15048

Szczegóły
Tytuł 15048
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15048 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15048 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15048 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Grzegorz Żak Szczyt Marzeń „Bo są” George Mallory na pytanie, dlaczego chodzi w góry. – Nie idźcie tam – syknął starzec, odwracając wzrok. – ta góra jest. – Jest jaka? – spytał jeden z młodzieńców. Starzec spojrzał na niego ze zrozumieniem, jakie cechuje Eskimosa słyszącego o opalaniu. – Hę? – Jaka jest ta góra?! – powtórzył chłopak, naciągając głębiej czapkę. To, że starzec usłyszał, nie polepszyło komunikacji. – Co jaka jest ta góra? – rozzłościł się. – Ta góra jest, rozumiecie? Ona jest! – podniósł wiązkę chrustu i zarzucił na zgarbione plecy. – Nie idźcie tam – pokiwał głową. Odszedł. Prószył śnieg. – Słyszałeś? – młodzieniec odwrócił się do kolegi, ostrzącego stalowy czubek czekana. – Pewnie, że słyszałem. Ciężko było cię nie usłyszeć – kolega ściągnął duży plecak zrobiony z małego morsa. Głowa służyła za górną klapę, wąsami się ją sznurowało. Kły wsadzono do środka, tworząc nowoczesny i najwygodniejszy z dotąd wynalezionych stelaż wewnętrzny. Odpowiednio spreparowane płetwy boczne służyły za kieszenie. To był dobry i drogi plecak, z dożywotnią podobno gwarancją. (Dla poszukiwacza przygód dożywotnia gwarancja była mniej więcej odpowiednikiem dwuletniej gwarancji dla hobbickiego farmera. W sensie czasowym. Slogan reklamowy z dożywotnią gwarancją wymyślił pewnien rozbójnik z Ponurej Puszczy, sprzedający ciągle tę samą siedmiokilogramową cegłę i oferując nań dożywotnią gwarancję. Następnie wyprzedzał niefortunnego kupca i sprawiał, że termin gwarancji upływał, a mało zużyty towar wracał do rąk sprzedawcy. Rozbójnik był na dobrej drodze do zbicia fortuny, ale niestety pożarły go zawsze głodne ponuropuszczańskie wilki. No cóż, nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka). – Powiedział, że ta góra jest – zamyślił się pierwszy. – No pewnie, że jest, przecież to Góry Istniejące – drugi obejrzał czekan. – to logiczne, powinno ci się podobać Hagen. Hagen miał wątpliwości: – To zbyt logiczne. Ludzie tak nie mówią. To tak logiczne, że aż nielogiczne. Musi, jest jakaś tajemnica. Głowę daję, Izbor. Tylko jaka? On to wiedział. Gońmy go! – Daj spokój – powstrzymał go Izbor. – powiedział to, co powiedział. Że Jaworóg istnieje, chociaż go nie widać. Bierz się za zwijanie liny. Sprzęt trza przejrzeć. Hagen bez słowa zaczął buchtować linę z łosiowej skóry – siedemdziesiąt sargalskich łokci cienkiej, ale mocnej jelitówki – jak zwano ją w żargonie górołazów. Izbor liczył rozłożone na ziemi śruby lodowe z kości mamuta, haki ze smoczych pazurów, stalowe kolczaste "kamraty", zwane też "friendami" i wysokiej jakości karabinki, zrobione z uszu młodych trolli. – Gdzieś po tuzinie szpejowego złomu na łeb, mało – stwierdził. – Bo drogie szpejostwo. A kramarów jak na lekarstwo – odezwał się Hagen, trocząc do plecaka lekki młotek, wykuty w krasnoludzkich kuźniach metodą dmuchania na zimną stal. – Dobrze, że nam Kubba Cukierpuder morsowe plecaki zafundował. I co on za to chciał? Jak on na to wołał? – Sponzoring? – wzruszył ramionami Hagen. – Mamy teraz wszędzie chwalić jego plecaki i w ogóle zapraszać na Daleką Północ. – Głupi to on jest, nie, Hagen? Kto by do tych morsotłuków chciał jechać? Ale plecaki ma porządne, trza mu przyznać. Dobry patent z tym wewnętrznym rusztowaniem. Obaj mieli wysłużone już czekany na jesionowych trzonkach, raki – na prawego buta z górnej, a na lewego z dolnej szczęki niedźwiedzia skalnego. Solidne buty błyszczały zieloną łuską, skórzane nogawice i futrzane bluzy trzymały ciepło i nie krępowały ruchów. Do tego poczwórnie szyte skórzane uprzęże, rękawice z psorenów i uszate czapki, takie, jakich używają krasnoludy z plemienia Wikuitów na północnych wybrzeżach Morza Wewnętrznego. Kompletu wyposażenia dopełniały płachty dziwnego, dość sztywnego, przeźroczystego materiału, obszyte na krawędziach i z rzemieniami na każdym rogu, służące jako namioty. Podobno materiał został wynaleziony przez jakiegoś alchemika z Puk-Puk i nie przemakał. Wiatr wzmógł się. Z wypchanymi plecakami ruszyli w górę. Gęste chmury odstraszały. Nie wiadomo, czy zdawały sobie z tego sprawę, ale nieświadomie (lub może dla pewności?) podsypywały gęstym śniegiem i drobinkami lodu, celując w oczy wspinaczy. W Sargalu, krainie pięciu wiecznie skłóconych słońc, pracujących na zmianę i dwóch księżyców o podobnym systemie, zjawiska klimatyczne lubiły robić na złość. I nie były nieczułe na przekleństwa typu "a niech to piorun trzaśnie". Trzeba było uważać na słowa. Obaj górołazi ledwo się powstrzymywali. Było zimno, wietrznie i pod górkę. Gdy Izbor Mglak przedstawił Hagenowi Kaczewałowi projekt zaatakowania Jaworogu, ten postukał się wymownym gestem w głowę i uśmiechnął pobłażliwie. A potem poszedł pakować plecak. To miała być wyprawa ich życia. Gdyby udało się przeżyć oczywiście. Jaworóg był najwyższym szczytem Zebulajów – najwyższego pasma Gór Istniejących, a co za tym idzie, najwyższym szczytem całego Sargalu. Samo dotarcie z Puk-Puk zajmowało pięć tygodni konnej jazdy przez Nieskończone Prerie i Równinę Kur, przechodzącą niewyraźną granicą w Góry Istniejące. U ich podnóża musieli zostawić konie. Albo je zjeść. Wybrali to drugie, jako bardziej logiczne i pożywne. Po kilku dniach przeprawy przez doliny spotkali starca zbierającego chrust. Byli na miejscu. Pod pełnym magii Jaworogiem. Powinni byli zauważyć, że coś jest nie tak, skoro starzec zbierał chrust w bezdrzewnej okolicy. Na Jaworogu mieli być pierwsi. Z tego, co wiedzieli, nikt jak dotąd nawet jeszcze nie próbował się tam wspiąć. Hagen Kaczewał wierzył, że na wierzchołku znajdują się bogactwa godne najwyższego szczytu Sargalu. Ta wiara dodawała sił. Wyprawa miała przynieść profity – na tym polegał cały interes, inwestowanie w sprzęt i nieludzki wysiłek podczas wspinaczki. W Sargalu niewiele osób chodziło w góry dla przyjemności. Ogromna większość, w ramach przyjemności, w ogóle nie chodziła w góry. Szczeniackie ciągotki do delektowania się samym pobytem w górach przejawiał Izbor Mglak. Na szczęście jego bardziej rozsądny przyjaciel hamował te zapędy. Wiedział, że na końcu każdej drabiny musi być cel – jabłko na drzewie, naga kobieta na dachu albo skrzynia skarbów. Inaczej nie miało to sensu. Wiatr przewiewał futrzane kaftany, śnieg wlatywał za kołnierze i topniał, zalewając rozgrzane plecy zimną strugą. To otrzeźwiało – wpychając do głów natarczywą i nie pozbawioną logiki myśl "Co ja tu robię, skoro mógłbym...". Reszta ginęła w oparach przytulnej karczmy, grzanego piwa i żubrzej kiełbasy smażonej w kominku. Piękna karczmarka z rozsznurowaną na piersiach białą koszulą siadała na kolanach... A potem kolejna porcja roztopionego śniegu wpadała za kołnierz i następowała chwila trzeźwości. I znów "Co ja tutaj robię...". Chodzenie po górach to delektowanie się układanką podstawowych czynności fizjologicznych, świadome wyniesienie do rangi, jaka im przynależy – podtrzymywania życia: wdech – wydech, wdech – wydech. Zrozumienie, że życie to nic tylko: prawa – lewa, prawa – lewa. Na zasadzie przeciwności: myślę – marzę, myślę – marzę. Często w triadzie: myślę – marzę – marznę. Aż do momentu, kiedy zaczyna się marzyć o myśleniu, a marznie się cały czas. To znak, że coś jest nie tak. Ale wtedy bywa już za późno. Chodzenie po lodowcu jakiś krasnoludzki górołaz nazwał "tańcem na wulkanie". Samo to, że krasnolud przyrównał coś do tańca, oddaje skalę trudności. Zaś wulkan w tym mrozie... No cóż, przy odrobinie abstrakcyjnym spojrzeniu można doszukać się podobieństw. Ale nie w trakcie podejścia. Każde zakłócenie rytmu lewa – prawa, wdech – wydech i myślę – marzę – marznę może spowodować zachwianie wewnętrznej równowagi i skończyć się wypadkiem. Żadnych metafor w trakcie marszu. Niech żyje proza, najlepiej krótka, prosta i zrozumiała, jak instrukcja obsługi szmaty do podłogi. Coś do łatwego powtarzania, aby zapełnić niewielką pustą przestrzeń pozostałą po obsłużeniu zadań podstawowych. "Co ja tutaj robię?" Pierwszy nocleg wypadł w znalezionej śnieżnej jamie tuż pod przełęczą. Czynności obozowe na takich wysokościach i w takiej temperaturze mają w sobie energooszczędną prostotę. Wdech – wydech, śnieg do menażki, wdech – wydech, zapalić ogień. Ogrzać się trochę nad miską olejową – dopasowanym do menażki naczyniem, w którym podpalano mamuci olej albo inną palną ciecz. Ogień – och, jak przyjemnie, ciepło... Dobra, wystarczy, śnieg już stopiony. Wdech – wydech. Trochę suszonej koniny z wodą – i jak tu się dziwić, że góry są bezludne? Wymyć menażkę w śniegu. Zimno. Wdech – wydech. Siku – tuż za jamą. Szybko. Jeszcze nabrać śniegu na ranny posiłek. Uważaj, tutaj sikałeś! Nie szkodzi? Może i nie, masz rację, co będziesz gdzieś chodził po czysty śnieg, tylko się zmęczysz. Wdech – wydech, rozkładamy płachty. Wyciągamy rzeczy z plecaków, luzujemy troki, włazimy do plecaków. Wdech – wydech, zadyszka. Mało tlenu, co? Co? Mówię, że mało tlenu! Wdech – wydech. Plecaki ze skóry morsa dopasowują się do ciała, prawdziwe skórzane śpiwory. Przed nami długa noc. Wdech – wydech. Spać. Jeśli zdołasz. Kosztujące fortunę alchemiczne płachty okazały się całkiem niezłe – trochę izolują, faktycznie nie przemakają. Cudo – to chyba pierwszy taki materiał w Sargalu. W plecakach – śpiworach jest znośnie ciepło. Śpiąc na śniegu trzeba pamiętać, że najważniejszy jest pierwszy odbity kształt. Urzeczywistnienie przysłowia "Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz". Pierwszy odbity kształt zamarza i potem nic nie można zrobić. Ten pierwszy musi być najwygodniejszy i ulubiony. Pamiętali o tym. Noc przeszła w miarę komfortowo. W miarę. Obudziła ich cisza. To zdarza się tylko w górach albo po śmierci. Albo po śmierci w górach. Cisza była mglista i niesamowita. Rytuał poranny podobny do wieczornego. Znów topienie wody – tym razem z odrobiną wina. Szybkie pakowanie plecaków. Suszona konina i twardy suchar. Cisza – wczorajszy wiatr ucichł, zastąpiony mgłą. Mgłą ciężką jak kilka milionów wozów wypchanych bitą śmietaną. Mgła rezonowała, sprawiając, że ich kroki na lodowcu brzmiały jak stąpanie olbrzyma. Zagłuszyć je mogło tylko stąpanie olbrzyma. Gdyby nie to, że olbrzym chodził bardzo cicho. To brzmiało nieprawdopodobnie, ale wydawało się, że olbrzym rozdarł mgłę. Stanął przed nimi nagle. Zbyt nagle. Prowadzący Izbor Mglak nie zwracał zbytniej uwagi na otoczenie. Szedł niezachwianym rytmem wdech – wydech – krok – czekan – wdech – wydech – krok – wyrwanie czekana – wdech – wydech – krok – czekan. Ostatni krok – czekan wbił się w coś twardszego niż zwykle. Zdarza się. Ale nie może zachwiać narzuconego rytmu. Aby go zachwiać musi zdarzyć się coś dużo gwałtowniejszego. Na przykład krzyk. – Auauaa!!! Olbrzym rozdarł mgłę. Między innymi. – Cicho! – warknął odruchowo Izbor Mglak. – Zawrzyj gębę, lawina! Olbrzym miał jakieś trzy metry wzrostu, potężną sylwetkę, uwydatnioną przez obfitą szubę, niskie pomarszczone czoło i pełne łez małe oczy. – Auuuua? – zachlipał nieśmiało. – Ożesz ty – jęknął Hagen Kaczewał, oceniwszy z dużą trzeźwością gabaryty stworzenia stojącego im na drodze. Natychmiast pożałował swojej trzeźwości. Stwór wyglądał na takiego, który potrafi przytulić do piersi górę. I płakał. – Walnąć Czeng – Wu w noga. Krzyczeć na Czeng – Wu. Dlaczego? Wyciągnięty z potężnej stopy czekan miał stępione ostrze. – Przepraszam – wydukał Izbor Mglak. – Nie chciałem. Odruch. – Hę? – uspokoił się trochę Czeng – Wu – że jak mówić? – Przepraszam. – Nie znać – pokiwał głową stwór. – Wasza nie zjeść Czeng – Wu? Hagen i Izbor spojrzeli na siebie wzrokiem dwóch kanapek z dżemem. – Nie, Czeng – Wu – głos Hagena był łagodny jak uśpiony leniwiec. – Nie bój się, nie zrobimy ci krzywdy. Olbrzym wyraźnie poweselał: – Wasza dobra. Mnóstwo dobra. To Czeng – Wu zjeść wasza. Mnóstwo dobra wasza. Na takich wysokościach słowa muszą przedrzeć się przez barierę rozrzedzonego tlenu i zatkane uszy. Słuchający musi obowiązkowo przełknąć ślinę. Ten gest pasował teraz jak ulał. – Ale... – Hagen próbował starannie dobierać słowa. Nie było łatwo – ... dlaczego? – Czeng Wu głodny – olbrzym rozłożył szerokie ramiona. – Mnóstwo głodny. Ale Czeng Wu nie chcieć zrobić krzywda mnóstwo dobry ludź. Czeng Wu zjeść mnóstwo dobra wasza i pójść. Czeng Wu nie robić nigdy krzywda, bo wtedy gniewać się Wielki Ojciec i kurbumburum. – Kurbumburum – powtórzył bezwiednie Izbor Mglak. Powoli dochodziło do niego, że ta wyprawa skończy się gdzieś tu, a on i Hagen zamiast piąć się w górę będą spływać w dół -przez układ pokarmowy dziwnego stworzenia. Jednak poddanie nie leżało w jego naturze. – Kurbumburum mówisz. Uważaj. My też się znamy na kurbumburum. – Jasne – podchwycił Hagen z wyjątkowym refleksem – jesteśmy tajnymi mistrzami kurbumburum. Czeng – Wu był jak duże dziecko. Czyste, nieskażone cywilizacją i kłamstwem dziecko natury. W małych oczkach błysnęły przyjazne ogniki. Z lekko tlącą się ironią i buzującą ogromnym płomieniem pewnością siebie: – Wasza mówić, że znać kurumburum, a nie mieć tranta – jing. – Aaa... – zaczął Hagen Kaczewał i rozejrzał się dookoła. Nie znalazł nic, co choć trochę przypominałoby tranta – jing. Izbor Mglak chwycił mocniej czekan. Spojrzał na stępiony czubek i na stwora w futrze. "Jak mnie zje, to może dojdę na szczyt z jego pomocą?" – pomyślał – "Może tam nawet zostanę?". Kilka ostatnich uderzeń miało trafić olbrzyma w głowę. W nogi, w cokolwiek. Żeby działać, ale bez wielkiej nadziei. To miała być przemoc uzasadniona. Obaj wspinacze porozumieli się wzrokiem. Czeng – Wu uśmiechnął się i podszedł bliżej. Nie wyglądał na głodnego. Głos osadził ich w miejscu swoim dostojeństwem. I niewątpliwie treścią wypowiedzi: – Stać!!! Stanęli. Z mgły wychynął starzec. Ten starzec. – Mówiłem, żebyście tu nie szli? – retoryczność tego pytania była jak mróz. Szczypała w uszy. Co dziwne, starzec był bez czapki. Ich zdziwienie było niczym w porównaniu do oszołomienia Czeng – Wu. Ten padł na kolana, podczołgał się do przybyłego i położył sobie jego stopę na głowie, mrucząc płaczliwie: – Wielki Ojciec nie karać Czeng – Wu, Czeng – Wu mnóstwo dobry, chciał zjeść, a mnóstwo dobry oni uderzyć w noga. Czeng – Wu głodny. Nie robić kurumburum – starzec poklepał olbrzyma po głowie, grożąc mu jednocześnie drugą ręką: – Czeng – Wu niedobry, chciał zjeść panów. A co ja mówiłem? – w głosie starego człowieka brzmiała dobroć. Dziwna i nie pasująca do otoczenia. Spojrzeli w jego oczy. Kiedy wiele lat później Izbor Mglak spisywał kwiecistą prozą historię swojego życia, opisał te oczy jako "najgłębsze błękitne oczy, w jakich kiedykolwiek odbijało się światło pięciu Sargalskich słońc. Studnie pełne krystalicznie czystej wody, chłodnej jak rześki górski poranek". Złośliwi twierdzili, że pisząc swoje wspomnienia Izbor Mglak nie był już w pełni władz umysłowych (jak zresztą nigdy w życiu) i fakty oraz postacie mieszały mu się, o czym świadczyć miały choćby opisy preriowych księżniczek z zamku Malkontent: "pleczystych i zwiewnych niczym chowane niedźwiedzie, na schwał zgrabnych jak śmigłe trolle pustynne". (Pamiętniki Izbora Mglaka opublikowane w Sargalu pod znamiennym tytułem "Tu byłem – Izbor Mglak" zawierały wiele nieścisłości, a ich barwny styl obfitował w wiele zabawnych językowych lapsusów typu: "Łowca Zmroli był piękny jak dżdżysta noc listopadowa o poranku, świtem na czerwono barwiąca jego szare łachmany powiewające na wietrze niczym chorągwie Władcy Umarłych" (choć tutaj ci, którzy znali Łowcę Zmroli, przyznawali, że opis jest wyjątkowo trafny). Całość publikacji okazała się przebojem wśród umiejącej czytać mniejszości Sargalu i sprawiła, że wymoczkowata młodzież z miast wyruszała tabunami w poszukiwaniu przygód, a potem opisywała to w mrożących krew w żyłach powieściach podróżniczych, takich jak "Tubylec wśród tambylców czyli podróży po Sargalu opisanie", "Koniostopem przez Nieskończone Prerie" albo "Hobbit czyli tam i z powrotem"). – A mówiłem, żeby nie jeść ludzi – kontynuował Wielki Ojciec. – A wam mówiłem, żeby nie iść, bo...? – starzec zawiesił głos w oczekiwaniu. – Bo... – podrapał się w głowę Hagen Kaczewał. – Bo ta góra jest? – Co? – nie dosłyszał Wielki Ojciec. – Bo ta góra jest!? – powtórzył górołaz głośniej, wyraźniej i prosto do narządu słuchu. – No pewnie, że jest – przytaknął starzec ucieszony. – O, tam – wskazał mgłę. – Aha – niepewność w głosie Izbora Mglaka odzwierciedlała trudy rozmowy – no i co...? Staruszek uśmiechnął się do nich z niewytłumaczalną sympatią i szczerością człowieka, który nie ma do ukrycia żadnych ubytków w uzębieniu. To był uśmiech człowieka, który nas lubi, bo stajemy mu na drodze i nic nie rozumiemy. To był uśmiech człowieka, który ma dobry dzień. – Nie idźcie tam – rzekł głośno – to nie dla was. Ta góra jest. Hagen przytaknął odruchowo. – Dobrze – staruszek zatarł ręce i chwycił futrzanego olbrzyma za ramię – chodź Czeng – Wu, pomożesz mi dźwigać tranta – jing. Po chwili odgłos kroków starca i olbrzyma zginął we wszechogarniającej zamglonej ciszy. – I co robimy? – Hagen zrzucił plecak na śnieg. – Idziemy? – No pewnie – zdziwił się Izbor. – A co, chciałeś zrezygnować? – Jak to – zdziwił się Hagen. – Więc idziemy do góry? – No tak! – Ale przecież Jaworóg jest! – Hagen zdawał sobie sprawę, że ten argument nie brzmi zbyt przekonywująco. Sam się dziwił, że go użył. – Właśnie dlatego się tam pchamy! – Ale...? – Słuchaj Hagen, chyba się nie poddasz, co? Pogoda sprzyja, wejdziemy. – No... – Nie wiem, jak ty, ale ja włażę na tę górę, bo jest. – Starzec uratował nam życie – zmienił temat Hagen – my... – Mieliśmy szczęście. Chodźmy! Hagen wzruszył ramionami. Znał swojego partnera nie od dziś i wiedział, że ciężko go zatrzymać w pędzie w górę. Poszli. Po lodowcu, powoli, krok za krokiem, wdech za wydechem zwiększali wysokość. Oddech zamarzał na brodach, mgle wokół towarzyszyła jeszcze gęściejsza mgła w oczach. Mimo zimna pot zalewał oczy. A potem zmieniał się w zimne grudy na policzkach. Było popołudnie, gdy zatrzymali się na krótki odpoczynek. Stopili trochę wody na mamucim oleju, zagryźli sucharem z suszoną koniną. Mgła nie ustępowała. Stukrotnie wzmocniony przez otaczającą mgłę i niewidoczne górskie ściany odgłos trzmiela rugającego rodzinę doszedł do ich uszu znienacka. Bez słowa skoczyli za najbliższy serak. Wielka lodowa bryła miała wszelkie dane po temu, aby chronić przed lawiną. Bo nie mieli wątpliwości, że to lawina. Dopóki nie usłyszeli dzwonków. Coś się zbliżało – i to nie z góry, tylko z dołu. Chociaż prędkość na to nie wskazywała. Zaprzężone w ogromne czarne jaki sanie przejechały tuż obok, dzwoniąc dzwonkami. Jechały prosto pod górę, nie zważając na szczeliny w lodowcu. Za nimi drugie, trzecie i czwarte. Oprócz dzwonków słychać było trzask biczów i wrzaski: – Hajda! Wiśta! Dalej, kompania, spalmy jakiś przysiółek! – Hejże! Prawdopodobnie krasnoludzka załoga kolejnych sanek śpiewała zniszczonymi barytonami chóralną, wpadającą w ucho pieśń: – Dzyń dzyń dzyń, dzyń dzyń dzyń. Dzwonią dzwonki sań! Dzyń dzyń dzyń. Dzyń dzyń dzyń. Dzwonią dzwonki sań! We mgle migotały smolne pochodnie. Zapach bigosu uderzał w nozdrza. – Hajże chłopy! – Hajda panny! – Wio maluśkie! – Paparara! Paparapa! Izbor Mglak przyłożył sobie śnieg do czoła. – Widzisz to? Słyszysz? Czujesz? – szepnął spierzchniętymi wargami. – To? – upewnił się Hagen Kaczewał – To? – To. – Chyba tak – wydukał Hagen. – Ale nie wierzę. – Na pewno mamy chorobę wysokościową, halucynacje – śnieg na czole roztopił się. – Słyszałeś kiedyś o halucynacjach zapachowych? Oni mieli... – Nie kończ! – przerwał Hagen. – Bigos...! Bigosik... Z grzybami! Jak na komendę zaczerpnęli powietrza. Orszak znikał gdzieś w oddali, ale w uszach ciągle brzmiało "Wiśta! Hajta!" "Jędruś, prowadź!". – Chodźmy – wydawało się, że Izbor wziął się w garść. – To tylko choroba wysokościowa. Na pewno! – Przepraszam – głos nie był odpowiedzią Hagena. – Czy panowie są gotowi mi przebaczyć? Z mgły wyszła elfka w zwiewnej tunice i na bosaka. – To jakże będzie? – powtórzyła. – Są panowie gotowi mi przebaczyć? – To nam się wydaje! – szczęknął zębami Hagen. – Izbor, daj mi pić! – Nie mam, trzeba stopić – Izbor nie patrzył na zjawę. Starał się przynajmniej. – Panowie – elfka była natarczywa. – Przebaczycie mi, czy nie? Kolejna ulotna postać wybiegła z oparu. – Ja ci przebaczam, Lauro! – wyśpiewał elf altem. – Ja ci ... – Twoje przebaczenie nieważne – przerwała Laura. – Ja chcę, żeby oni... – Ja też ci przebaczam! – wykrzyknął Izbor Mglak rozpaczliwie. Szerokość jego oczu świadczyła, że starał się widzieć jak najlepiej. I widział. – Teraz już za późno – dookoła słychać było muzykę skrzypiec. – Poza tym nieszczerze. A ja potrzebuję szczerze. Zjawy odeszły, skrzypiąc bosymi stopami o lodowiec. Hagen miał zamknięte oczy. Oddychał przez nos. Głośno. – Hagen! – Izbor potrząsnął przyjacielem. – Hagen, co się dzieje?! – Pić – wymamrotał wspinacz w odpowiedzi. – Nie idźmy już dzisiaj dalej. Rozłóżmy obóz tutaj. Musimy przywyknąć do wysokości, bo inaczej, sam widzisz. – Widzę – zgodził się Izbor – i słyszę. Słyszysz? Znowu zabrzmiało jak lawina. Mocno, groźnie. Chcieli, żeby to była tylko lawina. Zwykła, mordercza, biała lawina. Niestety. Tym razem też coś szło z dołu. Chyba mamuty. A na nich odziani w zbroje ciemnoskórzy wojownicy, przodem zaś potężne skaliste trolle z łopatami do odśnieżania. Także ten orszak nie zwracał uwagi na szczeliny w lodowcu. Trolle przebiegły obok, a pierwszy mamut przystanął obok górołazów. Rycerz w złotej zbroi obrzucił ich uważnym spojrzeniem: – Panowie, którędy na Toblat? – zapytał z wysokości zwierzęcia. Hagen bez słowa wskazał kierunek, w którym zmierzali. – Słusznie – kiwnął rycerz – bywajcie! Zapach spoconych mamutów wiercił w nosie. Odgłos ich kroków trzeszczał w głowie. Mogli przysiąc, że to prawdziwe postacie. Że idą w górę, nie wpadając do szczelin lodowcowych. Że... ... że dzieje się coś dziwnego... Nieopodal, pod śnieżnym nawisem, starsza kobieta prała skórzane spodnie w lodowcowej szczelinie. Szło jej opornie. Miała skostniałe, zbielałe od zimna ręce. Tarka nie tarła – pokryta gładkim lodem sprawiała, że sztywne jak kamień spodnie ślizgały się po powierzchni. Ze złością cisnęła tarkę i spodnie w szczelinę. Potem spadł na nią śnieżny nawis. Działo się coś dziwnego. Lodowcem szedł kondukt żałobny. Nietypowy – nie tylko dlatego, że nie wpadał do szczelin. Nawet się nie ślizgał, choć miał ku temu wszelkie warunki. Gładka kość powinna jechać po lodzie jak sanie. Kondukt składał się z kościotrupów ubranych w powiewające, mimo braku wiatru, łachmany. Kościotrupy szczerzyły zęby – siłą rzeczy. Inaczej być nie mogło. To one niosły trumnę. Skrzypienie otwieranej trumny mogło obudzić umarłego. Zamknęli oczy jak na komendę. Ich wiara w to, że mara zniknie była wielka. Ale bezpodstawna. Otworzyli oczy, spoglądając na wychylającą się z trumny sylwetkę młodej, pulchnej kobiety z warkoczem. Coś mówiła: – Witajcie szlachetni panowie. Zapraszam do siebie! Z trumny wystawała kosa osadzona na sztorc. – Na dół! – ryknął Hagen Kaczewał – Izbor, jak Koola kocham, na dół!!! – Nie! Zostaję! Jaworóg jest...! Kościotrupy upuściły trumnę, która ze świstem pomknęła w dół, niczym najlepsze sanie. Nie wpadając w szczeliny. * Poniżej granicy wiecznego śniegu jest przyjemniej – cieplej, mniej wieje. Łatwiej oddychać, nie ma przywidzeń. Nie ma chrustu na opał. Hagen był sam. Wczoraj popołudniu opuścił swojego przyjaciela i zbiegł na dół, nie bacząc na niebezpieczeństwa. Noc spędził skulony w jakiejś śnieżnej jamie, wcześnie rano zerwał się zziębnięty i obolały, kontynuował schodzenie. W końcu dotarł na czoło lodowca. Był już poza zasięgiem Jaworogu. Przynajmniej miał taką nadzieję. Z lodowca wypływało mnóstwo strumyczków, mógł pić do woli. Miał jeszcze sporą porcję koniny i sucharów. Nie było tak źle. Było źle – nie wiedział, co robić. Było mu zimno i głupio. Izbor został gdzieś na górze, a on uciekł, przestraszył się... Być może własnej wyobraźni? Przecież to wszystko to były omamy... Realne omamy. Zbiorowe halucynacje. Straszne. Wstrząsnął nim dreszcz. Tam na górze, w trumnie, zobaczył własną śmierć. To była przyjemna śmierć. Rumiana i hoża, jak wieśniaczka w porze sianokosów. A Izbor tam został. Rozłożył nieprzemakalną płachtę i wszedł do plecaka. Naciągnął. Wewnętrzny stelaż z kłów morsa uwierał trochę w plecy. Położył się, zamknął oczy. Przyłożył ucho do kamienia. Usłyszał kroki. Blisko. "Tylko nie ona" – pomyślał. Widział, jak zjeżdżała... – Izbor, to ty?! – krzyknął w ciemność. – Hę?! – to nie był Izbor, ale znał ten głos. Wygrzebał się ze śpiwora – plecaka i stanął przed starcem. Starzec miał pęk chrustu zarzucony na plecy. – Skąd się tu wziąłeś?! – ryknął Hagen. – Kim jesteś?! – Hę?! – Skąd...?!!! – to była rezygnacja. Kapitulacja. Starzec usiadł i zaczął bez słowa układać chrust. Potem wyjął z zawiniątka za pasem hubkę i krzesiwo i skrzesał. Po chwili było już cieplej, a w blasku płomieni twarz Wielkiego Ojca wydała się najsympatyczniejszą twarzą pod słońcem. – Widziałeś? – spytał starzec wrzeszczącym szeptem osoby na wpół głuchej. Nie pytał o co chodzi. Wiedział, że ta rozmowa może być przelewaniem z pustego w próżne. Pokiwał tylko głową. Starzec uśmiechnął się: – Jaworóg jest. Prawda? Znów pokiwał głową. Starzec był ucieszony. Dorzucił do ogniska i wstał. – Czas na mnie! – krzyknął. – Zaraz! – zerwał się Hagen Kaczewał. – Dokąd?! – Do domu. * To nie była sprawa skarbów ani nawet sławy. Chodziło o honor i udowodnienie sobie i im wszystkim dookoła, że on, Izbor Mglak, zdolny jest do wielkich czynów i poświęceń. Dlatego od dwóch dni samotnie szedł w górę stromą i wąską granią na najwyższy szczyt Sargalu. Szedł jak w transie, mijając ich wszystkich i nie próbując zwracać uwagi na ich coraz wymyślniejsze kostiumy, okrzyki i zapachy. Pogoda była dobra. Widział ich wszystkich, z daleka i z bliska. Tłum. I wszyscy, tak jak on, szturmowali Jaworóg. Czuł, że jest blisko. * Wrócił. Jeszcze raz przysiadł przy ogniu i rzekł: – Jaworóg jest. To tutaj zbierają się niepocieszone duchy, tutaj niespełnione za życia postacie szukają wiecznej radości. Chcą wejść na szczyt, chcą spełnić, co mają do spełnienia. Spełnić siebie. Ja im tylko pomagam, czasem drogę wskażę... Może kiedyś ich wszystkich tam puszczę, ale jeszcze nie teraz. Przygotowuję się...Jużem prawie gotów. Taka to góra marzeń ten Jaworóg. A wy im tylko przeszkadzacie. Wyście żywi jeszcze. A to nie dla was góra, wy młodzi, zdrowi. Gdzie indziej idźcie. Nic tu po was, najpierw spróbujcie inne góry zdobyć – rozejrzał się – a gdzie druh twój? – W górę poszedł – szepnął Hagen. Wielki Ojciec nie usłyszał. Już go nie było. * Po raz ostatni wbił czekan i wyszedł na rozległe śnieżne plateau. Był pierwszy na Jaworogu! Osiągnął to! Rozejrzał się dookoła – skarbów oczywiście nie było. Nawet pustych skrzyń. Ale coś było – góra chrustu. Naprawdę potężna kupa chrustu. Nie wierzył własnym oczom. * Czeng – Wu spojrzał na rozgwieżdżone niebo i na szczyt. – Kurumburum!!! Ooooooooo!!! Kurumburum!!! * W nocy było zimno, więc po krótkim wahaniu zapalił chrust. Ogień buchnął, oświetlając całą okolicę. Potem zaczęli się schodzić. Wszyscy, których mijał, łącznie z konduktem kościotrupów niosących trumnę. Było ciepło, miło i przyjemnie, a kiedy przybyli rycerze na mamutach, zrobiło się bardzo ciasno. Żałował, że nie ma z nim Hagena. Żałował, że nikt nie będzie chciał uwierzyć w to, co mu się przydarzyło. Wokół ogniska zapachniały podsmażone wiktuały. Wszyscy się cieszyli. I wszyscy mu dziękowali. Nie wiedział za co. * "A jednak nie posłuchał" – pomyślał Wielki Ojciec. Potem uśmiechnął się – "Chrust trza zbierać. Bo zaraz nowi przyjdą".