15014
Szczegóły |
Tytuł |
15014 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15014 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15014 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15014 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Wiesław Kielar
Anus Mundi
© Copyright by Wiesław Kielar, 1980
JSBN 83-08-00440-7
Akc.__ І9
Ta książka nie jest powieścią, choć czyta się ją jak pasjonującą powieść. Jest dokumentem. Wszystkie występujące w niej postacie są autentyczne, podobnie jak autentyczne są przeżycia autora: sytuacje, w których się znajdował, i wydarzenia, w których uczestniczył.
Miał niepełne 21 lat, kiedy 14 czerwca 1940 r. przybył z więzienia gestapo w Tarnowie w pierwszym transporcie więźniów politycznych do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Było ich 728. Tu nazwiska zamieniono im na numery. Odtąd mieli być tylko przedmiotami, własnością SS, zarejestrowaną w obozowej kartotece pod numerami od 31
do 758.
Wiesław Kielar stał się numerem 290 i tak zaczął się blisko pięcioletni okres jego życia nierozerwalnie związany z nazwą KL Auschwitz i dziejami tego obozu.
Datę osadzenia w nim tej polskiej grupy więźniów politycznych historia określa jako początek funkcjonowania obozu oświęcimskiego, jako pierwszą kartę jego tragicznych rozdziałów, choć trzy tygodnie przedtem sprowadzono tu z obozu koncentracyjnego Sachsenhausen 30 niemieckich kryminalistów, osobiście dobranych przez późniejszego kata oświęcimskiego rapportfiihrera Gerharda Pałi-tzscha. Oni to, oznaczeni w Oświęcimiu numerami od 1 do 30, razem z niewielką jeszcze wtedy, bo liczącą niewiele ponad setkę ludzi, załogą SS stanowili istotną część struktury organizacyjnej obozowego systemu terroru i gwałtu. To oni byli gorliwymi pomocnikami esesmanów na różnych funkcyjnych stanowiskach, pełniąc funkcje blokowych i nadzorców. Życie 728 więźniów z pierwszego trans-' jortu stało się zależne nie tylko od SS, ale także od prze-. Jtępców kryminalnych. „Od tej chwili byliśmy numerami okazanymi na dożywotnie przebywanie w KL Auschwitz —
5
napisze Kielarów wiele lat po wojnie — a co to jest obóz koncentracyjny, mieliśmy się niebawem przekonać". „J- Kiedy otrzymałem-ws Wydawnictwie propozycję przeczytania maszynopisu wspomnień Wiesława Kielara i napisania wstępu do ich wydania książkowego, długo zastanawiałem się nad potrzebą i sensem tego edytorskiego zamysłu. Przecież KL Auschwitz ma bogatą literaturę. Są to nie tylko wspomnienia i pamiętniki pełne surowego autentyzmu, ale także dzieła literackie, o nieprzemijających, wartościach artystycznych. Są to również opracowania monograficzne i historyczne — rezultaty badań naukowych. Da лiej też trzeba zaliczyć akta sądowe z procesów przed Najwyższym Trybunałem Narodowym — komendanta KL Auschwitz Rudolfa Hossa (Warszawa 1947) i 40 członków załogi SS sądzbffych przez ten Trybunał w Krakowie (1947) __ a także materiały z trzech procesów oświęcimskich we Frankfurcie nad Menem w latach 1963—1968.
Nietrudno więc było początkowo o refleksję, czy wobec bogactwa tak zwanej literatury wojennej jeszcze jedne wspomnienia z obozu oświęcimskiego znajdą chętnych odbiorców. Tym bardziej że od tamtych czasów dzieli nas coraz większy dystans lat pełnych wielu wydarzeń coraz bardziej pogłębiających przegrodę między przeszłością a te-., raźniejszością. •>
Sam uwikłany byłem w oświęcimski dramat podobnie jak autor. Zastanawiałem się, dla kogo on tę książkę napisał. Czy dla pokolenia, dla którego wojna jest tak ważną częścią biografii, czy dla- byłych więźniów. Oświęcimia którzy na kartach tych wspomnień odnajdą wielu żvwvch' choć dzisiaj już nieżyjących? Czy też dla młodych któr"vch wyobrażenia o Oświęcimiu stają zawsze przed barierą nie do przekroczenia? A może po prostu;chciał zrzucić z sieb e -cS У Powodowany zwykłym ludzkim TdrZ -
Nikt nie będzie w stanie powiedzieć r, rv„" • • iej prawdy, kiedy odejdą iefoZŹZ^^ST^ ■ niewyobrażalna, przerasta granice ner - st оЪ;
wieka, jeśli sam tego nie przeżył. P pcjl każdego czło
Dla ludzi, którzy mieli szczęście »rn* •• • '
sie pokoju, i dla tych, którzy beda Z ? Się już w cza" KL. Auschwitz będzie się.stawał co?a ц Щ Па świat>
w czasre symbolem, tragicznym ai« „ 2 barc?zieJ odległym
" ' P^ecież w jakimś sen-
a
sie odhumanizowanym, martwym jak cmentarny nagrobek, mimo gigantycznych, straszliwych rozmiarów- tego cmentarza. Bo nawet owe cztery miliony ludzi tam zamordowanych, zamienionych, w dym i popiół, są dzisiaj tlla. , większości współczesnych tylko martwą liczbą, umownym pojęciem. Nie budzi wyobraźni ani myśl o tym, że były to cztery'miliony osobowości już .ukształtowanych i tych, które dopiero miało uformować życie, że ta liczba oznacza cztery miliony pojedynczych losów ludzkich, indywidualnych radości i dramatów, planów życiowych .j nadziei, uczuć i konfliktów, które, zostały unicestwione jednocześnie z fizyczną» zagładą.--I to jest jedna z podstawowych, najokrutniejszych prawd
0 Oświęcimiu. Dlatego też'świadectwo Kielara, przywołujące ją właśnie teraz, przeszło trzydzieści lat po rozgromieniu hitleryzmu^ wydaje się wydarzeniem szczególnej wagi. • , *. ,
Autor jest bowiem bezpośrednim świadkiem zbrodni oświęcimskiej, i/to od samego początku, od pierwszego jej ,. aktu, dó samego"końca, przez .wszystkie jej etapy. Swą niezwykle szeroko zakrojoną, niejako panoramiczną powie- , ścią autobiograficzną wypełnia on ziejące dzisiaj pustką baraki i ulice obozów Oświęcimia i Brzezinki ludźmi, któ--rzy żyjąc w$>"tym piekle wiedzieli, że skazani są na. nieuchronną śmierć, jaka wcześniej czy fpóźniej mjisi naaeiść.
1 to najczęściej śmierć ohydna; im bardziej zła, tyrn więcej podła. Było jej реідо dookoła każdego dnia i nocy, w każdej niemal godzinie. Stała się zjawiskiem tak powszechnym i pospolitym, że można się było do niej po
•• prostu przyzwyczaić. « ..
Już na początku swej książki Kielar pisze: — ,,Pierwszy raz w życiu widziałem konanie. JNigdy nie wyobrażałem sobie, że można tak długo umierać". Śmierć jednego ze współwięźniów-, widziana przez niego w trzecim dniu pobytu w obozie, śmierć człowieka maltretowanego i zamordowanego przez nadzorców — także przecież więźniów — była dla autora głębokim wstrząsem. Zapamiętał ją dobrze. Opisał z niezwykłym realizmem. Kiedy ciało sadrę-czonego starego człowieka zastygło w bezruchu, autor, po- . dobnie dręczony jak ów człowiek, mówi: — ,,Ale-*ja jestem , cały, żyję i chcę żyć,!" у ,.*
, Sądzę, że to doświadczenie Kielara,^prowokujące u nie-
7
go takie właśnie wyznanie, ma swoją'wymowę. Widzę w nim bowiem pewnego rodzaju klucz do jego oświęcimskiej biografii. Już nigdy potem na dalszych stronach jego wspomnień nie ma takiej właśnie konfrontacji ze śmiercią. A przecież jej pełno, z każdym miesiącem czy rokiem coraz więcej i w coraz większych rozmiarach: od nielicznych początkowo egzekucji w piaskownicy za kuchnią po masowe rzezie na dziedzińcu bloku 11, od zastrzyków fenolu w serce po komory gazowe w Brzezince unicestwiające w ciągu dnia całe tysiące ludzi. A oprócz tego każdej godziny powolne umieranie z głodu, z upadku sił fizycznych czy z braku odporności psychicznej.
Ale Kielar, wbrew temu wszystkiemu, co go otacza i co mu grozi, chce przeżyć. Na gęstniejący coraz bardziej koszmar patrzy jak gdyby z pewnego dystansu. Staje się ta makabra rzeczywistością codzienną, czymś tak zwyczajnym i pospolitym, że ważniejsze w porównaniu z nią są drobne wydarzenia i sprawy dnia. A więc nieustanna walka o zagrożony byt, o jedzenie czy zabezpieczenie się przed zimnem, a także odwracanie myśli od rzeczywistości. Jakże charakterystyczna jest scena odbywająca się w piwnicy w trupiarni, gdzie przed wywiezieniem do krematorium magazynowane były zwłoki rozstrzelanych i zmarłych. Tu Kielar zachodził, jak sam to określa, „na pogaduszki".
„Gienek Obojski kombinował skądś surowe kartofle. W piwnicy stał koksiak. Na blasze piekliśmy placki kartoflane. Siadaliśmy wtedy na trumnach wokół rozżarzonego piecyka, placki skwierczały, ich przyjemny zapach mile drażnił nozdrza, zabijając smród chlorku, którym przysy-pywano magazynowane tu trupy. Z trupami byliśmy już tak dalece oswojeni, że nie robiły na nas żadnego wrażenia. Często wygrywałem na harmonijce, а АЦ śpiewał. Panowała miła atmosfera, jak na harcerskim ognisku..."
Jest to na pewno szokująca scena, ale prawdziwa, bo taka też była prawda w Oświęcimiu, twarda, surowa, bez Wzniosłego patosu. Na zakończenie tej sceny jeden z ucztujących w trupiarni grabarzy powiada: — „Żywimy się padliną jak hieny, ale nim pójdziemy z dymem, nażryjmy się chociaż.--'
Tylko W tym wynaturzonym, straszliwym świecie możliwe były takie kontrasty. Są one jeszcze bardziej wstrząsające w tych częściach książki Kielara, które dotyczą obo
8
zu w Brzezince, gdzie życie toczyło się pod niebem czerwonym od łun krematoriów i stosów zamieniających ludzi w popiół. „Życie toczyło się normalnie — powiada Kielar. — Normalnie to znaczy jak zwykle: większość ciężko pracowała stale narażona na szykany, bicie, selekcje, gazowanie, rozstrzelanie, przesłuchiwanie na Politische, zdana na miskę zupy z brukwi czy pokrzyw i humory esesmanów — panów życia i śmierci tysięcy bezbronnych więźniów. Nikt nie był pewien następnego dnia. Nawet prominenci, do których ja po niemal czteroletnim pobycie w obozie się zaliczałem. [...] Politische ciągle coś węszyło w obozie. Trzeba było się strzec szpiclów i zbyt gorliwych funkcyjnych. I transportów, które coraz częściej wysyłano ponoć w głąb Rzeszy. Nigdy nie było wiadomo, czy transport taki nie wyląduje gdzieś w komorze gazowej". ,
System obozowy stworzony przez SS miał unicestwiać i rzeczywiście unicestwiał więźniów fizycznie. Przedtem jednak miał ich kaleczyć moralnie, zabijać ich psychikę, niszczyć w nich człowieczeństwo, ludzką godność. To także była zbrodnia.
Ale przecież nie wszyscy stawali się jej ofiarą. Człowiek bronił się przed nią wrażliwością sumienia, subtelnością uczuć, marzeniem, poczuciem solidarności i braterstwa.
Jakże wymownym kontrastem do piekła obozowych nieszczęść jest miłość do dziewczyny. Pisze o niej Kielar tak: „Niemal każdą wolną chwilę spędzałem z nią na rozmowach, może naiwnych, za naiwnych, jak na więźniów obozu koncentracyjnego: różowe dzieciństwo, dom, wycieczki, sport, kino, pierwsze randki... słowem mówiliśmy o wszystkim, z czego składały się nasze szczęśliwe lata nastolatków. Trzymając się za ręce i patrząc sobie w oczy zapominaliśmy o świecie nas otaczającym, o nędzy, głodzie i chłodzie, o'brudzie i robactwie, gwałcie, przemocy, szpilowaniu i gazowaniu, selekcjach i masowych mordach, o naszej zagładzie. Pochłonięci sobą, byliśmy upojeni szczęściem, jakie dawała nam ta czysta, platoniczna miłość — platoniczna, bowiem innej, tej cielesnej, nie znaliśmy jeszcze".
Zakochane pary na tle oświęcimskiej apokalipsy to obraz, zdałoby się, niepojęty. Sam autor powiada, że dziwnie kontrastował z otoczeniem, przywołując jakby dla
9
>
usprawiedliwienia opinią któregoś z więźniów: „Kochają. • się, coś im się przecież należy z tego podłego życia". Jest to' oczywiste uproszczenie,- komentarz trywializujący sprawę pod naciskiem realiów' 'otaczającej tę miłość rzeczywistości.
Bo w* istocie miłość "ta była nadzieją, ucieczką 6d okru-^ cieństwa w inny świat i tęsknotą do tego innego, świata." «Podobną .ucieczką od codzienności był daleki dom rodzinny, wspomnienia o najbliższych, marzenia ©'powrocie do nich. „Otrzymałem z domu patzkę, skromniutką, widać ciężko było rodzicom... — pisze Kielar — ilekroć dostawałem z domu Ust czy przesyłkę, odżywały wspomnienia, tym' jaskrawiej widziałem beznadziejność nędznego żywota za drutami obozu... Myślałem o domu, o*wojnię, obozie, o komorach gazowych i fenolu, o selekcjach, rozwałkach i kolegach,, k-tórzy już poginęli, o swoim podłym-lo*sfe, w którym mimo wszystko miałem sporo szczęścia: o tym w końcu, co przyniesie jutrzejszy dzień i następny i czy docze-, *„ kam kiedyś wolności, której nie umiałem już sobie kon-; kretnie wyobrazić". _ . ,.:, »" « "Wartość "relacji Kielara polega między innymi na tym, że opisuje on n^e tylko fakty, ale na ich tle ukazuje całą ' „■»-'"., złożoność Ujdzkieh impulsów": tych złych i dobrych, szlachetnych- Г podłych. Wynika to" nie tylko z umiejętność^ 'w obserwacji, lecz ta'kże z jego wrażliwości i subtelności. Jego wspomnienia ;są więc bogatsze w porównaniu z'wielu innymi autorami, wielowymiarowe i wielopłaszczyznowe — również i w znaczeniu geograficznym.
PoSczas kilkuletniego pobytu 'w obozie przebywał w różnych odcinkach oświęcimskiego kompleksu: a więc . w tak zwianym KL Auschwitz I, w podobozach Harmęże rBuna-Mońowice, a wreszcie i w Brzezince. W każdym • ъ tych obozów miał szerokie połę obserwacji, i to w,różnorodnych sytuacjach, okolicznośeiacbi z różnych stanowisk. W swej „karierze" oświęcimskiej pejnił bowiem* różne funkcje: był między innymi pielęgniarzem w szpitalu, nosicielem trupów, pisarzem w drużynie roboczej, więźniem bunkrów, instalatorem, -kierownikiem drużyny roboczej — tzw. „Vi3rarbeiterem" —- a .nawet blokowym. Jakp stary więzień stał się więźniem funkcyjnym, i to na stanowisku,-' które w pierwszych, latach Oświęcimia wią"zało się zj^jak najgorszą ""sławą. Wtedy, kiedy został blokowym, osiąga-
10 • ■'. * ■ ' •
jąc — jeśli można tak powiedzieć — ów szczyt w hierar-» chii obozowej, stanowiska blokowych pełnili w większości już więźniowie polityczni, a nie kryminalni.
Cała""tą droga-autora do szczytu obozowej hierarchii jest o tyle charakterystyczna, że zaw*sze unikał stanowisk, л ■ które dawałyby mu władzę nad innymi lub od których zależny mógł być los drugich. Jeżeli w wyniku zbiegu, okoliczności takie stanowisko mu' powierzano;-* starafł się**od
- niego czym prędzej wykręcić. Chciał być w tych straszli-
- wych warunkach wolny i w jakimś sensie niezależny. Wiedział zresztą doskonale, jak łatwo ta władzasmoże się obrócić przeciw współtowarzyszom obozowej niedoli. Na jed- . nęj z kart tych- wsppmnień odnotował przecież, że
0,władza psuje ludzi, szczególnie młodych i niedoświadczo- , 4 nych". v -' , .'.-,,.
Sytuacja autora w obozie znacznie ułatwiła mu. wzbogacenie doświadczeń i obserwacji, dotyczących nie tylko' więźniów. Oświęcimia, ale także wielu członków* załogi SS. Należąc bowiem- z biegiem lat do tzw.- prominentów, miał z wielu esesmanamf bezpośredni' kontakt, i to nie zawsze "wyłącznie służbowy. I stąd jego- wspomnienia dają obraz „obozu widziany nie,oczyma szarego, przeciętnego więźnia,- , jednego z dziesiątków tysięcy, 'borykającego się ze-swym losem na własną rękę lub przy wsparciu przyjaciół, zha-jomych czy'grupy," w której się znalazłrTaki ob.raz obozu zawarty jest na przykład w. książce Adolfa Gawalewicza, zatytułowanej Refleksje z poczekalni do gazu, wydanej także przez Wydawnictwo Literackie. Pole widzenia-tęgo autora — podobnie jak wielu innych —-było, *w przeciwieństwie do Kielara, znacznie ograniczone.
Kielar w ostatnim okresie swego pojsytu w JCL Auschwitz należał do garstki obozowej „arystpkracji", żył w jej mafym światku, który" był' tylko częścią rzeczywistości, jaka przypadła w udziale dziesiątkom tysięcy szarych, zwykłych więźniów. Ale jednakowo i'nad tym, prominen-ckim światkiem, jak i nad zaszczutym, głodnym i zawszonym tłumem więźniarskim unosiła się ta sama apokaliptyczna groza, to samo niebezpieczeństwo śmierci. " -
Sądzę, że w^alofemń tych wspomnień jest ńie tylko to, że odsłaniają one realia życia obozowego, ale przede wszystkim to, że ukazują je bez żadnej taryfy ulgowej?» szczerze i brutalnie, podkreślając całą złożoność tego życia
. 11 " ,-*'-,.
i ludzkich postaw. D __ nie tylk0 więźniów,
ale także esesmanów J J ; Są oni w tej ksią, fe sylwetkami wycięty-
SSSSS ^^SM п^оїа^ерrzecze dzil'-7>4ących z premedytacją swoje zbrodm-wet z n '-1 4h> Szy swym ofiarom pomagają, a nawet z mmi wspold2. Ї0Г2У ^ąci zyskUj z namiętności do koh Ь złotaj г ala^ą z с Ч ^h,w ł
czucia, czy nawet iywd!J id która odziała ich
w mundury z tr me-a y w dee kt . ^ ^
człowieka. Рг«в«аа4^ ŚS " tei ksi^żce t0 ПІЄ ^T automaty, stwor2on« f Wyłąc nie do zabijania, f
ludzie którzy >;lUdz^ylzkg°otowWa iten los", a kiedy po kiesce stahngradzkfej gn *°*°^ był coraz wyraźniejszy, reagowali *"cSzł1C^.ePczemu owładnięci strachem а^^Л*.; o utratę źródła do-
I w tych partiach ien Kieiara nie brak kapital-
nych spostrzeżeń i ^sP°Jn szef tównego magazynu żywności, esesman S2C;nanyt0Szwejkiem pokrywa niedobory w okradanym p^TZinych wiąźniów magazynie. Wie o tych kradrieżai*e^enJ^ciągąa żadnych konsekwencji, przeciwnie, Uz^^^tki przez nie spowodowane. „Nie robił tego z ^so ser a 1 pisze Kielar - on tez
SSoSatr^przestąpstwo'dzięki
Ten przyklap ^armw m sensie wytłumaczyć,
dlacZeg0 m0żliw, f°aes ^przypominająca zresztą śwtf-tne opisy Tadeu У1а ^cenawPskieyP0> dotycząca świątecznej uczty zoP8aJ?J3™ gez' grupę prominentów w Вг2Є2іПСе na B™ godzenie 1943 roku: „Święta wypadły okazale. £vł°ze . "™£бЬ szynka, wędliny, wódka. ACosfera taka, ^«£5 db;°H'nfwolnośd. Pełny żołądek, alkohol spr^Yy^ymizmowi. Zresztą wiadomość! z-zewnątrz były W ^Je, Niezwyciężona armia hitlerowska cofała *Ц n^z g?ry wyznaczone pozycje», naloty alianckich samo^w<Zdge0zr0yganyiz0Wały tyły. Słynne powiedzonko obo^^0™ a ?„wiosnv» doczekało się wreszcie niniejszych ^f^cCba w tych dniach obfitości straciliśmy p0^Tzecz^stolci/Bo krematoria nie
12
przestawały dymić, stosy płonęły i ginęły dziennie «normalną śmiercią» dziesiątki ludzi, nie mówiąc już o rozstrzelanych, zaszprycowanych, wyselekcjonowanych".
Szczególne okrucieństwo tej biesiady polega na tym, że w tym samym czasie wynędzniałe i głodne tysiące więźniów Brzezinki wegetowały pod bokiem komór gazowych i w cieniu krematoriów. Ale nie tylko, bo przecież także w pobliżu tzw. „Kanady", czyli kilkudziesięciu baraków, w których SS gromadziła zrabowane zamordowanym mienie.
„Słodkawy dym — pisze Kielar — zasnuwał mgłą całą okolicę. Tymczasem na rampie pracowała w pocie czoła «Kanada». Oni to przeprowadzali na rampie drugą selekcję... selekcję mienia zagazowanych, pod nadzorem kilku esesmanów. Załadowane kuframi, walizami i tobołami auta odjeżdżały jedno po drugim do magazynów mieszczących się w effektenlagrze, gdzie cały ten majątek podlegał dalszej, już tym razem skrupulatniejszej selekcji".
Oto jeden z codziennych obrazów w latach 1942 do końca 1944 w Brzezince, w miejscu, które lekarz SS Haupt-sturmfiihrer Thilo nazwał „odbytnicą świata". Opinię tę odnotował jego kolega, także lekarz SS, profesor uniwersytetu, doktor medycyny i filozofii, Johann Paul Kremer, pod datą 5 września 1942 roku, pisząc dosłownie: „Dziś w południe przy akcji specjalnej z obozu kobiecego: coś najokropniejszego z okropności. Hauptsturmfuhrer Thilo, lekarz garnizonowy, miał rację mówiąc mi dzisiaj, iż znajdujemy się przy anus mundi (odbytnicy świata)".
Notatka Kremera dotyczyła mordu popełnionego w komorze gazowej na 800 kobietach — więźniarkach, poddanych uprzednio selekcji w obozie żeńskim. Była to tylko cząstka koszmarnych wydarzeń, które tu, w Brzezince, pochłonęły 4 miliony ludzkich istnień.
Anus mundi w ustach lekarza garnizonowego SS Hein-za Thilo było dla tego miejsca określeniem wyrażającym z jednej strony obrzydzenie i grozę, jakie budził w każdym obserwatorze obóz koncentracyjny — pisał w swej pracy Rytm życia znakomity psychiatra prof. dr Antoni Kępiński * — z drugiej strony uzasadniało istnienie obozu
* Antoni Kępiński Rytm życia, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1972.
13
koniecznością oczyszczenia świata.. W koncepcji hitlerowskiego obozu zagłady — poza' bezpośrednim celem polityczno-ekonomicznym, polegającym ла jek . najbardziej efektywnym' i najtańszym wynfszczeniii wroga —■ miało" ono sens głębszy; było nim oczyszczenie-rasy germańskiej z tego wszystkiego, co nie zgadzało się z ideałem, germańskiego nadczłowieka.
Taka interpretacja tego określenia wydaje mi się niezwykle trafna. Jeśli'termin ów zosta"! przyjęty przez Wydawnictwo jako tytuł wspomnień Kielara, to -jednak nie tylko dlatego, że w najbardziej lapidarny sposób wyraża on funkcje hitlerowskiego obozu.zagłady. Także dlatego, że anus mundi — jak pisał Antoni Kępiński —.-ukazał światu człowieka.w całej rozpiętości jego natury: obok potwornego bestialstwa — bohaterstwo, poświęcenie i miłość.
" Sądzę, iż tytuł Anus mundi mówi właściwie wszystko. Zwłaszcze wtedy, kiedy Kielar pisze:
„«Kanada»! To nic, że krematoria dymiły, że doły pełne zagazowanych skwierczały w ogniu ludzkim tłuszczem. Obóz miał co jeść! Obóz odetchnął, gdyż esesmani zajęci transportami, pijani, nie interesowali się teraz zbytnio żyjącymi w lagrze. Wypatrywali złota i napychali sobie nim kieszenie. Zabezpieczali się na przyszłość. Pracownicy «Kanady» robili podobnie. Tym potrzebne były kosztowności, żeby ułatwić sobie życie w obozie. Sonderowcy na rozkaz SS przesiewali nawet prochy spalonych, -szukając tam nie dopalonych,brylantów. Złoto wyjęte z-zębów przetapiano w sztaby i wysyłano w głąb Rzeszy, by zasilić skarb walącego się państwa".
To wstrząsająca synteza KL Auschwitz, który stał się obozem masowej zagłady. Śmierć i grabież, ludzkie stada pędzone na uduszenie gazem i ulga, jaką obóz czuje przy każdym nowym transporcie. Ulga wywodząca się z nadziei, że esesmani zajęci rabunkiem dadzą odetchnąć więźniom, co dla wielu może oznaczać przedłużenie im życia o kilka godzin lub dni. Ulga, bo zupa w obozowej kuchni będzie gęstsza przez odpadki żywności, którą przywlekli tu przeznaczeni na śmierć. A taka zupa to chociaż tylko chwilowe zaspokojenie głodu, a jednak okrucłi nadziei'таа przedłużenie życia.
To także jest jedna z prawd o KL Auschwitz. Czy jest
14
to prawda już pełna? Nikt takiej prawdy dotąd nie powiedział i nikt;chyba, jej nie powie. Składa-się on-a bowiem z tyłu indywidualnych doznań, przeżyć, ^konfliktów-" i dra— matów,'osobistych klęsk i,tragedii, zawiedzionych' i^speł- * nionych nadziei, ilu więźniów przeszło przez ten obóz. Za-.równotych, których śmierć dała owe cztery miliony bezpośrednio zanrordbwanyćh, nie'objętych; obozowymi kar-'* toteKami, jak i tych, którzy stali się numerairn.
Książka Wiesława Kielara ma wartości-nie tylko historyczne, ale również moralną i etyczne. Mówi nie tylko o dziejach obozu oświęcimskiego, jest nie tylko kroniką faktów i wydarzeń, lecz także ma głęboki sens ludzki, ukazując w sposób nieschematyczny, prawdomówny aż do brutalności, ludzi skazanych na życie lub śmierć w czasach nieludzkich, w których dobro walczyło ze złem, a nadzieja i wiara w człowieczeństwo z upodleniem człowieka. •
Był to czas wielkiej próby, w której obok silnych charakterów występowały słabe i ułomne, i dopiero na ich tle te pierwsze zyskują właściwy wymiar .i rangę. Powiedziałbym więcej, stają się bohaterskie, choć nie pomnikowe i patetyczne, lecz zwykłe, po prostu ludzkie.
I tym tłumaczyć należy wielki sukces tej książki. Sukces nie tylko w kraju, gdzie dwa pierwsze wydania rozeszły się błyskawicznie, gdzie otrzymała nagrodę redakcji tygodnika „Polityka", a poterh, ministra kultury. Jest • to także sukces międzynarodowy на skalę światową. Kiedy Wydawnictwo Literackie przygotowywało trzecie wydanie Anus mundi, książka ukazała się już w Węgierskiej Republice Ludowej, w Republice Federalnej Niemiec i w Danii. Umowy wydawnicze zawarły firmy ze Stanów Zjednoczonych, Austrii, Belgii, Holandii, Finlandii, Grecji, Jugosławii, Szwajcarii i Szwecji, zapowiedziano adaptacje telewizyjne i filmowe. ' v .
Szczególne zainteresowanie wywołała książka Kielara w Republice Federalnej Niemiec, gdzie- oficyna S. Fischer Verlag we Frankfurcie nad Menem wydała ją trzykrotnie w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy. Obszerne jej wyjątki drukował zachodnioniemiecki tygodnik „Der Spie-gel". Już w pierwszym tygodniu sprzedaży niemieckiej informacyjnej edycji Anus mundi książka znalazła się . w dziesiątce bestsellerów, wyprzedzając amerykański se-
15
. Л *
rial „Holocaust" wydany drukiem i wznowione pamiętni ki Anny Frank, by wkrótce zająć pierwsze miejsce.
Liczne recenzje podkreślają wartość książki, która „rozsadza wszystkie kryteria literackie". Niektórzy do patrują się w niej wielkiej powieści podkreślając pełen ekspresji język, oszczędność słowa i bogactwo plastyk opisów. A przecież — jak mówią — to więcej niż powieść bo jest „dokumentem ludzkiej wielkości wśród morza ludz kiej podłości. To niezrównana książka, tak niezrównana że czytelnik wciąż zmuszony jest zadawać sobie pytanie jak mogło do tego wszystkiego dojść?"
Na tym polega jej znaczenie. Książka Kielara przypomniała bowiem światu KL Auschwitz, przypomniała lul odkryła prawdę, dla nas Polaków oczywistą, ale na Za chodzie przez wielu, szczególnie w kręgach społeczeństw, zachodnioniemieckiego, przemilczaną, łagodzoną, fałszo waną albo wręcz odrzucaną.
Tym większą wagę mają słowa zamieszczone w zapo-wiedziach wydawniczych i na obwolucie zachodnionie mieckiego wydania książki:
„Polski pisarz Wiesław Kielar przeżył piekło stworzoni i zorganizowane przez człowieka — obóz koncentracyjni Auschwitz, największy narodowosocjalistyczny obóz zagła dy II wojny światowej. W Auschwitz zbrodniarze i opraw су III Rzeszy wymordowali systematycznie prawie ćzter^ miliony ludzi; Auschwitz to najbardziej skrajny i najbru! talniejszy przejaw rasowej buty i obłędu wielkości; to metody unicestwiania, które mogły wymyślić tylko mózg pełne pogardy dla ludzi; Auschwitz to morze cierpień, męczarni, upokorzeń i śmiertelnego strachu; Auschwitz to rana zadana ludzkości, która nigdy nie będzie zaleczona"
„Czy ktoś, kto pomyśli o Auschwitz, może bez uprze dzeń wierzyć, że ludzkość rozwijała się, osiągając coraz wyższy stopień humanitaryzmu? Czy Auschwitz zapobiegnie nowym wojnom, obozom zagłady i grozie tortur?"
W tych pytaniach zachodnioniemieckiego autora zawarta jest także gorzka refleksja wynikająca z lektury Odpowiedź na nie może być tylko jedna: należy czyni wszystko, aby zapobiec nowym wojnom i obozom zagła dy, należy czynić wszystko, aby ludzkość żyła w pokój i dla pokoju.
Oddając w ręce Czytelników trzecie wydanie książki1
16
Wiesława Kielara sądzę, że pobudzi ich ona do wielu głębokich przemyśleń. Odsłania bowiem niezwykle szczerze vvzajemne zależności i prawa rządzące w straszliwej apokalipsie obozu zagłady, stworzonej przez niemiecki faszyzm przeciw ludziom. A jednak Człowiek wyszedł z niej zwycięsko.
Mieczysław Kieta
2 Anus mundi
Rozdział 1
Staraliśmy się trzyma.ć razem. Dotychczas nam śię*td udawało. Tym razem też. Tak jak siedzieliśmy w celi wię-j ziennej: Tadek Szwed, Dziunio Beker, Romek Trojanów ski i ja. Usiedliśmy na jednej ławce, każdy ze swym za winiątkiem, które wolno nam było zabrać z więzienia tar nowskiego. Miałem trochę za dużo tych maneli, a już naj ' więcej zawadzał mi zimowy płaszcz, nie wiem po co do słany mi przez zapobiegliwych rodziców jeszcze przed wy jazdem z jarosławskiego więzienia. Przecież było lato! Cói właściwie staruszkowie sobie wyobrażali! Może, że będę zimował w więzieniu lub na sezonowych robotach rolnych. dokąd — jak przypuszczaliśmy — wieziono nas. TeraJ z tym płaszczem i w taki upał wyglądałem co najmniej jak maminsynek.
Konwojujący nas żandarmi nie byli najgorsi. Wolne nam było rozmawiać, a nawet pozwolono zapalić, z czego skwapliwie skorzystał Dziunio, jako jedyny palacz spo śród nas. Zabroniono jedynie zbliżać się do okien wagonu. Kto by tam z nas chciał uciekać! Co prawda jechaliśmy w nieznane, ale nie sądziliśmy, by było nam tam gorzej niż w więzieniu. Konwojenci, parokrotnie przez nas zapytywani o cel naszej podróży, milczeli jak zaklęci W końcu jeden z nich zmiękł i poinformował nas, że jedziemy „na roboty". Dokąd, tego powiedzieć nie wolno. Zresztą niebawem sami się przekonamy... Zatem przypuszczenia nasze były słuszne.
Pogoda była wspaniała. Nic dziwnego, połowa czerwca przecież. Za oknami wagonu migały łany zielonych jeszcze-zbóż, cieniste zagajniki, wsie i miasteczka. Pracujący w polu wieśniacy pozdrawiali nas machając rękami. Nasz pociąg wyglądał niewinnie. Do Krakowa dojeżdżaliśmy w samo południe. Cały dworzec udekorowany swastykami. Wśród Niemców widać było wielkie poruszenie i nie ukry-
18
P
ą radość. Z megafonów rozbrzmiewały marsze i krzyk-[lWe przemówienia. — Paryż zajęty! Wiktoria!!:..
Jedziemy dalej. Nastrój wśród nas ppdły. Nic dziwnego
o takiej wiadomości. Za to Niemcy aż tryskają humorem. Długo stoimy na jakimś przystanku. Okazuje się, że to punkt graniczny między Generalgouvernement a Rzeszą. Ruszamy dalej. Zatrzymujemy się na dużej stacji węzło-
ej, sądząc po ilości torów po obu stronach pociągu. Na budynku dworca duży napis — nazwa miejscowości: AUSCHWITZ. Ktoś tłumaczy, że to Oświęcim. Jakaś mała dziura. Nie zastanawiamy się nad tym dłużej, bo oto nasz
ociąg powoli rusza dalej. Wjeżdżamy chyba na jakąś boczną linię, gdyż zataczamy wielki łuk, aż koła pociągu
grzytają niemiłosiernie. Teraz nie wolno nam się nawet joruszyć. Nawet w stronę okien nie wolno spojrzeć. Siedzimy w bezruchu. Nasz pociąg dostał jakby czkawki. Co ujedzie parę metrów, zaraz staje. Zza okna słychać dzikie niemieckie wrzaski, bieganinę, tupot. Nagle drzwi naszego wagonu otwierają się z impetem. Ktoś z zewnątrz prze-
aźliwie wrzeszczy — Alle musi... Loos, verfluchte Bandi-ten!l
Nasi konwojenci pomagają nam po swojemu wyjść z wagonu. Walą nas po plecach kolbami karabinów, aż dudni. Jak oszaleli pchamy się wszyscy naraz do jedynego wyjścia. Jeden przez drugiego skaczemy z wysokiego wagonu, prosto na esesmanów tworzących szpaler ciągnący się w kierunku wysokiego parkanu otaczającego jakiś wielki budynek. Wśród niesamowitego wrzasku esesmanów, popychani i bici, wtłaczamy się w otwartą bramę jak sta-, do ogłupiałych baranów.
Na placu przed budynkiem utworzono znowu trudny
)o przebycia szpaler, składający się tym razem nie z eses-tanów, ale z ponurych dryblasów dziwnie ubranych w coś przypominającego do złudzenia pasiaste piżamy. Każdy nich trzyma w ręku spory kij i macha nim wytrwale w prawo i lewo. Obejwałem po ręce, na szczęście płaszcz, który trzymałem, złagodził nieco uderzenie. UskoczyłemJ w bok, ale tu znowu dostałem kopniaka od jakiegoś wysokiego i tęgiego „pasiaka". Na szczęście bicie nie trwało dłużej, gdyż zaczęto nas ustawiać szeregami. Jeden z „pa-
1 Wszyscy wyjść!... Prędzej, przeklęci bandyei!
19
siaków" o ciemnej cerze i przenikliwych czarnych oczka biegł wzdłuż szeregów, wyrównywał, poszturchiwał, krzykiwał. Reszta „pasiaków" natomiast stanęła w jednji szeregu z nami. Zauważyliśmy, że mieli poprzyszywane spodniach i bluzach czarne lub zielone trójkąty, a pod піфкі, numery od 1 do 30. Numer 1 miał ten barczysty i smagi o twarzy zbója. Teraz właśnie przeliczał pośpiesznie s regi, po czym, stanąwszy w pewnej odległości naprzeć;
„„ nam ubrania i wypędzono na dziedziniec, gdzie usta-
nfc-iono nas w szeregach, piątkami. Dwóch spośród nas, zna-
aCvch dobrze język niemiecki, zrobiono tłumaczami, tzw.
lolmetscherami. Jeden z nich, tęgi i wysoki, to Baltazin-
drugi dla odmiany szczupły i w okularach — hrabia
aworowski. Pierwszym ich zadaniem było przekazanie
wiadomości - tłumacząc słowa cherlawego oficera
И4».™,, •■ *-------j ——o------ —r-—~щ- - , . * , nr7pbvwTanie w Konzentrationslager
nas w postawie na baczność, zakomenderował ostrym, Aanymi na dożywotne przebywanie
nośnym głosem: — Das Ganze stillgestanden! Mutzen cflAuschwitz .
Augen rechts!l ^^^^^^
Nie rozumieliśmy, o co chodzi, więc na wszelki wyri dek staliśmy nieruchomo. W pewnej chwili komenderuj су „pasiak" skierował się sprężystym krokiem ku gr! pie esesmanów stojących opodal. Kiedy znalazł się w n! wielkiej od nich odległości, stanął na baczność, stuknąwsj głośno obcasami, po czym zdjąwszy błyskawicznym chem czapkę z głowy coś zaszwargotał po niemiecku, czj go oczywiście nie rozumieliśmy. Jeden z esesmanów wyjmując z ust fajki, cedząc przez zęby, coś mu odpj wiedział, wskazując przy tym na budynek obok. Gdy tyli skończył, „pasiak" ponownie stuknął obcasami, nałóż; swą granatową czapkę podobną do marynarskiej, zrobi-szy przepisowe w tył zwrot, wrócił na swoje poprzednj miejsce. Znowu padła jakaś komenda, po której resz:
w pobliżu wejścia do budynku
Przez wąskie drzwi wpuszczano nas grupami do śroi ka skierowując na schody prowadzące do piwnic. Tam n podzielono na jeszcze mniejsze grupki. Po przejściu kilJ kondygnacji piwnicy zostaliśmy pozbawieni wszelkich oĄ
ІІ — że jesteśmy od tej chwili tzw. schutzhaftlingami ska-
A co to jest obóz koncentracyjny, ^awem przekonać!
mieliśmy się nie-
Rozdział II
„Mutzen ab.' Mutzen auf!2 — Już wiedzieliśmy, co to pnączy. Komendę należało wykonywać szybko, równo sprawnie. Biada temu, kto się spóźnił. Ponieważ więk-
izość naszego transportu składała się z ludzi młodych, prze-o łatwiej nam było znosić wszelkie trudy musztry, jak iipfen, rollen tanzen9 i tym podobne szykany, zawsze po-ączone z biciem i maltretowaniem. Gorzej było z ludźmi ky podeszłym wieku. Podpadali często, tym więc gorliwiej pię nad nimi znęcano. „Dziadzio" Kowalski, stary zako-
.pasiaków" rozbiegła ^fojmując nas po chwili w rzę^7a;;;yk"^Ymo"p7de^łego"wie"ku dawał sobie jeszcze "ja
[koś radę, ale wyniszczony więzieniem dr Pizło, pochodzą-y z Niska, gonił już resztkami sił. Dzięki nim właśnie my,
3iłodzi, znajdowaliśmy chwilę oddechu w momentach, kie-y zajmowano się starymi. Wiedzieliśmy już, że ci w pa-jakach są również więźniami i że przyjechali tu z obozu
bistych rzeczy nie wyłączając owłosienia, które dokładnie ^chsenhausen, gdzie siedzieli od 1933 roku. Tym trudniej
usunięto z głowy i wszystkich możliwych miejsc przed ką
pielą w lodowatej wodzie. W zamian za odebrane rzecz
każdy z nas otrzymał tekturkę z wypisanym na niej num<j
rem, który miał od tej pory zastąpić nazwisko. Otrzymałe:
numer 290. Romek Trojanowski, znalazłszy się przypadkd
wo w innej grupie, miał numer 44, a będący w jeszcze irj
nej grupie Edek Galiński otrzymał numer 537. Tak w pr
sty sposób staliśmy się numerami. Po jakimś czasie odda
|m było zrozumieć, dlaczego tak bardzo znęcali się nad lami, nawet wtedy, gdy nie było esesmanów w pobliżu, częstokroć byli nawet gorsi od esesmanów. Niemal na każ-iym kroku mieliśmy ich na karku, a ich ręce uzbrojone m kije pracowicie rozdzielały tęgie uderzenia, gdzie tylko
» Całość baczność! Czapki zdjąć! Na prawo patrz!
1 Obozie koncentracyjnym Oświęcim l2;tSzapki zdjąć! Czapki włożyć! Skakać, obracać sią, tańczyć
20
popadło. Toteż niejeden z nas miał podbite oko czy ro| ciętą głowę.»
Pouczono nas, że do „pasiaków" mamy zwracać się prz Herr Kapol. Zwracając się do kapo należało stanąć baczność, zrobić przepisowo Miitzen ab! — mimp że n krycia głowy nikt .z nas nie posiadał —'po czym trze było wypowiedzieć stereotypową formułkę: — Nummer (: należało podać swój ąumer obozowy) meldet sich d horsam2. Jeśli udało się zameldować sprawnie .i bezbłęj n'e, to obeszło się bez bicia.. Najczęściej, jednak każdy d pokręcił, w tezultacie czego dostawał kijem lub w n~ iepszym razie solidnego kopniaka.
Tuż przed samym wieczorem nieco nam pofolgowa: Jeszcze tylko przy wejściu do budynku dostaliśmy porząj ny chrzest. Na rozkaz kapo nr 1 mieliśmy wszyscy,— i nas było przeszło siedmiuset — zmieścić się w wąski drzwiach bloku, by udać się do pomieszczeń wewnątrz bi dynku przygotowanych na noclegowisko. Nauczeni simJ nym doświadczeniem, wiedzieliśmy, że rozkaz należało wi konać natychmiast, toteż wszyscy naraz rzuciliśmy się k: drzwiom. Opieszałych walili już kapowie, więc3, każ? chciał być jak najprędzej przy bramie mającej dać schr' nienie. Ale tam tłok był nie do opisania. Jeden przepych! drugiego, jeden drugiego* wgniatał, dusił, miażdżył, depta! A*z tyłu z furią nacierali kapowie bijąc i kopiąc, młóci1 drągami po plecach, po głowach, po rękach. Wrzask, rz żenię,-przekleństwa. Wreszcie zbawcza brama. Jeszcze pi tworny korek w samej bramie, aż kości trzeszczą, a J zgniecionych piersi, wydobywa się głuchy jęk. Nagle, wjj /strzelony jak, z procy, lecę w przestrzeń kjótkiegw koryta rża/by zawadzić nogą o stopn.ie schojdów'y-których, nikt b' . §i|^nię:spodziewał.^J*eden-ńą^0gie^A;Wali się jak dług; a tu skądś znowu sypią się razyj5, Więc czym prędzej się* podrywamy*i biegniemy po schodach do góry. Tchu już mi brak, ale robię jeszcze jeden skok i jestem na'ostatnim sto ' pniu. Olbrzymi kapo stoi na samym środku w poprzek ko rytarza, szeroko rozkraczbny. Bije- raz lewą, raz prawą та ką. Uderzenia wymierzone solidnie, aż w uszach szurrJ W ustach czuję smak krwi i — co tu ukrywać.;—.łez. Bi'
1 Panie kapo
\Numer (...) melduje się posłusznie
gnę ostatkieńi sił i "wpadam do sali znajdującej się na końcu korytarza. Na wpół przytomny walę się-na podłogę zasłaną" słomą. Po chwili cała sala - zapełnia, się leżącymi pokotem więźniami, zmasakrowanymi, zaszczutymi, pobitymi i sponiewieranymi, wystraszonymi i wyczerpanymi do granic ostateczności.
Roman leży obok mnie. Oddycha ciężko i nic nie mówi. Jedynie Dziunio syczy przez zęby: — Skurwysyny...! — Widać,ulżyło mu trochę. Ale nam wiele to nie pomaga. Leżymy na słomie zaścielającej całą podłogę, starając się nie myśleć, co będzie dałej.
Odpoczynek nie trwa długo, bo oto słychać już liczne kroki podkutych butów dudniących w korytarzu. Idą od sali do sali, słychać głośną komendę: — Achtung! l — na którą więźniowie zrywają się na baczność. Po chwili i w naszych drzwiach ukazuje się znana nam już dobrze sylwetka kapo nr 1 i esesmana z nieodłączną fajeczką w zębach. Ktoś krzyknął: — Achtung! — Zrywamy się gwałtownie. Nie wszyscy jednak zdążyli powstać równocześnie. . v
— Verfluchte Bandę! Ihr Drecksacke!2 — wrzeszczy
kapo.
Spokojny „Fajeczka" wyjmuje powoli fajkę z ust. Białe zęby pobłyskują w szparze grubych warg. Szeptem, niemalże łagodnie rozkazuje: — Hinlegen!3 — Kładziemy się powoli, nierównomiernie. Nim ostatni zdążyli się położyć, ponowny rozkaz, ale już energiczniejszy: — Auf! 4 — Zrywamy się. Ktoś znowu się spóźnia, ale „Fajeczka" zdaje się jakby teg o nie dpstrzegać. Spokojnie wytrzepuje popiół ze swej fajki, .uderzając ;nią miarowa o futrynę djrzwi. Nagle, l«"jśfe nie wrzaśnie: — Hinlegen! ?f Padamy. — Auf! Hinle--;~ -jen! Auf! Hinlegen! Auf! Hiriiefen! Auf/.*-A,i tak w „me*:'* skończoność. Koszula lepi się do ciała, pot zalewa oczy. — Hinlegen! Auf!... — Już tchu brakuje w, piersiach, nie ma-, my czym ^oddychać. Na podłodze słomy już dawno nie ma. Jest za to sieczka, dużo sieczki. Wszędzie! W nosie, w gardle, w oczach. Kapo i „Fajeczka" dosłownie rozpłynęli -się
1 Uwaga";
2 Przeklęta zgraja! Worki gówna!
3 Padnij! . . , fc .■ .
4 Powstań!
22
23
2 2.
Лт)ї
З Й
— ŁoQ О. О. •-*
І
ao
w tej sieczce. W tumanach kurzu słychać tylko niezmordowany głos esesmana: — Hinlegen! Auj!... Hinlegen! Auj! — Kiedy to się skończy?... Kolana jak z waty, a ciało coraz cięższe. Już nic nie widać, ale i na szczęście nie słychać więcej komendy. Odeszli!
Padamy pokotem na podłogę, gdzie jeszcze przed chwilą leżała słoma. Ktoś rzuca się do okien chcąc je otworzyć. Vis-a-vis okien stoi w niewielkiej odległości budka strażnika SS. — Fenster zu!!» — wrzeszczy Niemiec. Ponieważ otwierający okna nie słyszą go, wali serię z pistoletu maszynowego, dla postrachu. To skutkuje. Do okien nikt już nie śmie więcej się zbliżyć. Robi się ciemno. Każdy lokuje się, gdzie może. My z tarnowskiej celi trzymamy się razem. Z kąta sali słychać głośny szept modlitwy. Inni ją podchwytują. Z ciemnego korytarza dochodzi rozdzierający wrzask: — Ruhe da.'2 — Zalega cisza. Tak zasypiamy... Tylko Dziunio Beker wierci się niespokojnie, wali bezsilnie pięścią w podłogę i dławiąc się łzami, wydusza z siebie: — Skurwysyny!...
Rozdział III
Już trzeci dzień w obozie. Trzy pajdki chleba, trzy mi-' ski zupy „Avo", trzy kawałeczki słoniny, kilka siniaków, dziesiątki kopniaków, tysiące upokorzeń. Ale jestem cały i żyję. I chcę żyć!
Właśnie dzisiaj widziałem po raz pierwszy w swym życiu... konanie. Nigdy nie wyobrażałem sobie, że można tak długo umierać. A może ten Żyd był wyjątkowo twardy. Chociaż nie wyglądał na to ten stary, chudy i krótkowzroczny człowieczek. Leżał teraz oparty o ścianę bloku w skwarze czerwcowego słońca. Gołą czaszkę miał rozciętą w kilku miejscach. Roje much oblepiały zakrzepłą, zmieszaną z piaskiem krew. Głęboko zapadnięte oczy w fiole-towoczarnych obwódkach przykrywały ciężkie powieki. Czasami je podnosił, ale widocznie zbyt duży był to wysiłek, bo opuszczał je zaraz z powrotem. Czarne popękane wargi, spalone pragnieniem, poruszały się konwulsyjnie. -
1 Zamknąć okna! 8 Spokój tam!
li i
Wody...! Wasser...!* — charczał. Kapowie otoczyli go ciasnym kołem. Kiedy odeszli, stary Żyd nie dawał już znaku życia.
Program dnia mieliśmy niezwykle urozmaicony. O to postarali się już nasi kapowie i esesmani. Toteż prześcigali się nawzajem w wynajdywaniu tortur. Zdawałoby się zresztą, że zupełnie niewinnych. Całymi dniami uprawialiśmy „sport": Hiipfen, Rollen, Tanzen, Kniebeugen. Jeśli hupfen, to kilkadziesiąt metrów wzdłuż placu i z powrotem. Jeżeli rollen, to tam, gdzie był największy kurz, tanzen dla odprężenia i żeby było śmieszniej, kniebeugen2 na tempo, eins, zwei, drei3, do pełnego wyprostowania się, a następnie z powrotem, aż do przysiadu.
Nogi drżały ze zmęczenia jak galareta. Opuchnięta od słońca ostrzyżona głowa ciążyła jak ołów. Pragnienie paliło wnętrzności. Ktoś zemdlał?... Odnosiło się go pod budynek. Tam kapo przywracał go do przytomności. Zimna woda, dobre kopnięcie... i stało się znowu w szeregu.
„Fajeczka" asystował nam cały czas. Stał rozkraczony w cieniu jedynego drzewa i pykał swoją nieodłączną fajkę albo, jeśli ją odkładał, to gwizdał jakąś arię operową. Czasem przywołał kogoś palcem. Odbywał się wtedy występ solowy. Niezbyt długo, bo „Fajeczkę" męczył czerwcowy upał. Przywoływał więźnia do siebie.
— Komml... Komml... Ną, genug!... Was bist du вот Beruf? 4 — pytał niewinnie.
— O, Schiller?... Prima!5 — chwalił.
Nagle walił z całej siły w zęby. — Hau ab! Du polnischer Dreck!e
Teraz zdejmował zmęczonym ruchem czapkę z głowy, wycierał dokładnie chusteczką zwilgotniałą od potu podszewkę, delikatnie nakładał czapkę na głowę,'po czym najspokojniej w świecie kończył przerwaną przed chwilą melodię. „Laluś" miewał więcej fantazji i jak przystało na oficera SS był wytworny, inteligentniejszy od podoficera.
1 Wody!...
2 Przysiad
3 Raz, dwa, trzy
4 Chodź!... Chodź!... No
5 O, uczeń?... Świetnie!... • e Wynoś się! Ty polskie gówno!
dosyć!... Jaki masz zawód?
25
Na szczęście przychodził dość rzadko. Jego to pomysłerr było wczoraj urządzenie czegoś w rodzaju religijnego widowiska. Bez trudu wyszukał jedynego Żyda, kazał mi wejść na olbrzymią kadź stojącą do góry dnem przy budynku, po czym kazał odprawiać modły. Żyd głośno zawodził, kiwając się przy tym rytualnie, co sprawiało niesaJ mowitą radość esesmanom i kapom. Dosłownie ryczeli z( śmiechu, my zaś mieliśmy chwilę wytchnienia. Na tyrr jednak widowisko się nie skończyło. Plagge — to ten z fajeczką — zapamiętał sobie, że^jasj wśród nas ksiądz.
— W o ist der Pfarrer? x
Ksiądz stanął na kadzi obok Żyda i zaczął modlitwę] Zrazu cicho, później coraz głośniejszym i pewniejszym głosem. Zabawa przestawała być śmieszna, toteż czym prędzej zabrano się do „sportu".
Teraz ćwiczyliśmy bez wytchnienia. Żyd i ksiądz ska-j kali w kierunku drzewa. Kapo nr 1, Bruno Brodniewicz, pomagał im, zdzielając raz po raz któregoś drągiem. Lager-fuhrer Mayer '(„Laluś") kazał im wspinać się na drzewo; w którego cieniu tak lubił przesiadywać Plagge. Leźli nań • niezgrabnie: co któryś troszeczkę się wdrapał, ściągał go na dół pies „Lalusia". Zabawa trwałaby pewnie długo, ale na szczęście psu szybko się znudziła. Żyda i księdza od-j ciągnięto od drzewa.
Teraz nam kazano robić to samo. Nakłonieni kijami za-j
częliśmy się wdrapywać. To dopiero była. zabawa! KilkuH
dziesięciu ludzi, bitych, kopanych przez kapów, szarpanych!
przez psa, usiłowało wdrapać się na nieszczęsne drzewko.!
. Dorwałem się i ja w końcu do zbawczego drzewka. Dep-
;czuc po kimś leżącym*-pod drzewem, .uczepiłem się jedną
?rejŁ%impcno pnia, drugą-chwyciłem' wi-śzą.cą iiade^mn^no-
J^gę: Wierzgająca noga .p-oszukiwa-fef oparcia, a znalazłszy je
'na mej głowie, dusiła w dół. Szarpnąłem mocndV0dpadł.
Jednym susem byłem już_ ponad głowami innych. Byle
wyżej. Ale z dołu już ktoś drze za nogę, wpija pazury
w odsłoniętą łydkę.
— Masz!.. Masz!... — Luźną nogą kopię po czyjejś głowie, aż dudni. Mimo to nieustępliwe pazury wpijają mi się w ciało coraz głębiej. Czyjaś głowa pnie się coraz wyżej, już słyszę syk*. — Ty skurw... — To Dziunio! Mocne
1 Gdzie jest ksiądz?
szarpnięcie. Jeszcze ręce próbują się uczepić kory. drzewa i już jestem na dole. Dziesiątki nóg depcą mnie po plecach, po głowie, po rękach. Na oślep czołgam się na czworakach, byle dalej od „zbawczego" drzewa. Już wściekłe nogi-skończyły się, więc próbuję wstać, a .przede mną stoi zwarty, nie do przebycia, mur pasiaków. Znowu sypią się uderzenia. Zawracam i z furią walę między tłoczących się koło drzewa, kopię, biję pięściami, gryzę, drapię, rozpycham, byle dalej od pałek. Ale już nie mam sił wepchnąć się mię-, dzy innych. Cofam się .więc, zawracam powtórnie, kręcę się w kółko jak opętany, a tu'zewsząd sypią się uderzenia. Trzask...! Głowa pęka, szum w uszach... Z trudem otwieram oczy. Leżę oparty o mur budynku. Przede mną ktoś nachylony. Jakiś kapo, zielony winkiel na pasiaku, nr 2. Bez kija, łagodne spojrzenie,.zadarty nosek, czapka na bakier. — Aha! To jest ten dobry kapo — arbeitsdienst...
— Korami Korami
Kiwa na mnie i innych leżących obok. Jest i Dziunio! Już i drugie oko ma podzelowane.
— Keine Angst! Dobra robota! Essen holen!l — mówi łagodnie Otto. * .
I Rozdział IV Dzisiejszy dzień zapowiada się lepiej. Może dlatego, że część ludzi potrzebna jest do roboty. Kilku więźniów poszło z dwoma esesmanami i kapami do dawnych koszar. Podobno wszyscy mamy vsię tam wkrótce przenieść. Otto wynajduje •ciągłeyjakięą- roboty. To lepsze niż^,,srxort" lub ■ modne tefaz„S4mg'en?. Śpiew p