14687
Szczegóły |
Tytuł |
14687 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14687 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14687 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14687 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
„NIEWOLA”
JULIE GARWOOD
Rozdział 1
Anglia, 1099
Zamierzali go zabić.
Na środku opustoszałego zamkowego dziedzińca stał żołnierz z rękami przywiązanymi do słupa. Patrzył prosto przed siebie. Jego twarz me wyrażała żadnych emocji. Ignorował wrogów.
Jeniec nie okazał najmniejszego oporu. Bez słowa protestu, bez szamotania pozwolił, żeby związano go w pasie. Zdjęto z niego bogaty, obszyty futrem zimowy płaszcz, ciężką kolczugę, bawełnianą koszulę, pończochy i wysokie buty. Wszystko to położono przed nim na zamarzniętej ziemi. Intencje wrogów były jasne. Żołnierz umrze, ale na jego ciele nie będzie żadnych nowych ran poza odniesionymi w bitwie. Zamarzając na śmierć na oczach gawiedzi, jeniec będzie widział tuż obok siebie ciepłe ubrania.
Otoczyło go dwunastu mężczyzn. Dla dodania sobie odwagi obnażyli miecze i okrążyli go wykrzykując obelgi i drwiny. Mimo że nosili wysokie buty, przytupywali, żeby nie zmarznąć w ostrym, mroźnym powietrzu. Zachowywali jednak bezpieczną odległość, na wypadek gdyby ich potulny jeniec zmienił zamiary, uwolnił się i zaatakował. Nie mieli najmniejszych wątpliwości, że jest do tego zdolny. O jego
herkulesowej sile krążyły legendy. Niektórzy z nich na własne oczy widzieli jego bitewne wyczyny. Trzymali więc miecze w pogotowiu, na wypadek gdyby udało mu się zerwać więzy. Możliwe, że i wówczas zdołałby wysłać na tamten świat co najmniej czterech z nich.
Dowódca tej dwunastki jeszcze nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Pojmali Wilka i wkrótce będą świadkami jego śmierci.
Cóż za niesłychany błąd popełnił ich jeniec. Wszechwładny Duncan, baron Wexton, wjechał do fortecy nieprzyjaciela zupełnie sam i nie uzbrojony. Wierzył niemądrze, że Louddon, baron równy mu tytułem i majątkiem, dotrzyma czasowego zawieszenia broni.
Zapewne wierzył w moc swej reputacji, pomyślał dowódca. Musiał naprawdę uważać siebie za tak niepokonanego, jak przesadnie głosiły opowieści bitewne. Z pewnością dlatego tak niefrasobliwie podchodził do opresji, w której się obecnie znajdował.
Niespokojne myśli towarzyszyły dowódcy, kiedy obserwował więźnia. Rozebrali jeńca, tym samym pozbawiając go dostojeństwa. Podarli na strzępy niebiesko-biały herb świadczący o tytule i splendorze, aby nie pozostawić śladu po szlachectwie tego człowieka. Baron Louddon chciał, żeby jeniec zmarł bez poszanowania godności i honoru. Prawie nagi wojownik przyjął jednak tak dumną postawę, iż w żaden sposób nie spełniał oczekiwań Louddona. Jeniec nie zachowywał się jak człowiek, który ma umrzeć. Co więcej, nie błagał o życie ani nie prosił o szybki koniec. Mało tego, wcale nie wyglądał na umierającego. Skóra mu nie zsiniała ani nie pokryła się gęsią skórką. Była opalona i zahartowana wiatrem. Do licha! On nawet nie drżał. Rozebrany szlachcic nawet bez dodających splendoru szat pozostał dumnym panem, spoglądającym twardo, bez strachu, dokładnie tak, jak opowiadały o nim legendy. Mieli przed oczami prawdziwego Wilka.
Przestali pokrzykiwać. Teraz na podwórzu słychać było tylko wycie wiatru. Dowódca spostrzegł, że jego ludzie odsunęli się trochę dalej. Wszyscy wbili wzrok w ziemię. Nie mógł ich za to winić. Sam także bał się patrzeć wojownikowi prosto w oczy.
Baron Duncan, pan na Wexton, co najmniej o głowę przewyższał najwyższego z żołnierzy. Był potężnie i proporcjonalnie zbudowanym smukłym mężczyzną o muskularnych ramionach i udach. Cała jego postawa, mimo rozstawionych długich i mocnych nóg przywiązanych do słupa, sugerowała, że zdolny jest zabić ich wszystkich jeżeli tylko zechce.
Zapadał zmrok, a wraz z nim biała zasłona śniegu. Żołnierze zaczęli narzekać na pogodę.
— Nie mogą od nas wymagać, żebyśmy razem z nim zamarzli na śmierć — poskarżył się cicho jeden z nich.
— On nie umrze nawet za kilka godzin — dodał inny.
— Baron Louddon odjechał stąd już dobrą godzinę temu. Nie wie, czy jeszcze tu stoimy, czy nie.
Pozostali z zapałem skinęli głowami. Utyskiwania żołnierzy dotarły do uszu dowódcy. Zimno również jemu dało się we znaki. On także był coraz bardziej zaniepokojony; do tej chwili był przekonany, że baron Wexton nie różni się od innych ludzi. Był pewien, że uda mu się go złamać i że jeniec powinien już wyć z bólu i rozpaczy. Pewność siebie tego człowieka doprowadzała go do furii. Na Boga! On patrzył na nich jak by był znudzony.
Dowódca musiał przyznać sam przed sobą, że nie docenił przeciwnika. Nie przyszło mu to łatwo i wzbudziło jeszcze większą wściekłość. Jego stopy w grubych, skórzanych butach dosłownie zamarzły, a przecież baron Duncan stał boso na ziemi i nawet na chwilę nie zmienił pozycji. Możliwe, że wszystkie legendy o nim były prawdziwe.
Dowódca zganił się za to, że jest przesądny, i wydał rozkaz wycofania się do budynku. Kiedy ostatni z jego ludzi odszedł, wasal Louddona sprawdził, czy sznury są dobrze związane, i stanął naprzeciw więźnia.
— Mówią, że jesteś przebiegły jak wilk, ale jesteś tylko człowiekiem i wkrótce umrzesz jak człowiek. Louddon nie chce maczać ostrza w twojej krwi. Rano zawieziemy twoje ciało daleko stąd. Nikt nie będzie mógł udowodnić, że to sprawka Louddona. — Dowódca wysyczał ostatnie słowa, doprowadzony do szału brakiem jakiejkolwiek reakcji ze strony jeńca. Po chwili dodał: — Gdyby dano mi wolną rękę, wyrwałbym ci serce i zrobił z tym koniec. — Zebrał ślinę i splunął prosto w twarz wojownika, w nadziei, że ta nowa zniewaga wywoła reakcję.
I wówczas jeniec wolno opuścił na niego wzrok. Ich spojrzenia się spotkały. Dowódca popatrzył w te oczy i głośno przełknął. Z przerażeniem odwrócił głowę. Zrobił znak krzyża, by odpędzić mroczną obietnicę, jaką wyczytał w szarych oczach wojownika. Wymamrotał, że jedynie wypełnia wolę swojego pana, po czym pobiegł w kierunku zamku.
Ukryta w cieniu murów Madelyne obserwowała ich. Odczekała kilka minut, by upewnić się, iż żaden z żołnierzy jej brata nie zamierza wrócić. Wykorzystała ten czas na zebranie całej odwagi potrzebnej do przeprowadzenia swego planu.
Ryzyko było ogromne, w głębi serca wiedziała jednak, że nie ma wyboru. Była jedynym człowiekiem, który mógł go ocalić. Czuła, że musi to zrobić, choć zdawała sobie sprawę, że jeśli ktoś odkryje jej czyn, czeku ją śmierć. Drżała, lecz szła szybko i zdecydowanie. Wkrótce zrobi wszystko i uspokoi się. Znajdzie mnóstwo czasu na zamartwianie się swym postępkiem, kiedy więzień będzie wolny.
Od stóp do głów okrywała ją czarna peleryna i baron nie dostrzegł dziewczyny do chwili, gdy znalazła się tuż przed nim. Gwałtowny podmuch zrzucił jej kaptur z głowy i na szczupłe ramiona opadła fala jasno-kasztanowych włosów. Odrzuciła je do tyłu i popatrzyła na jeńca.
Przez chwilę baron sądził, że wyobraźnia płata mu figla. Potrząsnął głową żeby odrzucić tę wizję. Wówczas usłyszał jej głos i już wiedział, że to, co widzi, nie jest grą wyobraźni.
— Za chwilę cię uwolnię. Módl się, żeby nikt nas nie usłyszał, zanim stąd odejdziemy.
Nie wierzył własnym uszom. Głos wybawczyni był czysty jak dźwięk harfy i kojący jak ciepły letni dzień. Duncan zamknął oczy starając się pohamować okrzyk radości. Miał ochotę wydać okrzyk bojowy, ale porzucił ten zamiar. Postanowił poczekać jeszcze chwilę, aż jego wybawczyni odkryje swoje prawdziwe zamiary.
Poczuł zapach róż. Kiedy wdychał słodką woń, doszedł do wniosku, że z pewnością z powodu mrozu ma omamy. Róże w środku zimy, anioł wewnątrz fortecy będącej czyśćcem. Nie miało to żadnego sensu, jednak dziewczyna pachniała wiosennymi kwiatami i wyglądała jak niebiańskie zjawisko.
Ponownie potrząsnął głową. Wiedział dokładnie, kim ona jest. Opis, jaki mu przekazano zgadzał się w każdym szczególe, ale był również bałamutny. Mówiono, że siostra Louddona jest średniego wzrostu, ma kasztanowe włosy i niebieskie oczy. Mówiono też, że miło na nią spojrzeć. Patrząc na nią stwierdził, że to fałszywa informacja. Siostra tego diabła nie była ani miła, ani ładna. Była skończoną pięknością.
Sznury zostały rozwiązane i Duncan poczuł, że ma wolne ręce. Stał w miejscu, starannie ukrywając wrażenie, jakie wywarła na nim dziewczyna. Uśmiechnęła się i schyliła, by zebrać jego odzienie.
Strach paraliżował jej ruchy. Potknęła się, próbując się wyprostować I wstać. Potem znów zwróciła się do Duncana.
— Chodź za mną — powiedziała.
Nie poruszył się; nadal stał czekając i obserwując ją. Widząc jego wahanie, Madelyne zmarszczyła brwi. Pomyślała, że paraliżujący mróz odebrał mu zdolność myślenia. Jedną ręką przycisnęła ubranie jeńca do piersi, mocno ściskając ciężkie buty; drugą objęła go w pasie.
— Oprzyj się o mnie — szepnęła. — Pomogę ci, obiecuję. Ale musimy się spieszyć — powiedziała ze strachem i wbiła wzrok w zamkową bramę.
Ocknął się. Chciał powiedzieć, że nie muszą się ukrywać, ponieważ jego ludzie w tej właśnie chwili wdzierają się na mury, ale zmienił zamiar. Im mniej wiedziała, tym większą będzie miał przewagę, kiedy nadejdzie właściwy czas.
Ledwo sięgała mu do ramienia, ale mężnie usiłowała przyjąć na siebie część jego ciężaru, ujmując go za rękę i przerzucając ją sobie przez ramię.
- Pójdziemy do pokoi gościnnych dla księży, przy kaplicy
— szepnęła. — To jedyne miejsce, gdzie me będą nas szukać. Wojownik nie zwracał uwagi na to, co mówiła. Skierował spojrzenie na szczyt północnego muru. Księżyc w nowiu rzucał bladą i tajemniczą poświatę na biały śnieg i oświetlił sylwetki jego żołnierzy wspinających się na mur. Żaden dźwięk nie towarzyszył poruszającym się postaciom, ustawiającym się wzdłuż drewnianej balustradki okalającej szczyt muru.
Baron z zadowoleniem skinął głową. Żołnierze Louddona byli równie głupi jak ich pan. Przenikliwe zimno wpędziło strażników pilnujących bramy do środka, a mury pozostały bez osłony, łatwe do zdobycia. Nieprzyjaciel ujawnił swoją słabość. I zginie.
Jeszcze mocniej oparł się na wybawczyni, a jednocześnie rozprostował ręce, by rozruszać zdrętwiałe palce. Prawie nie czuł stóp. Wiedział, że to zły znak, ale teraz nic na to nie mógł poradzić.
Usłyszał cichy gwizd. Uniósł rękę wysoko nad głowę, dając sygnał do czekania. Spojrzał na towarzyszkę, żeby sprawdzić, czy widziała jego gest. Gdyby okazała, że wie, co się dzieje, drugą ręką zasłoniłby jej usta. Ona jednak zajęta była zmaganiem się z utrzymaniem ciężaru jego ciała i najwyraźniej zupełnie me zdawała sobie sprawy, że wtargnięto do jej domu.
Doszli do wąskich drzwi i Madelyne, przekonana, że jeniec jest zupełnie wyczerpany, usiłowała oprzeć go o kamienny mur, a równocześnie otworzyć drzwi.
Pojąwszy jej intencję, baron sam oparł się o mur i patrzył, jak dziewczyna walczy z oblodzonym łańcuchem.
Kiedy zdołała wreszcie otworzyć drzwi, wzięła go za rękę i poprowadziła w ciemnościach; owiał ich podmuch lodowatego powietrza. Szli długim, wilgotnym korytarzem zakończonym następnymi drzwiami. Madelyne szybko je otworzyła i wepchnęła go do środka.
Pokój, w którym się znaleźli, nie miał okien, lecz oświetlało go kilka świec dając wrażenie ciepła. Powietrze było zatęchłe. Drewnianą podłogę pokrywał kurz; z belkowanego niskiego sufitu zwisały potężne pajęczyny. Na hakach wisiało kilka kolorowych, odświętnych szat używanych przez odwiedzających kaplicę księży. Na samym środku leżał materac, tuż obok dwa grube koce.
Madelyne zamknęła drzwi na skobel i odetchnęła z ulgą. Na jakiś czas byli bezpieczni. Skinęła na Duncana, żeby usiadł na materacu.
— Kiedy zobaczyłam, co oni z tobą robią, przygotowałam tę komnatę — wyjaśniła podając mu ubranie. — Mam na imię Madelyne i jestem... — Chciała wyjaśnić pokrewieństwo z własnym bratem, Louddonem, ale urwała w pół słowa.
— Zostanę z tobą do pierwszego brzasku, a potem wyprowadzę cię stąd ukrytym przejściem. Nawet Louddon nie wie o jego istnieniu.
Baron usiadł i podwinął nogi pod siebie. Wkładając koszulę obserwował dziewczynę. Pomyślał sobie, że ten jej akt odwagi skomplikuje mu życie. Zastanawiał się, jak by zareagowała, gdyby dowiedziała się o jego prawdziwym planie, ale uznał, że nie może go zmienić.
Kiedy w końcu nałożył kolczugę, Madelyne okryła mu plecy i ramiona kocem i uklękła przed nim. Odchyliła się do tyłu na piętach, dając mu znak, żeby rozprostował nogi. Kiedy spełnił jej życzenie, obejrzała mu stopy, z troską marszcząc brwi. Sięgnął po buty, ale Madelyne przytrzymała go za rękę.
— Najpierw musimy ogrzać ci stopy — powiedziała.
Przez chwilę zastanawiała się, jak najszybciej przywrócić życie zdrętwiałym kończynom. Pochyliła głowę, kryjąc twarz przed badawczym wzrokiem wojownika.
Podniosła drugi koc i zaczęła owijać mu stopy, ale po chwili potrząsnęła głową i zrezygnowała z tego zamiaru. Bez słowa wyjaśnienia rzuciła mu na nogi koc, po czym zdjęła płaszcz i powoli zaczęła podciągać nad kolana kremową tunikę. Pleciony skórzany pas i ozdobna pochwa na sztylet zaplątały się w ciemnozieloną suknię, więc wyjęła je i rzuciła na ziemię.
Zdumiony jej dziwnym zachowaniem oczekiwał wyjaśnień, ale Madelyne nie powiedziała ani słowa. Ponownie westchnęła, złapała go za nogi, szybko wsunęła jego stopy pod suknię i przytuliła je do ciepłego brzucha.
Syknęła głośno, kiedy jej rozgrzane ciało zetknęło się z lodowatą stopą. Zagarnęła suknię i objęła ramionami, ściskając przez nią jego zamarznięte nogi. Ramiona zaczęły jej drżeć i wojownik odniósł wrażenie, że wyciąga z niego zimno i bierze je w siebie.
Byt to najbardziej pozbawiony egoizmu czyn, jaki widział. Ciepło szybko wracało mu do stóp. Czuł, jakby w podeszwy wbijano mu tysiąc sztyletów. Stopy płonęły mu tak, że nie mógł tego znieść. Próbował zmienić pozycję, ale dziewczyna na to me pozwoliła, przytrzymując mu nogi z zadziwiającą siłą.
— Jeżeli cię boli, to dobry znak — wyszeptała bardzo cicho. — Wkrótce przestanie. Ciesz się z tego, że w ogóle coś czujesz — dodała.
Nagana w jej głosie zdumiała Duncana. Pytająco uniósł brwi. Madelyne w tej samej chwili podniosła wzrok. Dostrzegła to nieme pytanie.
— Nie doprowadziłbyś się do takiego stanu, gdybyś był ostrożniejszy — wyjaśniła szybko. — Pozostaje jedynie nadzieja, że dobrze zapamiętasz dzisiejszą lekcję. Drugi raz nie zdołam cię uratować. — Spróbowała się uśmiechnąć, żeby złagodzić ton wypowiedzi.
— Wiem, że wierzyłeś w honorowe zachowanie Louddona. Na tym jednak polegał twój błąd. Louddon nie wie, co to honor. Zapamiętaj to na przyszłość, a dożyjesz następnego roku.
Opuściła wzrok i pogrążyła się w rozmyślaniach o cenie, jaką przyjdzie jej zapłacić za uwolnienie wroga brata. Niewiele czasu zajmie Louddonowi odkrycie, kto stał za ucieczką barona. Madelyne odmówiła modlitwę dziękczynną za to, że Louddon wyjechał z zamku. Dało jej to dodatkowy czas na opracowanie planu ucieczki.
Najpierw należało zatroszczyć się o barona. Kiedy już znajdzie się daleko i będzie bezpieczny. będzie miała czas martwić się o skutki swego zuchwałego czynu. Teraz zdecydowanie odsunęła takie myśli.
— Zrobiłam, co mogłam — powiedziała cicho do siebie, i w tych słowach zabrzmiała nie tylko stanowczość, ale i strach.
Baron nie komentował jej słów, a ona nic więcej me dodała. Zapadła cisza jak przed burzą. Madelyne pragnęła, by coś powiedział, cokolwiek, co zmniejszyłoby jej niepokój. Była zażenowana tak intymną bliskością jego stóp. Wiedziała, że gdyby lekko przesunął palce, dotknąłby jej piersi. Myśl o tym wywołała u niej rumieniec. Zerknęła na niego, żeby sprawdzić, jak reaguje na jej dziwaczne metody leczenia.
Czekał na jej spojrzenie i szybko je pochwycił. Pomyślał, że ma oczy błękitne jak niebo w najpiękniejszy słoneczny dzień. Zauważył także, że w niczym nie przypomina swojego brata. Upomniał się w duchu, że przecież wygląd zewnętrzny o niczym nie świadczy, mimo że poczuł się zahipnotyzowany tym czarującym, niewinnym spojrzeniem. Powtarzał sobie, że ona jest przecież siostrą wroga, niczym więcej, niczym mniej. Piękna czy nie, była jego przynętą, jego zasadzką na demona.
Patrząc w jego oczy Madelyne pomyślała. że są szare i zimne jak jej sztylet. Jego twarz wydawała się wyciosana w kamieniu. Nie malowały się na niej żadne uczucia, żadne emocje.
Włosy miał ciemnobrązowe, bardzo długie i lekko kręcone, ale nie dodawały miękkości jego rysom. Usta ostro zarysowane. a podbródek zbyt kanciasty. Zauważyła też, że w kącikach oczu nie ma żadnych zmarszczek. Nie wyglądał na człowieka skłonnego do uśmiechu. Nie, on nie umie się śmiać, pomyślała z lękiem. Sprawiał wrażenie tak twardego i zimnego, jak wymagała jego pozycja.
Przede wszystkim był wojownikiem, dopiero potem baronem.
W jego życiu nie było więc miejsca na śmiech.
W tej samej chwili zrozumiała, że nie ma najmniejszego pojęcia o tym, co dzieje się w jego umyśle. Zmartwiła się, że nie wie, o czym on myśli. Zakasłała, by ukryć
zmieszanie, i zaczęła się zastanawiać, jak nawiązać rozmowę. To, że on przemówi pierwszy, wydawało się mało prawdopodobne.
— Postanowiłeś sam stawić czoło Louddonowi? — zapytała. Długo czekała na odpowiedź. Westchnęła w końcu, poirytowana. Ten wojownik jest tak samo niegrzeczny, jak okazał się głupie powiedziała sobie. Uratowała mu życie i nie doczekała się słowa podziękowania. Jego maniery pasowały do wyglądu i reputacji.
Bała się go. Uświadomienie sobie tego faktu zdenerwowało ją. Skarciła samą siebie za to, że takie na niej wywarł wrażenie. Pomyślała, że sama zachowuje się równie głupio. Ten mężczyzna nie powiedział ani słowa, a ona drżała jak dziecko.
Pomyślała, że takie wrażenie wywiera jego osobowość. W tej małej komnacie jego obecność strasznie ją przytłaczała.
— Nie myśl o powrocie tułaj. To byłby błąd. Następnym razem Louddon z pewnością cię zabije.
Wojownik nie odpowiedział. Poruszył się i powoli zaczął wysuwać stopy z ciepła, które mu ofiarowała. Umyślnie dotknął wrażliwej skóry w okolicy jej pachwin.
Madelyne nadal przed nim klęczała. Opuściła wzrok, gdy zaczął nakładać pończochy i buty. Kiedy skończył, wolno uniósł pleciony pas, który przedtem zdjęła, i podał go jej.
Madelyne odruchowo wyciągnęła obie ręce. Uśmiechnęła się na myśl., że sposób, w jaki to zrobił, przypominał oferowanie zawieszenia broni lub pokój, i czekała, aż baron wypowie słowa podziękowania.
On tymczasem z kocią zręcznością złapał ją za lewą rękę i związał ją pasem. Zanim zdołała pomyśleć o wyszarpnięciu dłoni, zrobił pętlę wokół nadgarstka i związał razem jej obie ręce.
Madelyne w osłupieniu najpierw popatrzyła na własne ręce, potem na niego.
Była zupełnie zaskoczona. Wyraz jego twarzy sprawił, że po plecach przebiegł jej dreszcz. Potrząsnęła głową, jakby chciała zaprzeczyć temu.
I wówczas wojownik przemówił: - Nie po Louddona, Madelyne. Przybyłem po Ciebie!
Rozdział 2
Czy ty oszalałeś? — wyszeptała Madelyne. W jej głosie słychać było zdumienie.
Baron nie odpowiedział, ale groźne spojrzenie, którym ją obrzucił, sugerowało, jak niewiele obchodzi go jej pytanie. Szarpnięciem poderwał ją z klęczek i przytrzymał za ramiona, żeby nie straciła równowagi. Dziwne, ale jego dotyk był łagodny jak na mężczyznę tej postury, pomyślała, co jeszcze bardziej ją zmieszało. Nie mogła jednak zrozumieć, czemu zachował się tak podstępnie. Był jeńcem, a ona jego wybawicielką. Przecież musiał zdawać sobie z tego sprawę. Ryzykowała dla niego życie. Dobry Boże, dotykała jego stóp, ogrzała go, zrobiła dla niego wszystko, co mogła.
Teraz górował nad nią. Okazał się barbarzyńcą. Wyglądał bardzo dziko, co pasowało do jego ogromnego wzrostu. Czuła promieniującą od niego moc, tak wielką i parzącą jak dotknięcie rozgrzanego pogrzebacza. Ze wszystkich sił starała się nie drżeć pod spojrzeniem jego lodowatych, szarych oczu. Wiedziała, że on to widzi.
Opacznie pojął jej reakcję i sięgnął po jej płaszcz. Gdy okrywał jej ramiona, przesunął dłonią po piersiach. Pomyślała, że zrobił to niechcący, odruchowo cofnęła się jednak
i przytrzymała z przodu płaszcz. Spojrzenie barona stało się jeszcze bardziej mroczne. Złapał ją za rękę i poprowadził przez ciemny korytarz.
Musiała biec, żeby dotrzymać mu kroku i żeby nie ciągnął jej za sobą.
— Dlaczego chcesz bić się z ludźmi Louddona? Przecież nie ma takiej potrzeby?
Baron nie odpowiedział, ale nie onieśmieliło to Madelyne. Ten wojownik szedł prosto na pewną śmierć. Czuła, że musi go powstrzymać.
— Baronie, proszę, nie rób tego. Posłuchaj mnie. Mróz odjął ci rozum. Oni cię zabiją.
Usiłowała go zatrzymać, używając całej swojej siły, ale on nawet nie zwolnił kroku.
Na litość boska, jak miała go powstrzymać?
Doszli do ciężkich drzwi prowadzących na dziedziniec. Baron pchnął je tak mocno, że wyskoczyły z zawiasów i rozleciały się w kawałki uderzając w kamienny mur. Madelyne została wyciągnięta prosto w lodowaty wiatr, który uderzył w nią z całej siły. Myśl, że ten mężczyzna, którego niecałą godzinę temu uwolniła z więzów, oszalał, w tej chwili wydała się jej kiepskim żartem. On wcale nie był szalony.
Dowód miała wszędzie dokoła. Ponad stu żołnierzy otoczyło wewnętrzny dziedziniec, następni wspinali się właśnie przez mur z szybkością wiatru, cicho jak złodzieje, a każdy z nich nosił niebiesko-białe barwy barona Wextona.
Widok żołnierzy tak przygnębił Madelyne, że nawet nie zauważyła, iż jej prześladowca zatrzymał się, żeby popatrzeć na swoich ludzi zbierających się przed nim w coraz większej liczbie. Wpadła mu na plecy i żeby nie utracić równowagi, odruchowo przytrzymała się jego kolczugi.
Najmniejszym gestem nie okazał, że dostrzega jej obecność za plecami, mimo że trzymała się jego ubrania, jakby to była ostatnia deska ratunku.
Madelyne wiedziała, że baron może uważać, iż chowa się za nim, albo, co gorsza, umiera ze strachu. Nagle odważyła się stanąć obok niego, by wszyscy ją ujrzeli. Sięgała mu do ramienia. Stała przy nim wyprostowana z uniesioną głową, próbując dopasować się do wyzywającej postawy barona. Modliła się przy tym, żeby jej przerażenie nie było widoczne.
Boże, jak się bała. Mówiąc prawdę, nie bała się śmierci, bała się tego, co może ją spotkać, zanim umrze. Lęk o to, jak się zachowa, przyprawiał ją o mdłości. Czy umrze szybko, czy też jej agonia będzie się przeciągała? Czy utraci starannie wypracowaną kontrolę nad sobą i w ostatnich minutach okaże tchórzostwo? Myśl o tym tak ją zmartwiła, że miała ochotę rzucić się na żołnierzy, by jak najszybciej przeszyło ją ostrze. Jednakże błaganie o szybką śmierć także było tchórzostwem! W ten sposób potwierdzi opinię, jaką wydał jej brat.
Baron Wexton nie miał najmniejszego pojęcia, jakie to myśli przebiegają przez głowę jego branki. Popatrzył właśnie na nią i pochwycił jej niezmącone spojrzenie. Zdumiało go, że dziewczyna wygląda tak spokojnie, niemal pogodnie, wiedział jednak, że wkrótce jej postawa się zmieni. Madelyne miała być świadkiem jego zemsty - miał zamiar rozpocząć od zrównania z ziemią jej domu. Nie miał wątpliwości, że będzie płakała i błagała o litość.
Jeden z żołnierzy podbiegł i zatrzymał się przed baronem. Madelyne była pewna, że jest spokrewniony z jej prześladowcą. Miał identyczne ciemnobrązowe włosy, taką samą muskulaturę i niemal ten sam wysoki wzrost. Zignorował Madelyne i zwrócił się wprost do dowódcy.
— Duncan? Dasz sygnał, czy mamy stać tutaj całą noc? Na imię miał Duncan. Dziwne, ale poznanie jego imienia nie pomogło jej w zwalczeniu strachu. Duncan — imię, które sprawiło że wydał się jej jeszcze mniej ludzki.
- No więc, bracie? - powtórnie zapytał żołnierz, odkrywając przed Madelyne stopień ich pokrewieństwa.
Sądząc z wyglądu i braku blizn wojennych, żołnierz musiał być młodszym bratem barona. W tym momencie dostrzegł Madelyne. W jego oczach pojawiła się pogarda. Sprawiał wrażenie, jakby chciał ją uderzyć. Rozzłoszczony, zrobił nawet krok do tyłu, chcąc pokazać, że zachowuje odpowiednią odległość, jakby była trędowatą.
— Louddona nie ma tutaj, Gilardzie — powiedział Duncan do brata.
Baron wypowiedział te słowa tak łagodnie, że Madelyne nagle nabrała nowej nadziei.
— Zatem odjedziesz do domu, milordzie? — zapytała patrząc mu prosto w oczy.
Duncan nie odpowiedział. Już chciała powtórzyć pytanie, lecz przeszkodziła jej litania wyzwisk wasala. Wbił wzrok w Madelyne i z całą mocą wyładował na niej swoją frustrację. Chociaż nie rozumiała większości z tych grubiańskich krzyków, z pogardliwego wzroku Gilarda zorientowała się, że były grzeszne.
Duncan już miał przerwać tę dziecinną tyradę, kiedy poczuł, że Madelyne bierze go za rękę. Był tak zaskoczony, że nie wiedział, jak zareagować.
Ścisnęła go tak mocno, że poczuł jej drżenie. Spojrzał na nią z góry. Patrzyła na Gilarda. Duncan potrząsnął głową. Wiedział, że jego brat nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo przeraża Madelyne, ale wątpił, czy gdyby to wiedział, zachowałby się inaczej.
Napastliwość Gilarda nagle rozgniewała Duncana. Madelyne była jego jeńcem, a nie przeciwnikiem, a im szybciej Gilard zrozumie, jak ma ją traktować, tym lepiej.
— Dość! — rozkazał. — Louddon wyjechał. Twoje przekleństwa nie sprowadzą go z powrotem.
Wyszarpnął rękę z jej dłoni. Gwałtownie otoczył ją ramieniem, co niemal zbiło ją z nóg, po czym przyciągnął ją do siebie. Gilard był tak zaskoczony tym demonstracyjnym wzięciem w opiekę, że jedynie patrzył na brata z otwartymi ustami.
— Louddon zapewne wybrał drogę na południe, Gilardzie, w przeciwnym razie zauważyłbyś go — powiedział Duncan.
— Więc teraz wrócisz do domu? — Madelyne nie mogła powstrzymać się od powtórnego zadania tego pytania. Usiłowała ukryć brzmiącą w głosie nadzieję. — Następnym razem będziesz mógł wyzwać Louddona — dodała.
Obydwaj bracia zwrócili na nią spojrzenie. Żaden nic nie powiedział, ale wyraz ich oczu mówił, że uważają ją za nienormalną.
W Madelyne znowu zaczął wzbierać strach. Bezlitosne zimne spojrzenie oczu barona sprawiło, że ugięły się pod nią kolana. Szybko spuściła wzrok, zawstydzona do głębi, że okazała aż taką słabość charakteru.
— Nie oszalałam — powiedziała — ale przecież możesz stąd odjechać i nikt cię nie pojmie.
Duncan nic nie odpowiedział. Złapał ją za związane ręce i pociągnął w kierunku słupa, spod którego go uwolniła. Madelyne potknęła się dwa razy, gdyż nogi trzęsły jej się ze strachu. Kiedy Duncan ją puścił, oparła się o ciosany drewniany pal, czekając na to, co ma się wydarzyć.
Baron obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem. Zrozumiała, że rozkazuje jej pozostać na miejscu. Następnie odwrócił się, szerokimi plecami zasłaniając widok żołnierzy. Stanął w rozkroku, wsuwając potężne dłonie za pas na biodrach. W jego postawie było jawne wyzwanie w stosunku do otaczających go ludzi.
— Nikt jej nie tknie. Ona jest moja. — Potężny głos Duncana powinien był zbudzić śpiących w zamku żołnierzy. Jednakże ludzie Louddona nie wypadli zaraz na dziedziniec.
Madelyne pomyślała, że wściekły podmuch wiatru porwał i uniósł daleko głos barona.
Duncan zaczął się oddalać. Madelyne szybko wyciągnęła rękę i złapała go za kolczugę. Stalowe kółka pokaleczyły jej palce. Skrzywiła się z bólu. Sama nie wiedziała, czy jest to reakcja na ostre krawędzie kółek, czy na złość barona. Odwrócił się. Stał teraz tak blisko, że dotykał jej piersi. Madelyne musiała unieść głowę, by spojrzeć mu w oczy.
— Nie rozumiesz, baronie! — wybuchnęła. — Gdybyś tylko posłuchał, co mam do powiedzenia, zrozumiałbyś, jak głupi jest twój plan.
— Jak głupi jest mój plan? — powtórzył zdumiony furią brzmiącą w jej głosie. Sam był zdziwiony, że chce wiedzieć, o czym ona mówi. Do licha, przecież to właściwie zniewaga. Za mniejsze rzeczy wysyłał ludzi do piekła. Jednak niewinny wyraz jej oczu i uczciwość brzmiąca w głosie powiedziały mu, że nie wie, co zrobiła.
Madelyne pomyślała, że Duncan wygląda, jakby za chwilę tniak ją udusić, lecz zwalczyła w sobie chęć zamknięcia oczu ze strachu.
— Jeżeli przybyłeś po mnie, to tracisz czas.
— Uważasz, że nie przedstawiasz żadnej wartości? — zapytał Duncan.
— Oczywiście. W oczach brata nic nie znaczę. Doskonale o tym wiem — dodała z takim przekonaniem, że Duncan uwierzył w jej słowa. — A ty z pewnością zginiesz dziś w nocy. Według mojego rachunku istnieje przewaga na waszą niekorzyść, przynajmniej czterech na jednego. Niżej, w zewnętrznych murach, jest jeszcze jeden garnizon żołnierzy. Śpi ich tam około setki. Usłyszą odgłosy walki. Co o tym sądzisz? — zapytała uświadamiając sobie, że wyłamuje palce, ale nie mogła się powstrzymać.
Duncan stal wpatrując się w nią z zagadkowym wyrazem twarzy. Madelyne bardzo pragnęła. żeby informacja, którą mu właśnie przekazała, skłoniła go do porzucenia szaleńczego planu. Wszystkie wysiłki okazały się próżne. W końcu doczekała się reakcji barona, ale nie takiej, jakiej sobie życzyła. Wzruszył tylko nieznacznie ramionami.
Ten gest doprowadził ją do furii. Głupiec szedł prosto w objęcia śmierci.
— Niepotrzebnie się łudziłam, że odejdziesz stąd, kiedy się dowiesz, jak nierówne są twoje szanse. Mam rację? — zapytała.
— Masz — odparł Duncan, a ciepły błysk w jego oczach zdziwił Madelyne. Znikł jednak tak szybko, że nie zdążyła nic powiedzieć. Czyżby baron śmiał się z niej?
Nie ośmieliła się zapytać. Duncan wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę. Po czym potrząsnął głową i ruszył w kierunku domu Louddona. Wydawał się znużony faktem, że poświęcił jej tyle czasu.
Nie miała już teraz wątpliwości co do jego intencji. Patrząc na jego spokojną twarz i niespieszny chód, można by sądzić, że składa wizytę towarzyską.
Madelyne zdała sobie jednak sprawę z jego zamiarów. Nagle ogarnęło ją takie przerażenie, że o mało nie zemdlała. Czuła, jak w przełyku rośnie dusząca kula, która podnosi się coraz wyżej i pali jej gardło. Rozpaczliwie łapała oddech, równocześnie usiłując uwolnić ręce. Była w takiej panice, że jej się to nie udało. Nagle przypomniała sobie, że w zamku śpi również służba. Nie sądziła, by żołnierzom Duncana sprawiało różnicę, czy zabijają uzbrojonych przeciwników czy bezbronnych. Louddon z pewnością zrobiłby to samo.
Wiedziała, że i ona wkrótce umrze. Nie mogli darować jej życia. Była przecież siostrą Louddona. Gdyby jednak zdołała przed śmiercią uratować tych niewinnych, to czy ten akt miłosierdzia nie przydałby wartości jej życiu? Dobry Boże, czy uratowanie choćby jednej osoby sprawi, że jej życie będzie miało jakiś sens?
Madelyne nadal mocowała się ze sznurem i obserwowała barona. Kiedy doszedł do schodów i zwrócił się twarzą do swoich ludzi, jego prawdziwe zamiary stały się jasne. Na jego obliczu malowała się wściekłość.
Powoli uniósł w górę miecz. Wówczas jego głos zabrzmiał tak potężnie, że z pewnością przeniknął otaczające mury. Słowa, które ją dobiegły, rozwiewały wszelkie złudzenia.
— Żadnej litości!
Okrzyki bitewne raniły uszy Madelyne. Wyobrażała sobie sceny, których nie mogła widzieć; wywoływały natłok potwornych myśli. Nigdy przedtem nie miała okazji oglądać bitwy. Słuchała jedynie przesadzonych, chełpliwych opowieści żołnierzy o ich dzielności i przebiegłości. Żadna z tych opowieści, wliczając nawet opisy zabijania, nie oddały tego, co zobaczyła na własne oczy, kiedy walka przeniosła się na dziedziniec zamkowy. Czyściec, który przeszła Madelyne do tej pory, zamienił się w istne piekło, skąpane w strumieniach krwi rozlanej przez jej prześladowcę, żądnego szaleńczej zemsty.
Pomimo znaczącej przewagi ludzie Louddona, jak szybko zauważyła Madelyne, byli źle przygotowani do walki. Duncan zaś miał dobrze wyćwiczonych żołnierzy. Widziała, jak jeden z ludzi brata uniósł miecz, by ugodzić barona i w rezultacie stracił życie. Była świadkiem, jak inny jeszcze zamierzył się lancą i zaraz potem z przerażeniem ujrzała, że ręka dzierżąca lancę została odcięta. Nim ranny upadł na ziemię i nasączył ją krwią, wydał z siebie przeszywający uszy krzyk.
Madelyne poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła.
Zamknęła powieki, żeby nie patrzeć na te okropności, ale i tak miała ten obraz przed oczami.
Jakiś chłopiec, który mógł być synem Duncana, podbiegi do Madelyne. Miał jasne włosy i był średniego wzrostu, lecz miał tak rozwiniętą muskulaturę, że wydawał się otyły. Wyciągnął sztylet i trzymał go przed sobą.
Nie zwracając na nią uwagi wpatrywał się w Duncana i Madelyne pomyślała, że to właśnie on przysłał go tutaj dla jej ochrony. Chwilę przedtem widziała, jak dawał mu znak.
Zdesperowana próbowała skupić uwagę na twarzy chłopca. Nerwowo przygryzał dolną wargę. Nie wiedziała, czy robi to ze zdenerwowania, Czy podniecenia. I wtedy nagle zerwał się I rzucił do walki, pozostawiając ją samą.
Odwróciła się ku Duncanowi i zauważyła, że upuścił tarczę. Młody chłopak pobiegł na pomoc swojemu panu, w pośpiechu gubiąc sztylet.
Madelyne rzuciła się w tym kierunku, złapała sztylet i pobiegła z powrotem do słupa. Uklękła na ziemi i osłaniając się płaszczem zaczęła przecinać sznur wiążący jej ręce. Do jej nozdrzy dotarł duszący zapach dymu. Podniosła wzrok dokładnie w chwili, gdy rozpadły się główne wrota zamku. Służba zmieszała się teraz z walczącymi żołnierzami, próbując wydostać się na wolność, dotrzeć do bram zamku; za ludźmi biegł ogień, przesycając powietrze żarem.
Simon, pierworodny syn saksońskiego pana, starszy już mężczyzna, szedł w kierunku Madelyne. Po ogorzałej od wiatru I słońca twarzy spływały łzy, a potężne ramiona przygarbiły się w geście rozpaczy.
- Myślałem, że cię pojmali. milady - wyszeptał pomagając jej wstać.
Wziął od niej sztylet i szybko poprzecinał więzy. Kiedy ją uwolnił, objęła go serdecznie.
— Simon, ratuj siebie. To nie jest twoja bitwa. Uciekaj stąd szybko. Rodzina cię potrzebuje.
— Ale ty, pani...
— Idź, zanim będzie za późno — błagała go.
Głos jej zachrypł ze strachu. Simon był dobrym, bogobojnym człowiekiem, który w przeszłości okazał jej życzliwość. Był zniewolony, jak reszta służby, przez własną pozycję i urodzenie, przez prawo przywiązany do ziemi Louddona, coś, co każdy człowiek z trudem znosi. Bóg nie może być tak okrutny, by żądać jeszcze jego życia.
— Chodź ze mną, lady Madelyne — błagał Simon. — Ukryję ….
Potrząsnęła głową.
— Beze mnie masz większą szansę, Simonie. Baron może mnie ścigać. Proszę, nie sprzeczaj się ze mną! — krzyknęła i dodała szybko, widząc, że zamierza zaprotestować: — Idź!
To rozkaz. — I dla dodania mocy swoim słowom, pchnęła go w plecy.
— Niech cię Bóg chroni — wyszeptał Simon. — Oddał jej sztylet i ruszył w stronę bram. Stary człowiek odbiegł zaledwie kilka kroków od swej pani, gdy upadł na ziemię, potrącony przez brata Duncana, Gilarda, który w ferworze walki przypadkowo wpadł na służącego. Simon upadł na wznak, a Gilard nagle zawrócił, jakby dotarło do niego, że ma w zasięgu ręki następnego wroga.
Dla Madelyne intencje Gilarda były aż nadto oczywiste. Wydała ostrzegawczy okrzyk i podbiegła do Simona, żeby własnym ciałem osłonić go przed mieczem Gilarda.
— Usuń się — krzyknął Gilard unosząc miecz.
— Nie! — krzyknęła Madelyne. - Będziesz musiał mnie zabić, żeby go dostać!
W odpowiedzi Gilard jeszcze wyżej uniósł miecz, strasząc, że to właśnie zrobi. Twarz wykrzywiła mu wściekłość.
Madelyne pomyślała, że Gilard gotów jest ją zabić bez chwili wahania czy żalu.
Duncan zobaczył, co się dzieje. Rzucił się biegiem w stronę Madelyne. Gilard był znany z napadów niepohamowanej furii. Duncan nie martwił się jednak, że wyrządzi Madelyne krzywdę. Gilard umrze, zanim złamie rozkaz. Duncan był baronem na Wexton, a Gilard jego wasalem, choć zarazem bratem. Gilard musiał przestrzegać tej hierarchii. A Duncan miał jeszcze jedno zastrzeżenie — Madelyne należała do niego. Nikt nie śmiał jej tknąć. Nikt.
Pozostali służący, w liczbie blisko trzydziestu, również byli świadkami tego, co się działo. Ci, którzy znajdowali się zbyt daleko od bram wiodących do wolności, stanęli za Simonem, chcąc go bronić.
Madelyne ze spokojem wytrzymała wściekle spojrzenie Gilarda, które pokazywało, jakie emocje w nim szalały.
Duncan znalazł się u boku brata dokładnie w chwili, gdy Madelyne zdobyła się na ten zdumiewający czyn. Wolno uniosła dłoń i odrzuciła z szyi gęstą masę kręconych włosów. Głosem, który brzmiał całkiem spokojnie, powiedziała, by Gilard pchnął mieczem i jeśli to możliwe, żeby zrobił to szybko.
Gilard stał oszołomiony reakcją Madelyne. Wolno opuścił miecz, aż zakrwawiony czubek dotknął ziemi.
Wyraz twarzy Madelyne nie uległ zmianie. Patrzyła teraz na Duncana.
— Czy twoja nienawiść do Louddona rozciąga się na jego służących? Czy zabijasz kobiety i mężczyzn tylko dlatego, że prawo zmusza ich do służenia mojemu bratu?
Zanim Duncan zdołał przemyśleć odpowiedź, Madelyne odwróciła się do niego plecami. Wzięła Simona za rękę i pomogła mu wstać.
— Słyszałam, Simonie. że baron Wexton jest człowiekiem honoru. Stań obok mnie. Razem stawimy mu czoło, drogi przyjacielu. — I zwracając się do Duncana, dodała: — Przekonamy się, czy ten pan jest człowiekiem honoru, czy też niczym nie różni się od Louddona.
Nagle zdała sobie sprawę, że w drugiej ręce trzyma sztylet. Ukryła go za plecami i gdy przez chwilę czuła się bezpieczna, wsunęła sztylet za podszewkę, modląc się, żeby szew wytrzymał ten ciężar. Żeby odwrócić uwagę od tego, co robi, krzyknęła:
— Każdy z tych dobrych ludzi starał się bronić mnie przed bratem i prędzej umrę, nim pozwolę ci ich tknąć. Wybór należy do ciebie.
— W przeciwieństwie do twojego brata — głos Duncana brzmiał spokojnie — nie biorę odwetu na słabszych. Odejdź stąd, starcze. Możesz wziąć innych ze sobą.
Służący nie czekali na powtórzenie tych słów. Madelyne patrzyła, jak biegną w stronę bramy. Zdumiał ją ten gest barona.
— A teraz, baronie, jeszcze jedna prośba. Proszę, zabij mnie od razu. Wiem, że jestem tchórzem, ale czekanie jest nie do wytrzymania. Czyń, co musisz.
Była przekonana, że zamierza ją zabić. Słuchając jej słów, Duncan jeszcze raz przeżył szok. Nabrał pewności, że lady Madelyne jest najbardziej zdumiewającą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkał.
— Nie zamierzam cię zabić, Madelyne — oświadczył, po czym oddalił się.
Fala ulgi ogarnęła Madelyne. Uwierzyła mu.
Po raz pierwszy w życiu Madelyne poczuła smak zwycięstwa. Uratowała Duncanowi życie. I będzie żyła.
Bitwa była zakończona. Ze stajen wypuszczono konie. Służący pędzili je przez otwarte bramy, żeby zdążyć, nim żarłoczne płomienie pochłoną wysuszone drewno.
Madelyne nie zdołała wzbudzić w sobie ani odrobiny gniewu, widząc, jak płonie dom jej brata. Ten dom nigdy nie był jej domem. Nie wywoływał żadnych dobrych wspomnień.
Nie, nie żywiła gniewu. Zemsta Duncana była słuszną karą za grzechy jej brata. Tej ciemnej nocy odziany jak rycerz barbarzyńca dokonał nad nim sądu. Według Madelyne musiał być radykałem, skoro ośmielił się zignorować przyjaźń Louddona z królem Anglii.
Co takiego zrobił Louddon, że baron Wexton nie zważał na tego rodzaju więzi? I jaką cenę zapłaci Duncan za ten pochopny czyn? Czy kiedy Wilhelm II dowie się o tym ataku, zażąda życia Duncana? Król ma taką słabość do Louddona, że może ukarać Duncana. Wpływ Louddona na króla był niezwykły i mówiono, że łączy ich szczególna przyjaźń. Zaledwie w ubiegłym tygodniu Madelyne dowiedziała się, co oznaczają opowiadane szeptem nieprzyzwoite plotki. Pewnego wieczoru Marta, żona stajennego, która wcześniej wypiła zbyt dużo kufli piwa, zachłystywała się tym, że odkryła ich niegodziwy związek.
Madelyne nie uwierzyła jej. Poczerwieniała i zaprzeczyła wszystkiemu, mówiąc Marcie, że Louddon się nie ożenił, ponieważ wybranka jego serca umarła. Marta wyśmiała naiwność Madelyne. W końcu jednak zmusiła swą panią, by przyznała, że jednakowoż taka możliwość istnieje.
Aż do owego wieczoru Madelyne nie wiedziała, że niektórzy mężczyźni mogą zawierać intymne przyjaźnie z innymi mężczyznami. Świadomość, że jednym z takich mężczyzn jest jej brat, a drugim król Anglii, wywołała jeszcze większe obrzydzenie. Madelyne przypomniała sobie, jak zwymiotowała. doprowadzając tym Martę do ataku śmiechu.
— Spalcie kaplicę! — rozległ się rozkaz Duncana, wyrywając Madelyne z zamyślenia. Natychmiast uniosła spódnice i pobiegła w stronę kościoła. Miała nadzieję, że zdąży pozbierać swój skąpy dobytek, zanim ten rozkaz zostanie wykonany. Wydawało się, że nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi.
Duncan przeciął jej drogę w momencie, gdy dotarła do wejścia. Oparł ręce o mur, blokując jej przejście. Madelyne wydała okrzyk przerażenia, uniosła głowę I spojrzała mu w oczy.
— Nie ma miejsca, gdzie mogłabyś się ukryć, Madelyne.
— Jego głos brzmiał miękko. Boże, sprawiał wrażenie niema] znudzonego.
— Nie chcę się przed nikim ukrywać — odparła, starając się opanować gniew.
— Chcesz spłonąć wraz z kaplicą? — zapytał. — A może sądzisz, że skorzystasz z sekretnego przejścia, o którym mi opowiadałaś?
— Ani jedno, ani drugie — odpowiedziała. — W kościele znajduje się wszystko, co posiadam. Chciałam zabrać stamtąd swoje rzeczy. Powiedziałeś, że nie zamierzasz mnie zabić I pomyślałam, że wezmę je, żeby mieć coś na podróż.
Kiedy Duncan nie odpowiedział, spróbowała jeszcze raz. Trudno było ująć w słowa chaotyczne myśli, zwłaszcza że Duncan wpatrywał się w nią tak intensywnie.
— Nie proszę cię o nic wielkiego, tylko o moje ubrania ukryte za ołtarzem.
— Nie prosisz? — powtórzył szeptem. Madelyne nie wie działa, jak na to zareagować, ani na uśmiech, którym ją obdarzył. — Naprawdę myślisz, ze uwierzę, iż mieszkałaś w kościele?
Madelyne żałowała, że nie ma dość odwagi, by mu powiedzieć, jak mało ją obchodzi, w co on wierzy. Boże, była tchórzem. Jednak lata bolesnych lekcji wyrobiły w niej zdolność kontrolowania prawdziwych uczuć. Teraz jej się to przydało. Rzuciła mu zagadkowe spojrzenie, zmuszając się do zapomnienia o gniewie. Udało się jej nawet wzruszyć ramionami.
Duncan dostrzegł iskierki gniewu w jej niebieskich oczach. Na jej twarzy pojawiło się takie szyderstwo i tak szybko zniknęło, że nie zauważyłby tego, gdyby nie wpatrywał się w nią tak intensywnie. Jak na kobietę kontrolowała się zdumiewająco umiejętnie.
— Odpowiedz mi, Madelyne. Czy sądzisz, że uwierzę, iż mieszkałaś w tym kościele?
- Nie mieszkałam tam - odpowiedziała, kiedy już dłużej nie mogła znieść jego badawczego spojrzenia. — ukryłam tam tylko swoje rzeczy, ponieważ rano zamierzałam stąd uciec.
Duncan zmarszczył brwi. Czy ona uważa, że jest głupcem, który uwierzy w tę zmyśloną historię? Żadna kobieta nie opuściłaby wygodnego domu, by udać się w podróż podczas tych ciężkich zimowych miesięcy. I dokąd to miałaby pójść?
Nie mógł uwierzyć w jej słowa. Mimo to powiedział:
— Możesz zabrać swoje rzeczy.
Madelyne nie zastanawiała się nad tym obrotem sprawy. Sądziła, że Duncan jest skłonny zaakceptować jej plan opuszczenia twierdzy.
— Mogę więc opuścić fortecę? — krzyknęła z nadzieją. zanim zdołała się powstrzymać. Głos jej drżał.
— Tak, Madelyne, wyjedziesz z tej fortecy — potwierdził Duncan.
Uśmiechnął się do niej. Madelyne zmartwiła się tą zmianą jego nastawienia. Popatrzyła na niego, próbując czytać mu w myślach. Daremny trud. Szybko zrozumiała, że Duncan bardzo dobrze maskuje uczucia, zbyt dobrze, by mogła wywnioskować, czy mówi prawdę, czy nie.
Madelyne pochyliła się i przeszła mu pod ramieniem, po czym pobiegła korytarzem na tyłach kościoła. Duncan szedł tuż za nią.
Jutowy worek znajdował się dokładnie tam, gdzie ukryła go dzień wcześniej. Madelyne podniosła tobołek, a potem odwróciła się, żeby popatrzeć na Duncana. Już miała mu podziękować, kiedy na jego twarzy znowu dostrzegła zdziwienie.
— Nie wierzysz mi? - zapytała.
Duncan skrzywił się. Odwrócił się i wyszedł z kościoła. Madelyne pobiegła za nim. Teraz ręce mocno jej drżały. Doszła do wniosku, że właśnie wychodzi z niej strach i przerażenie wywołane bitwą, której była świadkiem. Widziała tyle krwi, tyle śmierci. Żołądek i umysł burzyły się gwałtownie. Modliła się w duchu, żeby zdołała się opanować, dopóki Duncan i żołnierze nie odejdą.
W tej samej chwili, kiedy wyszła z budynku, do środka wdarły się skwierczące płomienie. Przywodziły na myśl głodne niedźwiedzie pożerające wszystko z dziką gwałtownością.
Madelyne przez dobrą chwilę obserwowała ogień, dopóki nie spostrzegła, że mocno ściska Duncana za rękę. Natychmiast odsunęła się od niego.
Odwróciła się i zobaczyła, że konie żołnierzy zaprowadzono do garnizonu na wewnętrznym dziedzińcu. Większość ludzi Duncana dosiadła już wierzchowców i czekała na jego rozkazy. Pośrodku dziedzińca stało najwspanialsze zwierzę
— ogromny biały rumak, o wiele wyższy od pozostałych koni. Jasnowłosy giermek stał tuż przed zwierzęciem, bez większego powodzenia starając się utrzymać wodze w rękach. Nie ulegało wątpliwości, że ognisty rumak należy do Duncana. Pasował do postury i pozycji barona.
Duncan skinął na nią, żeby podeszła do ogiera. Madelyne skrzywiła się na ten rozkaz, jednak odruchowo ruszyła w kierunku dużego konia. lm bliżej podchodziła, tym bardziej się bała. W zakamarkach jej przestraszonego umysłu skrystalizowała się czarna myśl.
Dobry Boże, nie miał zamiaru jej zostawić.
Madelyne zrobiła głęboki wdech, próbując się uspokoić. Powiedziała sobie, że jest po prostu zbyt zdenerwowana, by myśleć jasno. Oczywiście baron nie zamierzał zabierać jej ze sobą. Nie była na tyle ważna, żeby się nią przejmował.
— Nie zamierzasz chyba zabierać mnie z sobą? — wyrzuciła pełnym napięcia głosem. Wiedziała, że nie udało się jej ukryć strachu.
Duncan podszedł do niej. Wziął od niej zawiniątko i rzucił giermkowi. Otrzymała więc odpowiedź. Spojrzała na niego i zobaczyła, jak lekko dosiada konia i wyciąga do niej rękę.
Madelyne zaczęła się cofać. Boże, pomóż mi, pomyślała. Zamierzała mu się przeciwstawić. Wiedziała, że jeśli znajdzie się na grzbiecie tego diabelskiego konia, ściągnie na siebie niełaskę mdlejąc albo, co gorsza, krzycząc. Wolała śmierć od poniżenia.
Bardziej bała się rumaka niż barona. Madelyne miała smutne braki w edukacji. Nie posiadała najmniejszych umiejętności jeździeckich. Czasami wspominała wczesne dzieciństwo, kiedy Louddon wykorzystał te kilka lekcji jazdy konnej, jakich jej udzielił, do wymuszenia posłuszeństwa. Teraz, będąc dorosłą kobietą, zrozumiała, że jej strach jest nierozsądny, wciąż tkwiło w niej bowiem to dziecko przepełnione uporem i lękiem.
Zrobiła jeszcze jeden krok