14591

Szczegóły
Tytuł 14591
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14591 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14591 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14591 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Joseph Conrad BESTIA Wchodząc z zalanej deszczem ulicy do baru „Pod Trzema Koronami” wymieniłem z panną Blank uśmiech i spojrzenie. Odbyło się to w sposób nader uprzejmy. Aż strach pomyśleć, że panna Blank, jeśli jeszcze żyje, musi mieć teraz przeszło sześćdziesiąt lat. Jak ten czas leci! Zauważywszy, iż utkwiłem pytający wzrok w przepierzeniu ze szkła i lakierowanego drzewa, panna Blank raczyła odezwać się zachęcająco: – Tylko pan Jermyn i pan Stonor są w bawialni, a z nimi jakiś dżentelmen, którego dotychczas nigdy nie widziałam. Skierowałem się ku drzwiom bawialni. Głos rozprawiający po przeciwnej stronie (deski przepierzenia cienkie były jak z pudełka od zapałek) brzmiał tak donośnie, iż ostatnie jego słowa zadźwięczały wyraźnie w całym swym okrucieństwie: – Ten hultaj Wilmot po prostu roztrzaskał jej łeb – toż to była uciecha! Ale widocznie nie było w nich nic bezbożnego ani niewłaściwego, skoro nieludzkie te słowa nie zdołały nawet przeszkodzić pannie Blank w lekkim ziewnięciu, co usiłowała przysłonić dłonią; nie przestała też patrzeć uparcie w szyby, ociekające deszczem. Gdy otwierałem drzwi, ten sam głos ciągnął z tym samym okrucieństwem: – Ucieszyłem się, gdy usłyszałem, iż wreszcie ktoś się z nią rozprawił. Żal mi tylko tego biednego Wilmota. Swego czasu kolegowaliśmy z sobą. Oczywiście już po nim. Sprawa jest jasna, jeżeli w ogóle są jasne sprawy. Sytuacja bez wyjścia. Bez wyjścia. Głos ten należał do jegomościa, którego panna Blank nigdy dotychczas nie widziała. Oparł on długie nogi o dywanik leżący przed kominkiem. Jermyn, pochylony ku przodowi, trzymał chustkę do nosa przed kratą kominka. Spojrzał posępnie przez ramię, ja zaś przemykając się poza jednym z drewnianych stolików skinąłem mu głową. Po drugiej stronie paleniska imponujący spokojem i wielkością, siedział pan Stonor, wtłoczony w obszerny fotel a la Windsor. Z wyjątkiem krótkich, siwych bokobrodów nie było w nim nic małego. Wiele, wiele jardów pierwszorzędnej niebieskiej materii (przerobionej na płaszcz) spoczywało na sąsiednim krześle. Musiał właśnie przyprowadzić jakiś statek z morza, gdyż drugie krzesło dusiło się pod ciężarem czarnego, nieprzemakalnego płaszcza, wielkiego jak prześcieradło, a zrobionego z potrójnego nasyconego olejem i zeszytego dwukrotnie jedwabiu. Podręczny pakunek zwykłych rozmiarów, stojący u jego nóg na podłodze, wydawał się dziecinną zabawką. Nie ukłoniłem mu się. Był bowiem za wielki, by mu się kłaniać w takiej bawialni. Był starszym pilotem, pilotem Św. Trójcy i raczył prowadzić okręty wojenne jedynie w ciągu letnich miesięcy. Wielokrotnie powierzano mu jachty królewskie w obrębie portu Wiktoria i poza nim. A zresztą, po cóż kłaniać się posągom. A on był jak posąg. Nie mówił, nie ruszał się. Siedział, podniósłszy swoją wspaniałą, sędziwą głowę, nieporuszoną i niemali nadnaturalnej wielkości. Była to głowa niezwykle piękna. Obecność Stonora sprowadzała postać biednego starego Jermyna niemal do cienia istoty ludzkiej, a wielomówny nieznajomy w letniej narzutce wyglądał dziwnie chłopięco. Jegomość ten musiał mieć ponad trzydziestkę i na pewno nie należał do rzędu tych, których onieśmiela dźwięk ich własnego głosu, albowiem gdy wchodziłem, przywitał mię przyjaznym spojrzeniem i ciągnął dalej, niewzruszony moją obecnością. – Byłem z tego niezmiernie rad! – powtórzył dobitnie. – Może to panów dziwi, ale w takim razie nikt z was nie doświadczył od niej tego, co ja! Powiadam wam, jest co pamiętać! Oczywiście, udało mi się wyjść obronną ręką, jak widzicie. Zrobiła wszystko, by i mnie wypatroszyć.A omal że nie doprowadziła do domu wariatów jednego z najdzielniejszych chłopców, jacy kiedykolwiek żyli. Cóż wy na to, hę? Stonor nie poruszył nawet powieką; olbrzymia jego twarz była nieruchoma. Istny posąg! Mówca spojrzał mu prosto w oczy: – Choroba mnie brała na myśl, że ona chodzi sobie spokojnie po świecie i morduje ludzi! Jermyn przysunął chustkę do kraty i westchnął. Miał po prostu takie przyzwyczajenie. – Widziałem ją raz – oznajmił z posępną obojętnością. – Miała dom... Jegomość w letniej narzutce zwrócił się do niego zdziwiony. – Miała trzy domy – poprawił z naciskiem. Ale Jermyn nie lubił, by mu przeczono. – Miała dom, mówię – powtórzył z posępnym uporem – wielki, wysoki, wstrętny, biały dom. Widać było z odległości (kilku mil, jak sterczał. – Rzeczywiście! – przyznał tamten pośpiesznie. – Tak utrzymywał i stary Colchester, chociaż zawsze nosił się z zamiarem porzucenia jej. Nie mógł dłużej znieść jej awantur, powiadał, miał tego absolutnie dosyć; umywa ręce od jej sprawek, nawet gdyby nigdy nie mógł dostać innej, itd. Śmiem twierdzić, iż byłby ją kopnął, ale – zdziwi to panów – jego połowica nie chciała o tym słyszeć. Zabawne, co? Gdy się z kobietami ma do czynienia, nie wiadomo nigdy, co im będzie odpowiadać; a pani Colchester, ze swymi wąsami i szerokimi brwiami, uchodziła za ogromnie upartą, jak to się czasami między nimi zdarza. Chodziła zwykle w brązowej, jedwabnej sukni, z wielkim złotym łańcuchem zawieszonym na piersiach i słychać było, jak mruczała: „śmiecie!”, albo „nonsens i głupota”. Śmiem twierdzić, że pani Colchester wiedziała, kiedy można jej zaufać! Nie mieli dzieci i nigdzie nie założyli sobie domu. Gdy bawili w Anglii zawsze tak wykręciła, by mieszkać w jakimś tanim hotelu lub zajeździe. Śmiem również twierdzić, że lubiła wracać do komfortu, do którego przywykła. Wiedziała doskonale, iż zmiana nie przyniesie jej nic pomyślnego. A zresztą Colchester, chociaż dzielny człowiek, nie był tym, co się nazywa mężczyzną pierwszej młodości i, być może, żona jego myślała, iż mąż niełatwo złapie drugą (jak zwykł był mawiać). Jednak, dla tych czy innych powodów, poczciwa dama uważała to za „śmiecie” i „nonsens i głupotę”. Słyszałem, jak raz sam młody Apse powiedział do niej w zaufaniu: „Niech mi pani wierzy, pani Colchester, zaczynają mnie martwić te przekleństwa, które na nią spadają!” „O – odpowiedziała z właściwym sobie, głębokim, końskim śmiechem – gdyby zwracać uwagę na te wszystkie głupie gadaniny – tu pokazała Apse’owi swoje wstrętne, fałszywe zęby – to zapewniam pana, iż straciłabym do niej nie tylko zaufanie.” W tym miejscu Stonor zaśmiał się krótko i drwiąco, przy czym w twarzy jego nie zaszła najmniejsza zmiana. Śmiech ten był bardzo przekonywający, ale w tym wszystkim nie mogłem dojrzeć nic zabawnego. Spoglądałem na nich kolejno. Nieznajomy z nogami na dywaniku uśmiechał się obleśnie. – I pan Apse uścisnął obie dłonie pani Colchester, taką bowiem przyjemność sprawiło mu, gdy ktoś powiedział dobre słówko o ich ulubienicy. Bo wszyscy Apse’owie, starzy i młodzi, jak wiadomo panu, poszaleli dla tej wstrętnej, niebezpiecznej... – Przepraszam! – zawołałem rozpaczliwie, gdyż nieznajomy zwracał się jakby wyłącznie do mnie – o kim, na Boga, pan mówi? – Mówię o rodzinie Apse – odrzekł uprzejmie. Omal nie zakląłem. Ale właśnie w tej chwali szanowna miss Blank wsunęła głowę przez drzwi i oświadczyła, iż powóz stoi przed drzwiami, a pan Stonor miał zamiar złapać pociąg odchodzący o jedenastej trzy. Starszy pilot podniósł natychmiast swoją potężną postać, usiłując wtłoczyć się w płaszcz o rozmiarach budzących grozę. Nieznajomy i ja szybko pospieszyliśmy mu z pomocą, lecz gdy tylko dotknęliśmy go rękoma, znieruchomiał znowu. Musieliśmy podnosić ramiona bardzo wysoko i zdobyć się na ciężki wysiłek. Zupełnie jak gdybyśmy nakładali czaprak na posłusznego słonia. Ze słowami „dzięki, panowie” pochylił się lekko i szybko przecisnął się przez drzwi. Uśmiechnęliśmy się do siebie przyjaźnie. – Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób wwinduje się na okrętową drabinę sznurową – powiedział jegomość w letniej narzutce, a biedny Jermyn, który był jedynie pilotem na Morzu Północnym, nie posiadał urzędowego stopnia ani tytułu i był pilotem jedynie z łaski, westchnął. – Zarabia osiemset funtów rocznie. – Czy jest pan marynarzem? – zapytałem nieznajomego, który przyjął już swą dawną postawę na dywaniku. – Przestałem nim być przed paru laty, kiedym się ożenił – wyjaśnił szczerze ów osobnik. – Po raz pierwszy wyjechałem właśnie na tym okręcie, o którym rozmawialiśmy, gdy pan wszedł. – Jaki okręt? – spytałem zdumiony. – Nie słyszałem zupełnie, by pan wspomniał o okręcie! – Przecież powiedziałem panu nazwę tej fregaty, kochany panie! – odrzekł. – „Rodzina Apse.” Prawdopodobnie słyszał pan o wielkiej firmie Apse i Synowie, właścicieli okrętów. Posiadali oni wcale ładną flotę. Była tam „Lucy Apse” i „Harold Apse”, i „Anna”, „John”, „Malcolm”, „Klara”, „Julia”, i tak dalej, nieskończony szereg Apse’ów! Każdy brat, siostra, ciotka, kuzynka, żona firmy – i babka również, o ile mi wiadomo, posiadali okręt nazwany ich imieniem. Były to dobre, mocne, staroświeckie siły robocze, stworzone na to, by pływać i trwać. Nie było na nich żadnych nowych urządzeń oszczędzających pracę; natomiast na pokładzie pełno było dzielnych ludzi, dużo dobrej, solonej wołowiny, mocnych żagli, a na morze wyruszałeś, by wywalczyć sobie stanowisko i potem wrócić do domu. Biedny Jermyn mruknął twierdząco, brzmiało to jednak jak żałosne westchnienie. To były okręty dla niego. Dodał tylko bolesnym tonem, iż do oszczędzających pracę narzędzi nie można powiedzieć: „Skocz no tam który raźniej, moje serce!” Żadne z tych narzędzi nie wdrapało się nigdzie w burzliwą noc, mając piaski po podwietrznej stronie. – Nie – powiedział nieznajomy, skinąwszy ku mnie – Apse’owie również nie mieli do nich zaufania. Obchodzili się ze swoimi pracownikami dobrze, jak nikt się dziś nie obchodzi ze swym ludźmi, i byli niezmiernie dumni ze swoich okrętów. Nigdy nie przytrafiła im się katastrofa. Ostatni z tych okrętów, fregata „Rodzina Apse”, podobna była do innych, tylko o wiele większa, pewniejsza, obszerniejsza i bardziej wygodna. Zdaje mi się, iż właściciele wierzyli, że okręt ten będzie trwał wiecznie. Zbudowali go z rozmaitych materiałów: z żelaza, drzewa tykwowego, drzewa surowego, a jego wymiary były wprost bajeczne. Jeżeli kiedy zbudowano jaki okręt w imię dumy, to był to ten właśnie. Wszystko było w najlepszym gatunku. Miał go prowadzić naczelny kapitan całego przedsiębiorstwa, a jako pomieszczenie dla niego zbudowano dom, który opierając się o potężny dziób okrętu dochodził niemal do środkowego masztu. Mc dziwnego, iż pani Colchester nie chciała pozwolić, by mąż go porzucał. Naprawdę był to najlepszy dom, jaki posiadała kiedykolwiek w ciągu swego pożycia małżeńskiego. Miała ona charakter, ta baba! A co to był za gwałt, gdy go budowali! To będzie trochę mocniejsze, tamto trochę wyższe; a czy tego nie lepiej zamienić na coś grubszego! Robotnicy przejęli się duchem tej zabawy i oto fregata rosła w ich oczach w najniezgrabniejszy, najwyższy okręt tego rodzaju; lecz nikt nie podejrzewał jej o nic złego. Miała mieć dwa tysiące ton pojemności lub trochę ponadto; w każdym razie nie mniej. Ale niech pan posłucha, co się stało. Kiedy przystąpiono do zmierzenia jej wykazała 1999 ton z ułamkiem, Ogólna konsternacja! Mówią, iż stary pan Apse tak się zmartwił, gdy mu to powiedziano, iż położył się do łóżka i umarł. Stary dżentelmen wycofał się z firmy przed dwudziestu pięciu laty, brakowało mu zaledwie paru dni do ukończenia dziewięćdziesięciu sześciu lat, a więc śmierć jego, jeśli weźmiemy to pod uwagę, nie była czymś niezwykłym. Jednak pan Lucjan Apse był przekonany, iż ojciec jego dożyłby setki. A więc możemy umieścić go na czele listy. Potem następuje ów nieszczęsny cieśla okrętowy, którego ta bestia złapała i zmiażdżyła, gdy wyruszyła w drogę. Nazywają to spuszczeniem okrętu, ale słyszałem, jak ludzie mówili, iż sądząc po lamentach, krzykach i bieganinie było to raczej podobne do wypuszczenia diabła na rzekę. Zerwała wszystkie liny, jakby to był szpagat, i wpadła na oczekujące ją holownika jak furia. Zanim się obejrzano, co zamierza, zatopiła jeden z nich, a drugi uszkodziła tak, iż trzy miesiące musiano go naprawiać. Jedna z lin kablowych pękła i wówczas nagle – nie potrafiłbyś pan powiedzieć, jak się to stało – dała się ściągnąć na drugiej jak jagnię. Taka była. Nigdy nie mogłeś być pewny, co zrobi. Są okręty trudne do prowadzenia, ale zawsze można przypuszczać, że zachowają się rozsądnie. Lecz gdy chodzi o tę fregatę, cokolwiek byś z nią robił, nigdy nie mogłeś przewidzieć, jak się to skończy. Była to zepsuta bestia. Lecz być może, że była tylko obłąkana. Wyraził to przypuszczenie tonem tak poważnym, iż nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Przygryzając dolną wargę odciął mi się: – O, dlaczegóżby nie?! Dlaczegóż nie mogło być czegoś w jej budowie, w jej kształtach, co odpowiada szaleństwu. Bo cóż to jest szaleństwo! Jakaś drobna niedokładność, podobnie jak w budowie naszego mózgu. Dlaczego nie miałoby być szalonej fregaty – mówię „szalonej w pojęciu okrętowym – to znaczy, że nigdy nie masz pewności, czy zrobi ona to właśnie, co każdy inny rozsądny okręt na pewno zrobiłby dla ciebie. Są okręty, które sterują niesfornie, okręty, którym nie można dowierzać, iż Spokojnie staną na kotwicy; inne wymagają strasznego dozoru, gdy wiatr wieje, a znów może być okręt, który przy bardzo łagodnym powiewie zachowa się jak podczas burzy. Ale możesz się spodziewać, iż zawsze zachowa się jednakowo. Uważasz pan to za cechę jego charakteru jako okrętu, tak właśnie, jak bierzesz pod uwagę właściwości charakteru człowieka, z którym masz do czynienia. Ale z nią to inna sprawa. Była nieobliczalna. Jeżeli nie była szalona, to była to najgorsza, najmniej posłuszna, najdziksza bestia, jaką kiedykolwiek spuszczono na wodę. Widziałem ją, jak przez dwa dni żeglowała doskonale wśród okropnej burzy, a trzeciego dnia w ciągu popołudnia dwukrotnie wykręciła spod wiatru. Pierwszy raz gładko przerzuciła sternika przez koło, ale ponieważ nie udało się jej go zabić, powtórzyła to samo w trzy godziny później. Rzucała się w tył i w przód, porwała wszystkie żagle, któreśmy umocowali, napędziła wszystkim strachu, przeraziła nawet panią Colchester, siedzącą właśnie w swej wspaniałej kabinie, z której była tak dumna. Podczas przeglądu załogi spostrzegliśmy brak jednego człowieka. Przeleciał przez burtę, biedaczysko, oczywiście nie dostrzeżony i nie słyszany! Dziwię się, iż tylko jego jednego to spotkało. I zawsze działo się coś podobnego. Zawsze. Słyszałem, jak pewien starszy marynarz mówił do kapitana Colchestera, iż doszedł do tego, że boi się po prostu otworzyć usta, by wydać jakiś rozkaz. Była postrachem zarówno na morzu, jak i w porcie. Nigdy nie wiedziałeś, jak ją przytrzymać. Przy najlżejszym podrażnieniu zaczynała rwać powrozy i druciane liny jak nać marchwi, Była wysoka, niezgrabna, nieporęczna, ale to nie tłumaczy tego, iż posiadała moc sprowadzania nieszczęść. Wie pan, że gdy wspominam ją, zawsze przychodzą mi na myśl owi nieuleczalni wariaci, których od czasu do czasu szał ogarnia. Spojrzał na mnie pytająco. Ale, oczywiście, nie mogłem się zgodzić, by okręt mógł oszaleć. – W portach, gdzie ją znano, bano się jej. Zdemolowanie dwudziestu stóp solidnego, kamiennego nabrzeża portowego nie kosztowało ją nic a nic, zarówno jak zdarcie końca drewnianego zabudowania portu. Musiała w swoim życiu pogubić całe mile łańcuchów i setki ton kotwic. Gdy ruszyła ku jakiemuś małemu, spokojnemu okrętowi, zatrzymanie jej było po prostu diabelską robotą. I nigdy nie zrobiła sobie krzywdy, z wyjątkiem kilku lekkich draśnięć. Chcieli, by była mocna. I była. Tak mocna, iż mogła mierzyć się z podbiegunowymi lodowcami. Zachowywała się tak, jak na początku. Od dnia, w którym spuszczono ją na wodę, nie było roku, by kogoś nie zamordowała. Zdaje mi się, iż właściciele byli tym bardzo przygnębieni. Ale wszyscy Apse’owie mieli sztywne karki i za nic w świecie nie chcieli przyznać, że w „Rodzinie Apse” jest coś nie w porządku. Nie chcieli nawet zmienić jej nazwy. „Nonsens i głupota”, jak zwykła była mawiać pani Colchester. Powinni byli przynajmniej zamknąć ją na całe życie w jakim suchym doku, gdzieś w górze rzeki, i zrobić wszystko, aby nigdy już więcej nie powąchała słonej wody. Niech mi pan wierzy, mój kochany, regularnie w każdej podróży zabijała kogoś. Było to powszechnie znane. Sławna była z tego daleko i szeroko. Wyraziłem zdziwienie, iż okręt z tak ponurą reputacją mógł znaleźć załogą. – To pan nie wie, co to są za ludzie ci marynarze, drogi panie. Pozwoli pan, że mu to wytłumaczę na przykładzie. Pewnego dnia, staliśmy wtedy w doku, podszedłem do dzioba i zauważyłem zbliżających się ku mnie dwu niczego sobie marynarzy: jeden był w średnim wieku, stateczny, poważny, jak się zdawało, drugi – żywy młody chłopak. Przeczytali nazwę na dziobie i przystanęli, by się jej przyjrzeć. Starszy mówi: „«Rodzina Apse» to krwawa suka – powtarzalni, jak mówili – między okrętami, Jack, która w każdej podróży zabija człowieka. Nie zapisałbym się na nią, za nic na świecie nie zapisałbym się.” A drugi mówi: „Gdyby to był mój okręt, to wpakowałbym ją w błoto, w jakie bagno i podpalił; niech mię piorun trzaśnie, jeślibym tego nie zrobił!” Na to pierwszy dodaje: „Dużo ich to obchodzi; życie ludzkie jest tanie, chwała Bogu.” Młodszy splunął w wodę: „Nie będą mnie mieli, nawet za podwójną zapłatę.” Kręcili się jakiś czas, a potem wrócili do doku. W pół godziny później widziałem ich obu na naszym pokładzie; szukali mata i widocznie byli wielce zaniepokojeni, czy ich aby wezmą. Ale wzięli ich. – Czym pan to tłumaczy? – spytałem. – Jak to panu powiedzieć? – rzekł. – Lekkomyślnością! Próżnością, z jaką będą się chełpili wieczorem przed swymi kolegami. „Właśnie załadowaliśmy się na tę «Rodzinę Apse». Gwiżdżę na nią. Nie damy się nastraszyć.” Zwykła przewrotność marynarzy! Rodzaj ciekawości. Oczywiście, i to gra pewną rolę. Spytałem ich o to w czasie podróży. Odpowiedź starszego brzmiała: „Raz kozie śmierć.” Młodszy odpowiedział mi żartobliwym tonem, iż był ciekaw, co ona tym razem zrobi; bo powiem panom, w tej bestii było coś fascynującego. Jermyn, który, zdawało się, zna wszystkie okręty na świecie, wtrącił kwaśno: – Widziałem ją raz przez to właśnie okno, jak sunęła po rzece; wielkie, wstrętne, czarne pudło, posuwało się to jak olbrzymi karawan. – Było coś ponurego w jej wyglądzie, prawda? – spytał jegomość w narzutce, spojrzawszy przyjaznym okiem na starego Jermyna. – Zawsze czułem przed nią coś – jakby lęk. Dała mi porządnego szturchańca, gdym był czternastoletnim chłopcem, zaraz pierwszego dnia, nie, pierwszej godziny, gdym wsiadł na nią. Ojciec przyjechał, by zobaczyć, jak odpłynę, i miał jechać z nami do Gravesend. Byłem drugim z kolei synem wyruszającym na morze. Mój starszy brat był już wtedy oficerem; weszliśmy na pokład o jedenastej z rana i znaleźliśmy okręt gotowy do wyruszenia z zatoki, rufą naprzód. Nie przepłynął nawet przestrzeni równej swej trzykrotnej długości, gdy po lekkim szarpnięciu holującego ją statku fregata wykonała jeden ze swoich nieoczekiwanych skoków, szarpnęła tak mocno linę, nową sześciocalową linę, iż na przodzie statku nie zdążyli jej zwolnić, i pękła. Widziałem, jak oderwany koniec liny kołysał się wysoko w powietrzu, ale nie upłynęła chwila, a bestia uderzyła kadłubem o filar mostowy z taką siłą, iż wszyscy obecni na pokładzie zachwiali się na nogach. Nie zrobiła sobie krzywdy. Sobie – nigdy! Ale jeden z chłopców, którego mat posłał na górę, by poprawił coś przy żaglu, spadł na tył okrętu, bęc, akurat przede mną. Nie był o wiele starszy ode mnie. Przed paru minutami jeszcze szczerzyliśmy do siebie zęby. Prawdopodobnie trzymał się niedbale, nie spodziewając się takiego szarpnięcia. Usłyszałem jego przerażony, ostry krzyk: „Och!”, w chwili, gdy czuł, że zlatuje, spojrzałem w górę Właśnie wtedy, gdy spadał bezwładnie. Uf! Biedny mój ojciec zbladł jak ściasna, gdyśmy zamienili uścisk dłoni w Gravesend. „Trzymasz się dobrze?” – spytał spojrzawszy na mnie surowo. „Tak, ojcze!” „Zupełnie dobrze?” „Tak, ojcze!” „No, to do widzenia, mój chłopcze!” Później powiedział mi, że oddałby był połowę świata, gdyby mógł był zabrać mnie stamtąd do domu. Jestem beniaminkiem rodziny, wie pan – dodał jegomość w narzutce, gładząc wąsy z dobrotliwym uśmiechem. Przyjąłem to interesujące wyznanie przychylnym mruknięciem. Niedbale machnął ręką. – To wystarczyłoby najzupełniej do rozstrojenia nerwów tego, kto musi wspinać się na maszt. Upadł w odległości dwu stóp ode mnie i roztrzaskał sobie głowę o pachołek. Nie drgnął nawet, martwy jak kamień. A wyglądał bardzo sympatycznie i byłem przekonany, iż z czasem staniemy się dobrymi kolegami. Nie to jednak było najgorsze, do czego ta diabelska fregata była zdolna. Przesłużyłem na niej trzy lata jako chłopiec okrętowy, a potem przeniesiono mnie na rak na „Lucy Apse”. Majtek dozorujący żagli z „Rodziny Apse” również tam poszedł, i pamiętam, jak powiedział do mnie pewnego wieczoru, coś w tydzień, jakeśmy wyruszyli na morze: „Czyż nie jest to pokorny okręcik?” Nic dziwnego, że uważaliśmy „Lucy Apse” za kochany, pokorny okręcik po pożegnaniu się z tą wielką, nieposłuszną, dziką bestią. „Lucy” była rajem. Oficerowie jej wydali mi się najspokojniejszymi ludźmi na świecie. Dla mnie, który nie znałem innego okrętu poza „Rodziną Apse”, „Lucy” była czymś w rodzaju magicznego statku, który czynił wszystko, czego od niego wymagano. Pewnego wieczoru okręt nasz otrzymał silne uderzenie z prawej strony i znacznie pochylił się ku tyłowi. W niespełna dziesięć minut „Lucy” płynęła już spokojnie: żagle naprawiono, zwinięto liny, oczyszczono pokład, a dyżurny oficer stał oparty spokojnie o poręcz. Uważałem to po prostu za cud. Tamta przynajmniej przez pół godziny wyplątywałaby się z łańcuchów zalewając pokłady wodą, przewracając ludzi – potem trzask belek, chrzęst żelaziwa, łamanie masztów, strach, zamieszanie i niepokój o ten jej diabelski ster, gdyż miała zwyczaj kręcić nim tak, iż na ten widok włosy stawały ci dęba. Przez wiele dni nie mogłem oprzeć się zdumieniu. No, więc ostatni rok nauki spędziłem na tym wesołym okręciku; nie był on znów tak mały, ale po tamtym olbrzymim diable wydał mi się łatwy do prowadzenia jak zabawka. Z chłopca okrętowego zostałem marynarzem i właśnie wtedy, kiedy przypuszczałem, iż będę miał trzy tygodnie prawdziwych wakacji na lądzie, odebrałem podczas śniadania list z żądaniem, bym jak najprędzej przybył na „Rodzinę Apse” jako trzeci mat. Odsunąłem talerz tak mocno, że znalazł się na środku stołu. Ojciec zdumiony spojrzał na papier; matka aż podniosła ramiona ze zdziwienia, ja zaś z gołą głową wypadłem do naszego ogródka, po którym z godzinę spacerowałem w kółko. Gdy wróciłem, matka wyszła już z jadalni, a ojciec przeniósł się na wygodny fotel. List spoczywał na kominku. „Propozycja ta jest bardzo pochlebna dla ciebie; a z ich strony jest to wielka uprzejmość, że ci ją zrobili – powiedział. – Widzę też, iż Charley został mianowany starszym matem na tym okręcie na czas jednej podróży.” U dołu karty było PS. w tej sprawie, skreślone własnoręcznie przez pana Apse’a, które przeoczyłem. Charley był to mój starszy brat. „Nie podoba mi się, iż obaj moi chłopcy będą na tym samym okręcie – zaczął ojciec zwykłym, rozważnym, uroczystym głosem. – I powiem ci, iż nie jestem od tego, by w tym sensie napisać list do pana Apse’a.” Kochany staruszek! Był to niezwykły ojciec! Co by pan zrobił na moim miejscu? Na samą myśl, że mogę tam wrócić (i do tego jeszcze jako oficer), męczyć się i dręczyć, być szarpanym dniem i nocą przez tę bestię, słabo mi się robiło. Nie był to okręt, do którego mogłeś strach przezwyciężyć. Zresztą nie podobna było podać choćby najbardziej przekonywającej wymówki, aby nie obrazić tym śmiertelnie firmy Apse i Synowie. Firma, a zdaje się, że i cała rodzina, nie wyłączając starych, niezamężnych ciotek w Lancashire, stała się z czasem niezmiernie drażliwa na wszystko, co dotyczyło charakteru tego okrętu. Oto powód, dla którego odpowiedziałbyś: „Jestem gotów”, nawet na łożu śmierci, o ile pragnąłeś umrzeć w łasce Apse’ów. Tak właśnie i ja odpowiedziałem – telegraficznie, by mieć to już za sobą i raz z tym skończyć. Perspektywa, iż będę służył na tym samym okręcie, co mój brat, ucieszyła mnie ogromnie, chociaż z drugiej strony zaniepokoiło mnie to. Odkąd pamięć moja sięga, był on dla mnie zawsze bardzo dobry, a ja patrzyłem na niego jak na najpiękniejszego chłopca na świecie. Był nim też w istocie. Nigdy lepszy oficer nie przechadzał się po pokładzie statku handlowego. To fakt. Był to piękny, silny, wysmukły, ogorzały od słońca młodzieniec, z lekko kręconymi, brązowymi włosami i orlim wzrokiem. Był naprawdę śliczny. Nie widzieliśmy się przez długie lata, i nawet teraz, chociaż bawił w Anglii już trzy tygodnie, nie pokazał się w domu, lecz spędził wakacje gdzieś w Surrey umizgując się do Maggie Colchester, bratanki starego Coldhestera. Ojciec jej, wielki przyjaciel naszego ojczulka, pracował w handlu cukrem, a z ich domu Charley zrobił sobie drugi dom. Byłem ciekaw, co mój starszy brat o mnie pomyśli. W twarzy Charleya była pewna powaga, która nie opuszczała go nigdy, nawet gdy żartował na swój nieco dziki sposób. Powitał mnie głośnym wybuchem śmiechu. To, iż zostałem oficerem, wydało mu się czymś najzabawniejszym w świecie. Było między nami dziesięć lat różnicy i przypuszczam, iż najlepiej pamiętał mnie w śliniaku. Byłem czteroletnim smarkaczem, gdy on po raz pierwszy wypłynął na morze. Zdziwiłem się, gdy się przekonałem, że jest tak hałaśliwy. „No, teraz zobaczymy, z czego jesteś zrobiony – zawołał schwyciwszy mnie za ramiona, dał szturchańca pod żebra i rzucił na swoje miejsce. – Siadaj no, Ned. Jestem bardzo rad, iż będę cię miał przy sobie. Dam ci ostatnie pociągnięcie, mój młody oficerku; przypuszczam, iż wart jesteś fatygi. Przede wszystkim wbij to sobie dobrze w głowę, iż nie pozwolimy tej bestii zabić nikogo podczas tej podróży. Umitygujemy ją.” Zauważyłem, iż powiedział to zupełnie poważnie. O okręcie mówił ponuro, że powinniśmy uważać i nie pozwolić tej wstrętnej bestii, by zaskoczyła nas jednym z jej przeklętych wybryków. Tu wygłosił prawdziwy odczyt o tajemnicach żeglugi na „Rodzinie Apse,” po czym zmieniwszy ton zaczął mówić swobodnie, plotąc najdziksze, najzabawniejsze głupstwa, tak że mało nie pękłem ze śmiechu. Zauważyłem natychmiast, iż wbrew swemu zwyczajowi nastrojony jest uroczyście. Powodem tego nie mogło być moje przybycie. Nie do tego stopnia w każdym razie. Ale oczywiście ani mi się nawet nie śniło zapytać, co się stało. Miałem należyty szacunek dla mego starszego brata, możecie być pewni. Ale wszystko to wyjaśniło się na drugi czy trzeci dzień, gdy usłyszałem, że panna Maggie Colchester odbędzie z nami tę podróż. Stryj wziął ją na tę morską przejażdżkę ze względu na jej zdrowie. Nie wiem, co właściwie mogło jej brakować. Miała śliczne rumieńce, a poza tym wielkie pukle jasnych włosów. Nie bała się wiatru ani deszczu, ni bryzgów, słońca, wody morskiej, ani w ogóle niczego. Była to błękitnooka, ładna dziewczyna, doskonale wychowana, ale sposób, w jaki traktowała mego starszego brata, przerażał mię. Bałem się zawsze, że się to skończy jakąś okropną kłótnią. Nic jednak szczególnego nie zaszło aż do końca tygodnia po naszym przybyciu do Sydney. Pewnego dnia, w czasie obiadu załogi, Charley wsunął głowę do mojej kabiny. Właśnie leżałem na ławce na wznak, paląc spokojnie. „Chodź ze mną na ląd, Ned!” – powiedział krótko jak zwykle. Zeskoczyłem, oczywiście, i dalej za nim, przez korytarz i na George Street. Sunął naprzód jak olbrzym, a ja dreptałem u jego łokcia. Upał był nieznośny. „Dokąd, u diabła, prowadzisz mię, Charley?” – ośmieliłem się zapytać. „Tutaj!” – mówi. Tu, był to sklep jubilerska. Nie mogłem odgadnąć, czego Charley mógł tam szukać. Zakrawało to na jakiś szalony żart. A ora. podsuwa mi pod nos trzy pierścionki, które na jego ogromnej, brunatnej dłoni wydały mi się bardzo małe, i mruczy: „Dla Maggie, który?” Przy tych słowach uczułem coś jakby strach. Nie mogłem wydobyć głosu, ale wskazałem na jeden, który migotał biało i niebiesko. Charley włożył go do kieszeni kamizelki, zapłacił całą masę suwerenów i wypadł ze sklepu. Gdyśmy weszli na pokład, oddychałem z trudnością. „Daj mi rękę, stary” – wybełkotałem wreszcie. Dał mi szturchańca w plecy. „Wydaj, jakie chcesz, rozkazy bosmanom, kiedy załoga wróci do pracy – powiedział – zwolniłem się na dzisiejsze popołudnie.” Potem znikł na chwilę z pokładu, a po jakimś czasie nagle wyszedł z kabiny w towarzystwie Maggie; oboje przeszli przez korytarz, na oczach wszystkich majtków, udając się na przechadzkę w ów okropny, upalny dzień, gdy tumany kurzu unosiły się dokoła. Wrócili po paru godzinach, wyglądali bardzo poważnie, ale robili wrażenie, iż nie mają najmniejszego pojęcia, gdzie właściwie byli. W każdym razie taką odpowiedź dali pani Colchester przy herbacie. Nie omieszkała więc zwrócić się do Charleya głosem podobnym do głosu fiakra nocnego: „Śmieszne! Nie wiesz, gdzieście byli! Głupstwo i nonsens! Dziewczyna nie czuje już nóg. Nie rób tego więcej.” Dziwne, jak łagodnie umiał Charley mówić z tą starą babą. Tylko raz szepnął do mnie: „Jestem bardzo rad, iż stara jest ciotką Maggie jedynie przez męża.” Właściwie nie było to pokrewieństwo. Wydaje mi się jednak, iż Charley pozostawiał Maggie zbyt wiele swobody. Biegała po całym okręcie w swojej marynarskiej sukience i czerwonej czapeczce jak wesołe ptaszę na czarnym, uschniętym drzewie. Starzy majtkowie uśmiechali się do siebie słysząc jej kroki i obiecywali nauczyć ją robić węzły i wiązać końce lin. Zdaje mi się, iż lubiła ich ze względu na Charleya, oczywiście. Domyślacie się zapewne, iż nigdy nie wspominaliśmy o diabelskich wybrykach tego przeklętego okrętu. W każdym razie nie w kabinie. Tylko raz, w powrotnej drodze, Charley powiedział nieostrożnie coś takiego, iż tym razem wszyscy powrócą do domu. Kapitan Colchester natychmiast spochmurniał, a ta wściekła, stara baba rzuciła się na Charleya, jakby powiedział coś nieprzyzwoitego. Ja sam byłem zmieszany, co się zaś tyczy Maggie, to z szeroko otwartymi, błękitnymi oczyma siedziała nic nie rozumiejąc. Oczywiście, nim upłynął dzień, wyciągnęła ze mnie wszystko. Należała bowiem do ludzi, których trudno okłamać. „Jakie to straszne! – powiedziała z przejęciem. – Tylu biedaków! Cieszę się, iż podróż dobiega końca. Nie będę teraz miała ani chwili spokoju o Charleya.” Zapewniłem ją, iż Charleyowi nic nie grozi. Zgnębić takiego marynarza jak Charley nie potrafi nawet ten okręt. Zgodziła się z tym. Następnego dnia doczepiliśmy się do holownika niedaleko Dungeness; gdyśmy umocowali linę do holownika, Charley zatarł ręce i szepnął mi półgłosem: „Ugłaskaliśmy ją, Ned!” „Wygląda na to” – odrzekłem z grymasem. Pogoda była wspaniała, a morze tak gładkie jak sadzawka. Spłynęliśmy po rzece bez cienia trudności, wyjąwszy raz, gdy niedaleko Hole Haven ta bestia szarpnęła nagle i o mało nie przewróciła barki, która stanęła na kotwicy przed samym przypływem. Stałem właśnie na rufie dozorując sternika, i tym razem nie udało się jej zaskoczyć mię znienacka. Charley wszedł na tył okrętu; wydawał mi się bardzo niespokojny. „Przestańcie skrzypieć” – powiedział. „Mniejsza o to, Charley! – zawołałem wesoło. – Ugłaskaliśmy ją!” Teraz pozostało jedynie holować na prawo, w kierunku doku. Pilot rzeczny przyczepił nas poniżej Gravesend, a pierwsze słowa, które usłyszałem od niego, brzmiały: „Wciągnij pan natychmiast kotwicę portową na pokład, panie mat.” Uczyniono to, gdy ja poszedłem do przodu. Zobaczywszy, iż Maggie stoi na dziobie i z przyjemnością przypatruje się bieganinie, poprosiłem ją, by poszła na rufę; ale ona, oczywiście, nie zwróciła na mnie najmniejszej uwagi. Wtedy Charley, bardzo zajęty, z rozwianą czupryną, zobaczył ją i zawołał donośnym głosem: „Zejdź z dzioba, Maggie! Przeszkadzasz nam!” Odpowiedziała mu grymasem; widziałem, jak biedny Charley odwrócił się kryjąc uśmiech. Cieszyła się na myśl powrotu do domu, a jej błękitne oczy zdawały się sypać iskry elektryczne, gdy spoglądała na rzekę. Bryg naładowany węglem wymijał nas właśnie, więc holownik nasz musiał wstrzymać maszynę z obawy, by nie wpaść na niego. Przez jedną chwalę, jak się to zazwyczaj dzieje, mieliśmy wrażenie, iż między wszystkimi okrętami powstało beznadziejne zamieszanie. Jakiś szkuner zderzył się lekko z dwumasztowcem na samym środku rzeki. Było to ostrzeżenie, byśmy czuwali; właśnie w tej chwili holownik nasz zatrzymał się. Każdy inny okręt, z wyjątkiem tej bestii, można by z łatwością zmusić do stania nieruchomo, choć przez parę minut, ale z nią była inna sprawa. Nagle dziób fregaty wykręcił się ku podwietrznej i poczęła dryfować ciągnąc za sobą holownik. Spostrzegłem gromadę statków stojących na kotwicy w odległości pół mili od nas i postanowiłem zwrócić na to uwagę pilota. „Jeżeli pozwolisz pan jej wpaść pomiędzy nie – powiedziałem spokojnie – to roztrzaska któryś okręt w drzazgi, zanim będziemy mogli ją zatrzymać.” „Jak gdybym jej nie znał!” – zawołał tamten tupiąc z wściekłością nogami. I zaczął dawać sygnały gwizdkiem, aby ten nieznośny holownik jak najprędzej zaczepił o dziób naszego okrętu. Gwizdał jak szalony, machając ręką w kierunku portu, gdy nagle zauważyliśmy, iż maszynę holownika puszczono tak, by nas wyprzedzić. Koła jego uderzyły o wodę, ale równie dobrze można by chcieć skałę poruszyć z miejsca – nie mógł ani o cal wyprzedzić naszej fregaty. Pilot znów począł gwizdać i machać rękoma w kierunku portu. Zauważyliśmy, iż koła holownika uderzają coraz silniej, zakreślając wokoło nas łuk. Na chwilę holownik i fregata przystanęły nieruchomo pośród płynących statków, a potem, z okropnym wysiłkiem, który ta wstrętna bestia o kamiennym sercu wkładała we wszystko, udało się jej przedrzeć przez zbitą gromadę okrętów. Lina holownicza skręciła się zrywając żelazne belki jedną po drugiej jak kruche laski laku. Wtedy dopiero spostrzegłem, iż chcąc lepiej Widzieć naszą pracę, Maggie wdrapała się na lewą kotwicę, leżącą na przednimi pokładzie. Właściwie należało zniżyć ją do poziomu drewnianego łożyska, ale nie mieliśmy na to czasu. Zresztą mogła leżeć tam zupełnie bezpiecznie aż do dopłynięcia do doku; widziałem jednak wyraźnie, iż za chwilę lina holownicza zaczepi o łapę kotwicy. Poczułem, iż serce podchodzi mi pod gardło, ale przedtem zdążyłem jeszcze krzyknąć: „Proszę zeskoczyć z kotwicy...” Nie zdążyłem jednak wymówić imienia Maggie. Zdaje mi się, iż w ogóle nie mogła mię dosłyszeć. Pierwsze uderzenie łańcucha o łapę kotwicy zwaliło ją z nóg. Zerwała się szybko jak błyskawica, ale stanęła nie po właściwej stronie. Usłyszałem przeraźliwy, zduszony krzyk i nagle kotwica stanąwszy dęba zaczęła rzucać się jak żywa; jej wielkie żelazne ramię schwyciło Maggie i zdawało się obejmować ją straszliwym uściskiem, z groźnym chrzęstem żelaza miotając nią w górę i w dół, czemu towarzyszyło silne uderzenie, które wstrząsnęło okrętem od dzioba do rufy, gdyż czop jeszcze trzymał. – Okropne! – zawołałem. – Potem przez wiele lat śniły mi się po nocach kotwice porywające dziewczęta – powiedział na wpół przytomnie człowiek w letniej narzutce, wzdrygając się przy tym. – W tej samej chwili Charley z przeraźliwym rykiem rzucił się ku Maggie. Ale, Boże! ujrzał już tylko na wodzie błysk jej czerwonej czapeczki. Nic, nic więcej! W jednej chwili okręt nasz otoczyło z tuzin łodzi; Chanleya wciągnięto do jednej z nich. Ja szybko rzuciłem się z marynarzem i cieślą do drugiej kotwicy i jakoś powstrzymaliśmy fregatę. Pilot stracił głowę. Chodził tam i z powrotem po dziobie statku, łamiąc ręce i mrucząc do siebie: „Teraz morduje kobiety! Teraz morduje kobiety!” Mc poza tym nie podobna było z niego wyciągnąć. Zmierzch zapadł, a po nim noc czarna jak smoła; gdy rozglądałem się po rzece, usłyszałem cichy, żałosny okrzyk: „Okręt! Stój!” Właśnie podpłynęło dwu przewoźników z Gravesend. Mieli latarnię w czółnie i oglądali boki okrętu w milczeniu uchwyciwszy się drabiny sznurowej; w smudze światła zobaczyłem pęk rozrzuconych jasnych włosów, przyczepionych do drabiny. Wzdrygnął się znowu. – Gdy zaczął się odpływ, ciało biednej Maggie wyrzucone zostało na jeden z wielkich, czarnych pływaków – wyjaśnił. Na wpół żywy wdrapałem się na tył okrętu i wypuściłem rakietę, by dać znać towarzyszom na rzece, gdzie mają jej szukać. A potem wymknąłem się jak złodziej i spędziłem noc siedząc na przecznicy bocznego masztu, byle być jak najdalej od Charleya. – Biedny chłopiec! – mruknąłem. – Tak. Biedny Chłopiec! – powtórzył w zamyśleniu. – Ta bestia nie pozwoliła, by Charley – nawet on – wyrwał jej zdobycz. Nazajutrz unieruchomił ją w doku. Tak. Nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa, ani spojrzenia, po tym, co zaszło. Nie chciałem nawet patrzeć na niego. Gdy umocowano ostatnią linę, Charley schwycił się rękami za głowę i stał tak, patrząc pod nogi, jakby chciał sobie coś przypomnieć. Na środkowym pomoście załoga czekała na hasło, że podróż skończona. Być może, iż właśnie to chciał przypomnieć sobie. Odezwałem się za niego. „Jesteście wolni, towarzysze.” Nigdy nie widziałem, by załoga tak szybko opuszczała okręt. Przemykali się przez poręcz jeden po drugim, starając się jak najprędzej zabrać swoje skrzynki okrętowe. Spoglądali na nas, ale zbrakło im odwagi, by przyjść i zamienić uścisk dłoni, jak się to zwykle czyni z matami. Towarzyszyłem mu w wędrówce po opustoszałym okręcie, naprzód i wstecz, tu i tam; nie było nigdzie żywej duszy, z wyjątkiem nas obu, gdyż i stary dozorca zamknął się w kuchni – z obu stron. Nagle biedny Charley szepnął drżącym głosem: „Już po mnie!”, i popędził przez korytarz z nieodstępnym mną, a potem na pokład, przez mostek w kierunku Tower Hill. Zwykł był wynajmować pokoje od pewnej poczciwej, starej gospodyni na America Square, by być jak najbliżej swego warsztatu pracy. Nagle stanął i odwrócił się idąc prosto na mnie. – „Ned – mówi – wracam do domu!” Na szczęście dojrzał jakiś wózek i zdążył do niego wsiąść. Nogi zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa. Gdyśmy przybyli do domu, Charley upadł w hallu na krzesło – nigdy nie zapomnę zdumionych, znieruchomiałych twarzy rodziców, gdy oboje pochylili się nad nim. Nie rozumieli, co się stało, aż ja bąknąłem: „Maggie utonęła wczoraj w rzece!” Matka wydała lekki okrzyk. Ojciec spoglądał to na mnie, to na niego, jak gdyby chciał porównać nasze twarze, gdyż, przysięgam, Charley był zmieniony nie do poznania. Nikt się nie ruszał; wtenczas biedny chłopak podniósł swoje wielkie ogorzałe dłonie do gardła i jednym szarpnięciem podarł wszystko w strzępy: kołnierz, koszulę, kamizelkę... prawdziwy rozbitek i ruina człowieka. Z pomocą ojca zawlekliśmy go jakoś na górę, a matka omal nie umarła ze zmęczenia, gdy pielęgnowała go w czasie zapalenia mózgu. Człowiek w letniej narzutce skinął na mnie znacząco. – Ach, nie podobna było nic zrobić z tą bestią! Miała diabła w sobie! – A gdzie jest pański brat? – spytałem, spodziewając się odpowiedzi, iż nie żyje. Ale okazało się, iż dowodzi małym okrętem u wybrzeży Chin i nigdy nie odwiedza rodziców. Jermyn wydał głębokie westchnienie, a ponieważ chustka wyschła już zupełnie, podniósł ją do swego czerwonego okropnego nosa. – Była to szalona bestia! – zaczął na nowo jegomość w letniej narzutce. – Stary Colchester dał nogę i wymówił się od prowadzenia jej. I czy wierzycie?! Apse i Synowie napisali do niego z zapytaniem, czy nie zechciałby jeszcze raz zastanowić się nad powziętą decyzją. Wszystko, byle tylko wrócić dobrą sławę „Rodzinie Apse”. Stary Colchester poszedł do biura i oznajmił, iż raz jeszcze podjąłby się tego zadania, ale po to jedynie, by wyprowadzić ją na Morze Północne i tam zatopić. Był to człowiek złamany. Miał ciemnopopielate włosy, ale przez jedną noc zbielały mu jak śnieg. Lecz pan Lucjan Apse (znali się będąc jeszcze młodymi chłopcami) udawał, że nie zauważył tego. Hę? Chyba złudzenie! To dopiero pycha! Rzucili się na pierwszego człowieka, jaki im się nawinął z obawy przed skandalem, aby nie mówiono, iż „Rodzina Apse” nie może znaleźć szypra. Był to człowiek z natury pogodny, ale do fregaty przystąpił z zawziętością i uporem. Wilmot był drugim matem. Był to lekkomyślny chłopak, który udawał, iż lekceważy wszystkie dziewczęta. Faktem jest, iż rzeczywiście był bardzo nieśmiały. Ale wystarczyło, by któraś z dziewcząt kiwnęła na niego choćby małym paluszkiem, a już nic nie mogło powstrzymać tego biedaka. Jako chłopiec okrętowy uciekł kiedyś na ląd za jakąś spódniczką i byłby na pewno zeszedł na psy, gdyby szyper nie zadał był sobie trudu odnalezienia go i wyciągnięcia za uszy z jakiegoś domu zatracenia. Powiadano, iż ktoś słyszał kiedyś jak jeden z współwłaścicieli firmy wyraził nadzieję, iż tę przeklętą fregatę kiedyś wreszcie diabli wezmą. Me bardzo temu wierzę, chyba że powiedział to pan Alfred Apse, o którym cała rodzina nieszczególne miała wyobrażenie. Trzymali go w biurze, ale uważany był tam za zakałę, gdyż stale uczęszczał na wyścigi i wracał do domu pijany. Można było przypuszczać, iż owa fregata, popełniwszy tyle zbrodnii, pewnego dnia rozbije się o brzeg z czystej złośliwości. Ale ona, gdzieżby tam! Zdawało się, że będzie trwać wiecznie. Miała nosa i trzymała się z dala od lądu. Jermyn chrząknął potwierdzająco. – Taki okręt przypada do serca pilotowi, co? – zażartował jegomość w narzutce. – No, więc Wilmot miał nim kierować. Był to człowiek jakby stworzony do tego ale nawet on nie potrafiłby wypłatać takiego figla bez współudziału tej zielonookiej guwernantki czy niańki, bo nie wiem, czym tam była przy dzieciach państwa Pamphilius. Ludzie ci jechali na „Rodzinie Apse” z portu Adelaide do Cap. Otóż okręt wyruszył i na jeden dzień zarzucił kotwicę w zatoce. Szyper – gościnna dusza – podejmował sporo gości pożegnalnym śniadaniem – jak zwykł był to czynić zawsze. Było coś około piątej po południu, gdy ostatnia łódź odpłynęła; zatoka wyglądała ponuro i ciemno. Nie było najmniejszego powodu, by wyruszyć w taki czas. Ponieważ jednak szyper zapowiedział wszystkim, iż wypłynie tego dnia, uważał więc, że należało to jakoś zrobić. Ale że po tych wszystkich przyjęciach nie miał głowy, by przemykać się w ciemności przez cieśniny przy bardzo słabym wietrze, wydał więc rozkaz trzymania fregaty pod na wpół opuszczonym, najwyższym i przednim żaglem, byle tylko utrzymać ją w ruchu, i kazał płynąć wzdłuż lądu aż do rana. Po czym udał się na zasłużony spoczynek. Na pokładzie pozostał mat z twarzą zmywaną do czysta strugami ulewnego deszczu. Wilmot zluzował go o północy. „Rodzina Apse” posiadała na rufie, jak to pan przypomina sobie, dom... – Wielkie, wstrętne, białe, sterczące pudło – smutnym głosem dorzucił Jermyn od ognia. – Właśnie o to chodzi: było to wspólne pomieszczenie dla schodów prowadzących do kabiny i czegoś w rodzaju schowka na mapy. Deszcz lał strumieniami na biednego Wilmota. Fregata wykręciła się powoli ku południowi, brzeg zaś był o jakie trzy mile w kierunku, skąd wiał wiatr. Nie było na co patrzeć z tej strony zatoki. Wilmot okrążył więc pokład, by określić kierunek szkwału według mapy zawieszonej w schowku, którego drzwi były z tej strony otwarte. Noc była ciemna jak beczka dziegciu. Nagle usłyszał, iż jakaś kobieta szepce coś do niego. Ta przeklęta, zielonooka dziewczyna od Pamphiliusów od dawna, oczywiście, ułożyła już bębny do snu, ale jak się okazało, nie mogła zasnąć. Usłyszała osiem uderzeń zegara, gdy starszy mat zawrócił właśnie, by wejść do schowka. Przeczekała chwilę, po czym szybko narzuciła szlafroczek, przekradła się przez pusty salon i po schodach wbiegła tam. Pozwalam sobie przypuszczać, iż usiadła na ławce przy otwartych drzwiach, chcąc się nieco ochłodzić. Zdaje mi się, iż gdy szepnęła słówko do Wilmota, miało to taki skutek, jak gdyby ktoś zapalił mu w mózgu zapałką. Nie wiem, jak się to stało, że się tak bardzo do siebie zbliżyli. Zdaje mi się, iż Wilmot musiał ją już przedtem spotkać gdzieś na lądzie. Nigdy nie mogłem tego dowiedzieć się, gdyż Wilmot opowiadając tę historię za każdym razem klął paskudnie co drugie słowo. Spotkaliśmy się na bulwarze w Sydney; miał na sobie fartuch zawiązany pod brodę, a w ręku olbrzymi bat. Był woźnicą i rad był, iż znalazł coś, co mu pozwoliło nie umrzeć z głodu. Oto, na co zeszedł. Jednym słowem, sterczał w drzwiach z głową opartą o ramię dziewczyny, choć to mało prawdopodobne. On, oficer na służbie! Sternik zeznał przy badaniu, iż kilkakrotnie krzyknął, że lampa nad busolą zgasła. Ostatecznie niewiele go to obchodziło, ponieważ otrzymał rozkaz: „Nie wychodzić spod wiatru.” „Wydało mi się to zabawne – mówił – by można było zmusić fregatę do niewykręcania ze szkwałem, ale odwracałem ją przeciw wiatrowi, ilekroć mi się to u