiska nie pamiętam. Wybacz, że cię od razu nie poznałam, ale... cóż, przytyłeś trochę i włosy ci się przerzedziły... To nie była prawda, ale z zadowoleniem zauważyłam, że uśmiech zamarł mu na ustach. Przejechał szybko dłonią po włosach. Jednocześnie poczułam silniej niż kiedykolwiek, że naprawdę go kocham. Z zachwytem graniczącym z bólem patrzyłam na niego, wysokiego i przystojnego, z tymi jego piwnymi oczami i jasnymi włosami - kombinacją wręcz nie do odparcia - i uśmiechem, od którego topniało mi serce. Jednak to nadal on miał przewagę. Chciałam zranić go naprawdę głęboko za te moje wszystkie samotne, przepełnione tęsknotą wieczory, za te wszystkie marzenia, którymi się nie przejmował... Ach, żeby tak się teraz we mnie zakochał... Mogłabym mu dać kosza! Ale pewnie nigdy bym tego nie zrobiła, pomyślałam pokornie. - Czym się teraz zajmujesz? - spytałam obojętnie. - Teraz? Właśnie stoję tu i patrzę na ciebie... - Niezbyt inteligentna odpowiedź - prychnęłam. Raczej mu się to nie spodobało. - Mam własną firmę - wyjaśnił z lekką irytacją. - Ale, ale, Synn?ve... Zainteresowałaś mnie. Patrzyłem na ciebie, gdy śpiewałaś. Jak na twoje możliwości ubierasz się paskudnie... Pozwól, że zajmę się tobą i zrobię z ciebie damę! Zerknęłam na niego podejrzliwie. - Czyżbyś cierpiał na kompleks Pigmaliona? - spytałam. - Czuję się całkiem dobrze w moich paskudnych ciuchach, wiesz? Nie robiło to na nim żadnego wrażenia. Wcale mnie nie słuchał. Odgarnął moje włosy i przyglądał mi się z głową przechyloną na bok. Ze złością stwierdziłam, że podoba mi się jego dotyk. - Synn?ve - powiedział powoli - pozwól, że cię zaproszę jutro na obiad. Będziemy mogli porozmawiać. Spowodował tylko mój wybuch. Krzyczałam, że może dać sobie spokój, bo i tak się nie podporządkuję jego ograniczonemu mieszczańskiemu smakowi! Ale oczywiście poszłam na ten obiad. Z początku sprzeciwiałam się wszystkiemu, co mówił Arne, protestowałam zarówno przeciw jego propozycjom, jak i rozkazom. Miał jednak takie szczególne, lekko pogardliwe spojrzenie, które mnie dobijało. A może to jego wyjątkowa oszczędność w prawieniu komplementów złamała mój opór? Umierałam z chęci usłyszenia jakiegoś słowa uznania, więc kiedy wreszcie po dniach wypełnionych sarkastycznymi uwagami powiedział: „dobrze, Synn?ve!” albo „nieźle w tym wyglądasz”... Tak, poczułam, że mogłabym za niego umrzeć. Wysłał mnie do fryzjera, gdzie obcięto moje długie włosy i przywrócono ich naturalny odcień. Zmusił mnie do pożegnania się z dżinsami. Dawał mi rady dotyczące wszystkiego: od sposobu ubierania się do zachowania. No i, przynajmniej od strony zewnętrznej, udało mu się zrobić ze mnie damę. W pewnym stopniu miał rację - to wspaniale być podziwianą i szanowaną, nie mówiąc już o tym, że ktoś się wreszcie mną zaopiekował. Tego jeszcze nigdy nie doświadczyłam. Byłam upojona okazywanym mi zainteresowaniem, chętna jak szczeniak do wprawiania go w dobry nastrój. Arne był silny - trzeba przyznać, że na pewno psychicznie. Nie wiem, czy o jego muskułach dałoby się powiedzieć to samo... Spytałam raz, dlaczego on, tak pociągający mężczyzna, nie ma dziewczyny. Odpowiedział, że zerwał zaręczyny tuż przed spotkaniem mnie. - Teraz jestem z tego zadowolony - dorzucił. Po raz pierwszy dał do zrozumienia, że jego stosunek do mnie ma charakter inny niż ojcowski. Pamiętam, że ze wzruszenia długo nie mogłam wydusić słowa. W miarę upływu czasu zaczęłam się orientować, że Arne to nie byle kto. W zdumiewającym tempie zbudował własną firmę zaraz po tym, jak z rekordową szybkością wspiął się w górę w innej. Wiele podróżował i nigdy nie musiał jadać w barach mlecznych ani liczyć się z groszem. Powoli zmieniał również moje poglądy i myśli. Krąg jego znajomych, ludzi bogatych i z towarzystwa, stawał się moim, jakkolwiek dziwne mogłoby się to wydawać. Nazywał mnie swoim brzydkim kaczątkiem, dając do zrozumienia, że kiedyś zmienię się w łabędzia. Zainteresowanie, jakie mi okazywał, stawało się coraz głębsze. Jednak mimo to zaskoczył mnie, gdy pewnego dnia spojrzał na mnie z czułością, niemal nieśmiało, i powiedział, ujmując moją twarz w swoje dłonie: - Nie jesteś sławna na cały świat, Synn?ve, ale poddaję się. Wygrałaś. Padam na kolana i błagam, abyś za mnie wyszła. Jakimś cudem udało mi się wydobyć niepewne „tak”. Tak oto w zarysie przedstawia się moja przeszłość. Teraz zacznie się właściwa akcja. I uważam, że albo w tym momencie wyżej wspomniane przeznaczenie wypiło o kilka kieliszków za dużo, gdy rysowało dalszą drogę mego życia, albo też wszystko, co mnie spotkało, było dziełem splotu bardzo nieprawdopodobnych przypadków. ROZDZIAŁ II Wracaliśmy z obiadu rodzinnego. Arne został przedstawiony moim najbliższym, których akurat dzisiaj było zdumiewająco dużo. Zatrzymał samochód na czerwonym świetle i zaśmiał się z ulgą. - Myślę, że spodobałem im się, Synn?ve - powiedział z zadowoleniem. - Spodobałeś się? Byli zachwyceni! Mówiłam przecież, że wszystko pójdzie jak z płatka i że nie masz powodu się przejmować. Wszystkim tak ulżyło, że rodzinne „enfant terrible” wreszcie się ustatkuje, że zaakceptowaliby każdego! Uśmiech Arnego nieco zbladł i dlatego dodałam pospiesznie: - No i sam pomyśl, jak bardzo musieli się ucieszyć, gdy zobaczyli ciebie. Dojrzały, solidny, robiący karierę, no i jakże przystojny... - Dzięki, dzięki, już wystarczy - zaśmiał się, lecz zarówno głos, jak i mina zdradzały, że docenił komplementy. Ruszyliśmy z miejsca. - Słuchaj - rzucił - ten dywan, który wybrałaś... Najlepiej będzie, jeśli go wymienisz. Ma tak intensywne kolory, że psuje całość. - Ale... - zaczęłam, lecz zaraz umilkłam, wiedząc, że to na nic się nie zda. A tak mi się podobał! Kupiłam go za własne pieniądze jako niespodziankę dla Arnego. Zebrałam resztki odwagi i powiedziałam mu o tym. - Oczywiście, kochanie - uśmiechnął się przyjaźnie. - Sam dywan jest świetny, doceniłem twój prezent. On po prostu nie pasuje do tego mieszkania. Wybierzesz nowy sama, zgodnie z twoim smakiem, tylko nieco bardziej dyskretny. Może bardziej w tonie niebieskozielonym, będzie wtedy pasował do kanapy. - Dobrze, Arne - odrzekłam potulnie. Z pewnością znał się lepiej ode mnie na gustownych zestawieniach kolorystycznych. Znał się przecież na wszystkim, można było mu zaufać. Dojechaliśmy już do miasta. Zamierzaliśmy udać się na plebanię i dać na zapowiedzi. Później miałam zobaczyć wreszcie to mieszkanie, które załatwił Arne. Wiedziałam tylko, że znajduje się w świetnie położonych blokach na przedmieściach miasta, że są tam zsypy i place zabaw, że ma mały balkon i wszystkie wygody. Nie wiem, skąd wzięło się we mnie nagle poczucie, że zostałam skrępowana kaftanem bezpieczeństwa. Może z powodu tego dywanu, jedynej rzeczy, którą sama wybrałam, a którą Arne polecił mi wymienić na bardziej dyskretną w kolorach? A może to była reakcja na obiad u moich rodziców, na spojrzenia wysyłane mi przez Arnego, gdy, jak za dawnych czasów, zrzuciłam pantofle i zwinęłam się w rogu kanapy? Na plebanii musieliśmy zaczekać, gdyż urzędnik zniknął w sąsiednim pokoju. Siedzieliśmy z Arnem na twardej ławce, trzymając się za ręce. Oczy płonęły mi napięciem i oczekiwaniem. Czułam się jak dama w błękitnym letnim kostiumie kupionym mi przez Arnego na tę właśnie okazję. Urzędnik wyszedł do nas z grubą księgą w dłoniach. Miał zakłopotany wyraz twarzy. - Czy pani jest tą Synn?ve Berge, która jest tutaj wymieniona? - pokazał palcem miejsce w księdze. Przeczytałam. - Tak, oczywiście, to ja - odpowiedziałam. - W takim razie nie rozumiem... Jak może pani dawać w ogóle na zapowiedzi? Przecież jest pani mężatką! - Co takiego? - wyjąkał Arne, zaskoczony. Czułam, jak spływa na mnie lodowaty chłód... a zarazem płonie mi głowa. - Nie, nie jestem - wyrzekłam powoli. - To jakaś pomyłka. - Ale tutaj jest wyraźnie napisane, że wzięła pani ślub dwudziestego trzeciego kwietnia dwa lata temu... ze Scottem Hollingerem. Czyż nie tak? - No tak... - przyznałam zmieszana - tak było, ale ślub został wkrótce unieważniony. Urzędnik przerzucił kilka stron. - Nic tu o tym nie wspomniano - stwierdził. - Czy może pani pokazać dowód unieważnienia małżeństwa? - Nie... teraz nie mam, ale mogę się o niego postarać. - Tak, tak będzie najlepiej. Potem może pani tutaj wrócić. Nie pamiętam, w jaki sposób udało mi się dotrzeć do drzwi. Arne długo nic nie mówił. Dopiero na schodach odzyskał głos. - Nie chciałem tam zaczynać dyskusji - oświadczył. - Ale szczerze, Synn?ve, co to wszystko ma znaczyć? Dlaczego zataiłaś, że jesteś mężatką?! Wyczuwałam, że jest bardzo zdenerwowany. - O, to nic takiego - odrzekłam swoim dawnym, lekkim tonem. - To nic nie znaczyło ani dla mnie, ani dla niego, więc nie widziałam powodów, aby ci o tym wspominać. Poza tym, zapomniałam o całej sprawie. - Nie chciałaś o tym wspominać? - powtórzył Arne gorzko. - Chodź, pójdziemy na chwilę do parku, bo jeszcze ludzie pomyślą, że robimy sceny. No, mów wszystko! - Ale ja już powiedziałam wszystko! - broniłam się. - To naprawdę nic nie znaczyło. Prawie go nie znałam. Spotkaliśmy się zupełnie przypadkiem. Okazało się, że tylko jako człowiek żonaty miał szansę dostać dobrą pracę, a ja musiałam być zamężna, aby móc wynająć to mieszkanie, którego tak nie lubisz. No i zawarliśmy małżeństwo na niby! Zostało rozwiązane wkrótce potem, tak się umówiliśmy. Arne wyglądał, jakby miał za chwilę wybuchnąć, ale, jak zwykle, trzymał się w ryzach. Odznaczał się naprawdę niezwykłym opanowaniem. - Nie powiedziałaś mi o tym - wydusił z wyrzutem. - Wiedziałaś przecież, jak bardzo chciałem mieć nieskalaną żonę, zasługującą na białą suknię ślubną. A tu nagle okazuje się, że jest ktoś, kto już pewnie wszystko zepsuł... - Czekaj - przerwałam mu oburzona. - Jak możesz coś takiego mówić?! Przecież dałam ci słowo, że będziesz dla mnie pierwszy. Czy to nie wystarczy? Zacisnął mocno usta; od razu wyglądał na dwadzieścia lat starszego. - I chcesz, żebym nadal w to wierzył? Zostałaś przecież jego żoną! Wreszcie wybuchnęłam: - Pożegnaliśmy się ze Scottem przed ratuszem! Od tamtej pory nie widziałam nawet czubka jego nosa! Jego przyjaciel, adwokat, zaraz zaczął załatwiać rozwód. Arne odetchnął głęboko. - Mówiłaś, że masz papiery rozwodowe. Najlepiej będzie, jeżeli je szybko tu dostarczysz. Czułam, że jest dotknięty do żywego. Zdawałam sobie sprawę, że nie będzie walczył, jeśli tylko coś z mojej szalonej przeszłości stanie na drodze naszego małżeństwa. Arne nie tolerował lekkomyślności. - Nigdy nie dostałam żadnego dokumentu - wyjaśniłam drżącym głosem - ale wiem, jak nazywa się jego adwokat. Właśnie do niego chciałam pójść, na pewno da mi ten akt rozwodu. Arne westchnął. - Synn?ve - powiedział - to szczyt niefrasobliwości! Jak można być tak nierozsądnym? Zapomnieć, że się brało ślub? No i w taki sposób, bez sensu ani uczucia. Co to w ogóle był za typek? - Taki jakiś... łowca przygód. - No tak, tego się można było po tobie spodziewać - skomentował zgryźliwie. - Odprowadzę cię teraz do tego adwokata, żebyś jeszcze nie pogorszyła sprawy. - Dobrze, Arne - szepnęłam pokornie. ROZDZIAŁ III Pierwszy cios otrzymaliśmy zaraz po wkroczeniu do kancelarii adwokata. Sekretarka, młoda, piękna jak modelka kobieta o purpurowych włosach poinformowała nas mianowicie, że spotkanie z adwokatem Trygve Torem nie jest możliwe, jako że znajduje się on obecnie w Anglii. - Czy ma pani pełnomocnictwo w przypadku spraw naglących? - Zależy, czego dotyczą - brzmiała pełna rezerwy odpowiedź. - Czy może pani sprawdzić, czy adwokat Tor pomagał w przeprowadzeniu rozwodu pomiędzy Scottem Hollingerem i Synn?ve Berge w kwietniu lub maju dwa lata temu? Chłodne spojrzenie jej zielonych oczu stało się lodowate. - Obowiązuje nas tajemnica zawodowa - rzuciła krótko. Arne poczerwieniał. - Proszę wybaczyć, nieco się pospieszyłem - powiedział. - To jest Synn?ve Berge. Pozostało mi tylko wyjaśnić do końca tę nieszczęsną sprawę. Sekretarka popatrzyła na nas z niedowierzaniem. - To zastanawiające, że pytają państwo właśnie o Scotta Hollingera. Adwokat Tor wspominał przed wyjazdem, że już dawno nie miał od niego wiadomości... - Tak? - przerwałam jej. - Od jak dawna? - Tego nie wiem - odparła piękność - ale pamiętam dobrze, jak to było z tym rozwodem... - Jak? - spytaliśmy chciwie. - Scott Hollinger nigdy czegoś takiego nie załatwiał. Wiem, ponieważ adwokat Tor żartował często właśnie na ten temat... że Scott nadal jest uwięziony w tej klatce, ponieważ nigdy nie wystąpił o rozwód. Patrzyłam na nią przez długą chwilę. - Znaczy to, że wciąż jestem mężatką? - wykrztusiłam w końcu. - Tak, na to wygląda. - Wnoszę więc o rozwód tu i teraz! Zaśmiała się tylko. - Nie mogę pani w tym pomóc - rzuciła. - Do tego potrzebny jest jednak adwokat... oraz Scott Hollinger. - Czyż pani nie rozumie? - wykrzyknęłam zdesperowana. - Za miesiąc mam wyjść za mąż za... Para oczu wpatrywała się we mnie chłodno. - Przepraszam - powiedziałam cicho. - Czy jest możliwe uzyskanie adresu Scotta Hollingera? Oraz informacji o miejscu pobytu adwokata Tora w Anglii? - Adwokat Tor miał jechać do Amesbury - wyjaśniła sekretarka, nie czyniąc mnie o wiele mądrzejszą. - To niedaleko Salisbury. Mieszkać miał w zajeździe „Niedźwiedź”, ale wspominał też o przeniesieniu się do „Odpoczynku Wędrowca”, który leży nieco poza miastem. A jeśli chodzi o Scotta Hollingera... Mam tu jego adres, ale obawiam się, że jest już nieaktualny. Arne zagwizdał, gdy usłyszał nazwę ulicy. - Wcale nieźle! Kim właściwie jest ten Scott Hollinger? Sekretarka szybko wróciła do dawnego, chłodnego i zniechęcającego tonu. - Scott Hollinger jest właścicielem koncernu „Kira”, który ma oddziały w wielu krajach Europy, między innymi w Norwegii. Siedziba zarządu znajduje się w Anglii. - Czyżby Scott był Anglikiem? - przerwałam. - Właściwie zdziwiło mnie trochę jego nazwisko, ale mówił tak dobrze po norwesku, że... Znów to chłodne spojrzenie. Na pewno uważała, że dla przyzwoitości powinnam była wiedzieć nieco więcej o człowieku, za którego wyszłam. - Poniekąd tak - przyznała. - Jego matka była Angielką. To po jej ojcu odziedziczył koncern. Ale nie miał bynajmniej ochoty siedzieć na dyrektorskim fotelu. Przekazał wszystko bratu i zaczął szukać innej pracy. - Wie pani, gdzie? - wpadłam jej w słowo. - Nie, ale mogę sprawdzić. Hollinger był przecież nie tylko przyjacielem adwokata Tora, ale także klientem. Przerzuciła kilka dokumentów i zakomunikowała, że Scott otrzymał pracę w dużej firmie budowlanej w Ameryce Południowej. Aż stęknęłam. Ameryka Południowa... - Może się pani czegoś dowie bezpośrednio u nich - dodała i położyła karteczkę z adresem. To nie było daleko. Obudziła się we mnie słaba nadzieja. Nagle odezwał się Arne: - Musiał więc chyba być bogaty? - spytał, a ja niemal nie poznałam jego głosu. Brzmiał tak... jakby pełen respektu... Sekretarka uśmiechnęła się. - Jeden z najbogatszych ludzi w Anglii - odrzekła. - Multimilioner! - O Boże... - wyjąkałam. Arne nic nie powiedział, jakby odjęło mu mowę. Ale nagle chwycił mnie za ramię. - Dziękujemy pani bardzo za pomoc. Chodź, Synn?ve - wychrypiał. Na ulicy pomaszerował do samochodu długimi krokami, nie czekając na mnie. - To się mogło przytrafić tylko jednemu jedynemu człowiekowi na całym świecie: tobie - niemal wysyczał w moim kierunku. - Żeby wyjść za multimilionera, nie wiedząc o tym! Mogłaś mieć już masę pieniędzy, gdybyś tylko chciała... - Ale nie chciałam - ucięłam. - Nic mi nie jest winien, a na pieniądzach mi nie zależy. - Ech - zirytował się Arne. - A teraz - powiedziałam, kiedy usiedliśmy w samochodzie - zaczynamy szukać Scotta Hollingera. Ponieważ wspomniana przez sekretarkę duża firma budowlana miała swoje biura całkiem niedaleko, zaczęliśmy właśnie tam. Arne pomógł mi przy wysiadaniu z samochodu. Łatwo dało się zauważyć, że był w bardzo złym humorze. - Przez to musimy odłożyć ślub - rzucił zirytowany. - Czy wiesz, co to oznacza? Wszyscy goście, których zaprosiliśmy, zamówiony lokal, mieszkanie... Uważałam, że mógł jeszcze wspomnieć, iż będzie musiał o wiele dłużej czekać na mnie, ale i tak rozumiałam dobrze, że czuł się oszukany. - Strasznie mi przykro - wyszeptałam tak pokornie, jak tylko mogłam. - Gdybym wiedziała, że spowoduję tyle zamieszania, nigdy bym nie zawierała tego nieszczęsnego małżeństwa. - Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej - rzucił Arne kwaśno. - Teraz powinnaś jak najszybciej odnaleźć tego gangstera, bo jak inaczej nazwać takiego typa, i natychmiast wziąć rozwód. No, a tutaj musisz poradzić sobie sama. Czekam w samochodzie. Gdy dostrzegł, że jestem niemal zdruzgotana, nieco dawnej czułości na powrót zjawiło się w jego spojrzeniu. - Ty mały łobuzie - powiedział niemal pieszczotliwie. - I tak nie można ci się oprzeć. Czuję, że mógłbym ci wybaczyć chyba wszystko. Czy muszę dodawać, że świat naokoło mnie znów nabrał barw? W każdym razie gdy Arne był niedaleko... Niestety, obowiązek wzywał. Onieśmielona, popatrzyłam na stalowo - szklany, błyszczący budynek i od razu nasunęło mi się porównanie z jakimś straszliwym potworem. A ja miałam tam pójść i upomnieć się o zaginionego człowieka... Przepraszam, o mojego zaginionego męża. Szef działu personalnego był zdezorientowany. - Dwa lata temu? Scott Hollinger... Proszę chwileczkę zaczekać, sprawdzę, choć wiem, że obecnie nie mamy nikogo w firmie o tym nazwisku ani tu, ani w Ameryce Południowej. Czekałam długo, aż wreszcie usłyszałam „tak”. - Tak, rzeczywiście - powiedział urzędnik - mamy tu coś. Scott Hollinger ubiegał się u nas o pracę kilka lat temu, zgadza się. Dostał tę pracę, gdy już się ożenił. Zatrudniamy tylko żonatych, rozumie pani, oni mają większe poczucie odpowiedzialności niż kawalerowie. Nasza praca nie należy bynajmniej do bezpiecznych. Ale wygląda na to, że ów Hollinger wycofał podanie, o, tu jest notatka. Dwudziestego trzeciego kwietnia zadzwonił do nas z informacją, że jednak niestety nie może przyjąć posady, gdyż coś mu stoi na przeszkodzie. Nic bliższego nie powiedział. Zerknął na mnie. - Niestety, bardziej nie mogę pani pomóc - rzekł przepraszająco. Westchnęłam. Kolejna szansa została przekreślona. Wszystko jakby się sprzysięgło przeciwko mnie. Zebrałam się w sobie. Był jeszcze adres Scotta. Może tam coś się wyjaśni? Miałam nadzieję, że nie będę musiała go szukać przez Czerwony Krzyż... Nie chcieliśmy jechać na miejsce, postanowiliśmy tylko zadzwonić. Po wstępnych wyjaśnieniach słuchawkę przejęła jakaś starsza pani. - Scott Hollinger? Tak, pamiętam go - zabrzmiał miły głos - ale gdzie jest teraz, tego nie wiem. - Nie pozostawił żadnego adresu? - Nie, wszystko odbyło się bardzo szybko. Pewnego dnia wyszedł i już nie wrócił. Kilka dni później zjawił się jakiś mężczyzna i zabrał jego rzeczy. Przycisnęłam słuchawkę mocniej do ucha. - Kiedy dokładnie zniknął? - O, dawno. Ale, ale... powinnam to mieć gdzieś zapisane... przecież prowadzę książki meldunkowe... chwileczkę... Usłyszałam oddalające się kroki. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko stać i przestępować z nogi na nogę. Wreszcie kroki zbliżyły się. - Halo? Tak, mam to. Wyszedł dwudziestego trzeciego kwietnia dwa lata temu bez słowa wyjaśnienia. Mogłam się tego domyślić... Dzień naszego ślubu! Ten nieszczęsny dzień, o którym tak starałam się zapomnieć! Tak, to była kara za lekkomyślność. A teraz mogę stracić Arnego! O, nie, tylko nie to! Bez niego stałabym się zupełnie bezradna. Jeśli jest się zakochanym przez osiem czy dziesięć lat najwcześniejszej młodości i nagle obiekt zakochania wpada w ręce, niemal podany na tacy, to myśl o jego utracie jest nie do zniesienia! Oczywiście, Arne jest surowy, lubi krytykować, ale właśnie takiego mężczyzny potrzebuję. A czasem potrafi być tak czuły i delikatny, że mnie wzrusza do łez. Nikt mnie dotychczas nie traktował z takim ciepłem i zainteresowaniem. Synn?ve Berge była na pewno fajna, dobrze się z nią gadało i żartowało, ale nikt się w niej nie zakochiwał. Do tego wybierano inne dziewczyny, a nie taką upartą dziką kotkę. Nie, nie dałabym sobie rady bez Arnego... Niechętnie wróciłam do samochodu. - No? - mruknął Arne pytająco. Pokręciłam głową. - Znów pudło. Dokąd teraz? Pojechaliśmy do siedziby norweskiego oddziału koncernu „Kira”. - Może ze mną wejdziesz? - poprosiłam. - Wolę nie - odpowiedział Arne, znów odęty. - Sama musisz sobie poradzić w tej aferze ze Scottem Hollingerem. Scott Hollinger! Jakże już nienawidziłam tego nazwiska! Wydawało mi się, że jest jakimś... węgorzem, który wciąż wymyka mi się z rąk! Arne zatrzymał samochód. - Niedaleko jest przyjemna restauracja. Zaczekam tam i zamówię dla nas obiad No, idź już. I postaraj się wrócić tym razem z jakąś dobrą wiadomością! Miałam zaszczyt rozmawiać z samym szefem. Dyrektor Nilsen miał zimne spojrzenie i duży brzuch. - Scott Hollinger? Nie, nie jest dyrektorem generalnym koncernu, nigdy zresztą nim nie był. Po śmierci dziadka przekazał wszystko swojemu przyrodniemu bratu. Jedna rzecz mnie zastanowiła: Dlaczego mówił o nim tak nieprzyjaznym tonem? Nie lubił go? - Widocznie źle zrozumiałam - powiedziałam. - Chciałabym wiedzieć, gdzie mogę go teraz znaleźć. To dla mnie bardzo ważne. Dyrektor Nilsen wzruszył ramionami. Odezwał się w końcu, nadal z rezerwą w głosie: - Nie chciał „zgnić w biurze”, jak to sam określał, więc ubiegał się o pracę w Ameryce Południowej, chyba w jakiejś firmie budowlanej. - Kiedy? - Kilka lat temu. - Nie miał pan od niego od tego czasu wiadomości? - Nie! I nie było to zresztą potrzebne. Znów mnie zaskoczył. Czułam, że pod jego pozornym opanowaniem wprost kipi wściekłość. Ale dlaczego? Co się za tym kryło? - W takim razie nie będę dłużej zabierać panu czasu - powiedziałam, wstając. - Jeszcze tylko jedno pytanie: kiedy dokładnie wyjechał do Ameryki? - Tego nie wiem. Pamiętam tylko, kiedy zakończył tutaj pracę. Jego dziadek zmarł dwa lata temu, w lutym. Był bardzo stary, ale pod wieloma względami wspaniały. Już na następnym zebraniu zarządu zaproponowano, aby ktoś inny niż Scott Hollinger objął stanowisko szefa. Wymieniano kilka nazwisk... W tym także twoje, pomyślałam, wnioskując z jego spojrzenia. - ...jednak matka Scotta ostro się temu sprzeciwiła - kontynuował. - Dla niej istniał tylko jeden przywódca: Scott. Jej wniosek został zresztą odrzucony i ustalono datę nowego zebrania. Pod koniec marca umarła na wylew do mózgu i wkrótce potem Scott dobrowolnie się wycofał. Postawił tylko jeden warunek: to stanowisko miał objąć jego przyrodni brat, Dag Hollinger. - Chwileczkę - przerwałam. - Jeśli nazywa się Dag Hollinger, to jak może być synem córki starego dyrektora? - On i Scott mieli tego samego ojca, nie matkę. Dag jest o dobre kilka lat starszy. - Ale nie ma praw do dziedziczenia? Dyrektor Nilsen zesztywniał. - Nie, ale jest bardzo kompetentnym człowiekiem, który wiele lat przepracował w koncernie. Scott Hollinger sam go polecił. - No tak. Ale to jednak Scott dziedziczy po dziadku i tak naprawdę on jest właścicielem koncernu? - Tak! Z tonu dyrektora Nilsena łatwo można było wywnioskować, jak bardzo jest z tego niezadowolony. - Czyli - spytałam - kiedy ostatnio miał pan od niego wiadomość? Dyrektor Nilsen zadzwonił do sekretarki i polecił przynieść jakieś notatki. Przejrzał je, popatrzył na mnie i obwieścił: - Scott Hollinger opuścił ten pokój w wielkiej złości po południu dwudziestego drugiego kwietnia dwa lata temu. Obiecywał wszem i wobec, że już nigdy nie będzie miał do czynienia ani z nami, ani z koncernem „Kira”. Od tamtej pory nie mieliśmy od niego wiadomości, oprócz... Zawahał się. We mnie zaś obudziła się nadzieja. - Tak, dyrektorze? Powiedział pan „oprócz”... Posłał mi mordercze spojrzenie, ale kontynuował: - Rozumie pani, Scott Hollinger zdążył zrobić wiele złego dla koncernu. Mówił, że jest niewinny, a na jego usprawiedliwienie można powiedzieć, że starał się to później załagodzić za pośrednictwem swego adwokata. - Czy to było po dwudziestym drugim kwietnia? - Tak, adwokat skontaktował się z nami jakiś czas później w tym samym roku, ale nie mówił, gdzie jest Scott. Odnieśliśmy zresztą wrażenie, że to była inicjatywa tego właśnie adwokata, który zresztą sam nie miał wiadomości od Hollingera. - Czy ten adwokat to Trygve Tor? - Zgadza się. Był też najbliższym przyjacielem Hollingera, dlatego myślimy, że podjął działania na własną rękę, aby ratować jego honor. - Dziękuję bardzo! Nie będę więcej zabierać panu czasu. Jestem wdzięczna za pomoc - powiedziałam i wstałam. Opuszczając pokój miałam wrażenie, że całe pomieszczenie jest aż naładowane tym specyficznym rodzajem strachu, który sprawia, że psy atakują człowieka, który się boi. Może to głupie porównanie, ale wtedy przyszło mi do głowy. Ja na pewno nie miałam ochoty skakać do gardła temu Nilsenowi. ROZDZIAŁ IV Do tej pory nie zbliżyłam się ani na milimetr do Scotta. Miałam co prawda niezły obraz jego przeszłości, ale to było wszystko. Gdy schodziłam ze schodów, uderzyła mnie następna myśl: czy będę umiała go rozpoznać, jeśli się w końcu spotkamy? O, tak! odpowiedziałam sobie. Takiej twarzy i tak niezwykłej osobowości się nie zapomina. Zresztą już chyba wspominałam, że gdybym raz na zawsze nie oddała mojego serca Arnemu, nie mogłabym wykluczyć możliwości zakochania się w Scotcie. Jednak obawiam się, że byłoby to trudne, jego charakter wydawał się zbyt podobny do mojego, abyśmy mogli wytrzymać razem przez dłuższy czas. Przystanęłam w drzwiach restauracji i obserwowałam Arnego. Ach, jak bardzo przypominał Steve McQueena, mojego ulubionego aktora... Próbowałam się przed tym bronić, mówiłam, że jestem za stara na takie zauroczenia gwiazdami kina, lecz jednocześnie miałam pewność, że Arne odznaczał się takimi samymi cechami jak McQueen w filmach: silny, pewny siebie, lecz także czuły i rozumiejący dusze kobiet. Arne zamówił wspaniały obiad. Byłam już naprawdę głodna. Relacjonowałam mu wydarzenia, ale on słuchał z roztargnieniem. - Arne - rzuciłam zniecierpliwiona - o czym myślisz? Odpowiedział po dłuższej chwili. - Synn?ve... czy ten dyrektor... chyba Nilsen? Czy on nie wspominał, że to nie Scott kontaktował się z nimi poprzez adwokata, ale że to była inicjatywa samego Tora? - Tak, coś takiego mówił - przyznałam. - Czyli że nikt nie widział Scotta Hollingera po dwudziestym trzecim kwietnia dwa lata temu? - O ile zrozumiałam, nie. Arne przygryzł dolną wargę i zamyślił się. - No? - przynagliłam. Wziął mnie za rękę i długo patrzył w oczy. - Synn?ve, nie zrozum mnie źle, ale chyba będzie najlepiej, jeśli odłożymy ślub na jakiś czas... - Na ile? - spytałam szybko. - Na jeden rok! Bo nie przypuszczam, abyśmy musieli czekać aż osiem. - Osiem lat?! - wykrzyknęłam na całą restaurację. - Oszalałeś? - Cicho - syknął, rozglądając się nerwowo. - Nie, powiedziałem przecież, że to raczej nie będzie konieczne. Tylko rok! Pojmujesz chyba, że nie warto szukać tego Scotta. Wyrwałam mu swoją dłoń. - Nie wiem, o co ci chodzi, Arne. Co to właściwie za głupstwa? Nie chcesz się już ze mną ożenić? - Oczywiście, że chcę! Ale pomyśl sama przez chwilę. Przecież wszystko stanęło teraz w innym świetle! - Nie rozumiem... - Ale ja rozumiem. Zobacz, jeżeli zaczniemy szukać tego przeklętego faceta i go znajdziemy, dostaniesz rozwód. - Tak, to jasne. - Ale gdybyśmy go nie znaleźli... albo nie szukali, co by się wtedy stało? - Będę jego żoną już na zawsze! I nigdy cię nie dostanę... Westchnął zniecierpliwiony. - Postaraj się pomyśleć bardziej praktycznie, Synn?ve. Jesteś żoną zaginionego multimilionera... A co dzieje się po upływie kilku lat z zaginionymi osobami? - No, przypuszczam, że się je uznaje za zmarłe. - No właśnie - powiedział z ulgą Arne i oparł się wygodnie w fotelu. - Po dziesięciu latach, gdy znikają bez śladu. Tego faceta nikt nie widział od dwóch lat. Ale jest też klauzula, że jeśli są podstawy do przypuszczeń, iż z jego zniknięciem związane były jakieś niepokojące wydarzenia, może zostać uznany za zmarłego już po trzech latach. Czyli za rok... Niby wszystko było jasne, ale wciąż nic nie rozumiałam. - No tak, ale co to ma z nami wspólnego? - spytałam. - Ależ Synn?ve, pomyśl tylko! Jeśli poczekamy, odziedziczysz majątek! Cały koncern! Gdy milczałam, mówił dalej: - Czy nie warto trochę poczekać? - Nie chcę czekać! - wykrzyknęłam buntowniczo. - Chcę za ciebie wyjść teraz! Czekałam już osiem lat. Następnych ośmiu po prostu nie wytrzymam! - Ależ to nie będzie osiem lat! - pospieszył Arne z odpowiedzią. - Możemy to skrócić do jednego roku, jeśli zeznasz, że został uprowadzony spod ratusza siłą. Upierałam się jednak przy swoim i pokręciłam głową. - Także jeden rok to za długo - stwierdziłam. - Ja nie chcę pieniędzy, chcę ciebie! - Ależ Synn?ve, bądź rozsądna - rzucił zniecierpliwiony. - Nie odpowiadaj od razu tak kategorycznie. Dam ci pięć minut na zastanowienie się; nic nie mów, tylko przemyśl sprawę tak gruntownie, jak tylko potrafisz. Przez te pięć minut moje myśli przelatywały niby błyskawice, a ja próbowałam znaleźć wszystkie za i przeciw. Nie ukrywam, że wizja fortuny była kusząca. Pieniądze są przecież potrzebne, a wyrzutów sumienia z powodu Scotta Hollingera nie musiałam w końcu mieć. - Pięć minut minęło! Nabrałam głęboko powietrza. - Nie - oświadczyłam. - Nie i jeszcze raz nie. To ostateczne! Czułabym się jak oszust, gdybym przyjęła te pieniądze. Ty znaczysz dla mnie o wiele więcej niż jakieś nędzne miliony. Arne przez chwilę wydawał się całkiem zrezygnowany. W końcu poddał się. - Synn?ve, Synn?ve - zaśmiał się i ujął mnie za rękę przez stół. - Sprawiłaś, że poczułem się jak przestępca. Ale naprawdę, jesteś niesamowita. Zawsze uważałem, że jesteś nieodpowiedzialna, a teraz nagle okazuje się, że masz jakieś przedziwne zasady... Nie, długo jeszcze będę cię poznawał, misiaczku. - E, nie jestem taka niezwykła - zachichotałam zakłopotana. „Misiaczku”... Nigdy mnie tak nie nazywał, a już na pewno nie publicznie. Przy ludziach w ogóle nie okazywa�