14657
Szczegóły |
Tytuł |
14657 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14657 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14657 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14657 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JAMES PATTERSON
PAMIĘTNIK PISANY MIŁOŚCIĄ
Katie
Katie Wilkinson brała ciepłą kąpiel w trochę dziwacznej, lecz pięknej staroświeckiej, porcelanowej wannie w nowojorskim mieszkaniu. Dzięki takim sympatycznym starociom jej mieszkanie roztaczało urok, o jakim amatorzy niegdysiejszej elegancji mogli sobie pomarzyć. Ginewra, perska kotka Katie, o wyglądzie swojskiego szarego swetra, umościła się na umywalce. Czarny labrador Merlin siedział w drzwiach prowadzących do sypialni. Pilnowali Katie, jak gdyby niepokoili się o nią.
Po zakończeniu lektury dziennika spuściła głowę i odłożyła oprawny w skórę brulion na drewniany taboret obok wanny. Przeszedł ją dreszcz. Ręce zaczęły jej się trząść, szloch wstrząsnął ciałem. Całkiem się rozkleiła, chociaż zdarzało jej się to niezwykle rzadko. Na co dzień była silna. Po czym wyszeptała słowa, które niegdyś usłyszała w kościele swojego ojca w Asheboro, w Karolinie Północnej:
- O Boże, dobry Boże, czy Ty w ogóle istniejesz?
Nigdy by nie przypuszczała, że taki niepozorny brulion może ją tak poruszyć. Oczywiście nie sam dziennik tak nią wstrząsnął i dostarczył tylu emocji.
Nie, nie chodziło wyłącznie o dziennik Suzanne dla Nicholasa.
Wyobraziła sobie Suzanne. Dosłownie zobaczyła ją oczyma duszy w przytulnym skromnym domku przy Beach Road na wyspie Martha`s Vineyard.
Następnie małego Nicholasa, rocznego szkraba, z jaśniejącymi radością błękitnymi oczami.
I wreszcie Matta.
Tatę Nicholasa.
Męża Suzanne.
Byłego kochanka Katie.
Co teraz myślała o Matcie? Czy potrafiłaby mu wybaczyć? Gubiła się we własnej ocenie. Ale przynajmniej zaczynała wreszcie rozumieć, co się stało. Dziennik podsunął jej strzępy brakującej wiedzy, lecz również ujawnił bolesne sekrety, których być może lepiej by było nie znać. Zanurzyła się głębiej w ciepłej wodzie i wróciła myślą do 19. lipca, kiedy to trafił w jej ręce ten zeszyt.
Na wspomnienie tamtego dnia znów się rozpłakała.
RANO dziewiętnastego coś pociągnęło Katie nad rzekę Hudson. Zapragnęła odbyć rejs statkiem spacerowym wokół Manhattanu. Za pierwszym razem Matt i ona mieli po prostu fantazję, żeby się nim przepłynąć, ale tak im się spodobało, że wciąż tam wracali.
Wybrała się na pierwszy rejs tego dnia. Targał nią smutek, a zarazem gniew. O Boże, sama już nie wiedziała, co czuje.
Wczesna pora nie przyciągnęła zbyt wielu turystów. Katie zajęła miejsce na górnym pokładzie i oglądała Nowy Jork z wyjątkowej perspektywy - omywających go melancholijnych nurtów.
Kilka osób, zwłaszcza mężczyzn, zwróciło uwagę na kobietę siedzącą samotnie.
Katie zazwyczaj wyróżniała się z tłumu. Była wysoka, miała metr osiemdziesiąt, a przy tym ciepłe, życzliwe niebieskie oczy. Trapiły ją kompleksy na tle wzrostu, toteż podejrzewała, że ludzie dlatego się na nią gapią. Przyjaciele zapewniali ją, że tak nie jest. Że ludzie podziwiają jej olśniewającą urodę. Katie nie podzielała tego zdania. Uważała się za całkiem zwyczajną. W głębi duszy nadal była wiejską dziewczyną z Karoliny Północnej.
Często zaplatała długie ciemne włosy, hodowane od ósmego roku życia, w warkocz. Dawniej wyglądała w nim urwisowato, teraz trafiła w wielkomiejską modę na naturalność. Chyba wreszcie dogoniła swoje czasy. Prawie się nie malowała, czasem pociągnęła tylko rzęsy tuszem i usta szminką. Dzisiaj nie była umalowana. I z całą pewnością nie wyglądała olśniewająco.
Płakała kilka godzin, oczy miała podpuchnięte. Poprzedniego dnia ukochany mężczyzna zerwał z nią nagle bez słowa wyjaśnienia. Cios spadł tak nieoczekiwanie. Wciąż nie mogła uwierzyć, że Matt od niej odszedł.
No i niech go diabli wezmą! Jak on mógł? Czyżby przez tyle miesięcy mnie okłamywał? Na to wygląda! Łajdak.
Chciała zastanowić się nad tym, co też mogło rozdzielić ją z Mattem, ale myślała tylko o wspólnie spędzonych, w przeważającej mierze pięknych, chwilach.
Z zadrą w sercu musiała przyznać, że zawsze mogła z nim porozmawiać na każdy ważny dla niej temat. Tak samo jak rozmawiała z koleżankami. Zatem co się stało? Za wszelką cenę chciała się dowiedzieć.
Był taki troskliwy, przynajmniej do tej pory. Jej urodziny wypadały w czerwcu, toteż przez cały, jak powiadał, urodzinowy miesiąc przysyłał jej dzień w dzień po jednej róży. Zawsze zdawał się dostrzegać jej nastroje - dobre, złe, a czasem okropne - i nową bluzkę czy sweterek. Łączyły ich wspólne gusty, przynajmniej tak twierdził. „Ally McBeal”, „Praktyka”, „Wyznania gejszy”. Kolacja, potem drinki w barze. Jeden za tych, co na lądzie, drugi za tych, co na morzu. Zagraniczne filmy w kinie Lincoln Plaza. Stylizowane czarno-białe fotografie, płótna olejne, które wyszukiwali razem na pchlich targach.
W niedzielę chodził z nią do kościoła, gdzie prowadziła lekcje religii dla przedszkolaków. Oboje uwielbiali niedzielne popołudnia u niej - Katie czytała „Timesa”, od deski do deski, a Matt pracował nad swoimi wierszami, które rozkładał jej na tapczanie, na podłodze, a nawet na drewnianym kuchennym stole.
Przy nim czuła spokój, cudowny i błogi, jak jeszcze nigdy przy nikim.
Katie nie potrafiła znaleźć niczego, co by ceniła sobie ponad miłość do Matta.
Chciała spędzać z nim cały czas. Może to zbyt staromodne, ale prawdziwe.
Kiedy wyjeżdżał na wyspę Martha`s Vineyard, na której mieszkał i pracował, co wieczór rozmawiali godzinami przez telefon albo przysyłali sobie zabawne listy elektroniczne. Nazywali to romansem międzymiastowym. Zawsze jednak powstrzymywał Katie przed odwiedzeniem go na Vineyard. Może powinna w tym upatrywać przestrogi.
I tak jedenaście wspaniałych miesięcy minęło jak z bicza trzasnął. Katie lada dzień spodziewała się oświadczyn. W duchu miała taką pewność. Uprzedziła już nawet mamę. Tym bardziej więc czuła się teraz upokorzona, że tak ją zawiodła intuicja. Nie mogła sobie darować, iż się tak srodze pomyliła.
Nagle uświadomiła sobie, że chlipie, a wszyscy na pokładzie jej się przyglądają.
- Przepraszam - szepnęła. Poczuła się jak idiotka. - Nic mi nie jest.
Chociaż mijało się to z prawdą.
Nigdy w życiu nie czuła się tak zraniona. Straciła jedynego mężczyznę, którego kiedykolwiek w życiu kochała. Boże, jak ona kochała Matta!
TEGO dnia Katie nie miała siły iść do pracy. Nie potrafiłaby spojrzeć w oczy kolegom z redakcji. Ani nawet obcym w autobusie. Miała serdecznie dosyć takich zaciekawionych spojrzeń jak te na statku.
Kiedy wróciła do domu po rejsie wokół Manhattanu, zastała pod drzwiami przesyłkę. W pierwszej chwili uznała, że to pewno maszynopis z redakcji. Nie mogliby, choć na dzień zostawić ją w spokoju? Raz na jakiś czas miała prawo do jednego dnia wolnego. Przecież nie oszczędzała się w pracy. Wszyscy wiedzieli, ile serca wkłada w przygotowanie książek.
Była starszym redaktorem w renomowanym wydawnictwie nowojorskim, specjalizującym się w literaturze pięknej. Uwielbiała swoją pracę. Tam właśnie poznała Matta. Rok przedtem z wielkim przekonaniem kupiła w niewielkiej agencji literackiej w Bostonie prawa na wydanie jego pierwszego tomiku poezji.
Od razu coś między nimi zaiskrzyło, i to mocno. A już po kilku tygodniach wybuchła miłość... w każdym razie dotąd Katie święcie w to wierzyła.
Kiedy teraz schyliła się po paczkę, rozpoznała charakter pisma. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że to pismo Matta.
Omal nie upuściła przesyłki. A po chwili zapragnęła odrzucić ją jak najdalej od siebie.
Nie zrobiła tego jednak. Zawsze sobie to wyrzucała, tę samokontrolę i opanowanie. Wpatrywała się w paczkę. W końcu westchnęła głęboko i rozdarła papier. W środku znalazła mały staroświecki dziennik. Nie zrozumiała. Dopiero po chwili coś ją ścisnęło w dołku.
„Dziennik Suzanne dla Nickolasa” widniał tytuł na okładce, chociaż nie napisał go Matt.
Suzanne?
Nagle w głowie jej się zakręciło, ledwie zachowała przytomność. Matt zawsze milczał jak zaklęty na temat swojej przeszłości. Jednak pewnego wieczoru, kiedy wypili dwie butelki wina, dowiedziała się, że żona Matta miała na imię Suzanne. Ale nie chciał o niej mówić.
Jedyne nieporozumienia między nimi dotyczyły jego milczenia na temat przeszłości. Katie koniecznie chciała się dowiedzieć czegoś więcej, a wtedy Matt jeszcze bardziej się zamykał. Wcale to do niego nie pasowało. Kiedy wreszcie doszło na tym tle do kłótni, przysiągł Katie, że Suzanne nie jest już jego żoną. Ale nie chciał puścić pary z ust.
Kim był Nickolas? Dlaczego Matt przysłał jej ten dziennik?
Katie drżącymi rękami otworzyła brulion. Matt dołączył w nim list. Przeczytała.
Kochana Katie.
Nie potrafię wyrazić, co teraz czuję. Żałuję, że dopuściłem do takiej sytuacji.
Całą winę biorę na siebie. Ty jesteś wspaniała, cudowna, piękna.
Może ten dziennik wyjaśni Ci wszystko lepiej, niż ja bym potrafił.
Jeżeli masz odwagę, przeczytaj go.
Dowiesz się o mojej żonie i synu, o mnie.
Uprzedzam, że pewne fragmenty może Ci będzie trudno czytać.
Nigdy nie sądziłem, że się w Tobie zakocham, ale tak się stało.
Matt
Katie przewróciła stronę.
Dziennik
Kochany Nickolasie, moje ty książątko.
Wiele lat temu zastanawiałam się, czy kiedykolwiek zostanę matką. I przyszło mi do głowy, że warto byłoby co roku robić nagranie wideo dla moich dzieci, mówić im, o czym myślę, jak bardzo je kocham, czym się martwię, z czego śmieję lub dlaczego płaczę.
Bardzo ceniłabym sobie takie taśmy, gdyby moi rodzice rok w rok mówili mi, kim są, co czują wobec mnie, co myślą o świecie.
Niestety, wyszło tak, że nie wiem nawet dobrze, kim byli.
Dlatego postanowiłam robić dla ciebie co roku takie nagranie, ale mam jeszcze jeden pomysł. Będę prowadziła ten pamiętnik, syneczku, i obiecuję wszystko w nim wiernie opisywać.
Kiedy piszę te słowa, masz dwa tygodnie. Chciałabym ci opowiedzieć o czymś, co się zdarzyło przed twoim urodzeniem. Zacznę więc nie od początku, a jeszcze wcześniej.
Piszę tylko dla ciebie, Nick.
Oto jak wygląda historia Nickolasa, Suzanne i Matta.
ZACZNĘ od pewnego ciepłego wiosennego wieczoru w Bostonie.
Pracowałam wtedy w Szpitalu Publicznym Massachusetts. Od ośmiu lat byłam lekarką. Czasem wprost uwielbiałam swoją pracę - zwłaszcza, kiedy pacjenci na moich oczach wracali do zdrowia. Ale dobijała mnie biurokracja i beznadziejna niedoskonałość państwowej służby zdrowia.
Właśnie zeszłam skonana z całodobowego dyżuru. Wybrałam się na spacer ze swoim wiernym labradorem Gustawem, zdrobniale Gusem.
Może opiszę ci siebie z tamtego okresu. Miałam długie jasne włosy, metr sześćdziesiąt pięć wzrostu. Nawet jeśli nie byłam piękna, to chyba też niebrzydka. I uśmiechałam się życzliwie do większości ludzi. Nie szalałam na punkcie swojego wyglądu.
Był piątek wieczór, zapadał zmierzch, powietrze wydawało się krystalicznie czyste. Właśnie mijaliśmy łodzie w kształcie łabędzi w Parku Bostońskim. Często tamtędy chodziliśmy, zwłaszcza kiedy Michael, mój chłopak, pracował, tak jak owego wieczoru.
Gus zerwał się ze smyczy, żeby pogonić za kaczką. Skoczyłam za nim. Wtem przeszył mnie nieopisany ból. Tak silny, że upadłam na ziemię. Zupełnie jakby mnie ktoś dźgał nożem w rękę, w plecy, w szczękę. Jęknęłam. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, ale coś mi mówiło, że to serce.
Chciałam wołać o pomoc, nie mogłam jednak wydobyć z siebie nawet słowa. Drzewa w parku wirowały nade mną jak karuzela. Obstąpili mnie zatroskani gapie.
Serce? Boże, przecież mam dopiero trzydzieści pięć lat.
- Wezwijcie karetkę! - zawołał ktoś. - To coś poważnego. Ona chyba umiera.
Nie! Chciałam krzyknąć. To niemożliwe.
Oddech miałam coraz płytszy, zapadałam w ciemność, w pustkę. O Boże, myślałam. Suzanne, żyj, oddychaj, nie odchodź.
Musiałam stracić przytomność na dobrych kilka minut. Kiedy się ocknęłam, niesiono mnie do karetki. Łzy płynęły mi po twarzy. Ociekałam potem.
Kobieta w białym fartuchu powtarzała:
- Proszę się nie przejmować. Wszystko będzie dobrze.
Ale wiedziałam, że dzieje się coś złego.
Zebrałam w sobie resztki sił, spojrzałam na nią błagalnie i rwącym głosem szepnęłam:
- Nie dajcie mi umrzeć.
Jeszcze tylko pamiętam, jak wkładano mi maskę tlenową na twarz. Potem ogarnęła mnie śmiertelna słabość.
NAZAJUTRZ przeszłam operację wszczepienia bajpasów w Szpitalu Publicznym Massachussetts. Dostałam zwolnienie z pracy na dwa miesiące. W ciągu okresu rekonwalescencji miałam okazję przemyśleć niejedno. Może po raz pierwszy w życiu trafiło mi się tyle wolnego czasu.
Zastanowiłam się nad swoim zabieganym życiem w Bostonie, nad dyżurami, nadgodzinami, podwójnymi zmianami. Przypomniałam sobie, jak się czułam przed tym nieszczęsnym atakiem. Zrozumiałam, jak dalece odsuwam od siebie prawdę. Przecież w mojej rodzinie od pokoleń chorowano na serce, a mimo to nie zachowałem należytej ostrożności.
Kiedy wracałam do zdrowia, koleżanka opowiedziała mi przypowieść o pięciu piłkach. Zawsze o niej pamiętaj, Nick. Wiele ci może dać.
Posłuchaj.
Wyobraź sobie, że życie polega na żonglowaniu pięcioma piłkami. Ich nazwy to praca, rodzina, zdrowie, przyjaciele i prawość. Wszystkie udaje ci się utrzymywać w powietrzu. Ale pewnego dnia wreszcie do ciebie dociera, że praca jest gumową piłką. Jeżeli ja upuścisz, odbije się i wróci. Pozostałe cztery piłki - rodzina, zdrowie, przyjaciele, uczciwość - to szklane kule. Jeśli się którąś upuści, może się obić, wyszczerbić lub nawet roztrzaskać. Kiedy pojmiesz naukę o pięciu piłkach, wkroczysz na drogę budowania równowagi w życiu.
Nick, ja wreszcie pojęłam.
Nickusiu.
Jak się zorientowałeś, piszę o czasach przed poznaniem twojego taty, czyli Matta.
Opowiem ci o doktorze Michaelu Bernsteinie.
Poznałam go w 1996 roku na weselu Johna Kennedy`ego juniora i Carolyn Bessette na Cumberland Island w stanie Georgia. Przyznaję, że do tamtej pory życie nam obojgu układało się jak po różach. Moi rodzice wprawdzie zginęli, kiedy miałam dwa lata, ale na szczęście wychowali mnie kochający dziadkowie w Cornwall, w stanie Nowy Jork. Stamtąd wyjechałam na studia do Lawrenceville Academy w New Jersey, a potem na Uniwersytet Duke`a, a wreszcie trafiłam na Wydział Medyczny Uniwersytetu Harvarda.
Trudno było o lepsze wykształcenie, tyle że po drodze zabrakło lekcji o pięciu piłkach.
Michael również studiował medycynę w Harvardzie, ale poznaliśmy się dopiero na weselu Kennedy`ego. Byłam gościem Carolyn. Michael należał do świty Johna. Wesele przebiegało w magicznej atmosferze, niosło mnóstwo nadziei i obietnic. Może właśnie ten magiczny nastrój zbliżył mnie z Michaelem.
Nastąpiły cztery lata dość skomplikowanego związku. W pewnej mierze pociągała nas ku sobie atrakcyjność fizyczna. Michael był wysokim, czarującym mężczyzną o zaraźliwym uśmiechu. Mieliśmy dużo wspólnych zainteresowań. Oboje też byliśmy pracoholikami.
Wierz mi jednak, Nickolasie, że to jeszcze nie miłość.
Mniej więcej miesiąc po zawale serca obudziłam się któregoś dnia o ósmej rano. Leżałam i napawałam się panującą w mieszkaniu ciszą. W końcu wstałam, poszłam do kuchni, żeby zrobić sobie śniadanie przed wyjściem na rehabilitację.
Aż podskoczyłam, kiedy usłyszałam jakiś hałas. Zdumiał mnie widok Michaela w domu, bo zawsze wychodził przed siódmą. Siedział przy stole w naszym śniadaniowym kąciku.
- Omal mnie nie przyprawiłeś o kolejny zawał - wysapała, uważając to za niezły dowcip.
Michael wcale się nie roześmiał. Poklepał krzesło obok.
Po czym z dobrze mi znanym spokojem oznajmił, że odchodzi. Wymienił trzy powody: po pierwsze, bo nie może ze mną rozmawiać tak jak z kolegami, po drugie, ponieważ nie sądzi, bym po zawale mogła mieć dziecko, a po trzecie, w kimś się już zakochał.
Wybiegłam z kuchni, potem z domu. Tego ranka rozrywał mnie ból gorszy od zawału. Nic mi się nie układało, wszystko szło absolutnie fatalnie.
Uwielbiałam swoja pracę, ale wykonywałam ją w zbiurokratyzowanym wielkomiejskim szpitalu, co mi zupełnie nie odpowiadało.
Harowałam tak ciężko, bo nie postawiłam właściwie na nic innego. Zarabiałam sto dwadzieścia tysięcy dolarów rocznie, ale wyrzucałam je na kolacje w restauracjach, sobotnio-niedzielne wypady za miasto, niepotrzebne ciuchy.
Przez całe życie marzyłam o dzieciach, aż tu nagle ocknęłam się bez partnera życiowego, bez dziecka, bez planu.
I wiesz, co zrobiłam, malutki?
Skorzystałam z lekcji o pięciu piłkach.
Rzuciłam pracę w szpitalu w Massachussetts. Wyjechałam z Bostonu. Zerwałam z morderczym trybem życia. Przeprowadziłam się tam, gdzie zawsze czułam się szczęśliwa. Przyjechałam tu dosłownie po to, żeby podleczyć serce.
Kręciłam się dotąd w kółko jak chomik biegający po obręczy w klatce. Naciągnęłam życie do granic wytrzymałości, coś musiało puścić. Niestety, pierwsze nie wytrzymało serce.
Dokonałam ogromnej zmiany. Postanowiłam zmienić wszystko.
Nick, posłuchaj.
Przyjechałam na wyspę Martha`s Vineyard niczym zagubiona turystka, targając za sobą bagaż przeszłości, bo nie miałam jeszcze pomysłu, co z nim zrobić. Przez pierwsze miesiące napełniałam spiżarnię zdrową żywnością, wyrzucałam pisma, które przywiozłam ze sobą, aklimatyzowałam się w nowej pracy.
Od piątego do siedemnastego roku życia wszystkie wakacje spędzałam z dziadkami na Martha`s Vineyard. Uwielbiałam tam wracać. Teraz często pod wieczór chodziłam z Gusem na plażę, żeby poganiał za piłką do zachodu słońca.
Ubiegałam się o etat internisty, który przenosi się do Illinois. Zupełnie jakbyśmy się zamieniali na role. On jechał do Chicago, a ja zrywałam z miejskim życiem. Dostałam gabinet sąsiadujący z czterema innym w białym drewnianym domu w Vineyard Haven. Dom liczył sobie ponad sto lat. Na frontowym ganku stały cztery antyczne fotele na biegunach.
Określenie „lekarz wiejski” brzmiało w moich uszach cudownie, jak dzwonek na przerwę w starej wiejskiej szkole. Wywiesiłam zatem stosowną tabliczkę: SUZANNE BEDFORD - LEKARZ WIEJSKI.
W drugim miesiącu mojego pobytu na Matha`s Vineyard zjawili się pacjenci. Emily Howe, lat siedemdziesiąt, szacowna członkini Cór Rewolucji Amerykańskiej, kobieta z charakterem, przeciwna wszystkiemu, co się zdarzyło po roku 1900. Diagnoza: bronchit. Rokowania: dobre.
Dorris Lathem, dziewięćdziesiąt trzy lata, dama, która przeżyła trzech mężów, jedenaście psów i pożar domu. Końskie zdrowie. Diagnoza: staruszka. Rokowania: będzie żyła wiecznie.
To było coś dla mnie. Poczułam się jak w środku bajki oddalonej o milion mil od mojego życia w Bostonie.
Nareszcie znalazłam swój dom.
Nickolasie.
Oczywiście nie miałam pojęcia, że tu spotkam miłość swego życia. Gdybym wiedziała, natychmiast, bez wahania, rzuciłabym się w ramiona tatusia.
Kiedy przyjechałam na Martha`s Vineyard, dręczyły mnie same wątpliwości. Nie mogłam podjąć decyzji, gdzie zamieszkać. Jeździłam po wyspie w nadziei, że gdzieś usłyszę wskazówkę: „tu jest dom dla ciebie”, „rozgość się tutaj”, „już nie szukaj”.
Północną część wyspy zawsze noszę w sercu, bo spędziłam tam wiele cudownych wakacji. Rozpościerała się jak książka dla dzieci z obrazkami, przedstawiająca farmy i płoty, polne drogi i skały. Południowa część wyspy stanowiła labirynt ścieżek, klombów, latarni i przystani. Wreszcie moje serce podbił domek rybacki z przełomu wieku. Do dziś go uwielbiam. Poczułam się w nim jak u siebie.
Wymagał odremontowania, ale najważniejsze, że nadawał się na zimę. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Staroświeckie belki u sufitu. Cały parter przeszklony z widokiem na morze. Wrota wielkie jak w stodole, rozsuwane na obie strony, zapraszały niejako świat z zewnątrz do środka.
Wyobrażasz sobie, Nick, życie prawie jak na plaży? Uskrzydlała mnie jedna myśl, że podjęłam słuszną decyzję. Zamieszkałam więc między Vineyard Haven a Oak Bluffs. Czasem przyjmowałam pacjentów u siebie albo jeździłam do nich na wizyty domowe, ale najczęściej pracowałam w szpitalu Martha`s Vineyard albo w przychodni w Vineyard Haven. A jednocześnie odbywałam rehabilitację.
Byłam sam, nie licząc Gusa, ale nie narzekałam. Może dlatego, że sama nie wiedziałam, kogo mi naprawdę brakuje - twojego taty czy ciebie.
Nick.
Któregoś dnia zajechałam pod dom po powrocie ze szpitala Martha`s Vineyard i nie miałam pojęcia, kto też, do licha, siedzi na moim ganku. Nie mógł to być elektryk, monter telefoniczny ani fachowiec od telewizji kablowej - bo wszyscy oni odwiedzili mnie poprzedniego dnia.
Nie, to był Matt, malarz, który miał mi pomóc w pracach wykończeniowych wymagających drabiny, gniazdka albo pędzla.
Obeszliśmy dom, pokazałam mu niedomykające się okna, wypaczone podłogi, przeciek w łazience. Poza tym cały dom aż się prosił o skrobanie i malowanie.
Mimo całego uroku miał sporo drobnych usterek.
Matt okazał się nieoceniony. Zapisywał, zadawał drobiazgowe pytania, obiecał wszystko naprawić do końca tysiąclecia. Następnego. Od razu zawarliśmy porozumienie.
Wtem życie nabrało różowych barw. Miałam nową ukochaną pracę i malarza pokojowego cieszącego się dobrą renomą.
Kiedy zostałam wreszcie sama w swoim domku nad morzem, wyrzuciłam ręce do góry i zakrzyknęłam: „Hura!”
Kochany Nicku.
Pamiętasz malarza, o którym ci opowiadałam? Nazajutrz zabrał się od rana od gruntownego odświeżania domu. A wiem o tym, bo zostawił mi bukiet przepięknych polnych kwiatów - różowych, czerwonych, żółtych, fioletowych, ustawionych elegancko w słoju przed wejściem. Cudowny, miły gest, ujmująca niespodzianka.
Do kwiatów dołączył liścik:
Droga Suzanne
Światła w kuchni jeszcze się nie palą, ale oby chociaż te kwiaty rozjaśniły Ci dzień.
Może byśmy się spotkali w wybranym przez Ciebie czasie i celu.
Picasso - ostatnio raczej Twój malarz pokojowy
Osłupiałam. Odkąd Michael Bernstein mnie zostawił, unikałam wszelkich spotkań.
Usłyszałam, że mój malarz gdzieś stuka, wyszłam na ganek. Siedział w kucki na stromym, spadzistym dachu.
- Hej, Picasso! - zawołałam. - Dzięki za piękne kwiaty.
- Ależ proszę. Przypominały mi ciebie.
- Nieźle trafiłeś. To moje ulubione.
- Suzanne, nie miałabyś ochoty wyrwać się, żeby coś zjeść, albo na przejażdżkę, albo pograć w scrabble? Coś pominąłem?
Uśmiechnęłam się mimo woli.
- Teraz mam w pracy młyn z pacjentami. Muszę się w to wszystko wciągnąć. Ale dziękuję za zaproszenie.
Przyjął odmowę godnie i posłał mi uśmiech. Po czym przejechał ręką po czuprynie i dodał:
- Rozumiem. Ale chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że jeśli się choć raz ze mną nie umówisz, to będę musiał podnieść ci cenę.
- Tego nie wiedziałam! - odkrzyknęłam.
- Tak to wygląda. Wiem, że to ohydna, niesprawiedliwa praktyka. Ale co począć? Tak jest ten świat urządzony.
Roześmiałam się i obiecałam, że poważnie to rozważę.
- A skoro o pieniądzach mowa, ile jestem ci winna za dodatkową naprawę nad garażem? - spytałam.
- Za tamto? E, nic... To drobiazg.
Wzruszyłam ramionami, uśmiechnęłam się, pomachałam mu. Jego słowa mile pogłaskały mnie po sercu, może dlatego, że właśnie tak nie kręcił się ten świat.
- Hej, dziękuję, Picasso!
- Hej, nie ma za co, Suzanne!
I znów zabrał się do dachu nad moją głową.
Kochany Nickolasie.
Przyglądam ci się, pisząc te słowa. Jesteś przeuroczy. Czasem, kiedy na ciebie patrzę, nie mogę uwierzyć, że należysz do mnie. Masz podbródek ojca, ale uśmiech z całą pewnością mój.
Nad kołyską wisi mała pozytywka. Kiedy się pociągnie za sznurek, gra „Zagwiżdż wesołą melodyjkę”. Natychmiast się wtedy śmiejesz. Chyba tatuś i ja lubimy tę melodię nie mniej niż ty.
Czasem nie mogę sobie wyobrazić ciebie w innym wieku niż teraz. Podejrzewam, że wszystkie matki chciałyby tak zatrzymać czas albo zasuszyć dzieci jak kwiaty, żeby wiecznie były doskonałe, zastygłe w nieskończoności. Czasem tuląc cię do piersi, czuję się, jak gdybym kołysała okruch nieba.
Myślę o tym, jak bardzo moja miłość rosła, kiedy byłeś jeszcze w moim brzuszku. I pokochałam cię od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłam. Spojrzałeś na tatę i na mnie, a potem zrobiłeś taką minkę, jakbyś mówił: „Cześć. Już jestem!”.
Wreszcie tata i mogliśmy cię zobaczyć. Bo przez dziewięć miesięcy wyobrażaliśmy sobie tylko, jaki będziesz. Przytuliłam twoją główkę delikatnie do piersi. Trzymałam na ręku dwa i pół kilo bezbrzeżnego szczęścia.
Następnie wziął cię na ręce tata. Nie mógł uwierzyć, że patrzy na niego człowieczek, który kilka minut temu przyszedł na świat.
Synek Matta.
Nasz śliczny mały Nickolas.
Katie
„Synek Matta”
„Nasz śliczny mały Nickolas”
Katie Wilkinson odłożyła dziennik i zaczerpnęła głęboko tchu. Aż ją coś zaczęło drapać w gardle. Przeczesała palcami miękkie szare futro Ginewry, na co kotka zamruczała miło. Nie była zupełnie przygotowana na taki wstrząs. Nie była przygotowana na Suzanne. Ani na Nickolasa.
Na ten cały układ: Nickolas, Suzanne i Matt.
- Ginko, w co ja się wkopałam - poskarżyła się kotce. - Koszmar!
Wstała i zaczęła chodzić po mieszkaniu. Zawsze się nim szczyciła. Włożyła w nie sporo roboty. Wprost uwielbiała konstruować i montować własne szafki, półki na książki. Pełno tu było antyków z mahoniu, starych dywaników na ścianach, akwarelek, choćby ta przedstawiająca most Pisgah na południe od Asheboro, jej rodzinnego miasteczka leżącego w zagłębieniu między łańcuchem Pasma Błękitnego a Great Smoky Mountains w Karolinie Północnej.
Babcina serwantka stała w jej gabinecie, a ze środka wciąż dobywała się woń domowych dżemów i konfitur. Teraz stały tam ręcznie szyte książki. Katie wykonała je w Szkole Rzemiosła Artystycznego w Penland, w Karolinie Północnej.
Do dziś przyświecało jej zasłyszane tam hasło: „Ręce do pracy, serca do Boga”.
Tyle pytań cisnęło jej się do głowy, ale nie miała nikogo, kto by na nie odpowiedział. No, niezupełnie nikogo. Miała przecież dziennik.
Suzanne.
Polubiła ją. Niech to licho, polubiła Suzanne. W innych okolicznościach mogłyby się nawet zaprzyjaźnić. Suzanne miała odwagę wynieść się z Bostonu i przeprowadzić na Martha`s Vineyard. Zrealizowała swoje marzenia o pracy, o spełnieniu własnej kobiecości. Pomógł jej w tym zawał serca. Dzięki temu nauczyła się cenić każdą chwilę.
Ale co myśleć o Matcie? Co dla niego znaczyła Katie? Czyżby padła ofiarą przelotnego romansu? A może zasłużyła na szkarłatną literę, emblemat cudzołożnicy? Raptem się zawstydziła. Ojciec bez przerwy zadawał jej w młodości pytanie: „Katie, jesteś w porządku wobec Boga?”. Teraz nie miała tej pewności.
- Palant - szepnęła. - Co za gadzina! Nie o tobie mowa, Ginewro. Mam na myśli Matta! Niech go cholera!
Czyli zdradzał swoją cudowną żonę? Dlaczego nie chciał z nią rozmawiać o Suzanne? Ani o Nickolasie? Jak mogła dopuścić, żeby tak opieczętował przed nią swoją przeszłość? Widocznie nie nalegała wystarczająco skutecznie. A dlaczego? Bo nie chciała się narzucać. Bo miała taki charakter.
Ale najbardziej paraliżował ją smutek w oczach Matta, kiedy zaczynali mówić o przeszłości. No i Matt przysiągł jej, że nie jest już żonaty.
Wciąż wracało do niej wspomnienie tego strasznego wieczoru, osiemnastego lipca, kiedy Matt ją zostawił. Przygotowała wtedy elegancką kolację, wystawiła stolik z giętego żelaza na mały taras, wyjęła okazałą porcelanę Royal Crown Derby, srebra po babci. Kupiła tuzin czerwono-białych róż.
Kiedy Matt się zjawił, czekała na niego cudowna niespodzianka, zredagowany przez nią pierwszy egzemplarz jego tomiku wierszy. Przekazała mu również wiadomość, że szykują nakład w wysokości jedenastu tysięcy egzemplarzy, niezwykle dużo jak na zbiór poezji.
- Start godny pozazdroszczenia - pogratulowała. - Nie zapomnij o przyjaciołach, kiedy dotrzesz na szczyt.
Niecałą godzinę później tonęła we łzach. Trzęsła się na całym ciele, jakby spotkał ją niewyobrażalny koszmar. Ledwie Matt przekroczył próg, już wiedziała, że coś jest nie tak. Wyczytała to z jego oczu. Wreszcie wyrzucił z siebie:
- Katie, muszę zerwać nasz związek. Nie mogę się z tobą spotykać. Przestanę w ogóle przyjeżdżać do Nowego Jorku. Wiem, jak to okropnie brzmi. Bardzo cię przepraszam. Musiałem sam ci o tym powiedzieć. Tylko dlatego dziś tu przyszedłem.
Nie, ni miał pojęcia, jak to okropnie brzmi. Po prostu złamał jej serce. A przecież zaufała mu. Otworzyła się przed nim całkowicie. Jak nigdy przedtem.
I właśnie tego wieczora szykowała się na rozmowę. Miała mu coś ważnego do powiedzenia. Ale odebrał jej tę szansę.
Kiedy od niej wyszedł, otworzyła szufladę w starej komódce przy drzwiach prowadzących na taras. Tam schowała jeszcze jeden prezent dla Matta. Wyjątkowy prezent.
Trzymała go teraz w ręce i znów się rozdygotała. Usta jej zadrżały, zęby zaczęły dzwonić. Nie mogła się opanować. Zerwała wstążeczkę, opakowanie, otworzyła małe podłużne pudełeczko. O Boże!
Natychmiast się rozpłakała. Wstrząsnął nią ból nie do zniesienia. Tego wieczoru miała powiedzieć Mattowi tak ważną i cudowną nowinę.
W pudełeczku leżała piękna srebrna grzechotka.
Katie była w ciąży.
Dziennik
Nickolas.
Tak wygląda teraz mój rytm dnia, nie mniej regularny i kojący niż fale Atlantyku widziane z domu.
Wstaję o szóstej, wyprowadzam Gusa na długi spacer obok farmy Rowe`a. Dochodzimy do odcinka plaży za trzymetrowymi wydmami i falującymi nadmorskimi trzcinami. Nieodmiennie towarzyszy mi w tych spacerach poczucie błogiej lekkości. Chyba najbardziej dlatego, że odzyskałam swoje życie, a zarazem siebie.
Pamiętaj o pięciu piłkach, Nick. Zawsze pamiętaj o tych pięciu piłkach.
Taka myśl kołatała mi po głowie, kiedy wracałam do domu.
Zanim skręciłam na swój podjazd, minęłam dom sąsiadów. Zaraz po moim wprowadzeniu się Melanie Bone okazała mi dużo serca. Pospieszyła ze wszystkim, od przydatnych telefonów po zimną, cierpką lemoniadę. Przez nią też poznałam swojego malarza. Bo to Melanie poleciła mi Picassa.
Ona jest w moim wieku i już ma czworo dzieci. Podziwiam wszystkie kobiety, które stać na taki wyczyn. Melanie jest drobną atramentowoczarną brunetką. Ma niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu i przepiękny, ujmujący uśmiech.
Mówiłam ci, że ma same dziewczynki? W wieku od roku do czterech lat! Mówię na nie według ich wieku. „czy Dwójka śpi? - pytam. - Czy Czwórka jest na huśtawce?”.
Wtedy dziewczynki zanoszą się śmiechem. Ich zdaniem, muszę być szalona, skoro nadałam Gusowi honorowy tytuł Piątki. Gdyby ktokolwiek mnie przy tym podsłuchał, nigdy by się nie zgłosił po poradę do doktor Bedford.
Ale zgłaszają się, Nick, a ja ich leczę. I jednocześnie leczę siebie.
Mój mały mężczyzno.
Posłuchaj, Nick. Uważaj teraz pilnie, bo opowiem ci coś z pogranicza magii. Jest coś takiego, uwierz mi.
Pewnego wieczoru po męczącym dniu w gabinecie dzielna wiejska lekarka postanowiła przekąsić coś w drodze do domu. Miałam ochotę na drobny występek. I uznałam, że hamburger z frytkami doskonale zakończy mój dzień.
Bodajże chwilę po ósmej weszłam do barku „Hamburgery Harry`ego”. W pierwszej chwili go nie zauważyłam. Siedział przy oknie i pałaszował cos z nosem w książce.
W połowie hamburgera zauważyłam, że to Picasso, mój malarz.
Nie miałam z nim prawie kontaktu, odkąd zostawił mi wtedy śliczne polne kwiaty. Czasem, wychodząc do pracy, słyszałam, jak stuka na dachu albo zastawałam go przy malowaniu domu, ale najczęściej zamienialiśmy tylko kilka słów.
Wstałam, żeby zapłacić. Mogłam wyjść bez słowa, bo siedział odwrócony do mnie plecami, ale nie chciałam wypaść nieładnie, jakbym się wywyższała.
Stanęłam więc przy jego stoliku i zapytałam, co słychać. Mój widok go zaskoczył. Spytał, czy nie napiłabym się z nim kawy.
Wymówiłam się słabo, tłumacząc, że musze wracać do domu do Gusa, ale Matt już uprzątnął dla mnie miejsce, no więc się przysiadłam. Nie zwróciłam wcześniej uwagi, że ma taki miły głos. Oczy też mi się spodobały.
- Co czytasz? - spytałam, nieco speszona, może nawet wystraszona, żeby rozmowa nie utknęła w martwym punkcie.
- Dwie rzeczy. Melville`a. - Podniósł „Moby Dicka”. - A druga to „Łowienie pstrągów w Ameryce”. Żeby mieć coś w rezerwie, jeżeli gruba ryba zawiedzie.
Roześmiałam się. Picasso był bardzo inteligentny, zabawny.
- „Moby Dick”, hmmm, książka na lato czy kac moralny, bo nie zaliczyłeś w szkole lektury obowiązkowej?
- I to, i to - przyznał. - Przez całe życie zawsze coś figuruje na pierwszym miejscu listy niezałatwionych rzeczy. Książka dosłownie wlepia w ciebie gały i przygaduje: „Nie odejdę, dopóki mnie nie przeczytasz”.
Przegadaliśmy ponad godzinę, czas upłynął niepostrzeżenie. Nagle zorientowałam się, że zmrok dawno zapadł.
- Muszę wracać - powiedziałam. Rano wcześnie zaczynam.
- Ja też - odparł z uśmiechem. - Moja obecna szefowa przypomina w każdym calu poganiacza niewolników.
Roześmiałam się.
- Podobno.
Wstałam i odruchowo wyciągnęłam do niego rękę.
- Picasso - powiedziałam. - Nawet nie wiem, jak się nazywasz.
- Harrison - przedstawił się. - Matthew Harrison.
Twój ojciec.
KIEDY następnym razem zobaczyłam Matta Harrisona, siedział na moim dachu i jak szalony przybijał dachówki. Minęło kilka dni od naszego spotkania w „Hamburgerach Harry`ego”.
- Ej, Picasso! - zawołałam, teraz bardziej odprężona i wręcz uradowana na jego widok. - Napiłbyś się czegoś zimnego?
- Już schodzę. Chętnie.
Pięć minut później rzeczywiście stał na ganku, ogorzały jak polerowany miedziak.
- Jak tam na górze? - spytałam.
Roześmiał się.
- Świetnie, chociaż gorąco. Możesz nie wierzyć, ale prawie skończyłem dach.
Niech go piorun trzaśnie! A ja właśnie zaczęłam doceniać jego obecność.
- A jak tam na dole? - spytał Matt, opadając w dżinsowych szortach i rozchełstanej dżinsowej koszuli wprost na bujany fotel. Fotel odchylił się pod jego ciężarem i uderzył w kratkę.
- No, nieźle - pochwaliłam. - Dobrze, że dziś obyło się bez tragicznych nagłówków z linii frontu.
I wtedy kratka za plecami Matta załamała się i jej górna część runęła na nas. Zerwaliśmy się, zaczęliśmy oboje wciskać białą drewniana kratę na miejsce. Płatki róż i powoju obsypały nam głowy.
Roześmiałam się na widok swojego majstra. Wyglądał jak nieco dziwaczny pan młody. Nie pozostał mi dłużny.
- A ty sama nie wyglądasz jak Carmen Miranda?
Wziął młotek, gwoździe i umocował kratkę. Musiałam ja tylko przytrzymać.
Poczułam muśnięcie jego muskularnego uda, a przy wbijaniu ostatniego gwoździa niemal przywarł piersią do moich pleców i aż mnie ciarki przeszły. Co to ma znaczyć?
Nasze oczy się spotkały, błysnęło w nich coś w rodzaju głębokiego porozumienia. Cokolwiek to było, przypadło mi do gustu.
Niewiele myśląc, spytałam, czy nie zostałby na kolacji.
- Nie mam wprawdzie nic szczególnego. Wrzuciłabym po prostu befsztyki i kukurydzę na ruszt.
Zawahał się, i wtedy pomyślałam, że przecież może kogoś mieć. W końcu taki przystojny facet. Cała moja niepewność znikła, kiedy powiedział:
- Wiesz, Suzanne, tak się nieświeżo czuję. Mógłbym wziąć prysznic? Chętnie zostanę na kolacji.
No więc, Matt poszedł do łazienki, a ja do przygotowywania kolacji. I wtedy uprzytomniłam sobie, że nie mam ani befsztyków, ani kukurydzy. Na szczęście nigdy się nie dowiedział, że pobiegłam do sąsiadki po jedzenie. I że Melanie dołożyła mi jeszcze wino, świece, a nawet połowę wiśniowego placka. Dodała, że uwielbia Matta, podobnie zresztą jak wszyscy, toteż życzy mi jak najlepiej.
Po kolacji długo siedzieliśmy na ganku zagadani. Czas znów nam zleciał niepostrzeżenie. Kiedy spojrzałam na zegarek, dochodziła jedenasta. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom.
- Jutro mam szpital! - wykrzyknęłam. - Od rana obchód.
- Chciałbym ci się zrewanżować, Suzanne - rzekł Matt. - Czy mógłbym cię zaprosić jutro na kolację?
Nie mogłam oderwać wzroku od jego oczu. Były takie przejrzyście piwne.
- Jak najbardziej. Nie mogę się doczekać! - wyrwało mi się.
Roześmiał się.
- Nie musisz już teraz czekać, droga Suzanne. Przecież jeszcze tu jestem.
- Wiem i doceniam, ale nie mogę się doczekać jutra. Dobranoc, Matt.
Pochylił się, pocałował mnie delikatnie w usta, a potem odjechał.
I tak jak zawsze w moim życiu - przynajmniej dotąd - wreszcie nadeszło upragnione jutro. Pierwszy sygnał dnia dał Gus. Codziennie rano wybiega na ganek i przynosi mi gazetę „Boston Globe”. Trudno o lepszego przyjaciela!
Tego dnia po pracy Picasso obwiózł mnie po wyspie swoim wysłużonym chevroletem. Nadal nie przestawały mnie zachwycać widoki na Martha`s Vineyard.
W końcu wylądowaliśmy wśród pięknych kolorowych skał Gay Head. Matt przypomniał mi, że harpunnik w „Moby Dicku”, Tashtego, jest Indianinem pochodzącym właśnie z Gay Head. Zupełnie nie pamiętałam.
Kilka dni później, kiedy skończył u mnie remont, znów wybraliśmy się na przejażdżkę.
Jeszcze dwa dni później pojechaliśmy aż na wyspę Chappaquiddick. Na plaży widniała mała tabliczka: NIE PRZESZKADZAĆ. TAKŻE MAŁŻOM I INNYM MIĘCZAKOM. Miłe.
Wiem, że zabrzmi to głupio albo jeszcze gorzej, ale rozpierała mnie radość tylko dlatego, że siedziałam obok Matta w samochodzie. Spojrzałam na niego i pomyślałam sobie: cóż to za mężczyzna. A przed nami przygoda. Od dawna się tak nie czułam. Bardzo mi tego brakowało.
Matt odwrócił się do mnie i spytał, o czym myślę.
- O niczym. Oglądam widoki - skłamałam.
- A jeśli zgadnę - nie dawał za wygraną - to mi potwierdzisz?
- No pewnie.
- Jeżeli zgadnę - spytał z podstępnym uśmiechem - to umówimy się znowu? Choćby jutro wieczorem?
- Dobrze, ale jeśli nie zgadniesz, to już się nigdy nie zobaczymy. Wysoka stawka.
Roześmiał się radośnie, po czym puścił do mnie oko i rąbnął prosto z mostu:
- Myślałaś o nas.
Nie mogłam nawet blefować, tylko się zarumieniłam.
- Może.
- Miałem racje! - zawołał i wyrzucił w górę ręce w triumfalnym geście. - No więc jak?
- No więc, trzymaj ręce na kierownicy.
- Na co masz ochotę jutro?
Roześmiałam się... i pomyślałam, że często się przy nim śmieję.
- Oj, nie wiem. Miałam zamiar wykąpać Gusa, bo już bardzo powinnam, kupić cos do jedzenia, może wypożyczyć film.
- Wszystko to mi odpowiada. Jeśli tylko się zgodzisz, chętnie ci potowarzyszę.
Musiałam przyznać, że bawiłam się z Mattem doskonale. Był przeciwieństwem Michaela, który wszystko robił z żelazną logiką, ani razu nie wziął wolnego dnia, pewno nigdy nie skręcił w piękną krętą drogę, urzeczony tylko i wyłącznie jej urodą.
Matt wprost przeciwnie. Interesował się dosłownie wszystkim. Był ogrodnikiem, obserwatorem ptaków, zapalonym czytelnikiem, niezłym kucharzem, koszykarzem i, oczywiście, majster-klepką.
Tego dnia czułam wprost skrzydła u ramion. Tak podziałała na mnie ta przejażdżka bez celu. Napawałam się wszystkim: nadmorskimi trzcinami, miętowobłękitnym niebem, plażą, odległym rykiem oceanu. Ale najbardziej urzekał mnie Matthew Harrison. Jego świeżo uprana flanelowa koszula w kratę, dżinsy, ogorzała śniada cera, przydługie brązowe włosy.
Urzekał tak dalece, że jak raz się nim zachłysnęłam, to już nie chciałam go wypuścić.
Och, Nick, Nick.
Przez następne dwa tygodnie widywałam go codziennie. Nie mogłam dosłownie uwierzyć. Wciąż się tylko szczypałam. I uśmiechałam się do siebie, kiedy nikogo nie było w pobliżu.
- Suzanne, jeździłaś kiedyś konno? - spytał Matt w sobotę rano. - Pytam poważnie.
- To się czuje. Kiedy byłam małym dzieckiem - odparłam z kowbojskim akcentem.
- Dobra odpowiedź, bo znów będziesz dzieckiem. A jeździłaś kiedyś niebieskim rumakiem w czerwone paski ze złotymi kopytami?
Potrząsnęłam głową.
- Nie, bo zapamiętałabym.
- Wiem, gdzie jest taki koń - powiedział. - Wiem, gdzie są ich całe tabuny.
Pojechaliśmy do Oak Bluffs, i tam oczy wyszły mi na wierzch. Pod olśniewającym sklepieniem zobaczyłam dziesiątki jaskrawo pomalowanych ogierów, stojących w jednym kręgu. Wszystkie ręcznie rzeźbione, z czerwonymi rozdętymi chrapami, czarnymi szklanymi oczami, galopowały niezmordowanie w kółko.
Matthew zawiózł mnie na Fruwające Konie, najstarszą karuzelę w kraju. Weszliśmy na platformę, która przechyliła się i zakołysała pod nogami. Dosiedliśmy idealnych rumaków.
Kiedy zabrzmiała muzyka, pochwyciłam srebrną końską grzywę, po czym wznosiłam się i opadałam na przemian. Poddałam się wirującemu urokowi karuzeli. Matt złapał mnie za rękę, nawet udało mu się skraść całusa w locie. Co za jeździec!
- Gdzieś się tak nauczył jeździć, kowboju? - zawołałam, kiedy jeździliśmy tak góra dół, kręcąc się jednocześnie w koło.
- Jeżdżę od lat - odkrzyknął wesoło. - Zacząłem brać lekcje, kiedy miałem trzy lata. Widzisz tego ogiera błękitnego jak niebo, jak bławatek?
- Owszem.
- Zrzucił mnie kilka razy. Dlatego chciałem, żebyś na początek dosiadła Aksamitkę. Jest łagodna i ma cudowną szelakową sierść.
- Przyznaję, że jest piękna. Wiesz, w dzieciństwie jeździłam tu z dziadkiem. Aż dziwne, że dopiero teraz mi się przypomniało.
Dobre wspomnienia są jak świecidełka, Nick. Każde jest wyjątkowe. Nanizujesz je, aż pewnego dnia oglądasz się za siebie i widzisz, że utworzyły długą kolorową bransoletkę.
Tego dnia zyskałam pierwsze wspomnienie do kolekcji pięknych talizmanów związanych z Matthew Harrisonem.
Katie
KATIE nie mogła zapomnieć, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Matta Harrisona. Poznała go w swoim niewielkim, przytulnym gabinecie redakcyjnym w wydawnictwie. Od wielu dni czekała na to spotkanie. Uwielbiała jego „Pieśni malarza pokojowego”, niezwykle ujmujące wiersze na temat codziennego życia - refleksje nad uprawianiem ogrodu, malowaniem domu, grzebaniem ukochanego psa, zachwyt nad nowo narodzonym dzieckiem. Jego dobór słów nad wyraz przekonująco krystalizował życie. Wciąż nie mogła się nadziwić, że trafiła na jego utwory.
A kiedy wszedł do gabinetu, jej zdziwienie wzrosło. Przeszło w oszołomienie. Najtajniejszymi zakamarkami mózgu i całego systemu nerwowego zareagowała na stojącego przed nią mężczyznę, poetę. Poczuła, że serce jej drgnęło i pomyślała: no, no. Uważaj, uważaj.
Był od niej sporo wyższy, miał z metr osiemdziesiąt osiem. Kształtny nos, mocno zarysowany podbródek, rysy regularne jak rytm w jego wierszach. Włosy długie, brązowopłowe, lśniące. Opalenizna człowieka pracującego na świeżym powietrzu. Uśmiechnął się, miała nadzieję, że nie drwi w duchu z jej wzrostu, niezdarności ani cielęcego wyrazu twarzy.
Wieczorem zjedli kolację, potem wybrali się do klubu jazzowego - mimo zaplanowanego szkolnego wieczoru, jak Katie nazywała swoje wieczory poświęcone redagowaniu. O trzeciej nad ranem odwiózł ją do domu, stokrotnie przepraszając, pocałował cudownie w policzek, po czym odjechał taksówką.
Katie stała na schodkach przed domem. Dopiero teraz nieco się ocknęła. I zaraz zadała sobie pytanie: czy Matthew Harrison jest żonaty?
Nazajutrz rano znów zjawił się w jej gabinecie, ale już w południe oboje wyrwali się na wczesny obiad i potem nie wrócili do pracy. Pobiegli do muzeum. Okazało się, że Matt świetnie się zna na sztuce. Wciąż myślała, co to za facet. I dlaczego pozwalam sobie wobec niego na takie porywy?
A potem, dlaczego nie miałabym się tak czuć przez cały czas.
Wieczorem przyszedł na kolację do jej domu. Katie nadal dziwiła się takiemu, a nie innemu obrotowi spraw. W swoim najbliższym środowisku uchodziła za osobę oszczędzającą cnotę, zanadto romantyczną i staroświecką w sprawach seksu, ale teraz nie zdołała się oprzeć temu przystojnemu, pociągającemu malarzowi i poecie z Martha`s Vineyard.
Przy akompaniamencie wieczornego deszczu po raz pierwszy poszli do łóżka, a Matt zwrócił jej uwagę na muzykę kropli bębniących po chodniku i w konarach drzew przed domem. Owszem, było to nader nastrojowe, ale niebawem przestali słyszeć szum deszczu czy cokolwiek innego, bo tak ich ciągnęło do siebie.
W łóżku Katie czuła się z nim tak swobodnie, naturalnie i dobrze, że aż się przeraziła. Zupełnie, jakby znała go od dawna. Wiedział, jak ją tulić, gdzie dotykać, kiedy czekać, a potem wszystko w jej środku dosłownie wybuchło. Uwielbiała jego delikatne pocałunki w usta, w policzki, w szyję, w plecy, w piersi... ech, wszystko.
- Jesteś czarująca, i chyba nie wiesz o tym, prawda? - szepnął, po czym się uśmiechnął. - Masz takie delikatne ciało. I przepiękne oczy. I uwielbiam ten twój warkocz.
- Dobraliście się z moją mamą - roześmiała się Katie. Rozpuściła warkocz i długie włosy rozsypały jej się po plecach.
- Tak mi się też podoba - pochwalił Matt i puścił oko.
Kiedy nazajutrz rano od niej wyszedł, pomyślała z rozrzewnieniem, że nigdy z kimś takim nie była, że nie przeżyła dotąd takiej bliskości z drugim człowiekiem.
Już za nim tęskniła. To jakiś obłęd, po prostu śmieszne, ale naprawdę za nim tęskniła.
A kiedy jeszcze tego samego ranka dotarła do redakcji, Matt już tam na nią czekał. Serce jej zamarło.
- Wiesz, zabierzmy się jednak do pracy - poprosiła bez przekonania. - Mówię poważnie.
Nie odezwał się słowem, tylko zamknął i drzwi i całował ją, aż poczuła, że wtapia się w drewniane drzwi.
W końcu jednak odsunął się od niej, spojrzał jej głęboko w oczy i powiedział:
- Stęskniłem się zaraz po wyjściu od ciebie.
Dziennik
Mój Nickolasku.
Pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj. Matt i ja jec