14635

Szczegóły
Tytuł 14635
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14635 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14635 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14635 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Konrad T. Lewandowski Kosmiczna kuchnia Czym żywią się bohaterowie literatury fantastycznej Postacie z dzieł science-ficton obowiązkowo muszą żywić się fragmentami scenografii, która ich otacza: jak sztuczne otoczenie, to sztuczne jedzenie, nie ma przebacz. Tymczasem w fantasy jada się dużo i smacznie, co może tłumaczyć większą popularność tego gatunku od SF. Podobnych zależności dietetycznych można znaleźć niepokojąco wiele. Tradycja spożywania elementów wystroju otoczenia nie zmieniła się w science-fiction od co najmniej stu lat. W Na Srebrnym Globie Jerzego Żuławskiego bohaterowie odżywiają się zapasami sztucznego, bardzo odpowiednio dla organów trawienia przyrządzonego białka i cukru. Równo wiek później, w Czarnych oceanach Jacka Dukaja, przedstawiających świat triumfującej bionanotechnologii, główny bohater ze smakiem zajada jabłko o cytrynowym smaku, po czym bierze kanapkę z mięsem niezidentyfikowanego rodzaju (coraz trudniej poznać po smaku pochodzenie konkretnych genów zwierzęcia). W międzyczasie był jeszcze Philip K. Dick ze swym tajemniczym ubikiem, który mógł służyć równie dobrze jako piwo, kawa i sos do sałatek. Jedzenie „niezidentyfikowanego rodzaju” zdecydowanie utrudnia identyfikację czytelnika z bohaterem. Postacie Żuławskiego karmione bliżej nieokreślonymi syntetykami wykazują, zdaniem Lema: nieprawdopodobieństwa psychologiczne, przerysowania, mające charakter tylko retoryczny, a rysunek postaci jest konwencjonalny. Biedacy snują się po powierzchni Księżyca rozdygotani i zdesperowani, całkiem jak młodopolscy artyści po Krakowie, późną nocą po zamknięciu lokali gastronomicznych. W tych warunkach czytelnik odruchowo przyjmuje postawę zdystansowanego obserwatora. Może odczuwać współczucie, ale na pewno nie zechciałby włączyć się do fabuły jako jedna z postaci. Natomiast bohater Dukaja wkrótce po spożyciu wspomnianej kanapki demoluje całą dzielnicę Nowego Jorku, mimowolnie czyniąc zadość twierdzeniom wegetarian, że mięso wyzwala agresję. Demolka, owszem, może ułatwić identyfikację czytelnika z bohaterem, ale skoro nie wiemy co ten ostatni je, to instynkt samozachowawczy i zdrowy rozsądek skłaniają jednak do zachowania dystansu. Prośba „daj gryza”, normalnie sprzyjająca zacieśnianiu kontaktów międzyludzkich tu staje się skuteczną barierą, przeciwdziałającą wejściu w psychikę bohatera. Zwłaszcza gdy postać literacka, jak ma to miejsce u Dukaja, nie tylko żywi się podejrzanym „frankefoodem”, ale jest jeszcze scyborgizowanym kaleką, żyjącym częściowo na jawie, częściowo w rzeczywistości wirtualnej. Z Dickiem jest jeszcze gorzej. Jak człowiek o zdrowych zmysłach ma się zidentyfikować z konsumentem ubika, mając świadomość, że ten płyn może też okazać się lakierem do włosów? Nic dziwnego, że wszyscy wokół twierdzą, że Dick był wariatem. Możemy doceniać rozmach literackich wizji Żuławskiego, Dukaja i Dicka, ale trudno uznać, że stworzone przez nich postacie to „ludzie tacy jak my”. Autorów i bohaterów niebezpiecznie eksperymentujących z jedzeniem najlepiej jest wielbić bez przesadnego zaangażowania, za pośrednictwem godnych zaufania krytyków o żelaznych żołądkach. Taka karma Sytuacja radykalnie zmienia się na gruncie fantasy. Przejście do świata magii i miecza wymaga zmiany pożywienia i sposobów konsumpcji na zdecydowanie bardziej przyjazne dla użytkownika, zarówno talerza jak i książki. Dowodem na to jest cała twórczość Andrzeja Sapkowskiego, gdzie w samej tylko Granicy możliwości węgorzyki marynowane z czosnkiem w oliwie walczą o lepsze rakami gotowanymi w koprze, a żeńską ochronę osobistą konsumuje się w balii razem piwem i owczym serem. Kto by się nie chciał przyłączyć? Albo przysiąść do stołu, przy którym wampir Regis chłepcze rosół z lanymi kluskami i bawi się kołkiem od kiełbasy, że o zupie rybnej i samogonie z mandragory nie wspomnę. Z kolei w Tkaczu Iluzji Ewy Białołęckiej je się chleb z miodem pod kwitnącą wiśnią, a opadające płatki kwiatów wpadają bohaterom do miseczek. Niektórzy twierdzą, że Białołęcka jest przesłodzona, ale ona przynajmniej nie wpędza sytego czytelnika w poczucie winy, tak jak Anna Brzezińska, której bohaterowie chodzą ostatnio głodni. To być może wyjaśnia dlaczego ta druga autorka, mimo podwójnej nominacji, nie dostała w tym roku Nagrody Zajdla. Zależność jedzenie-konwencja jest dwustronna. Nie tylko zmiana świata powoduje zmianę jedzenia. Wystarczy zmienić samo jedzenie, a już z science-fiction samorzutnie robi się fantasy. Jest to prawidłowość ponadczasowa, widoczna już u Żuławskiego, gdzie bohaterowie po przybyciu na drugą stronę Księżyca radykalnie zmieniają dietę. Porzucają dotychczasowe syntetyki, a na ich stole pojawiają się jadalne skorupiaki i jakieś niby ryby, niby jaszczurki, wcale smaczne i pożywne. Od tej chwili fabuła Na Srebrnym Globie upodabnia się do fantasy – nauka zostaje zastąpiona przez religię i myślenie magiczne, dominujące w kolejnych tomach księżycowej trylogii. Zmiana diety i przekształcenie SF w popularniejszą odeń konwencję fantasy przyczyniło się do ekranizacji powieści Żuławskiego, bowiem sfilmowane zostały przede wszystkim wątki ze Zwycięzcy zdecydowanie nie należące do gatunku science-fiction. Przykładem współczesnym są Kuzynki Andrzeja Pilipiuka, nagrodzone właśnie Nagrodą Zajdla w kategorii opowiadanie. W rozszerzonej, powieściowej wersji tego utworu bulgocze samowar, wędzi się wołowa szynka, akcja kulminuje niedaleko pieczonej gęsi, a im lepsze jedzenie na stole, tym więcej pojawia się magii. Podobny proces przejścia od SF do fantasy, wymuszony zmianą jadłospisu mamy również w IACTE Dukaja. W odwrotną stronę zależność ta działa w przypadku elfów. Kiedy tylko na stole znajdą się wytwory tej rasy takie jak bezkacowe alkohole i lembasy, czyli supersuchary, których mały kawałek wystarcza na cały dzień, zaraz zaczynamy podejrzewać, że elfy przybyły z kosmosu albo co najmniej ze świata równoległego. Wygląda na to, że mają rację buddyści mówiąc: „jesteś tym, co jesz”. Nawet postacie literackie uzależnione są od swej karmy. Popęd do befsztyka Można zaryzykować twierdzenie z pogranicza psychoanalizy i teorii literatury, że bohaterami i czytelnikami fantastyki rządzi popęd „do” i ”od” jedzenia. Klasycznym przykładem jest Conan Barbarzyńca. W oryginalnej, howardowskiej wersji przygód tego bohatera nie poznajemy powodów, dla których opuścił on rodzinną Cymmerię. Interesującą hipotezę wysnuł jednak jeden z kontynuatorów i naśladowców Howarda w n-tym tomie przygód Conana, wydanym przez wydawnictwo Amber. Otóż przyczyną okazuje się owsianka. Conan powraca do rodzinnej wioski, gdzie żyjąca jeszcze ciotka zaraz nakłada mu kopiastą porcję tego specjału i tłucze kopyścią po głowie. Barbarzyńca doznaje olśnienia i stwierdza, że właśnie przypomniał sobie dlaczego przed laty opuścił ojczyste strony. Uściśla tę wypowiedź zaraz po finałowej bitwie, kiedy chwalony za odwagę skromnie odmawia sobie zasług, mówiąc: wasza owsianka sprawia, że człowiek przestaje bać się śmierci. Powiedziawszy to, czym prędzej przemieszcza się od owsianki do najbliższej dekadenckiej cywilizacji i oczekujących tam pieczonych udźców. Ich konsumpcję, z przerwami na machanie mieczem opisuje kolejnych 50 tomów kontynuacji. Popęd „od” i ”do” jedzenia stanowi również oś dramaturgiczną pierwszej części Matrixa. Pozytywni bohaterowie filmu w zgodzie z wiekową tradycją SF potulnie chłepczą syntetyczną breję, stanowiącą jak zwykle element dekoracji. Wyłamuje się tylko zdrajca, który sprzedaje przyjaciół za krwistego befsztyka. Natomiast grzeczny chłopiec Neo dostaje od wróżki ciasteczko i pozytywnie tym zmotywowany zabiera się za zbawianie świata. Pozytywni bohaterowie science-fiction oddani wyższym ideom, nie buntują się przeciw swemu jedzeniu. Czasem nawet stają w jego obronie. W pierwszej części Obcego, w scenie w jadalni, kiedy zainfekowany Obcym członek załogi „Nostromo” zaczyna się zwijać z bólu na stole, jeden z obecnych stwierdza z wyrzutem: Nie przesadzaj, to nie jest aż takie złe! Autorzy z kolei, rozumiejąc poświęcenie i ciężki los swych postaci, skazanych przez bezlitosną konwencję na pigułki, pasty z tubek i inne obleśne mamałygi, starają się pisać o jedzeniu możliwie oględnie, bez wchodzenia w szczegóły. Co wrażliwsi pisarze wyświadczają swym bohaterom przysługę analogiczną do opaski na oczy zakładanej skazańcom przed egzekucją. Na przykład Lem w Kongresie futurologicznym obficie serwuje środki halucynogenne żeby nikt nie musiał patrzeć na jedzenie. Odurzonym bohaterom wydaje się, że jedzą wykwintne smakowitości, podczas gdy w rzeczywistości substancja na talerzu nasuwa jak najgorsze skojarzenia. Menu cyrografem Żywiące się nieapetycznymi syntetykami postacie SF mogą co prawda rozwijać w sobie wielką siłę ducha, jak w Matrixie, ale ponieważ spożywane przez nich substancje skutecznie utrudniają identyfikację odbiorcy z bohaterem, to dzieła, w których występują takie potrawy z góry skazane są na niszowość. Podobną sytuację mamy w przypadku jadłospisu nazbyt urozmaiconego, co obserwujemy w choćby Rodzinie Adamsów. Generalnie, postacie odżywiające się nietypowo budzą w nas podświadomy lęk, co skwapliwie wykorzystują twórcy horrorów. Warto postawić pytanie, czy nie jest to aby lęk przed identyfikacją z bohaterem, wywołany myślą, że mielibyśmy zjeść to samo co on. Na przykład, świeża krew jest ciepła i mdła, możemy ją zaakceptować dopiero przetworzoną do postaci kaszanki, ale na to z kolei nie przystanie żaden poważny wampir. A co by się stało z fabułą, gdyby nadobna dziewica wzięła gęsią krew i podała Nosferatu czarną polewkę? Prawdziwe, wiecznie zielone arcydzieła powstają wtedy, gdy masowy widz lub czytelnik stołuje się w tej samej niszy ekologicznej co bohaterowie utworu. Weźmy choćby wątek jajek na miękko w Seksmisji Juliusza Machulskiego. Gdyby Maksiowi i Albercikowi nie udała się definitywna zamiana napełnionych pigułkami atrap na prawdziwe jaja po wiedeńsku, czy ten film mógłby docenić ktoś więcej poza garścią zagorzałych fanów SF? W największym fantastycznym arcydziele, Mistrzu i Małgorzacie Michała Bułhakowa metoda kuszenia czytelnika dobrym jedzeniem została doprowadzona do absolutnej perfekcji. Bez wahania stajemy po stronie Wolanda, gdy ten potępia łososia drugiej świeżości i zieloną bryndzę. Za sprawą jedzenia identyfikujemy się więc z samym Szatanem! Za całkowicie naturalny uznajemy też fakt, że źli ludzie nie zasługują na dobre jedzenie, i tak większe współczucie budzi los porzuconej w barszczu kości szpikowej, niźli los prezesa Nikanora Bosego, który nie zdążył jej zjeść. Zasmuca nas także niezgodny z naturą kres egzystencji pieczonej kury, którą obrywa w ucho wuj Popławski, skutkiem czego wuj i kura spadają razem ze schodów. Natomiast szczerą sympatię wzbudza Archibald Archibaldowicz ratujący z pożogi wędzone jesiotry. Połamano już wiele piór próbując wyjaśnić fenomen wielkości Mistrza i Małgorzaty i jak zwykle najciemniej okazuje się pod latarnią. Proszę usunąć z tej książki całe jedzenie i picie, a co nam zostanie? Spójrzmy na Behemota wykonującego potrójne salto przed skokiem na łeb do pustego basenu, z którego zniknął koniak. Zostanie po prostu płytka wyobraźnia! Coś na trawienie W ten sposób doszliśmy od jedzenia do popitki. To drugi, szeroki obszar identyfikacji czytelnika z bohaterem, którego pominięcie działa zdecydowanie na niekorzyść utworu. Ewentualne braki w tej dziedzinie, należy koniecznie czymś skompensować, na przykład stosując zasadę: „kto nie pije, musi strzelać”. To oczywiście półśrodek, najlepiej by bohater robił jedno i drugie, jak Asasello u Bułhakowa. Żeby jednak nie szukać aż tak daleko można wskazać pilipiukowego Jakuba Wędrowycza. Ów egzorcysta i degenerat społeczny w jednej osobie posługuje się flaszką bimbru, pepeszą tudzież pancerfaustem z taką wprawą, że czytelnicy są w stanie wybaczyć mu jadłospis, na który notorycznie składają się owczarki niemieckie z lokalnego komisariatu milicji. Jeżeli wskutek karygodnej nieuwagi autora jego bohaterowie nie używają ani ostrej amunicji ani alkoholu, to czytelnikowi pozostaje załamać ręce nad niewiarygodną psychologią postaci, jak uczynił to Lem komentując dzieło Żuławskiego, gdzie wszyscy upijają się jedynie własną egzaltacją. Oczywiście w literaturze hagiograficznej jest inaczej, ale mówimy tu o fantastyce, gdzie picie samej wody uchodzi na sucho tylko bohaterom Diuny Franka Herberta. Jednak nawet tam nie pija się wody bez Przyprawy (w innym tłumaczeniu Melanżu), od której oczy nabierają mocnego blasku z odcieniem błękitu... Smakowite napoje bezalkoholowe na bazie soków owocowych oferuje niekiedy fantastyka religijna, jak choćby Perelandra C.S. Lewisa, ale w branży SF to zdecydowany wyjątek. Zresztą, sądząc po opisie euforycznych skutków konsumpcji, w owym owocowym napoju musiało być coś, co skutecznie zastąpiło alkohol, a bohaterowi dodało skrzydeł... W przeciwieństwie do jedzenia, w przypadku picia nie daje się zaobserwować równie silnego popędu „do” i ”od”, który kierowałby istotnymi poczynaniami bohaterów. Jest to zapewne skutek ustawy o wychowaniu w trzeźwości w Polsce oraz prohibicji w USA. Wyjątek stanowi Henry Kuttner z cyklem opowiadań o perypetiach wynalazcy-alkoholika Gallowaya Gallaghera, który dokonuje wynalazków w pijanym widzie, a potem na trzeźwo mozolnie usiłuje dość do czego właściwie te ustrojstwa służą. Jedynym urządzeniem, które nigdy nie sprawia mu takich problemów są organy alkoholowe. Klasyka w lodówce, czyli karp po żydowsku Lektura sugestywnych opisów jedzenia i picia sprawia, że w pewnym momencie sami zaczynamy odczuwać łaknienie. Zainspirowani dobrą literaturą zamykamy więc książkę, otwieramy lodówkę, a tam... Czekają na nas Matrix do spółki z Kongresem futurologicznym, ukryte w rozmaitych kolorowych pojemniczkach, kartonach i puszkach. Wszystko przez to, że żyjemy aktualnie w dwóch zupełnie nie kompatybilnych epokach na raz – w drugim średniowieczu i w globalizacji. Z jednej strony pod Grunwaldem znów biegają faceci w zbrojach i organizowane są turnieje rycerskie, z drugiej rozgniata to wszystko walec ogólnoświatowej unifikacji i standaryzacji. W przypadku jedzenia nie da się tego rozdzielić, mamy dokładnie dwa w jednym, czyli schizofrenię. Media co rusz donoszą o wycofywaniu ze sprzedaży chemicznie skażonej żywności, wyprodukowanej w ekologicznych gospodarstwach. Takie afery to już norma unijna. Chcemy jeść tak jak w średniowieczu, smakowicie i w zgodzie z naturą rozmaite „slowfoody”, a tu się okazuje, że naturalnych delicji dla wszystkich nie wystarczy. Jak to nie starczy?! A od czego jest wolny rynek? Jest popyt to będzie i podaż! Trzeba tylko parę fabryk chemicznych awansować do rangi wytwórni zdrowej żywności. Czy ich produkty będą niewiarygodne? Ależ skąd! W języku nowoczesnej reklamy nie ma słowa „niewiarygodne”, zastępuje je zwrot „brak profesjonalizmu”. W rezultacie jest tak, że drugie średniowiecze mamy na etykietkach, które donoszą, że produkt jest „naturalny”, „etniczny”, „tradycyjny”, „koszerny” etc., co gwarantują normy ISO i pieczęć rabina. Zawartość opakowań jest natomiast zgodna z wymogami globalizacji, która domaga się aby produkt smakował jednakowo Amerykaninowi, Niemcowi, Aborygenowi i Chińczykowi, bo inaczej spadnie stopa sprzedaży i prezesowi amputują biurko. Trzeba zatem polegać na gustach uśrednionych na podstawie ankiet konsumenckich i zaniechać niszowego wydziwiania bo produkt musi trafić do Całej Ludzkości. Etykietek i opakowań może być ile chcemy, nawet im więcej tym lepiej, ale to co w środku ma być zawsze słono- kwaśne, słodko-kwaśne lub bardzo słodkie i nic ponadto. Resztę walorów smakowych dopowie nam wyobraźnia pod wpływem lektury etykietki. Sytuacja jest więc dokładnie jak z braci Wachowskich i Lema – mamy wyobrażać sobie, że jemy coś innego niż w rzeczywistości. Fakt, że technologia VR i psychotropy są jeszcze zbyt niskiej generacji, ale w zamian mamy speców od reklamy i public relations. Ci zaś starają się jak mogą, a skuteczności odmówić im nie sposób. Podejrzewam, że nawet talmudyści, gdyby zechcieli, bez trudu dowiodą koszerności transgenicznego karpia z ludzkim genem wzrostu. Nie ma bowiem nic bardziej niekoszernego od zbędnych wydatków, a karp, który rośnie rok zamiast dwa lata radykalnie obniża koszty produkcji zwierzęcej. Ludzki gen wzrostu? Czyż nie ma go przypadkiem w mleku matki? Ważne, żeby karmiąca była mężatką i genu nie pobrano w sobotę. Nawet Pan Bóg nie wygra z ekonomią! Nic więc nie uratuje nas przed genetycznie zmodyfikowaną żywnością teraz, a w przyszłości przed mięsem z hodowli tkankowych, namnażanym tak jak komórki nowotworowe. Wszelkie wątpliwości konsumentów rozproszą hasła reklamowe w stylu: „Rak twój wróg – zagryź go!”. Jedyne co można zrobić, to czym prędzej, zanim stracimy złudzenia zatrzasnąć lodówkę i wrócić do biblioteczki oraz świata kojącej podniebienia fantazji. Kosmolotem na ucztę Fantastyka opiera się na marzeniach, wśród których niebagatelną rolę pełnią marzenia o dobrym jedzeniu i piciu. W ostatnich latach, w tego typu literaturze daje się zaobserwować silny, światowy trend polegający na łączeniu wątków SF i fantasy. Z obu konwencji bierze to, co najlepsze, czyli odpowiednio: fascynację wysoką technologią i średniowiecznymi ucztami rycerskimi. Dlatego po skolonizowaniu obcej planety najlepiej zaprowadzić na niej porządki feudalne jak np. w Jeźdźcach smoków Anne McCaffrey, czy niektórych tekstach Ursuli Le Guin. Oto więc bohater z piskiem palonej nadprzestrzeni parkuje kosmolot na orbicie, przypina miecz, zasiada za stołem z nieheblowanych desek i czeka aż wydekoltowana dziewucha przyniesie dymiące pieczyste. Potem można już tylko patrzeć jak książka podbija listy bestsellerów. Najgorzej jest gdy gość z mieczem i łukiem żywi się wynalazkami zalatującymi ciężką alchemią, dlatego elfy skazane są na wymarcie. Autorzy pragnący uwieść czytelnika w żadnym wypadku nie mogą więc zapominać o atrakcyjnym jadłospisie. Jedzenie musi być dobre i nie za suche, powinno koniecznie harmonizować z towarzyszącym mu napojem. Z całą pewnością niczyjego zgorszenia nie wzbudzi szacowna lampka wina. Jest to rekwizyt nader poprawny politycznie, pod warunkiem że nie każemy Amerykanom pić wina francuskiego. Kłopot z winem polega jednak na tym, że choć trochę trzeba się na nim znać, co zaniedbał pewien autor „Nowej Fantastyki”, każąc swym bohaterom pić dwudziestoletnie beaujolais, czyli bliżej nie określony płyn, którego termin przydatności do spożycia minął co najmniej 18 lat przed toastem. Z drugiej strony, mało kto doceni pracę autora, który w dialogi prawidłowo wplecie nazwy winnic i ich wielkie roczniki. Najbezpieczniej więc będzie zastąpić wino swojskim piwem. Wszyscy od razu zrozumieją o co chodzi i natychmiast się zidentyfikują, a doceniających ten zabieg artystyczny będzie przybywać z upływem czasu. Nie darmo amerykańscy uczeni odkryli zjawisko zwane dumbing down, a polegające na systematycznym obniżaniu poziomu intelektualnego programów TV i gazet, a w konsekwencji filmów i książek. Na końcu tego trendu jest czytelnik, który tyle wie co zje oraz wypije. Pić będzie oczywiście piwo ewentualnie colę, a jeść? Nie wydaje się aby jakikolwiek fantastyczny bestseller XXI wieku mógł obyć się bez odpowiedników chipsów i ketchupu.