14609

Szczegóły
Tytuł 14609
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14609 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14609 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14609 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stanis�aw Lem KRYSZTA�OWA KULA I � A tutaj mamy sterylizatory� Genera� zajrza� przez uchylone drzwi w g��b sali. Ci�gn�a si� tam aleja wysokich jak kolumny, l�ni�cych bia�o�ci� aparat�w. � No tak� � powiedzia� wreszcie � a gdzie te, mhm, owady? Profesor Shepburn u�miechn�� si� ukazuj�c dwa rz�dy wspania�ych z�b�w. � Owady znajduj� si� w osobnym pawilonie. Mo�emy zaj�� tam, je�li pan sobie tego �yczy, generale, ale musia�by si� pan, niestety, podda� p�niej do�� skomplikowanej dezynfekcji. Genera� podni�s� brwi, dwie rude k�pki w�os�w nad bladoniebieskimi oczami. � Tak? No, niekoniecznie� Szli teraz powoli korytarzem pe�nym s�onecznego blasku, kt�ry wpada� przez si�gaj�ce pod�ogi okna. � Moja wizyta� pan orientuje si� chyba, profesorze, jak wielk� uwag� przywi�zuje sztab do pracy powierzonej panu plac�wki. Ot� pragn��bym pozna� pana opini� powiedzmy, czysto osobist�� na temat tych, hm, trudno�ci, na jakie napotka�o zastosowanie BB w warunkach polowych. Profesor s�ucha� daj�c pozna�, �e ani jedno s�owo go�cia nie mo�e umkn�� jego uwagi. Skierowa� si� w boczn� odnog� korytarza, pracownicy zak�adu, post�puj�cy w bia�ych p�aszczach kilka krok�w z ty�u, zatrzymali si� niezdecydowani. Profesor otworzy� podw�jne, sk�r� obite drzwi, ruchem r�ki zaprosi� genera�a i gdy ten przekroczy� pr�g, szybkim gestem da� stoj�cym do zrozumienia, by odeszli. Genera� usiad� w fotelu przy szklanym stole. W pokoju panowa�, jak wsz�dzie, wonny ch��d powietrza t�oczonego przez aparatur� klimatyczn�. Ze szklanych menzurek ustawionych na stole wychyla�y si� blade g��wki astr�w. Przez d�u�sz� chwil� panowa�a cisza. Profesor przysun�� go�ciowi pude�ko cygar i zapalniczk�. Potem usiad� naprzeciw niego i za�o�ywszy r�ce na brzuch pu�ci� kciuki w m�ynka. � Panie generale � rzek� patrz�c przed siebie � pionierzy nowych my�li zawsze napotykali niepowodzenie na drodze do sukcesu. Z tym musimy si� liczy� � Hm, nowa idea� � rzek� genera� przez k��b wydmuchiwanego dymu. � Ja, pozwoli pan profesor, nie jestem specjalist�, ale� ostatecznie � podj�� bardziej niecierpliwie, ni� to by�o jego zamiarem � ostatecznie epidemie dziesi�tkowa�y w �redniowieczu ca�e pa�stwa! � A, to co� zupe�nie innego. Profesor pochyli� si� lekko w stron� go�cia i koncentruj�c na nim wzrok m�wi�, jakby odczytywa� rozdzia� z ksi��ki: � My�l przenoszenia bakterii w cia�ach owad�w jest ca�kowicie nowa. Do pracy nad tym zagadnieniem przyci�gn�li�my, pr�cz ameryka�skich, najwybitniejszych specjalist�w japo�skich i mo�emy dzi� ju� poszczyci� si� rzeczywistymi osi�gni�ciami: chocia�by symbioza przecinkowca cholery i muchy domowej. Uda�o si� nam stworzy� specjaln� mieszank� witaminow�, kt�r� �ywimy muchy sze�� razy dziennie, wskutek czego ich odporno�� na niekorzystne warunki, ich pr�no�� biologiczna, a m�wi�c popularnie ich� hm� zdrowie powa�nie si� poprawi�o. � Tak� tak� � burkn�� genera� spoza chmury dymu. Obserwowa� rosn�cy na cygarze sto�ek bia�ego popio�u. � Bardzo mi przykro, ale rezultaty polowe nie bardzo potwierdzi�y pana entuzjazm. Trzy lata temu powiedzia� pan: �Dajcie mi odpowiednie warunki materialne, a stworz� �r�d�o niegasn�cych epidemii w Azji�. Niegasn�cych, panie profesorze. Czterdzie�ci tysi�cy dolar�w kosztowa� sam przew�z zara�onych owad�w do linii frontu, na lotniska, a potem okaza�o si�, �e ciemny wie�niak korea�ski w par� miesi�cy da� sobie rad� z �niegasn�c� epidemi��. Profesor zacisn�� szcz�ki. � Pope�nili�my pewne b��dy, do kt�rych si� przyznajemy. Nie docenili�my zdolno�ci organizacyjnych i obronnych przeciwnika� no tak. Ale teraz sytuacja przedstawia si� zupe�nie inaczej. Dawniej owady by�y rzucane z samolot�w prosto na �nieg. Oczywi�cie procent gin�cych by� ogromny. St�d du�e straty. Od chwili jednak, kiedy�my stworzyli Sekcj� Psychologii, sytuacja uleg�a ca�kowitej zmianie. � Psychologii? � powiedzia� niech�tnie zdziwionym tonem genera�. � To mi si� wydaje fantastyczne. C� tu ma psychologia? Je�li chodzi o psychik� nieprzyjaciela, te sprawy za�atwia referat Strategii Psychologicznej przy Sztabie Zimnej Wojny w Pentagonie. Nie chcecie chyba dublowa� pracy naszych specjalist�w? � Nieporozumienie, drogi panie generale � z serdecznym u�miechem rzek� profesor. � Nieporozumienie. Mam na my�li, oczywi�cie, sekcj� zajmuj�c� si� badaniem psychologii owad�w. � Psychologia owad�w? � Trudno si� by�o zorientowa�, czy w g�osie genera�a pobrzmiewa podziw czy kpina. � I jakie� ona problemy rozstrzyga, ta sekcja, je�li �aska? � Bardzo wa�ne. Profesor Shepburn by� znowu oficjalnie osch�y, jakby urazi� go ton go�cia. � Bardzo wa�ne � powt�rzy�. � We�my na przyk�ad problem pche�. Studiowa� go doktor Donald Wheland, jeden z naszych m�odszych, ale bardzo zdolnych ludzi. Jest to wybitny specjalista w dziedzinie psychiki pch�y pulex irritans. Poniewa� przy zwyk�ym bombardowaniu bakteriologicznym wielki odsetek� hm� si�y bojowej gin��, opracowali�my plan, kt�ry w skr�cie wygl�da tak: lotnictwo strategiczne bombarduje miasta; gdy pozostali przy �yciu mieszka�cy chroni� si� do ziemianek, nast�puje z kolei masowy zrzut zad�umionej pch�y, i to w czasie ch�odnych rank�w, najlepiej gdy panuj� przymrozki. Pch�y wydostaj�ce si� ze zbiornik�w poszukuj� ciep�ych kryj�wek i wnikaj� masowo do ziemianek; �e za� w�r�d gnie�d��cych si� w nich ludzi wi�kszo�� stanowi� kobiety i dzieci, stwarza si� nader korzystna sytuacja, gdy� ten materia� ludzki jest ma�o odporny na d�um�. � No, to nawet niez�e � rzek� z pewnym o�ywieniem gene�ra� � Ale co to ma wsp�lnego z psychologi�? � Plan ten wyp�ywa w ca�o�ci z gruntownego zapoznania si� z psychik� pch�y � rzek� profesor kryj�c zniecierpliwienie. � Przedstawi�em go w bardzo uproszczonym skr�cie. Doktor Wheland przez dwa lata przeprowadza� do�wiadczenia nad zachowaniem si� si�y bojowej, to znaczy pch�y, w rozmaitych warunkach. Bada� �wawo�� reakcji w zale�no�ci od temperatury, o�wietlenia� Profesor umilk�. Po chwili, odchrz�kn�wszy, podj��: � Panie generale, mamy w zanadrzu jeszcze jeden, i to niema�y atut, ale potrzebujemy pomocy. Chodzi o to, �e entomolog francuski, profesor Chardin, odkry� sposoby doprowadzenia do symbiozy mr�wek z licznymi szczepami bakterii. Prac� na ten temat opublikowa� p� roku temu w Journal de Biologie, ale nie poda� tam szeregu niezb�dnych danych motywuj�c to tym, �e nie chce, by mog�y pos�u�y� celom wojennym. Niedawno og�osi� otwarty list pot�piaj�cy BB� � Komunista? � spyta� genera� z zainteresowaniem. � Formalnie nie, ale z sympatiami, jak oni prawie wszyscy tam, we Francji. � To si� szybko rozprzestrzenia � zauwa�y� genera�. � Ale nie u nas. Stworzyli�my kordon sanitarny przeciw czerwonej epidemii � rzek� jowialnie u�miechaj�c si� profesor. Spowa�nia�. � Wi�c, panie generale, poznanie wynik�w Chardina mia�oby dla nas bardzo wielkie znaczenie. Bardzo wielkie. Nawet te og�lnikowe dane, kt�re opublikowa�, pozwalaj� liczy� na 70� ba, co m�wi�, na 80 procent �miertelno�ci. W�r�d dzieci, by� mo�e, do stu nawet� � Marzyciel z pana � przerwa� genera� nieco sceptycznie. � No dobrze, w jaki spos�b mo�emy wam pom�c? � Potrzeba nam tego Chardina, generale. Nie tyle wynik�w jego pracy, co w�a�nie jego, bo prowadzi do�wiadczenia dalej i nie ulega w�tpliwo�ci, �e wi�kszo�� spostrze�e� przezornie nosi tylko w g�owie. Pr�bowali�my �ci�gn�� go tu proponuj�c mu doskona�� pozycj� u nas w Princetown. Zrobili�my to spokojnie, bo przecie� instytut nasz cieszy si� doskona�� opini� i nikt nie wie� � By�a to niedopuszczalna lekkomy�lno�� � do�� ostro rzek� genera�. � Nikt was nie upowa�ni� do samodzielnego nawi�zywania kontakt�w z zagranicznymi uczonymi. Ja wiem, ja wiem � przeci�� profesorowi, kt�ry chcia� co� powiedzie� � mieli�cie najlepsze intencje, ale ostro�no�� przede wszystkim. Chardin bada jakie� owady, jakie� bakterie, nied�ugo potem zg�asza si� do niego Instytut Entomologiczny w Princetown � to mo�e da� do my�lenia, panie profesorze. Prosz� o tym pami�ta� i nigdy wi�cej� Nie doko�czy�. � Wracam do tego, jak mu tam? Chardina. Wi�c nie chce przyjecha�? � Nie. � Oferowali�cie mu dosy�? � Najlepsze warunki. Odm�wi�. � Komentowa� to jako�? � Nie. � Dobrze. Postaramy si� wam pom�c. Uwa�am jednak, �e by�oby rozs�dne wej�� z nim w kontakt bezpo�redni. Po dobremu. To najlepsza metoda. Czy nie m�g�by pan pos�a� kt�rego ze swoich wsp�pracownik�w? Chodzi o to, �eby to by� kto� z tej samej bran�y, specjalno�ci, chcia�em powiedzie�. Naturalnie ani pisn�� nie �mie, �e pracuje w Princetown. Musi to by� dobra si�a, fachowiec budz�cy zaufanie� Nasi ludzie we Francji pomog� mu we wszystkim. Ot� to. Ten cz�owiek powinien budzi� zaufanie. Profesor zastanawia� si�. � Hm� ten pomys� wydaje mi si� bardzo dobry� Kogo by tu pos�a�? Musi zna� francuski� Ach, przecie� w�a�nie Wheland zna ten j�zyk. I jeszcze, to psycholog�entomolog. Teraz jest co prawda na urlopie, ale to g�upstwo� Tak, to doskonale. Dzi�kuj� panu, generale. B�dziemy ku� �elazo, p�ki gor�ce. II Doktor Donald Wheland siedzia� przy rozwartym na o�cie� oknie i wyci�gni�ty wygodnie, z nogami owini�tymi puszystym kocem, czyta� ksi��k�. W pokoju mimo bia�ego dnia panowa� p�mrok. Pot�gowa� go strop czarny, jak uw�dzony; krzy�owa�y si� na nim grube, �ywic� nasi�k�e d�wigary. P�asko wi�zane p�yty drzewa tworzy�y posadzk�, �ciany zbudowane by�y z grubych bali. Przez okna wida� by�o lesiste stoki �owcy Chmur, dalej masyw Cracatalqa i pionowy obryw najwy�szego ze wszystkich szczytu, podobnego do bawo�u z u�amanym rogiem, kt�ry Indianie nazwali przed wiekami Wniebowzi�tym Kamieniem. Nad szar� od g�az�w dolin� wznosi�y si� rozleg�e zbocza, w cieniu po�yskuj�ce lodem. Poprzez prze��cz P�nocnego Wiatru zia� b��kit r�wnin. W nies�ychanej odleg�o�ci wzbija�a si� tam w niebo w�ska smu�ka dymu � �lad czynnego wulkanu. Doktor Wheland pogr��ony by� w lekturze. Z g��bi wielkiego domu hotelowego nie dochodzi� najl�ejszy szmer. P�omyki �wiec sta�y nieruchomo w ch�odnym powietrzu. Blask ich wyd�u�a� groteskowo kontur mebli ciosanych wed�ug staroindia�skich wzor�w. Wielki fotel w kszta�cie ludzkiej szcz�ki rzuca� na sufit makabryczne cienie z�batych por�czy ko�cz�cych si� wywini�tymi k�ami. Nad komod� u�miecha�y si� wyci�te w �cianie bezokie maszkary, a okr�g�y st� opiera� si� na zwini�tym w�u, kt�rego g�owa spoczywa�a na dywanie po�yskuj�c oczodo�ami. Czerwonawo pali�y si� w nich p�szlachetne kamienie. Rozleg� si� daleki d�wi�k dzwonka. Wheland od�o�y� ksi��k�. Jadalnia mie�ci�a si� pi�tro ni�ej. W jej szeroko otwartych drzwiach sta� w�zek, jakiego u�ywaj� paralitycy. Spoczywa� w nim m�czyzna t�gi, o twarzy mi�sistej, z ma�ym noskiem zagubionym niemal mi�dzy policzkami. Mia� na sobie sk�rzan� bluz�. By� to w�a�ciciel hotelu g�rskiego, doktor Mondian Vanteneda. Gospodarz uk�oni� si� uprzejmie Whelandowi, kt�ry odpowiedzia� skinieniem g�owy i ruszy� do jadalni. R�wnocze�nie z nim wesz�a chuda jak kij dama o czarnych w�osach, przeci�tych po�rodku pasem siwizny. St� nie by� nakryty obrusem. Na czarnych deskach �wieci�y srebra i jaspisowa ziele� zastawy. Mi�dzy wielkimi kredensami sta� masywny kominek z chropawych g�az�w. Gdy s�u��cy w wi�niowej liberii obni�s� pierwsze danie, wszed� kto� sp�niony � siwy m�czyzna z rozdwojonym podbr�dkiem. Naprzeciw Whelanda siedzia� duchowny w wysokim ko�nierzyku. � Czy mister Cosmo nie wr�ci� jeszcze z wycieczki? � spyta�a chuda kobieta. � Pewno siedzi na Z�bie Mazumaca i patrzy w nasz� stron� � odrzek� Mondian, kt�ry wtoczy� si� z fotelem w przerw� mi�dzy krzes�ami, umy�lnie dla niego pozostawion�. Jad� szybko, z du�ym apetytem. Poza tym odezwaniem si� obiad up�yn�� w milczeniu. Gdy s�u��cy nala� ostatni� czark� czarnej kawy, kt�rej aromat miesza� si� ze s�odkawym dymem cygar, chuda kobieta odezwa�a si� ponownie: � Doktorze Vanteneda, musi pan nam dzi� opowiedzie� dalszy ci�g tej historii o Oku Mazumaca. � Tak, tak � powt�rzyli wszyscy. Mondian, troch� od�ty, spl�t� palce na grubym brzuchu. Potem obrzuci� wszystkich spojrzeniem, jakby zamykaj�c kr�g s�uchaczy. Dogasaj�ca k�oda trzasn�a na kominku. Kto� od�o�y� widelec, brz�kn�a �y�eczka i nasta�a cisza. � A na czym sko�czy�em? � Na tym, jak don Esteban i don Guilielmo poznawszy legend� o Cratapulqu ruszyli w g�ry, aby dosta� si� do Doliny Czerwonych Jezior� � Przez ca�y czas w�dr�wki � zacz�� Mondian � obaj Hiszpanie nie spotkali �adnego cz�owieka ani zwierz�cia i s�yszeli tylko niekiedy skwiry szybuj�cych or��w, czasem za� przelecia� nad nimi s�p. Po wielu wysi�kach uda�o im si� wej�� na gra� Martwej R�ki. Ujrzeli w�wczas przed sob� wysoki grzbiet, podobny do kad�uba konia, kt�ry staje d�ba, z niekszta�tnym �bem przewieszonym w niebo. Jego szyj�, ostr� jak szyja konia, owiewa�a mg�a. W�wczas don Esteben przypomnia� sobie dziwne s�owa starego Indianina z nizin: �strze�cie si� grzywy Czarnego Konia�. Obaj naradzali si�, czy maj� i�� dalej. Don Guilielmo mia�, jak pami�tacie, wytatuowany na przedramieniu szkic orientacyjny �a�cucha g�rskiego. Zapasy ko�czy�y si� im ju�, cho� szli dopiero sz�sty dzie�. Zjedli wi�c ostatnie zapasy solonego, wysch�ego jak powr�z mi�sa i zaspokoili pragnienie przy �r�de�ku, kt�re wytryska pod �ci�t� G�ow�. Nie mogli jednak zorientowa� si� w okolicy, gdy� wytatuowana mapa by�a niedok�adna. Przed zachodem s�o�ca mg�y zacz�y si� wznosi� na podobie�stwo przybieraj�cego morza. Ruszyli w g�r�, wspinaj�c si� na grzbiet Konia, ale cho� szli tak szybko, �e krew rozdzwoni�a im si� w g�owach, a w usta �apali oddech jak zdychaj�ce zwierz�ta, mg�a by�a szybsza i do�gna�a ich na samej szyi Konia. W tym miejscu, gdzie obj�� ich bia�y ca�un, gra� zw�a si� i nie jest szersza od trzonka maczety. Gdy wi�c nie mogli dalej i��, a zewsz�d otoczy�a ich nieprzenikniona, wilgotna biel, siedli na grani okrakiem, w�a�nie tak jak si� siada na konia, i w ten spos�b posuwali si� do zapadni�cia ciemno�ci. Gdy za� zupe�nie opadli z si�, gra� si� sko�czy�a. Nie wiedzieli, czy jest to obryw przepa�ci, czy te� owo zej�cie w Dolin� Siedmiu Czerwonych Jezior, o kt�rym opowiada� im stary Indianin. Przesiedzieli wi�c noc ca��, wzajemnie podtrzymuj�c si� plecami, wsparci o siebie, grzej�c si� w�asnymi cia�ami i opieraj�c nocnemu wiatrowi, kt�ry gwizda� o gra� jak n� o kamie�. Zdrzemni�cie si� grozi�o runi�ciem w d�, nie zmru�yli wi�c oczu przez siedem godzin. Potem wzesz�o s�o�ce i rozbi�o mg�y. Ujrzeli, �e ska�a ucieka im spod n�g w d� tak pionowo, jakby siedzieli na szczycie muru. Przed nimi zia�a o�miostopowa wyrwa. Mg�y targa�y si� na strz�py o szyj� Konia. Poznali wtedy w oddali czarn� G�ow� Mazumaca i ujrzeli bij�ce w g�r� s�upy czerwonych dym�w, pomieszane z bia�ymi ob�okami. Rozkrwawiaj�c r�ce o g�azy, zeszli w�skim �lebem i dotarli do g�rnego kot�a Doliny Siedmiu Czerwonych Jezior. Tutaj jednak opu�ci�a Guilielma reszta si�. Don Esteban wszed� pierwszy na p�k� skaln� wisz�c� nad otch�ani� i prowadzi� towarzysza za r�k�. Szli tak, a� natrafili na osypisko, na kt�rym mogli spocz��. S�o�ce wzesz�o wysoko i G�owa Mazumaca zacz�a plu� w nich bry�ami kamieni odpryskuj�cymi od przewieszek. Uciekli wi�c w d�. Gdy G�owa Konia wisia�a nad nimi tak ma�a jak pi�stka dziecka, ujrzeli pierwsze Czerwone �r�d�o buchaj�ce ob�okiem rdzawych pian. W�wczas don Esteban wyj�� zza pazuchy p�k rzemieni wygarbowanych na kolor drzewa akantu, kt�rych fr�dzle pomalowane by�y na czerwono i pozwijane w liczne w�z�y. Przesuwa� po nich d�ug� chwil� palcami, odczytuj�c india�skie pismo, a� odgad� w�a�ciw� drog�. Otwar�a si� przed nimi Dolina Milczenia. Szli jej dnem po ogromnych g�azach, mi�dzy kt�rymi zia�y szczeliny bez dna. �Czy jeste�my ju� blisko?� � spyta� Guilielmo szeptem, gdy� g�os nie m�g� wydoby� si� ze spieczonego gard�a. Don Esteban da� mu znak milczenia. W pewnej chwili Guilielmo potkn�� si� i potr�ci� kamyk, kt�ry poci�gn�� za sob� inne. Na odzew tego g�osu pionowe �ciany Doliny Milczenia zadymi�y, pokry� je srebrny ob�ok i tysi�ce wapiennych maczug run�o w d�. Don Esteban, kt�ry przechodzi� w�a�nie pod sklepion� kolib�, wci�gn�� przyjaciela pod przykrycie kamiennej tarczy, gdy druzgoc�ca lawina dopad�a ich i przesz�a jak burza dalej. Po minucie nasta�a cisza. Don Guilielmo mia� g�ow� okrwawion� odpryskiem g�azu. Jego towarzysz zdar� z grzbietu koszul�, porwa� j� na pasy i przewi�za� mu czo�o. Wreszcie, gdy dolina sta�a si� tak w�ska, �e niebo nad nimi nie szersze by�o od rzeki, ujrzeli sp�ywaj�cy bez najs�abszego szmeru po g�azach potok, kt�rego woda, jasna jak szlifowany diament, wpada�a do podziemnego otworu. Musieli teraz wej�� po kolana w strumie� bystry i lodowaty, kt�ry podcina� im z straszn� si�� nogi. Niebawem jednak wody skr�ci�y w bok i stan�li na suchym, ��tym piasku, przed pieczar� z licznymi oknami. Don Guilielmo pochyli� si�, os�ab�y, i dostrzeg�, �e piasek l�ni dziwnie. Gar��, kt�r� podni�s� do oczu, by�a niezwykle ci�ka. Przybli�y� r�k� do ust i zgryz� to, co wype�nia�o mu d�o�; pozna�, i� pe�na jest z�ota. Don Esteban przypomnia� sobie s�owa Indianina i rozejrza� si� po grocie. W jednym jej k�cie b�yszcza� jakby pionowy, zastyg�y, nieruchomy zupe�nie p�omie�. By� to blok wypolerowanego wod� kryszta�u, nad kt�rym zia� w skale otw�r. Prze�witywa�o przeze� niebo. Podszed� do przezroczystej bry�y i zajrza� w jej g��b. Kszta�tem przypomina�a wbit� w grunt olbrzymi� trumn�. Zrazu widzia� w g��bi tylko miliardy ruchomych p�omyk�w, osza�amiaj�ce wirowisko srebra. Potem wyda�o mu si�, �e wszystko naok� ciemnieje i dostrzeg� wielkie, rozchylaj�ce si� p�aty kory brzozowej. Gdy znik�y, ujrza�, i� z samego �rodka lodowej bry�y kto� na� patrzy. By�a to miedziana twarz, pe�na ostrych zmarszczek, o oczach w�skich jak klinga. Im d�u�ej patrza�, tym wyra�niej r�s� w niej z�y u�miech. Z przekle�stwem uderzy� w g�az sztyletem, lecz ostrze ze�lizn�o si� bezsilnie. Zarazem miedziana twarz wykrzywi�a si� �miechem i znik�a. Poniewa� don Guilielmo zdawa� si� gor�czkowa�, jego towarzysz zachowa� tajemnic� widzenia dla siebie. Ruszyli dalej. Grota rozpo�ciera�a si� sieci� korytarzy. Wybrali najszerszy i zapaliwszy przyniesione pochodnie, ruszyli w g��b. W pewnym miejscu czarn� paszcz� otworzy� si� w chodniku boczny korytarz. Bucha�o stamt�d powietrze gor�ce jak ogie�. Musieli przeby� to miejsce skokiem. Dalej korytarz zacie�nia� swoj� gardziel krzemienn�. Jaki� czas szli na czworakach, wreszcie znale�li si� w przej�ciu tak ciasnym, �e musieli pe�za�. Potem jednak prze�wit zwi�kszy� si� i mogli kl�kn��. Gdy ostatnia pochodnia zacz�a si� dopala�, grunt zacz�� chrz�ci� im pod nogami. Pu�cili nieco blasku pod stopy: kl�czeli na �wirowisku, z�o�onym z bry� z�ota. Ale i tego by�o im ma�o. Pragn�li, poznawszy Usta Mazumaca i jego Oko, zobaczy� tak�e jego Wn�trzno�ci. Don Esteban szepn�� w pewnej chwili do towarzysza, �e co� widzi. Guilielmo daremnie wyziera� mu przez rami�. �Co widzisz?� � spyta�. Estebanowi koniec p�on�cego smolaka parzy� ju� palce. Powsta� nagle; �ciany odesz�y gdzie�, by� tylko wielki mrok, w kt�rym pochodnia dr��y�a czerwon� grot�. Guilielmo widzia�, jak towarzysz post�puje naprz�d, a p�omie� w jego r�ku chwieje si�, rzucaj�c olbrzymie cienie. Nagle w g��bi zamajaczy�a widmowa, olbrzymia twarz, odwr�cona oczami w d�, zawieszona w powietrzu. Don Esteban krzykn��. By� to krzyk straszliwy, ale Guilielmo zrozumia� s�owa. Towarzysz jego wzywa� Jezusa i jego Matk�, a tacy ludzie jak Esteban wo�aj� te s�owa tylko twarz w twarz ze �mierci�. Gdy rozleg� si� krzyk, Guilielmo zakry� twarz r�kami. Potem zagrzmia�o, owia� go p�omie� i straci� przytomno��. Doktor Mondian pochyli� si� do ty�u i opar� g�ow� o por�cz. Milcz�c patrza� gdzie� mi�dzy siedz�cych, ciemny na tle okna, kt�rego kontur przeci�ty pi�� g�r liliowia� w narastaj�cym zmierzchu. Wheland t�umi�c dech czeka� ko�ca opowie�ci. � W g�rnym biegu Araquerity Indianie poluj�cy na rogacze wy�owili bia�ego cz�owieka, kt�ry do bark�w mia� przyczepion� wyd�t� powietrzem sk�r� bawol�. Plecy jego by�y rozci�te, a �ebra wy�amane na boki na kszta�t skrzyde�. Indianie obawiaj�c si� wojsk Corteza usi�owali spali� zw�oki, jednak�e o ich osiedle zawadzi�a konna sztafeta Ponterona, zwanego Jednookim. Trupa zawieziono do obozu i rozpoznano don Guilielma. Don Esteban nie wr�ci� nigdy. � A wi�c sk�d znana jest ca�a ta historia? G�os ten rozleg� si� jak zgrzyt. Wheland z niech�ci� spojrza� na oponenta. Wszed� s�u��cy ze �wieczkami. W ich ruchliwym �wietle ukaza�a si� twarz pytaj�cego, cytrynowa, o bezkrwistych ustach. U�miecha� si� uprzejmie. � Powt�rzy�em na pocz�tku opowie�� starego Indianina. M�wi� on, �e Mazumac widzi wszystko przez swoje oko. Wyra�a� si� mo�e nieco mitologicznie, ale w zasadzie mia� racj�. By� to pocz�tek szesnastego wieku i niewiele wiedzieli Europejczycy o mo�liwo�ciach wzmo�enia si�y wzroku, jak� daj� szlifowane szk�a. Dwa olbrzymie kryszta�y g�rskie, nie wiadomo czy stworzone si�ami natury, czy te� obrobione ludzk� r�k�, sta�y na G�owie Mazumaca i w grocie Wn�trzno�ci, tak �e patrz�c w jeden, widzia�o si� wszystko, co si� dzieje w otoczeniu drugiego. By� to niezwyk�y telewizor lub je�li wolicie pa�stwo, peryskop utworzony z dwu system�w lustrzanych oddalonych od siebie o trzydzie�ci trzy kilometry. Indianin, kt�ry sta� na szczycie G�owy, widzia� dw�ch �wi�tokradc�w wst�puj�cych w Trzewia Mazumaca. By� mo�e, nie tylko widzia�, ale m�g� spowodowa� ich zgub�. Mondian wykona� szybki ruch r�k�. Na st�, w kr�g pomara�czowego �wiat�a, pad� p�k rzemieni zwi�zanych u jednego ko�ca jak tatarski bu�czuk, pokrytych spe�z�a ju� zupe�nie farb�. Sk�r� cechowa�y g��bokie p�kni�cia; �uski, kt�rymi szele�ci�a przy poruszeniu, wskazywa�y, jak bardzo by�a stara. � By� wi�c kto� � ko�czy� Vanteneda � kto �ledzi� losy wyprawy i pozostawi� jej opis. � A wi�c pan zna drog� do pieczary z�ota? � A gdzie jest �w telewizor niezwyk�y? � spyta� Wheland. U�miech Mondiana by� coraz oboj�tniejszy, jakby wraz z nikn�cymi za oknem szczytami odp�ywa� w noc g�rsk�, lodowat�, milcz�c�, samotn�. � Ten dom w�a�nie stoi u wej�cia do Ust Mazumaca. Gdy si� w nich wym�wi�o s�owo, Kotlina Milczenia powtarza�a je straszliwym grzmotem. By� to naturalny kamienny g�o�nik, megafon, tysi�c razy pot�niejszy od elektrycznych. � Jak to?� � Tafl� lustrzan� trafi� przed trzema wiekami piorun, roztapiaj�c j� na kup� kwarcu. Kotlina Milczenia � to w�a�nie ta, na kt�r� wychodz� okna domu, don Esteban za� i don Guilielmo przybyli od strony Bramy Wiatr�w. Mo�na tam dostrzec jeszcze resztki zwietrza�ej G�owy Konia. Czerwone �r�d�a dawno wysch�y, tylko rdzawy piasek le�y pod g�azami. � Ale� teraz g�o�no wym�wione s�owo nie str�ca ju� g�az�w! � Nie, widocznie dolina by�a rezonatorem i pewne drgania d�wi�kowe powodowa�y oblu�nienie tkwi�cych w ska�ach bry�. Z czasem krusz�ce dzia�anie wody, wiatru i mrozu powi�kszy�o je] rozmiary i moc rezonansu wygas�a� � A wej�cie do pieczary? � Wej�cie to jest oddalone o p�godzinn� w�dr�wk� od naszego domu. Usta zamilk�y jednak na zawsze, gdy� ma�y maszt �owcy Chmur zawali� przej�cie� Pieczar� za� zamkn�� wstrz�s podziemny. By� tam g�az wisz�cy, kt�ry jak klin odsuwa� od siebie dwie �ciany skalne. Wytr�ci�o go z �o�a wstrz��nienie, a �ciany zawar�y si� na zawsze. U wej�cia zosta�o nieco z�otego piachu, ale potok, kt�ry nie m�g� ju� przedosta� si� do podziemia, zala� dno kotliny tworz�c Jezioro Martwej R�ki. Co si� sta�o p�niej, gdy Hiszpanie usi�owali sforsowa� przesmyk, kto str�ci� na kolumn� pieszych Corteza lawin� kamienn� � Indianie czy burza � nie wiadomo. My�l� te�, �e nikt tego nie b�dzie wiedzie� nigdy. � No, no, doktorze Vanteneda, ale� to nies�ychane. Jezioro mo�na wypompowa�, ska�y rozsun�� maszynami, windami, nieprawda�? � przem�wi� niski, gruby jegomo��, zajmuj�cy miejsce przy ko�cu sto�u. Pali� cienkie cygaro ze s�omk�. � S�dzi pan? Mondian nie ukrywa� pogardy. � Nie ma takiej si�y, kt�ra rozwar�aby Usta Mazumaca, je�li On sobie tego nie �yczy � powiedzia� odpychaj�c si� gwa�townie od sto�u. Powiew zgasi� dwie �wiece. Ostatnia pali�a si� nier�wnym, b��kitnawym p�omieniem, nad kt�rym, jak ma�e �my, polatywa�y p�atki kopciu. � Zreszt� � doda� zupe�nie innym tonem � mo�e pan spr�bowa�. Wsun�� pomi�dzy twarze swoj� ow�osion� r�k� i chwyci� ze sto�u p�k rzemieni. Potem skr�ci� na miejscu w�zkiem z tak� si��, �e guma k� za�wiszcza�a, i wyjecha� otwartymi drzwiami. Po chwili wszyscy zacz�li wstawa� i wychodzi�. Wheland siedzia� wci�� przy stole, zapatrzony w ruchliwy p�omie� �wiecy. � Niezwyk�a historia � powiedzia�, nie bardzo zdaj�c sobie spraw� z tego, do kogo m�wi. Podni�s� oczy. Sta� przed nim ��tolicy cz�owieczek, kt�ry przerwa� przedtem Mondianowi. � I pan w to wierzy? � rzek� tamten z jawnym szyderstwem. � Poczciwy doktor Mondian jest dobrym businessmanem i dba o rozrywki pensjonariuszy. Nie bez kozery udaje zubo�a�ego szlachcica hiszpa�skiego. � Jak to � rzek� wstaj�c Wheland � pan my�li, �e ta historia�? � Reklamowa baj�da oczywi�cie. Przypuszczam, �e nawet jego w�zek stanowi cz�� dekoracji� Skin�wszy Whelandowi g�ow� ��tolicy wyszed�. Zjawi� si� s�u��cy i z�o�y� przed srebrn�, wytrawion� ogniem na b��kitny kolor krat� kominka nar�cze wielkich polan. Z otwartego okna ci�gn�� lodowaty powiew. S�u��cy umiej�tnie rozrzuci� �ar, zbudowa� nad p�omieniem kunsztowny dach z bierwion i znikn�� jak cie�. Doktor Wheland zosta� sam. Wzdrygn�� si� od przejmuj�cego ch�odu. Przysun�� sobie fotel do ognia i manipulowa� nim w�a�nie, chc�c ustawi� go jak najwygodniej, gdy drzwi si� otwar�y. Wheland spojrza� w t� stron� i a� wzdrygn�� si� ze zdziwienia. � Co, pan� � Bez nazwisk � odezwa� si� przyby�y. Ko�nierz mia� postawiony, kapelusz na g�owie. Na powitanie dotkn�� jego kresy jednym palcem. � Sk�d si� pan tu wzi��? � Cholerne pustkowie. Mam do pana interes. � Interes? � Wheland skrzywi� si� niech�tnie. � Jestem na urlopie, zast�puje mnie Cordell. � Tego Cordell nie mo�e za�atwi�. � Dlaczego? Co si� sta�o? W Instytucie�? � Wszystko O. K. Jest inna sprawa. Nowa. Tutaj nie mog� m�wi�. Gdzie pa�ski pok�j? � Niech to diabli wezm� � Wheland by� z�y. � C� za historia znowu?! Szed� ju� do drzwi, nagle co� go tkn�o. Stan��. � Ale, ale � powiedzia� � jak si� pan tu dosta�? Przecie� poci�g przychodzi tylko raz dziennie, rano. � Przylecia�em helikopterem. Wheland gwizdn�� przeci�gle i bez s�owa pospieszy� za przybyszem. III Doktor Wheland przylecia� do Pary�a samolotem Panamerican Airlines i zamieszka� w Grand Hotelu. Nazajutrz po przybyciu zatelefonowa� do ambasady Stan�w Zjednoczonych i w godzin� p�niej spotka� si� z agentem, kt�ry mia� mu pomaga� we wszechstronnym �rozpracowaniu� Chardina. Porozumiawszy si� z Whe�landem agent znikn�� z Pary�a. Po tygodniu wr�ci� przywo��c niezbyt pocieszaj�ce wie�ci. Jak z nich wynika�o, profesor zamieszkuj�cy du�y dom w La Chapelle�Neuf, jakie� 230 kilometr�w na p�noco�wsch�d od Pary�a, prowadzi� niezwykle samotny tryb �ycia, nie udziela� si� towarzysko i zasadniczo nie przyjmowa� u siebie nikogo, a ju� nawet s�ysze� nie chcia� o kontaktach z Amerykanami. Agent zako�czy� swoje sprawozdanie wyra�eniem przekonania, �e sprawa bynajmniej nie jest przegrana, i poleci� Whelandowi przygotowa� si� do wyruszenia z Pary�a we w�a�ciwej chwili. Nast�pi ona, wyja�ni�, gdy zajdzie sprzyjaj�cy zbieg okoliczno�ci. Ponownie znikn�wszy z pola widzenia, agent nie dawa� znaku �ycia przez ca�y miesi�c i Wheland po�wi�ci� ten czas na zwiedzanie nocnych lokali, co poprawi�o mu humor, zepsuty nag�ym przerwaniem urlopu. Pewnego wieczoru agent zatelefonowa� do niego z miasta o�wiadczaj�c, �e owoc dojrza�. W kwadrans p�niej przyjecha� do hotelu. Przy czarnej kawie wy�o�y� doktorowi szczeg�owo opracowany plan kampanii. Sk�ada� si� on z trzech cz�ci. Pierwsza zajmowa�a si� �zdobyciem twierdzy�, to jest przenikni�ciem do domu Chardina. W tym celu mia� Wheland wyjecha� samochodem nast�pnego dnia po po�udniu i dwa kilometry za La Chapelle�Neuf � w szczerym polu, pod grup� ska� wapiennych � zatrzyma� si� wskutek �defektu� motoru. Opu�ciwszy auto mia� szuka� noclegu w najbli�szym otoczeniu. �Zbieg sprzyjaj�cych okoliczno�ci� polega� na tym, �e jedyna w promieniu 30 kilometr�w ober�a, le��ca na drodze do domostwa profesora, uleg�a w�a�nie zniszczeniu przez po�ar. Po odwiedzeniu jej zgliszcz dla zachowania pozor�w, winien by� Wheland uda� si� prosto do domu Chardina i przedstawiwszy swoje fatalne po�o�enie, prosi� o nocleg. Nale�a�o liczy� na to, �e profesor nie odm�wi go�cinno�ci samotnemu zb��kanemu cudzoziemcowi. Tutaj rozpoczyna�a si� druga cz�� planu. W rozmowie z Chardinem mia� Wheland da� w subtelny spos�b do zrozumienia, �e jest wprawdzie Amerykaninem, ale Amerykaninem post�powym, z wyra�nymi akcentami lewicowo�ci. Agent przed�o�y� doktorowi dok�adny a zwi�z�y spis odpowiednich pogl�d�w i przekona�, trzeba by�o te� wprowadzi� pewne poprawki do naukowej biografii Whelanda. Nie �mia� on, rzecz jasna, przyzna� si� do swych zwi�zk�w z Instytutem Entomologicznym w Princetown, kt�rego zaproszenie Chardin tak energicznie w swoim czasie odrzuci�. Trzecia cz�� planu okre�la�a dalsze post�powanie tylko ramowo, gdy� trzeba je by�o uzale�ni� od atmosfery przyj�cia i tonu rozmowy. Wskazanym by�o poci�gn�� ostro�nie profesora za j�zyk w sprawie po��danych informacji, unikaj�c jednak jakiegokolwiek przeci�gania struny; gdyby Chardin okaza� najmniejsze oznaki nieufno�ci, nale�a�o udawa� zupe�ny brak zainteresowania dla jego bada� i porzuciwszy wszelk� indagacj� nada� rozmowie charakter duchowej biesiady dw�ch koleg�w po fachu. G��wnym punktem trzeciej cz�ci planu by�o przygotowanie gruntu pod zaproszenie Chardina na konferencj� entomolog�w w Los Angeles, maj�c� si� odby� w pierwszej po�owie przysz�ego roku. Wheland powt�rzy� dok�adnie wszystkie punkty post�powania i kiedy zosta� sam w pokoju hotelowym, j�� studiowa� nowe szczeg�y swej biografii, podczas gdy agent zaj�� si� dostarczeniem samochodu i przygotowaniami do podr�y. Jako� nazajutrz po obiedzie doktor zasiad� za kierownic� obszernego, turystycznego talbota, z kt�rego baga�nika, dla uwypuklenia niewinnego charakteru wycieczki, stercza�y futera�y w�dzisk, a do dachu przytroczony by� zrolowany namiot campingowy. Stoj�cy na kraw�niku obok gara�u agent przes�a� doktorowi ostatnie pozdrowienie nieznacznym ruchem r�ki i Wheland posi�kuj�c si� map� samochodow� p�nocnej Francji, roz�o�on� aa pustym miejscu obok siebie, wyruszy� samotnie na wypraw�. Podczas gdy w�z p�dzi� z du�� szybko�ci� po asfaltowej szosie, Wheland zastanawia� si� nad rozmaitymi szczeg�ami przygody, jaka go czeka�a, obmy�laj�c zesp� logicznie powi�zanych odpowiedzi na prawdopodobne pytania. Powtarza� w my�lach swoje nowe pogl�dy, ustala� etapy dzia�ania i szykuj�c si� do decyduj�cej rozprawy, nie bez zadowolenia odkrywa� w sobie nie przeczuwane dot�d zdolno�ci. Min�wszy My Dancour skr�ci� za wskazaniami mapy na wsch�d. Dzie�, jakby pogr��ony we wn�trzu matowej per�y, ko�czy� si� i opadaj�ce mg�y opalizowa�y coraz r�owiej. Wheland zmniejszy� nieco szybko��, aby nie znale�� si� we w�a�ciwym miejscu drogi przed nast�pieniem nocy. Wok� roztacza�o si� zupe�ne bezludzie, a� po horyzont bieg�y puste, jak wymar�e wrzosowiska. Przemkn�� przez La Chapelle�Neuf i jeszcze bardziej zwolni� bieg samochodu. Ujrzawszy grup� ska� wapiennych, oblan� ostatnim blaskiem s�o�ca, nacisn�� hamulce. Ledwo samoch�d stan��, Wheland wysiad� i wymontowa� ga�nik oraz �wiece, �eby w taki spos�b stworzy� pe�ny obraz �defektu�. Oczekuj�c ciemno�ci, wypali� dwa papierosy na stopniu samochodu. Kiedy motor zgas�, okolica odmieni�a si�. Wiatr spowodowany p�dem auta usta�. By�a wielka cisza. Kilka krok�w w bok od szosy, za grup� starych drzew ci�gn�y nik�e pasma mg�y. Niebo zachodu wznosi�o si� czerwon�, strom� �cian�. Wheland zdepta� niedopa�ek, przeci�gn�� si� i obszed� auto. Spojrza� na lampk� p�on�c� nad tabliczk� numeru i wzruszy� niech�tnie ramionami, jakby m�wi�c: �przekl�ty stary grat�. Z t� chwil� rozpoczyna� gr� i chocia� w promieniu kilometr�w nie by�o �ywego ducha, �eby ca�kowicie wczu� si� w rol�, post�powa� tak, jakby naprawd� uleg� wypadkowi. Raz jeszcze pogrzeba� pod mask� motoru, spojrza� na r�ce, czy nosz� �lady smar�w, i odszukawszy w�a�ciwy kierunek rezolutnie ruszy� na prze�aj przez pola. Sta�a wielka cisza. Chmury, jak p�on�ce lilie, spada�y w ciemno��. Otoczy�a go pustka. Przedtem odgania� j� warkot motoru. Whelandowi wyda�o si�, �e jest pierwszym cz�owiekiem st�paj�cym przez to mroczne pustkowie. Gdzie� odezwa� si� g�ucho ptak b�otny. G�os szed� przyziemnie w wilgotnym powietrzu. Gdy odszed� na kilkaset krok�w, odwr�ci� si�. Maszyny nie by�o ju� wida�. Ciemno�� zaleg�a taka, �e zamkni�cie oczu wcale nie hamowa�o marszu, ale za kwadrans wzej�� mia� ksi�yc. Ziemia odezwa�a si� par� razy podst�pnym sykiem. Wheland rzuci� snop �wiat�a z latarki my�liwskiej. Bardzo zielona trawa g�sto zarasta�a ko�uch bagniska. Pod stop� ugina�a si� powoli i mi�kko. Z g��bi p�yn�� powolny bulgot. Co� si� tam napr�a�o, przelewa�o. Whelandowi zrobi�o si� nijako. Czy nie lepiej by�o i�� szos�? C� za idiotyzm � skr�ty w nieznanej okolicy! W my�lach kl�� w�asn� g�upot�. Ka�dy krok m�g� by� ostatni. Mo�e lepiej wr�ci� do auta?� Szed� dalej. Trzeba by�o wznie�� si� na wzg�rze. Grunt sta� si� suchy. Szorstkie, sztywne k�osy trawy bi�y po nogach. Spojrza� na kompas, czy utrzymuje kierunek, i przyspieszy� kroku. Szczyt wzg�rza odcina� si� od nieba, pokrytego bia�ymi ob�okami nocy. Nagle chmury zaja�nia�y i wielki dysk ksi�yca wysun�� si� zza ich brzeg�w. D�ugie, p�ynne cienie mkn�y trawami. Ze szczytu nie wida� by�o nic, a przecie� ober�a mia�a si� znajdowa� na dole. Wheland ruszy� dalej. Jeszcze kilka razy grunt zaczyna� sycze� i ugina� si�, jak napi�te na wodzie p��tno, wreszcie, gdy wydawa�o mu si�, �e dawno min�� ju� ober�� i zag��bia si� coraz bardziej w krain� niedost�pnych moczar�w, zamajaczy�o co� bardziej czarnego od nocy. Chmury zakry�y ksi�yc i trudno si� by�o zorientowa�. Wheland wyci�gn�� r�k�. Dotkn�� chropawego muru. Obszed� go i stan��. Przed nim dymi�o siwe pogorzelisko. Z opalonych belek unosi� si� w�sk� kit� dym. Pojedyncze iskry, jak obudzone �wietliki, bieg�y w g�r�, zatacza�y z�ote parabole i nik�y. Tam gdzie przedtem sta�a du�a izba, pe�ga� karminowy brzask. Wheland post�pi� dwa kroki. � Hej � zawo�a� � czy jest tu kto?! Co� zaskrzypia�o za jego plecami. Odwr�ci� si�. Nik�e �wiat�o pogorzeliska tak go o�lepi�o, �e zaniewidzia�. Dopiero po d�u�szej chwili dostrzeg� w tamtej stronie prostok�tny zarys szopy. Wielkie wrota odsun�y si� mo�e na stop� i nisko nad ziemi� wysun�a si� g�owa okutana zakopcon� chustk�. � Co si� tu sta�o? � zapyta� Wheland podchodz�c. � Chcia�em przenocowa� � Dom si� spali� � zachrypia� g�os. By�a to bardzo stara kobieta. Czerwony blask w�gli nie dociera� w g��b zmarszczek jej twarzy, skurczonej jak wysch�y owoc. � Nie mo�na zanocowa�? � tonem rozczarowania spyta� Wheland. � Dom si� spali� � powt�rzy�a. � Gospodarz pojecha� do miasta. Nikogo nie ma. � A wy kto jeste�cie? � rzuci� Wheland. Nale�a�o rusza�, ale odczuwa� niejasn� ciekawo��. � Ja? � Milcza�a chwil�. Wiatr nadbieg� i str�k siwych w�os�w zatrzepota� zar�owiony �wiat�em. � Matka. � To by� wypadek? � Podpalenie � odpowiedzia�a spokojnie, tak spokojnie, �e Wheland przestraszy� si�. Milczenie ros�o. � To nie mo�na zanocowa�? � b�kn��, aby tylko co� powiedzie�. � Dom si� spali� � powt�rzy�a z jednakim spokojem. � A nie ma tu innego domu w okolicy? Przyjecha�em z daleka, samoch�d mi si� popsu�, nie znam okolicy � rzuca� pospiesznie Wheland. Teraz nie m�g� ju� odej��, musia� czeka� na odpowied�. � Nie, nie ma. � Potrz�sn�a przecz�co g�ow�. Wheland zg�upia�. Tego plan nie przewidywa�. Odej�� po prostu czy nalega�? Drog� znalaz�by sam. � Jak to nie ma? � powiedzia�. � Nie ma �adnego domu? � Dom�? Za ni�, w g��bi, rozleg� si� chrapliwy g�os. Wheland drgn�� i zakl�� zaraz cicho. To by�a krowa. � A� dom? � powiedzia�a stara. � Jest dom. Tam za Ska�� Biskupi�. Wysun�a przez szpar� r�k�. D�o� by�a wielka jak m�ska, wygl�da�a niby ciemna r�kawica nasadzona na chudy, bia�awy piszczel. � Ach, jest dom. To tam mo�na przenocowa�? � na p� pytaj�co rzuci� Wheland, z ulg� zabieraj�c si� do odej�cia. � Tam � powt�rnie wskaza�a kierunek � ale tam nie mo�na p�j��. To Jakub Chardin. � Czemu? Czy te� si� spali�? � spyta� Wheland. Rodzi�a si� w nim z�o�� na spok�j starej kobiety. � On nie przyjmuje nikogo. � Mnie przyjmie � odrzuci� Wheland, coraz bardziej z�y. Po jak� bied� gadam z ni�? � strofowa� si� w duchu, a jednak podci�gn�wszy rzemie� plecaka spyta�: � Co to za jeden, ten Chardin? Powinien by� odej��, ale sta�. Mo�e dlatego, �e stara kobieta patrzy�a mu w twarz. G�ow� trzyma�a nieco skosem. Patrza�a z do�u w g�r�, tak nieruchomo, �e Wheland po raz drugi poczu� niepok�j. Ramiona jej wydosta�y si� przez rozszerzaj�c� si� szpar� wr�t. Zacz�a dygota�. Trz�s�a si� coraz mocniej. �zy b�ysn�y w jej oczach, ale to nie by� p�acz. Wheland zdr�twia�. � Mr�wki� � wykrztusi�a nareszcie. � Co?! � On� pasie� � Co robi�? � bezw�adnymi ustami spyta� Wheland. � Mr�wki. Pasie mr�wki� Wheland odchrz�kn��, energicznie poprawi� pas plecaka, skin�� starej g�ow� i powiedzia�: � To tam, co? Rusza� ju�, gdy si� odezwa�a: � Tam za Ska�� Biskupi�. Znowu zacz�a si� trz���, jakby t�umi�c gwa�towny kaszel. Wysz�a na zewn�trz owini�ta do st�p kocem, kolczastym od s�omy. Wheland przeszed� ju� kilkana�cie krok�w, gdy raptem zrozumia�. To nie by� kaszel, lecz �miech. Odwr�ci� si� porywczo. Sta�a wci�� na tym samym miejscu i patrzy�a za nim. Usta jej porusza�y si� bezd�wi�cznie. Dreszcz poszed� mu po plecach. Ruszy� przed siebie niemal biegiem. IV Ska�a Biskupia to grupa stromych iglic wapiennych. W �wietle ksi�yca wygl�da�a jak upiornie bia�y szkielet nietoperza, kt�ry szczelnie z�o�y� gigantyczne piszczele skrzyde�. Kilkaset krok�w za spalon� ober�� droga znika�a w cieniu ska�y. Ros�y tu niskie krzaki, przez kt�re Wheland przedar� si� z trudno�ci�. Str�cona z li�ci rosa zmoczy�a mu ubranie. Gdy min�� najni�szy punkt kotliny, znienacka ukaza� si� dom. Ksi�yc bieli� wysoki, okalaj�cy go mur. Dom mia� p�aski, szeroki dach i �lepe okna. Zbli�ywszy si� Wheland zobaczy�, �e nad murem biegnie stalowa siatka o drobnych okach. Ceg�a by�a wi�zana cementem, nie otynkowana. Z g��bi ogrodu zaszczeka� pies. G�os mia� gruby, niczym nied�wied�. Doktor obszed� mur. Rzecz dziwna: na cztery stopy od muru trawa nie ros�a, jakby by�a wypalona. Drobniutki �wir (czy w�giel) skrzypia� pod nogami. Wreszcie ukaza�o si� zag��bienie, wype�nione g�stym cieniem. Mur z dwu stron ujmowa� furtk�. By�a to jakby �luza kana�u. Masywna p�yta d�bowa, obita blach�, wpasowana szczelnie we framugi. Obok widnia� dzwonek. Wheland nacisn�� go raz, drugi, potem trzeci. Pies ujada� zapami�tale. Ale nic si� nie poruszy�o. Za plecami mia� kotlin�, w po�owie zalan� czarnym cieniem, dalej ka�de �d�b�o trawy sta�o wyra�ne, o�wietlone martwym blaskiem. Ska�y Biskupie �wieci�y fosforycznie. Nagle bez poprzedzaj�cego szmeru rozleg� si� g�os. � Kto tam? Czego chce? W drzwiach znajdowa� si� okr�g�y otw�r zamkni�ty szybk�. B�ysn�o w nim oko, jakby drzwi nag�e o�y�y. Wheland odchrz�kn��. � Jestem podr�nym � powiedzia� pospiesznie � auto zepsu�o mi si� i stoi na szosie. Poszed�em� nie znam okolicy� ledwo znalaz�em drog� do ober�y, ale zasta�em tylko pogorzelisko. Powiedziano mi, �e pan tu mieszka i m�g�by mi udzieli� schronienia na noc� Wheland l�ka� si�, czy nie zdradzi go przedwcze�nie akcent. Jak�e tu wy�uszcza� post�powe pogl�dy przez drzwi? Ale g�os odpar�. � Tak? A czy pan jest sam? � Zupe�nie sam. � A baga� pan ma? � Tylko plecak. � Ha! ha� tylko plecak � przedrze�nia� g�os. �renica zw�zi�a si�, jak ostrze szpilki. � Tylko plecak, dobry sobie. Plecak musi pan zostawi� na zewn�trz. � Mam tam tylko koszul�, pantofle, szczoteczk� do z�b�w i� i myd�o. � Hm, tak? To mo�e pan wzi��. Plecak niech pan zostawi, nikt go nie zabierze. Wheland zrobi�, co mu kazano, z�y, bo w bocznej kieszeni plecaka znajdowa� si� malutki aparat fotograficzny. Ba� si� go przek�ada� do kieszeni w zasi�gu tego bezosobowego oka, kt�re spoczywa�o na nim nieruchomo. Gdy si� wyprostowa� trzymaj�c obur�cz rzeczy, drzwi uchyli�y si� nieco. Ujrza� g�ow� w starej filcowej czapce, pod ni� � ciemn� twarz z ostrym nosem. � Zaraz � wstrzyma� go w wej�ciu gospodarz. � A w kieszeniach nic pan nie ma? � W kieszeniach � wybe�kota� Wheland, kt�ry nie spodziewa� si� takiego przyj�cia. � Nie, nie mam nic, tylko papierosy i portmonetk� � No, no� � rzek� tamten i wpu�ci� go wreszcie. Drzwi by�y grube, jakby wiod�y do skarbca. Gospodarz zamkn�� je. Na odg�os zatrzaskuj�cego si� zamku Wheland napr�y� si� ca�y wewn�trznie. Rozpoczyna�a si� gra. Podw�rze by�o zabetonowane; ani �ladu trawy, drzew czy jakiejkolwiek ro�linno�ci. Od muru bieg� g�adki pancerz betonu a� po podmurowanie domu, wzniesione z olbrzymich g�az�w. Okna, opatrzone okiennicami, by�y g�ucho zawarte. Dopasowane jak na �odzi podwodnej � pomy�la� Wheland. � No, no, stary musi nie byle co chowa� przed �wiatem. Z budy wyskoczy� olbrzymi pies. Zje�ony ziaja� bezg�o�nie, marszcz�c obwis�e wargi. Za�wieci�y k�y.� � Le�e�, le�e�! � rzuci� mu gospodarz i ruszy� przodem. Mia� na sobie d�ugi szlafrok sukienny, bardzo lu�ny, fa�duj�cy si� suto, �ci�ni�ty szerokim pasem rzemiennym, na nogach gumowe pantofle. Gdy otworzy� drzwi, Wheland zobaczy�, �e w pokojach jest �wiat�o � wi�c profesor nie spa� jeszcze, to tylko okiennice zaciemnia�y z zewn�trz dom. W powietrzu unosi� si� trudno uchwytny zapach jakich� chemikali�w. Na ceglanym kominku p�on�y okr�g�e tarcze drewna. Delikatn� siateczk� popio�u kruszy� si� wzd�u� s�oj�w wi�niowy �ar. Ruchliwy blask bieg� a� do po�owy pokoju, �cieraj�c si� ze �wiat�em wielkiej lampy pod zielonym aba�urem. Ze �cian b�yszcza�y setki szklanych rurek i walc�w. We wszystkich gra�y czerwone i zielone p�omyczki. Pod�og� za�ciela�y rozrzucone sk�ry, do�� �le wyprawione, bo by�y sztywne, a sier�� stercza�a w kud�ach. Najwi�ksza, tygrysia, le�a�a przed kominkiem. W szklanych oczach bestii migota�y miodowe iskry. Paszcza by�a zaci�ni�ta, tylko bia�e k�y schodzi�y wzd�u� sczernia�ej dolnej wargi. Wheland przest�piwszy pr�g zatrzyma� si� niezdecydowany. Gospodarz nie zwraca� na niego uwagi. Podszed� do kominka i przez d�u�sz� chwil� poprawia� ogie�, potem grza� przy nim d�onie, a� sk�ra si� zar�owi�a. Zwabiony ciep�em Wheland zbli�y� si� do p�omieni. Ogie� trzeszcza� mocno. Chardin wyprostowa� si�, zdj�� z g�owy czapk� i rzuci� j� zr�cznie mi�dzy dwa stosy ksi��ek na rze�bionym biurku. Potem zwr�ci� g�ow� w bok i z opuszczonymi r�kami spogl�da� na go�cia. � Niech pan siada � rzek� wreszcie, zako�czywszy lustracj�. Wheland przysun�� do kominka jedyne krzes�o. Wola� na razie milcze�. Chardin przerzuca� papiery na biurku, Wheland j�� si� przygl�da� �cianom. Wisia�y na nich, przymocowane w�skimi klamrami, rurki i s�oje r�nego kalibru, pe�ne sinawej cieczy. W g��bi biela�y jakie� wyd�u�one, nieruchome kszta�ty, jakby olbrzymich g�sienic. Wheland za�o�y� nog� na nog� i czeka� cierpliwie odezwania si� gospodarza. Ciep�o podchodzi�o odurzaj�c� fal�. Delikatny pr�d gor�cego powietrza przepojonego woni� �ywicy p�yn�� na pok�j. Profesor otworzy� szafk� w k�cie, wydoby� d�ugi bia�y chleb, kilka puszek i flaszk�. Nalewaj�c wina do porcelanowych kubk�w w kwiaty, kilka razy spojrza� nie tyle na Whelanda, co w jego kierunku, jakby sprawdzaj�c co� w otoczeniu przybysza. Spojrzenia te zacz�y w ko�cu niepokoi� doktora. Pod��y� za wzrokiem Chardina, lecz nie dostrzeg� nic podejrzanego. � Pan przyjezdny? � zagadn�� w ko�cu profesor, zapraszaj�c gestem do sto�u. Wheland podzi�kowa� uk�onem i smaruj�c kromk� chleba odezwa� si�: � Tak, jecha�em autem z Pary�a i zepsu� mi si� motor. Paskudna historia na takim odludziu, nieprawda�? W dodatku ta spalona karczma� � Tak, to przykra historia � potwierdzi� Chardin. � Wybra� si� pan na weekend? � Na ryby � odpowiedzia� Wheland pe�nymi ustami. � Hm, pewno na pstr�gi, co? � A tak. Chardin u�miecha� si� dobrodusznie. � A czy pan zaawansowany w tym wysokim kunszcie? Przepraszam, �e tak obcesowo pytam � doda� � ale rybo��wcy tworz� jedn� wielk� rodzin� Wheland skwitowa� �art weso�ym u�miechem. � Jestem pocz�tkuj�cym � rzek� � ale zanotowa�em ju� pewne sukcesy� Ciemna, na brunatny kolor opalona twarz gospodarza o�ywi�a si�. Podni�s� flaszk� pod �wiat�o, w�ski pas rubinu sp�yn�� szk�em. Wheland popija� wino obserwuj�c miot�y iskier, wzbijaj�ce si� z rozpad�ych dysk�w drzewa. �miech podchodzi� mu do gard�a i �askota� krta�. Wielkie rzeczy � Chardin. Twierdza! A on ju� jest w �rodku i Francuz podsuwa mu smako�yki swojej spi�arni. � Mieszka pan zupe�nie sam? � podj�� oboj�tnie, ocieraj�c usta serwet�. � Tak. Wheland sta� si� nagle bardzo wylewny. � Niech mi pan wybaczy ten najazd, ale� tak by�em wytr�cony z r�wnowagi i g�odny (u�miechn�� si�), �e si� nawet nie przedstawi�em. Bardzo przepraszam. Moje nazwisko brzmi Wheland, Donald Wheland. Zatrzyma� si� na mgnienie, oczekuj�c pytania �pan jest Amerykaninem?� Odpowied� mia� gotow�, ale pytanie to nie pad�o. Zamiast tego gospodarz, wychylaj�c si� z fotela, poda� mu formalnie r�k�, u�cisn�� j� lekko i rzek�: � Rad jestem, �e mog�em panu pom�c. Nazywam si� Chardin. � Chardin?! � zawo�a� Wheland. � Nie mo�e by�! Chardin! A� wsta� z przej�cia. � Profesor Chardin! Co za niezwyk�y wypadek! I m�wi� tu, �e w cywilizowanym �wiecie nie ma ju� zdarze� niezwyk�ych! � Pan mnie zna? � spyta� gospodarz. Patrza� na Whelanda spokojnie, jak stara kobieta na pogorzelisku. Przez jedno mgnienie Wheland jakby zawis� w pr�ni; nie znajduj�c w�a�ciwych s��w, pu�ci� w ruch r�ce i wymachiwa� nimi w spos�b maj�cy wyrazi� najwy�sz� rado�� i zdziwienie. � Jak�e nie� jestem przecie� biologiem� � Czy�bym mia� przed sob� koleg�? � spyta� profesor unosz�c si� powoli z fotela. .� Ale� tak! tak! � wo�a� Wheland. � Panie profesorze� m�wi� niesk�adnie, bo zaskoczenie� pan rozumie� Ot� studiowa�em w John Hopkins University� Tam pozna�em si� z pana znakomitymi pracami� Potem by�em w Harvard� Spowa�nia� na chwil�. � Pracowa�em tam. Teraz ju� nie. � Ach tak? � rzek� profesor. � Przykro mi o tym m�wi�, bo to sprawa wewn�trzna, �rodzinna� � sili� si� niby na humor � ale nie podpisa�em deklaracji lojalno�ci. Nie jestem komunist�, ale chodzi�o mi o zasady. To nie jest zgodne z duchem konstytucji. Zreszt� � doda� � mniejsza z tym. Sta�, jakby wspominaj�c co�, potem usiad� nagle, przysun�� krzes�o do fotela Chardina i podj��: � Przepraszam, �e o tym wspomnia�em. Jeszcze chyba znajdzie si� co� dla mnie. Na razie� jestem na czarnej li�cie� Ale ja wci�� o sobie m�wi�! � zawo�a� zmieszany. � Przyjecha�em do Francji, �eby korzystaj�c z r�nicy kursu walutowego po�y� jaki� czas i� taki wspania�y przypadek! Klepn�� profesora w kolano. Podni�s� g�ow�. Wzrok jego pad� na �cian�. W�r�d w�skich, d�ugich, szczelnie zalakowanych rurek �wieci� p�katy s��j. W g��bi o�ywione blaskiem chwia�y si� bia�awe smu�ki. � M�j Bo�e, w taki spos�b spotka� profesora Chardin� � jakby budz�c si� z zamy�lenia, rzuci� Wheland. � Wspania�� ma pan tutaj kolekcj� Podszed� do �ciany. W s�oju, przymocowane klamerkami do szklanej p�ytki, widnia�y okazy olbrzymich termit�w. By� tam robotnik, nie wi�kszy od larwy chrz�szcza majowego, i kilka wojownik�w, tych ogromnych, jakby kalekich stworze�. Trzeci� cz�� tu�owia okrywa� gigantyczny he�m rogowy, �lepa przy�bica, zako�czona ostrymi, rozdziawionymi no�ycami. Delikatne n�ki i cia�o przyt�oczone by�y mas� rozros�ego pancerza. � Tak pan s�dzi? � Chardin wsta� i podszed� do Whelanda. � Zna pan moj� prac� o termitach? � Tak. Wie pan, nie przypominam ju� sobie dok�adnie, to by�o jakie� sze�� lat temu, nieprawda�? � Tak. Wtedy wr�ci�em z Afryki� Kiedy to powiedzia�, odwr�ci� si� nagle i podszed� do drzwi. Potem otworzy� je na o�cie� i spojrza� w ciemny korytarz. Nie zamkn�� ich. Z biurka wzi�� co� r�owego, gumowego � to by� stetoskop lekarski. Przy�o�y� s�uchawk� do �ciany, potem obszed� wko�o pok�j, przyciskaj�c czarny lejek do wszystkich sprz�t�w. Najd�u�ej zatrzyma� si� przy oknie. Wheland patrzy� na to z niezbyt rozumnym wyrazem twarzy. Na koniec Chardin rzuci� gumowe rurki na pod�og�. Zakry� oczy powiekami. � Przepraszam � powiedzia� � miewam takie z�udzenia� Wh