14591
Szczegóły |
Tytuł |
14591 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14591 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14591 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14591 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Joseph Conrad
BESTIA
Wchodząc z zalanej deszczem ulicy do baru „Pod Trzema Koronami” wymieniłem z
panną
Blank uśmiech i spojrzenie. Odbyło się to w sposób nader uprzejmy. Aż strach
pomyśleć, że panna
Blank, jeśli jeszcze żyje, musi mieć teraz przeszło sześćdziesiąt lat. Jak ten
czas leci!
Zauważywszy, iż utkwiłem pytający wzrok w przepierzeniu ze szkła i lakierowanego
drzewa,
panna Blank raczyła odezwać się zachęcająco:
– Tylko pan Jermyn i pan Stonor są w bawialni, a z nimi jakiś dżentelmen,
którego dotychczas
nigdy nie widziałam.
Skierowałem się ku drzwiom bawialni. Głos rozprawiający po przeciwnej stronie
(deski
przepierzenia cienkie były jak z pudełka od zapałek) brzmiał tak donośnie, iż
ostatnie jego słowa
zadźwięczały wyraźnie w całym swym okrucieństwie:
– Ten hultaj Wilmot po prostu roztrzaskał jej łeb – toż to była uciecha!
Ale widocznie nie było w nich nic bezbożnego ani niewłaściwego, skoro nieludzkie
te słowa
nie zdołały nawet przeszkodzić pannie Blank w lekkim ziewnięciu, co usiłowała
przysłonić dłonią;
nie przestała też patrzeć uparcie w szyby, ociekające deszczem.
Gdy otwierałem drzwi, ten sam głos ciągnął z tym samym okrucieństwem:
– Ucieszyłem się, gdy usłyszałem, iż wreszcie ktoś się z nią rozprawił. Żal mi
tylko tego
biednego Wilmota. Swego czasu kolegowaliśmy z sobą. Oczywiście już po nim.
Sprawa jest jasna,
jeżeli w ogóle są jasne sprawy. Sytuacja bez wyjścia. Bez wyjścia.
Głos ten należał do jegomościa, którego panna Blank nigdy dotychczas nie
widziała. Oparł on
długie nogi o dywanik leżący przed kominkiem. Jermyn, pochylony ku przodowi,
trzymał chustkę
do nosa przed kratą kominka. Spojrzał posępnie przez ramię, ja zaś przemykając
się poza jednym
z drewnianych stolików skinąłem mu głową. Po drugiej stronie paleniska
imponujący spokojem
i wielkością, siedział pan Stonor, wtłoczony w obszerny fotel a la Windsor. Z
wyjątkiem krótkich,
siwych bokobrodów nie było w nim nic małego. Wiele, wiele jardów pierwszorzędnej
niebieskiej
materii (przerobionej na płaszcz) spoczywało na sąsiednim krześle. Musiał
właśnie przyprowadzić
jakiś statek z morza, gdyż drugie krzesło dusiło się pod ciężarem czarnego,
nieprzemakalnego
płaszcza, wielkiego jak prześcieradło, a zrobionego z potrójnego nasyconego
olejem i zeszytego
dwukrotnie jedwabiu. Podręczny pakunek zwykłych rozmiarów, stojący u jego nóg na
podłodze,
wydawał się dziecinną zabawką.
Nie ukłoniłem mu się. Był bowiem za wielki, by mu się kłaniać w takiej bawialni.
Był
starszym pilotem, pilotem Św. Trójcy i raczył prowadzić okręty wojenne jedynie w
ciągu letnich
miesięcy. Wielokrotnie powierzano mu jachty królewskie w obrębie portu Wiktoria
i poza nim.
A zresztą, po cóż kłaniać się posągom. A on był jak posąg. Nie mówił, nie ruszał
się. Siedział,
podniósłszy swoją wspaniałą, sędziwą głowę, nieporuszoną i niemali nadnaturalnej
wielkości.
Była to głowa niezwykle piękna. Obecność Stonora sprowadzała postać biednego
starego Jermyna
niemal do cienia istoty ludzkiej, a wielomówny nieznajomy w letniej narzutce
wyglądał dziwnie
chłopięco. Jegomość ten musiał mieć ponad trzydziestkę i na pewno nie należał do
rzędu tych,
których onieśmiela dźwięk ich własnego głosu, albowiem gdy wchodziłem, przywitał
mię
przyjaznym spojrzeniem i ciągnął dalej, niewzruszony moją obecnością.
– Byłem z tego niezmiernie rad! – powtórzył dobitnie. – Może to panów dziwi, ale
w takim
razie nikt z was nie doświadczył od niej tego, co ja! Powiadam wam, jest co
pamiętać! Oczywiście,
udało mi się wyjść obronną ręką, jak widzicie. Zrobiła wszystko, by i mnie
wypatroszyć.A omal że
nie doprowadziła do domu wariatów jednego z najdzielniejszych chłopców, jacy
kiedykolwiek
żyli. Cóż wy na to, hę?
Stonor nie poruszył nawet powieką; olbrzymia jego twarz była nieruchoma. Istny
posąg!
Mówca spojrzał mu prosto w oczy:
– Choroba mnie brała na myśl, że ona chodzi sobie spokojnie po świecie i morduje
ludzi!
Jermyn przysunął chustkę do kraty i westchnął. Miał po prostu takie
przyzwyczajenie.
– Widziałem ją raz – oznajmił z posępną obojętnością. – Miała dom...
Jegomość w letniej narzutce zwrócił się do niego zdziwiony.
– Miała trzy domy – poprawił z naciskiem. Ale Jermyn nie lubił, by mu przeczono.
– Miała dom, mówię – powtórzył z posępnym uporem – wielki, wysoki, wstrętny,
biały dom.
Widać było z odległości (kilku mil, jak sterczał.
– Rzeczywiście! – przyznał tamten pośpiesznie.
– Tak utrzymywał i stary Colchester, chociaż zawsze nosił się z zamiarem
porzucenia jej. Nie
mógł dłużej znieść jej awantur, powiadał, miał tego absolutnie dosyć; umywa ręce
od jej sprawek,
nawet gdyby nigdy nie mógł dostać innej, itd. Śmiem twierdzić, iż byłby ją
kopnął, ale – zdziwi to
panów – jego połowica nie chciała o tym słyszeć. Zabawne, co? Gdy się z
kobietami ma do
czynienia, nie wiadomo nigdy, co im będzie odpowiadać; a pani Colchester, ze
swymi wąsami
i szerokimi brwiami, uchodziła za ogromnie upartą, jak to się czasami między
nimi zdarza.
Chodziła zwykle w brązowej, jedwabnej sukni, z wielkim złotym łańcuchem
zawieszonym na
piersiach i słychać było, jak mruczała: „śmiecie!”, albo „nonsens i głupota”.
Śmiem twierdzić, że
pani Colchester wiedziała, kiedy można jej zaufać! Nie mieli dzieci i nigdzie
nie założyli sobie
domu. Gdy bawili w Anglii zawsze tak wykręciła, by mieszkać w jakimś tanim
hotelu lub
zajeździe. Śmiem również twierdzić, że lubiła wracać do komfortu, do którego
przywykła.
Wiedziała doskonale, iż zmiana nie przyniesie jej nic pomyślnego. A zresztą
Colchester, chociaż
dzielny człowiek, nie był tym, co się nazywa mężczyzną pierwszej młodości i, być
może, żona jego
myślała, iż mąż niełatwo złapie drugą (jak zwykł był mawiać). Jednak, dla tych
czy innych
powodów, poczciwa dama uważała to za „śmiecie” i „nonsens i głupotę”. Słyszałem,
jak raz sam
młody Apse powiedział do niej w zaufaniu: „Niech mi pani wierzy, pani Colchester,
zaczynają
mnie martwić te przekleństwa, które na nią spadają!” „O – odpowiedziała z
właściwym sobie,
głębokim, końskim śmiechem – gdyby zwracać uwagę na te wszystkie głupie gadaniny
– tu
pokazała Apse’owi swoje wstrętne, fałszywe zęby – to zapewniam pana, iż
straciłabym do niej nie
tylko zaufanie.”
W tym miejscu Stonor zaśmiał się krótko i drwiąco, przy czym w twarzy jego nie
zaszła
najmniejsza zmiana. Śmiech ten był bardzo przekonywający, ale w tym wszystkim
nie mogłem
dojrzeć nic zabawnego. Spoglądałem na nich kolejno. Nieznajomy z nogami na
dywaniku
uśmiechał się obleśnie.
– I pan Apse uścisnął obie dłonie pani Colchester, taką bowiem przyjemność
sprawiło mu, gdy
ktoś powiedział dobre słówko o ich ulubienicy. Bo wszyscy Apse’owie, starzy i
młodzi, jak
wiadomo panu, poszaleli dla tej wstrętnej, niebezpiecznej...
– Przepraszam! – zawołałem rozpaczliwie, gdyż nieznajomy zwracał się jakby
wyłącznie do
mnie – o kim, na Boga, pan mówi?
– Mówię o rodzinie Apse – odrzekł uprzejmie.
Omal nie zakląłem. Ale właśnie w tej chwali szanowna miss Blank wsunęła głowę
przez drzwi
i oświadczyła, iż powóz stoi przed drzwiami, a pan Stonor miał zamiar złapać
pociąg odchodzący
o jedenastej trzy.
Starszy pilot podniósł natychmiast swoją potężną postać, usiłując wtłoczyć się w
płaszcz
o rozmiarach budzących grozę. Nieznajomy i ja szybko pospieszyliśmy mu z pomocą,
lecz gdy
tylko dotknęliśmy go rękoma, znieruchomiał znowu. Musieliśmy podnosić ramiona
bardzo
wysoko i zdobyć się na ciężki wysiłek. Zupełnie jak gdybyśmy nakładali czaprak
na posłusznego
słonia. Ze słowami „dzięki, panowie” pochylił się lekko i szybko przecisnął się
przez drzwi.
Uśmiechnęliśmy się do siebie przyjaźnie.
– Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób wwinduje się na okrętową drabinę sznurową –
powiedział jegomość w letniej narzutce, a biedny Jermyn, który był jedynie
pilotem na Morzu
Północnym, nie posiadał urzędowego stopnia ani tytułu i był pilotem jedynie z
łaski, westchnął.
– Zarabia osiemset funtów rocznie.
– Czy jest pan marynarzem? – zapytałem nieznajomego, który przyjął już swą dawną
postawę
na dywaniku.
– Przestałem nim być przed paru laty, kiedym się ożenił – wyjaśnił szczerze ów
osobnik. – Po
raz pierwszy wyjechałem właśnie na tym okręcie, o którym rozmawialiśmy, gdy pan
wszedł.
– Jaki okręt? – spytałem zdumiony. – Nie słyszałem zupełnie, by pan wspomniał o
okręcie!
– Przecież powiedziałem panu nazwę tej fregaty, kochany panie! – odrzekł. –
„Rodzina Apse.”
Prawdopodobnie słyszał pan o wielkiej firmie Apse i Synowie, właścicieli okrętów.
Posiadali oni
wcale ładną flotę. Była tam „Lucy Apse” i „Harold Apse”, i „Anna”, „John”,
„Malcolm”, „Klara”,
„Julia”, i tak dalej, nieskończony szereg Apse’ów! Każdy brat, siostra, ciotka,
kuzynka, żona firmy
– i babka również, o ile mi wiadomo, posiadali okręt nazwany ich imieniem. Były
to dobre, mocne,
staroświeckie siły robocze, stworzone na to, by pływać i trwać. Nie było na nich
żadnych nowych
urządzeń oszczędzających pracę; natomiast na pokładzie pełno było dzielnych
ludzi, dużo dobrej,
solonej wołowiny, mocnych żagli, a na morze wyruszałeś, by wywalczyć sobie
stanowisko i potem
wrócić do domu.
Biedny Jermyn mruknął twierdząco, brzmiało to jednak jak żałosne westchnienie.
To były
okręty dla niego. Dodał tylko bolesnym tonem, iż do oszczędzających pracę
narzędzi nie można
powiedzieć: „Skocz no tam który raźniej, moje serce!”
Żadne z tych narzędzi nie wdrapało się nigdzie w burzliwą noc, mając piaski po
podwietrznej
stronie.
– Nie – powiedział nieznajomy, skinąwszy ku mnie – Apse’owie również nie mieli
do nich
zaufania. Obchodzili się ze swoimi pracownikami dobrze, jak nikt się dziś nie
obchodzi ze swym
ludźmi, i byli niezmiernie dumni ze swoich okrętów. Nigdy nie przytrafiła im się
katastrofa.
Ostatni z tych okrętów, fregata „Rodzina Apse”, podobna była do innych, tylko o
wiele większa,
pewniejsza, obszerniejsza i bardziej wygodna. Zdaje mi się, iż właściciele
wierzyli, że okręt ten
będzie trwał wiecznie. Zbudowali go z rozmaitych materiałów: z żelaza, drzewa
tykwowego,
drzewa surowego, a jego wymiary były wprost bajeczne. Jeżeli kiedy zbudowano
jaki okręt w imię
dumy, to był to ten właśnie. Wszystko było w najlepszym gatunku. Miał go
prowadzić naczelny
kapitan całego przedsiębiorstwa, a jako pomieszczenie dla niego zbudowano dom,
który opierając
się o potężny dziób okrętu dochodził niemal do środkowego masztu. Mc dziwnego,
iż pani
Colchester nie chciała pozwolić, by mąż go porzucał. Naprawdę był to najlepszy
dom, jaki
posiadała kiedykolwiek w ciągu swego pożycia małżeńskiego. Miała ona charakter,
ta baba!
A co to był za gwałt, gdy go budowali! To będzie trochę mocniejsze, tamto trochę
wyższe;
a czy tego nie lepiej zamienić na coś grubszego! Robotnicy przejęli się duchem
tej zabawy i oto
fregata rosła w ich oczach w najniezgrabniejszy, najwyższy okręt tego rodzaju;
lecz nikt nie
podejrzewał jej o nic złego. Miała mieć dwa tysiące ton pojemności lub trochę
ponadto; w każdym
razie nie mniej. Ale niech pan posłucha, co się stało. Kiedy przystąpiono do
zmierzenia jej
wykazała 1999 ton z ułamkiem, Ogólna konsternacja! Mówią, iż stary pan Apse tak
się zmartwił,
gdy mu to powiedziano, iż położył się do łóżka i umarł. Stary dżentelmen wycofał
się z firmy
przed dwudziestu pięciu laty, brakowało mu zaledwie paru dni do ukończenia
dziewięćdziesięciu
sześciu lat, a więc śmierć jego, jeśli weźmiemy to pod uwagę, nie była czymś
niezwykłym. Jednak
pan Lucjan Apse był przekonany, iż ojciec jego dożyłby setki. A więc możemy
umieścić go na
czele listy. Potem następuje ów nieszczęsny cieśla okrętowy, którego ta bestia
złapała i zmiażdżyła,
gdy wyruszyła w drogę. Nazywają to spuszczeniem okrętu, ale słyszałem, jak
ludzie mówili, iż
sądząc po lamentach, krzykach i bieganinie było to raczej podobne do
wypuszczenia diabła na
rzekę. Zerwała wszystkie liny, jakby to był szpagat, i wpadła na oczekujące ją
holownika jak furia.
Zanim się obejrzano, co zamierza, zatopiła jeden z nich, a drugi uszkodziła tak,
iż trzy miesiące
musiano go naprawiać. Jedna z lin kablowych pękła i wówczas nagle – nie
potrafiłbyś pan
powiedzieć, jak się to stało – dała się ściągnąć na drugiej jak jagnię.
Taka była. Nigdy nie mogłeś być pewny, co zrobi. Są okręty trudne do prowadzenia,
ale
zawsze można przypuszczać, że zachowają się rozsądnie. Lecz gdy chodzi o tę
fregatę, cokolwiek
byś z nią robił, nigdy nie mogłeś przewidzieć, jak się to skończy. Była to
zepsuta bestia. Lecz być
może, że była tylko obłąkana.
Wyraził to przypuszczenie tonem tak poważnym, iż nie mogłem powstrzymać się od
śmiechu.
Przygryzając dolną wargę odciął mi się:
– O, dlaczegóżby nie?! Dlaczegóż nie mogło być czegoś w jej budowie, w jej
kształtach, co
odpowiada szaleństwu. Bo cóż to jest szaleństwo! Jakaś drobna niedokładność,
podobnie jak
w budowie naszego mózgu. Dlaczego nie miałoby być szalonej fregaty – mówię
„szalonej
w pojęciu okrętowym – to znaczy, że nigdy nie masz pewności, czy zrobi ona to
właśnie, co każdy
inny rozsądny okręt na pewno zrobiłby dla ciebie. Są okręty, które sterują
niesfornie, okręty,
którym nie można dowierzać, iż Spokojnie staną na kotwicy; inne wymagają
strasznego dozoru,
gdy wiatr wieje, a znów może być okręt, który przy bardzo łagodnym powiewie
zachowa się jak
podczas burzy. Ale możesz się spodziewać, iż zawsze zachowa się jednakowo.
Uważasz pan to za
cechę jego charakteru jako okrętu, tak właśnie, jak bierzesz pod uwagę
właściwości charakteru
człowieka, z którym masz do czynienia. Ale z nią to inna sprawa. Była
nieobliczalna. Jeżeli nie
była szalona, to była to najgorsza, najmniej posłuszna, najdziksza bestia, jaką
kiedykolwiek
spuszczono na wodę. Widziałem ją, jak przez dwa dni żeglowała doskonale wśród
okropnej burzy,
a trzeciego dnia w ciągu popołudnia dwukrotnie wykręciła spod wiatru. Pierwszy
raz gładko
przerzuciła sternika przez koło, ale ponieważ nie udało się jej go zabić,
powtórzyła to samo w trzy
godziny później. Rzucała się w tył i w przód, porwała wszystkie żagle, któreśmy
umocowali,
napędziła wszystkim strachu, przeraziła nawet panią Colchester, siedzącą właśnie
w swej
wspaniałej kabinie, z której była tak dumna. Podczas przeglądu załogi
spostrzegliśmy brak
jednego człowieka. Przeleciał przez burtę, biedaczysko, oczywiście nie
dostrzeżony i nie słyszany!
Dziwię się, iż tylko jego jednego to spotkało.
I zawsze działo się coś podobnego. Zawsze. Słyszałem, jak pewien starszy
marynarz mówił do
kapitana Colchestera, iż doszedł do tego, że boi się po prostu otworzyć usta, by
wydać jakiś rozkaz.
Była postrachem zarówno na morzu, jak i w porcie. Nigdy nie wiedziałeś, jak ją
przytrzymać. Przy
najlżejszym podrażnieniu zaczynała rwać powrozy i druciane liny jak nać marchwi,
Była wysoka,
niezgrabna, nieporęczna, ale to nie tłumaczy tego, iż posiadała moc sprowadzania
nieszczęść. Wie
pan, że gdy wspominam ją, zawsze przychodzą mi na myśl owi nieuleczalni wariaci,
których od
czasu do czasu szał ogarnia.
Spojrzał na mnie pytająco. Ale, oczywiście, nie mogłem się zgodzić, by okręt
mógł oszaleć.
– W portach, gdzie ją znano, bano się jej. Zdemolowanie dwudziestu stóp
solidnego,
kamiennego nabrzeża portowego nie kosztowało ją nic a nic, zarówno jak zdarcie
końca
drewnianego zabudowania portu. Musiała w swoim życiu pogubić całe mile łańcuchów
i setki ton
kotwic. Gdy ruszyła ku jakiemuś małemu, spokojnemu okrętowi, zatrzymanie jej
było po prostu
diabelską robotą. I nigdy nie zrobiła sobie krzywdy, z wyjątkiem kilku lekkich
draśnięć. Chcieli,
by była mocna. I była. Tak mocna, iż mogła mierzyć się z podbiegunowymi
lodowcami.
Zachowywała się tak, jak na początku. Od dnia, w którym spuszczono ją na wodę,
nie było roku,
by kogoś nie zamordowała. Zdaje mi się, iż właściciele byli tym bardzo
przygnębieni. Ale wszyscy
Apse’owie mieli sztywne karki i za nic w świecie nie chcieli przyznać, że w
„Rodzinie Apse” jest
coś nie w porządku. Nie chcieli nawet zmienić jej nazwy. „Nonsens i głupota”,
jak zwykła była
mawiać pani Colchester. Powinni byli przynajmniej zamknąć ją na całe życie w
jakim suchym
doku, gdzieś w górze rzeki, i zrobić wszystko, aby nigdy już więcej nie
powąchała słonej wody.
Niech mi pan wierzy, mój kochany, regularnie w każdej podróży zabijała kogoś.
Było to
powszechnie znane. Sławna była z tego daleko i szeroko.
Wyraziłem zdziwienie, iż okręt z tak ponurą reputacją mógł znaleźć załogą.
– To pan nie wie, co to są za ludzie ci marynarze, drogi panie. Pozwoli pan, że
mu to
wytłumaczę na przykładzie. Pewnego dnia, staliśmy wtedy w doku, podszedłem do
dzioba
i zauważyłem zbliżających się ku mnie dwu niczego sobie marynarzy: jeden był w
średnim wieku,
stateczny, poważny, jak się zdawało, drugi – żywy młody chłopak. Przeczytali
nazwę na dziobie
i przystanęli, by się jej przyjrzeć. Starszy mówi: „«Rodzina Apse» to krwawa
suka – powtarzalni,
jak mówili – między okrętami, Jack, która w każdej podróży zabija człowieka. Nie
zapisałbym się
na nią, za nic na świecie nie zapisałbym się.” A drugi mówi: „Gdyby to był mój
okręt, to
wpakowałbym ją w błoto, w jakie bagno i podpalił; niech mię piorun trzaśnie,
jeślibym tego nie
zrobił!” Na to pierwszy dodaje: „Dużo ich to obchodzi; życie ludzkie jest tanie,
chwała Bogu.”
Młodszy splunął w wodę: „Nie będą mnie mieli, nawet za podwójną zapłatę.”
Kręcili się jakiś czas,
a potem wrócili do doku. W pół godziny później widziałem ich obu na naszym
pokładzie; szukali
mata i widocznie byli wielce zaniepokojeni, czy ich aby wezmą. Ale wzięli ich.
– Czym pan to tłumaczy? – spytałem.
– Jak to panu powiedzieć? – rzekł. – Lekkomyślnością! Próżnością, z jaką będą
się chełpili
wieczorem przed swymi kolegami. „Właśnie załadowaliśmy się na tę «Rodzinę Apse».
Gwiżdżę
na nią. Nie damy się nastraszyć.” Zwykła przewrotność marynarzy! Rodzaj
ciekawości.
Oczywiście, i to gra pewną rolę. Spytałem ich o to w czasie podróży. Odpowiedź
starszego
brzmiała: „Raz kozie śmierć.” Młodszy odpowiedział mi żartobliwym tonem, iż był
ciekaw, co ona
tym razem zrobi; bo powiem panom, w tej bestii było coś fascynującego.
Jermyn, który, zdawało się, zna wszystkie okręty na świecie, wtrącił kwaśno:
– Widziałem ją raz przez to właśnie okno, jak sunęła po rzece; wielkie, wstrętne,
czarne pudło,
posuwało się to jak olbrzymi karawan.
– Było coś ponurego w jej wyglądzie, prawda? – spytał jegomość w narzutce,
spojrzawszy
przyjaznym okiem na starego Jermyna. – Zawsze czułem przed nią coś – jakby lęk.
Dała mi
porządnego szturchańca, gdym był czternastoletnim chłopcem, zaraz pierwszego
dnia, nie,
pierwszej godziny, gdym wsiadł na nią. Ojciec przyjechał, by zobaczyć, jak
odpłynę, i miał jechać
z nami do Gravesend. Byłem drugim z kolei synem wyruszającym na morze. Mój
starszy brat był
już wtedy oficerem; weszliśmy na pokład o jedenastej z rana i znaleźliśmy okręt
gotowy do
wyruszenia z zatoki, rufą naprzód. Nie przepłynął nawet przestrzeni równej swej
trzykrotnej
długości, gdy po lekkim szarpnięciu holującego ją statku fregata wykonała jeden
ze swoich
nieoczekiwanych skoków, szarpnęła tak mocno linę, nową sześciocalową linę, iż na
przodzie
statku nie zdążyli jej zwolnić, i pękła. Widziałem, jak oderwany koniec liny
kołysał się wysoko
w powietrzu, ale nie upłynęła chwila, a bestia uderzyła kadłubem o filar mostowy
z taką siłą, iż
wszyscy obecni na pokładzie zachwiali się na nogach. Nie zrobiła sobie krzywdy.
Sobie – nigdy!
Ale jeden z chłopców, którego mat posłał na górę, by poprawił coś przy żaglu,
spadł na tył okrętu,
bęc, akurat przede mną. Nie był o wiele starszy ode mnie. Przed paru minutami
jeszcze
szczerzyliśmy do siebie zęby. Prawdopodobnie trzymał się niedbale, nie
spodziewając się takiego
szarpnięcia. Usłyszałem jego przerażony, ostry krzyk: „Och!”, w chwili, gdy czuł,
że zlatuje,
spojrzałem w górę Właśnie wtedy, gdy spadał bezwładnie. Uf! Biedny mój ojciec
zbladł jak
ściasna, gdyśmy zamienili uścisk dłoni w Gravesend. „Trzymasz się dobrze?” –
spytał
spojrzawszy na mnie surowo. „Tak, ojcze!” „Zupełnie dobrze?” „Tak, ojcze!” „No,
to do widzenia,
mój chłopcze!” Później powiedział mi, że oddałby był połowę świata, gdyby mógł
był zabrać mnie
stamtąd do domu. Jestem beniaminkiem rodziny, wie pan – dodał jegomość w
narzutce, gładząc
wąsy z dobrotliwym uśmiechem.
Przyjąłem to interesujące wyznanie przychylnym mruknięciem. Niedbale machnął
ręką.
– To wystarczyłoby najzupełniej do rozstrojenia nerwów tego, kto musi wspinać
się na maszt.
Upadł w odległości dwu stóp ode mnie i roztrzaskał sobie głowę o pachołek. Nie
drgnął nawet,
martwy jak kamień.
A wyglądał bardzo sympatycznie i byłem przekonany, iż z czasem staniemy się
dobrymi
kolegami. Nie to jednak było najgorsze, do czego ta diabelska fregata była
zdolna. Przesłużyłem na
niej trzy lata jako chłopiec okrętowy, a potem przeniesiono mnie na rak na „Lucy
Apse”. Majtek
dozorujący żagli z „Rodziny Apse” również tam poszedł, i pamiętam, jak
powiedział do mnie
pewnego wieczoru, coś w tydzień, jakeśmy wyruszyli na morze: „Czyż nie jest to
pokorny
okręcik?” Nic dziwnego, że uważaliśmy „Lucy Apse” za kochany, pokorny okręcik po
pożegnaniu
się z tą wielką, nieposłuszną, dziką bestią. „Lucy” była rajem. Oficerowie jej
wydali mi się
najspokojniejszymi ludźmi na świecie. Dla mnie, który nie znałem innego okrętu
poza „Rodziną
Apse”, „Lucy” była czymś w rodzaju magicznego statku, który czynił wszystko,
czego od niego
wymagano. Pewnego wieczoru okręt nasz otrzymał silne uderzenie z prawej strony i
znacznie
pochylił się ku tyłowi. W niespełna dziesięć minut „Lucy” płynęła już spokojnie:
żagle
naprawiono, zwinięto liny, oczyszczono pokład, a dyżurny oficer stał oparty
spokojnie o poręcz.
Uważałem to po prostu za cud. Tamta przynajmniej przez pół godziny wyplątywałaby
się
z łańcuchów zalewając pokłady wodą, przewracając ludzi – potem trzask belek,
chrzęst żelaziwa,
łamanie masztów, strach, zamieszanie i niepokój o ten jej diabelski ster, gdyż
miała zwyczaj kręcić
nim tak, iż na ten widok włosy stawały ci dęba. Przez wiele dni nie mogłem
oprzeć się zdumieniu.
No, więc ostatni rok nauki spędziłem na tym wesołym okręciku; nie był on znów
tak mały, ale
po tamtym olbrzymim diable wydał mi się łatwy do prowadzenia jak zabawka. Z
chłopca
okrętowego zostałem marynarzem i właśnie wtedy, kiedy przypuszczałem, iż będę
miał trzy
tygodnie prawdziwych wakacji na lądzie, odebrałem podczas śniadania list z
żądaniem, bym jak
najprędzej przybył na „Rodzinę Apse” jako trzeci mat. Odsunąłem talerz tak mocno,
że znalazł się
na środku stołu. Ojciec zdumiony spojrzał na papier; matka aż podniosła ramiona
ze zdziwienia, ja
zaś z gołą głową wypadłem do naszego ogródka, po którym z godzinę spacerowałem w
kółko.
Gdy wróciłem, matka wyszła już z jadalni, a ojciec przeniósł się na wygodny
fotel. List
spoczywał na kominku.
„Propozycja ta jest bardzo pochlebna dla ciebie; a z ich strony jest to wielka
uprzejmość, że ci
ją zrobili – powiedział. – Widzę też, iż Charley został mianowany starszym matem
na tym okręcie
na czas jednej podróży.”
U dołu karty było PS. w tej sprawie, skreślone własnoręcznie przez pana Apse’a,
które
przeoczyłem. Charley był to mój starszy brat.
„Nie podoba mi się, iż obaj moi chłopcy będą na tym samym okręcie – zaczął
ojciec zwykłym,
rozważnym, uroczystym głosem. – I powiem ci, iż nie jestem od tego, by w tym
sensie napisać list
do pana Apse’a.”
Kochany staruszek! Był to niezwykły ojciec! Co by pan zrobił na moim miejscu? Na
samą
myśl, że mogę tam wrócić (i do tego jeszcze jako oficer), męczyć się i dręczyć,
być szarpanym
dniem i nocą przez tę bestię, słabo mi się robiło. Nie był to okręt, do którego
mogłeś strach
przezwyciężyć. Zresztą nie podobna było podać choćby najbardziej przekonywającej
wymówki,
aby nie obrazić tym śmiertelnie firmy Apse i Synowie. Firma, a zdaje się, że i
cała rodzina, nie
wyłączając starych, niezamężnych ciotek w Lancashire, stała się z czasem
niezmiernie drażliwa na
wszystko, co dotyczyło charakteru tego okrętu. Oto powód, dla którego
odpowiedziałbyś: „Jestem
gotów”, nawet na łożu śmierci, o ile pragnąłeś umrzeć w łasce Apse’ów. Tak
właśnie i ja
odpowiedziałem – telegraficznie, by mieć to już za sobą i raz z tym skończyć.
Perspektywa, iż będę służył na tym samym okręcie, co mój brat, ucieszyła mnie
ogromnie,
chociaż z drugiej strony zaniepokoiło mnie to. Odkąd pamięć moja sięga, był on
dla mnie zawsze
bardzo dobry, a ja patrzyłem na niego jak na najpiękniejszego chłopca na świecie.
Był nim też
w istocie. Nigdy lepszy oficer nie przechadzał się po pokładzie statku
handlowego. To fakt. Był to
piękny, silny, wysmukły, ogorzały od słońca młodzieniec, z lekko kręconymi,
brązowymi włosami
i orlim wzrokiem. Był naprawdę śliczny. Nie widzieliśmy się przez długie lata, i
nawet teraz,
chociaż bawił w Anglii już trzy tygodnie, nie pokazał się w domu, lecz spędził
wakacje gdzieś
w Surrey umizgując się do Maggie Colchester, bratanki starego Coldhestera.
Ojciec jej, wielki
przyjaciel naszego ojczulka, pracował w handlu cukrem, a z ich domu Charley
zrobił sobie drugi
dom. Byłem ciekaw, co mój starszy brat o mnie pomyśli. W twarzy Charleya była
pewna powaga,
która nie opuszczała go nigdy, nawet gdy żartował na swój nieco dziki sposób.
Powitał mnie głośnym wybuchem śmiechu. To, iż zostałem oficerem, wydało mu się
czymś
najzabawniejszym w świecie. Było między nami dziesięć lat różnicy i przypuszczam,
iż najlepiej
pamiętał mnie w śliniaku. Byłem czteroletnim smarkaczem, gdy on po raz pierwszy
wypłynął na
morze. Zdziwiłem się, gdy się przekonałem, że jest tak hałaśliwy.
„No, teraz zobaczymy, z czego jesteś zrobiony – zawołał schwyciwszy mnie za
ramiona, dał
szturchańca pod żebra i rzucił na swoje miejsce. – Siadaj no, Ned. Jestem bardzo
rad, iż będę cię
miał przy sobie. Dam ci ostatnie pociągnięcie, mój młody oficerku; przypuszczam,
iż wart jesteś
fatygi. Przede wszystkim wbij to sobie dobrze w głowę, iż nie pozwolimy tej
bestii zabić nikogo
podczas tej podróży. Umitygujemy ją.”
Zauważyłem, iż powiedział to zupełnie poważnie. O okręcie mówił ponuro, że
powinniśmy
uważać i nie pozwolić tej wstrętnej bestii, by zaskoczyła nas jednym z jej
przeklętych wybryków.
Tu wygłosił prawdziwy odczyt o tajemnicach żeglugi na „Rodzinie Apse,” po czym
zmieniwszy ton zaczął mówić swobodnie, plotąc najdziksze, najzabawniejsze
głupstwa, tak że
mało nie pękłem ze śmiechu. Zauważyłem natychmiast, iż wbrew swemu zwyczajowi
nastrojony
jest uroczyście. Powodem tego nie mogło być moje przybycie. Nie do tego stopnia
w każdym razie.
Ale oczywiście ani mi się nawet nie śniło zapytać, co się stało. Miałem należyty
szacunek dla mego
starszego brata, możecie być pewni. Ale wszystko to wyjaśniło się na drugi czy
trzeci dzień, gdy
usłyszałem, że panna Maggie Colchester odbędzie z nami tę podróż. Stryj wziął ją
na tę morską
przejażdżkę ze względu na jej zdrowie.
Nie wiem, co właściwie mogło jej brakować. Miała śliczne rumieńce, a poza tym
wielkie
pukle jasnych włosów. Nie bała się wiatru ani deszczu, ni bryzgów, słońca, wody
morskiej, ani
w ogóle niczego. Była to błękitnooka, ładna dziewczyna, doskonale wychowana, ale
sposób,
w jaki traktowała mego starszego brata, przerażał mię. Bałem się zawsze, że się
to skończy jakąś
okropną kłótnią. Nic jednak szczególnego nie zaszło aż do końca tygodnia po
naszym przybyciu do
Sydney. Pewnego dnia, w czasie obiadu załogi, Charley wsunął głowę do mojej
kabiny. Właśnie
leżałem na ławce na wznak, paląc spokojnie.
„Chodź ze mną na ląd, Ned!” – powiedział krótko jak zwykle.
Zeskoczyłem, oczywiście, i dalej za nim, przez korytarz i na George Street.
Sunął naprzód jak
olbrzym, a ja dreptałem u jego łokcia. Upał był nieznośny.
„Dokąd, u diabła, prowadzisz mię, Charley?” – ośmieliłem się zapytać.
„Tutaj!” – mówi.
Tu, był to sklep jubilerska. Nie mogłem odgadnąć, czego Charley mógł tam szukać.
Zakrawało
to na jakiś szalony żart. A ora. podsuwa mi pod nos trzy pierścionki, które na
jego ogromnej,
brunatnej dłoni wydały mi się bardzo małe, i mruczy:
„Dla Maggie, który?”
Przy tych słowach uczułem coś jakby strach. Nie mogłem wydobyć głosu, ale
wskazałem na
jeden, który migotał biało i niebiesko. Charley włożył go do kieszeni kamizelki,
zapłacił całą masę
suwerenów i wypadł ze sklepu. Gdyśmy weszli na pokład, oddychałem z trudnością.
„Daj mi rękę, stary” – wybełkotałem wreszcie.
Dał mi szturchańca w plecy.
„Wydaj, jakie chcesz, rozkazy bosmanom, kiedy załoga wróci do pracy – powiedział
–
zwolniłem się na dzisiejsze popołudnie.”
Potem znikł na chwilę z pokładu, a po jakimś czasie nagle wyszedł z kabiny w
towarzystwie
Maggie; oboje przeszli przez korytarz, na oczach wszystkich majtków, udając się
na przechadzkę
w ów okropny, upalny dzień, gdy tumany kurzu unosiły się dokoła. Wrócili po paru
godzinach,
wyglądali bardzo poważnie, ale robili wrażenie, iż nie mają najmniejszego
pojęcia, gdzie
właściwie byli. W każdym razie taką odpowiedź dali pani Colchester przy herbacie.
Nie omieszkała więc zwrócić się do Charleya głosem podobnym do głosu fiakra
nocnego:
„Śmieszne! Nie wiesz, gdzieście byli! Głupstwo i nonsens! Dziewczyna nie czuje
już nóg. Nie
rób tego więcej.”
Dziwne, jak łagodnie umiał Charley mówić z tą starą babą. Tylko raz szepnął do
mnie:
„Jestem bardzo rad, iż stara jest ciotką Maggie jedynie przez męża.”
Właściwie nie było to pokrewieństwo. Wydaje mi się jednak, iż Charley
pozostawiał Maggie
zbyt wiele swobody. Biegała po całym okręcie w swojej marynarskiej sukience i
czerwonej
czapeczce jak wesołe ptaszę na czarnym, uschniętym drzewie. Starzy majtkowie
uśmiechali się do
siebie słysząc jej kroki i obiecywali nauczyć ją robić węzły i wiązać końce lin.
Zdaje mi się, iż
lubiła ich ze względu na Charleya, oczywiście.
Domyślacie się zapewne, iż nigdy nie wspominaliśmy o diabelskich wybrykach tego
przeklętego okrętu. W każdym razie nie w kabinie. Tylko raz, w powrotnej drodze,
Charley
powiedział nieostrożnie coś takiego, iż tym razem wszyscy powrócą do domu.
Kapitan Colchester
natychmiast spochmurniał, a ta wściekła, stara baba rzuciła się na Charleya,
jakby powiedział coś
nieprzyzwoitego. Ja sam byłem zmieszany, co się zaś tyczy Maggie, to z szeroko
otwartymi,
błękitnymi oczyma siedziała nic nie rozumiejąc. Oczywiście, nim upłynął dzień,
wyciągnęła ze
mnie wszystko. Należała bowiem do ludzi, których trudno okłamać.
„Jakie to straszne! – powiedziała z przejęciem. – Tylu biedaków! Cieszę się, iż
podróż dobiega
końca. Nie będę teraz miała ani chwili spokoju o Charleya.”
Zapewniłem ją, iż Charleyowi nic nie grozi. Zgnębić takiego marynarza jak
Charley nie potrafi
nawet ten okręt. Zgodziła się z tym.
Następnego dnia doczepiliśmy się do holownika niedaleko Dungeness; gdyśmy
umocowali
linę do holownika, Charley zatarł ręce i szepnął mi półgłosem:
„Ugłaskaliśmy ją, Ned!”
„Wygląda na to” – odrzekłem z grymasem.
Pogoda była wspaniała, a morze tak gładkie jak sadzawka. Spłynęliśmy po rzece
bez cienia
trudności, wyjąwszy raz, gdy niedaleko Hole Haven ta bestia szarpnęła nagle i o
mało nie
przewróciła barki, która stanęła na kotwicy przed samym przypływem. Stałem
właśnie na rufie
dozorując sternika, i tym razem nie udało się jej zaskoczyć mię znienacka.
Charley wszedł na tył
okrętu; wydawał mi się bardzo niespokojny.
„Przestańcie skrzypieć” – powiedział.
„Mniejsza o to, Charley! – zawołałem wesoło. – Ugłaskaliśmy ją!”
Teraz pozostało jedynie holować na prawo, w kierunku doku. Pilot rzeczny
przyczepił nas
poniżej Gravesend, a pierwsze słowa, które usłyszałem od niego, brzmiały:
„Wciągnij pan natychmiast kotwicę portową na pokład, panie mat.”
Uczyniono to, gdy ja poszedłem do przodu. Zobaczywszy, iż Maggie stoi na dziobie
i z przyjemnością przypatruje się bieganinie, poprosiłem ją, by poszła na rufę;
ale ona, oczywiście,
nie zwróciła na mnie najmniejszej uwagi. Wtedy Charley, bardzo zajęty, z
rozwianą czupryną,
zobaczył ją i zawołał donośnym głosem:
„Zejdź z dzioba, Maggie! Przeszkadzasz nam!”
Odpowiedziała mu grymasem; widziałem, jak biedny Charley odwrócił się kryjąc
uśmiech.
Cieszyła się na myśl powrotu do domu, a jej błękitne oczy zdawały się sypać
iskry elektryczne,
gdy spoglądała na rzekę. Bryg naładowany węglem wymijał nas właśnie, więc
holownik nasz
musiał wstrzymać maszynę z obawy, by nie wpaść na niego.
Przez jedną chwalę, jak się to zazwyczaj dzieje, mieliśmy wrażenie, iż między
wszystkimi
okrętami powstało beznadziejne zamieszanie. Jakiś szkuner zderzył się lekko z
dwumasztowcem
na samym środku rzeki. Było to ostrzeżenie, byśmy czuwali; właśnie w tej chwili
holownik nasz
zatrzymał się. Każdy inny okręt, z wyjątkiem tej bestii, można by z łatwością
zmusić do stania
nieruchomo, choć przez parę minut, ale z nią była inna sprawa. Nagle dziób
fregaty wykręcił się ku
podwietrznej i poczęła dryfować ciągnąc za sobą holownik. Spostrzegłem gromadę
statków
stojących na kotwicy w odległości pół mili od nas i postanowiłem zwrócić na to
uwagę pilota.
„Jeżeli pozwolisz pan jej wpaść pomiędzy nie – powiedziałem spokojnie – to
roztrzaska któryś
okręt w drzazgi, zanim będziemy mogli ją zatrzymać.”
„Jak gdybym jej nie znał!” – zawołał tamten tupiąc z wściekłością nogami.
I zaczął dawać sygnały gwizdkiem, aby ten nieznośny holownik jak najprędzej
zaczepił
o dziób naszego okrętu. Gwizdał jak szalony, machając ręką w kierunku portu, gdy
nagle
zauważyliśmy, iż maszynę holownika puszczono tak, by nas wyprzedzić. Koła jego
uderzyły
o wodę, ale równie dobrze można by chcieć skałę poruszyć z miejsca – nie mógł
ani o cal
wyprzedzić naszej fregaty. Pilot znów począł gwizdać i machać rękoma w kierunku
portu.
Zauważyliśmy, iż koła holownika uderzają coraz silniej, zakreślając wokoło nas
łuk.
Na chwilę holownik i fregata przystanęły nieruchomo pośród płynących statków, a
potem,
z okropnym wysiłkiem, który ta wstrętna bestia o kamiennym sercu wkładała we
wszystko, udało
się jej przedrzeć przez zbitą gromadę okrętów. Lina holownicza skręciła się
zrywając żelazne belki
jedną po drugiej jak kruche laski laku. Wtedy dopiero spostrzegłem, iż chcąc
lepiej Widzieć naszą
pracę, Maggie wdrapała się na lewą kotwicę, leżącą na przednimi pokładzie.
Właściwie należało zniżyć ją do poziomu drewnianego łożyska, ale nie mieliśmy na
to czasu.
Zresztą mogła leżeć tam zupełnie bezpiecznie aż do dopłynięcia do doku;
widziałem jednak
wyraźnie, iż za chwilę lina holownicza zaczepi o łapę kotwicy. Poczułem, iż
serce podchodzi mi
pod gardło, ale przedtem zdążyłem jeszcze krzyknąć:
„Proszę zeskoczyć z kotwicy...”
Nie zdążyłem jednak wymówić imienia Maggie. Zdaje mi się, iż w ogóle nie mogła
mię
dosłyszeć. Pierwsze uderzenie łańcucha o łapę kotwicy zwaliło ją z nóg. Zerwała
się szybko jak
błyskawica, ale stanęła nie po właściwej stronie. Usłyszałem przeraźliwy,
zduszony krzyk i nagle
kotwica stanąwszy dęba zaczęła rzucać się jak żywa; jej wielkie żelazne ramię
schwyciło Maggie
i zdawało się obejmować ją straszliwym uściskiem, z groźnym chrzęstem żelaza
miotając nią
w górę i w dół, czemu towarzyszyło silne uderzenie, które wstrząsnęło okrętem od
dzioba do rufy,
gdyż czop jeszcze trzymał.
– Okropne! – zawołałem.
– Potem przez wiele lat śniły mi się po nocach kotwice porywające dziewczęta –
powiedział na
wpół przytomnie człowiek w letniej narzutce, wzdrygając się przy tym. – W tej
samej chwili
Charley z przeraźliwym rykiem rzucił się ku Maggie. Ale, Boże! ujrzał już tylko
na wodzie błysk
jej czerwonej czapeczki. Nic, nic więcej! W jednej chwili okręt nasz otoczyło z
tuzin łodzi;
Chanleya wciągnięto do jednej z nich. Ja szybko rzuciłem się z marynarzem i
cieślą do drugiej
kotwicy i jakoś powstrzymaliśmy fregatę. Pilot stracił głowę. Chodził tam i z
powrotem po dziobie
statku, łamiąc ręce i mrucząc do siebie:
„Teraz morduje kobiety! Teraz morduje kobiety!”
Mc poza tym nie podobna było z niego wyciągnąć. Zmierzch zapadł, a po nim noc
czarna jak
smoła; gdy rozglądałem się po rzece, usłyszałem cichy, żałosny okrzyk:
„Okręt! Stój!”
Właśnie podpłynęło dwu przewoźników z Gravesend. Mieli latarnię w czółnie i
oglądali boki
okrętu w milczeniu uchwyciwszy się drabiny sznurowej; w smudze światła
zobaczyłem pęk
rozrzuconych jasnych włosów, przyczepionych do drabiny.
Wzdrygnął się znowu.
– Gdy zaczął się odpływ, ciało biednej Maggie wyrzucone zostało na jeden z
wielkich,
czarnych pływaków – wyjaśnił.
Na wpół żywy wdrapałem się na tył okrętu i wypuściłem rakietę, by dać znać
towarzyszom na
rzece, gdzie mają jej szukać. A potem wymknąłem się jak złodziej i spędziłem noc
siedząc na
przecznicy bocznego masztu, byle być jak najdalej od Charleya.
– Biedny chłopiec! – mruknąłem.
– Tak. Biedny Chłopiec! – powtórzył w zamyśleniu. – Ta bestia nie pozwoliła, by
Charley –
nawet on – wyrwał jej zdobycz. Nazajutrz unieruchomił ją w doku. Tak. Nie
zamieniliśmy ze sobą
ani słowa, ani spojrzenia, po tym, co zaszło. Nie chciałem nawet patrzeć na
niego.
Gdy umocowano ostatnią linę, Charley schwycił się rękami za głowę i stał tak,
patrząc pod
nogi, jakby chciał sobie coś przypomnieć. Na środkowym pomoście załoga czekała
na hasło, że
podróż skończona. Być może, iż właśnie to chciał przypomnieć sobie. Odezwałem
się za niego.
„Jesteście wolni, towarzysze.”
Nigdy nie widziałem, by załoga tak szybko opuszczała okręt. Przemykali się przez
poręcz
jeden po drugim, starając się jak najprędzej zabrać swoje skrzynki okrętowe.
Spoglądali na nas, ale
zbrakło im odwagi, by przyjść i zamienić uścisk dłoni, jak się to zwykle czyni z
matami.
Towarzyszyłem mu w wędrówce po opustoszałym okręcie, naprzód i wstecz, tu i tam;
nie było
nigdzie żywej duszy, z wyjątkiem nas obu, gdyż i stary dozorca zamknął się w
kuchni – z obu stron.
Nagle biedny Charley szepnął drżącym głosem: „Już po mnie!”, i popędził przez
korytarz
z nieodstępnym mną, a potem na pokład, przez mostek w kierunku Tower Hill. Zwykł
był
wynajmować pokoje od pewnej poczciwej, starej gospodyni na America Square, by
być jak
najbliżej swego warsztatu pracy.
Nagle stanął i odwrócił się idąc prosto na mnie. – „Ned – mówi – wracam do
domu!” Na
szczęście dojrzał jakiś wózek i zdążył do niego wsiąść. Nogi zaczęły odmawiać mu
posłuszeństwa.
Gdyśmy przybyli do domu, Charley upadł w hallu na krzesło – nigdy nie zapomnę
zdumionych,
znieruchomiałych twarzy rodziców, gdy oboje pochylili się nad nim. Nie rozumieli,
co się stało, aż
ja bąknąłem: „Maggie utonęła wczoraj w rzece!”
Matka wydała lekki okrzyk. Ojciec spoglądał to na mnie, to na niego, jak gdyby
chciał
porównać nasze twarze, gdyż, przysięgam, Charley był zmieniony nie do poznania.
Nikt się nie
ruszał; wtenczas biedny chłopak podniósł swoje wielkie ogorzałe dłonie do gardła
i jednym
szarpnięciem podarł wszystko w strzępy: kołnierz, koszulę, kamizelkę...
prawdziwy rozbitek
i ruina człowieka. Z pomocą ojca zawlekliśmy go jakoś na górę, a matka omal nie
umarła ze
zmęczenia, gdy pielęgnowała go w czasie zapalenia mózgu.
Człowiek w letniej narzutce skinął na mnie znacząco.
– Ach, nie podobna było nic zrobić z tą bestią! Miała diabła w sobie!
– A gdzie jest pański brat? – spytałem, spodziewając się odpowiedzi, iż nie żyje.
Ale okazało
się, iż dowodzi małym okrętem u wybrzeży Chin i nigdy nie odwiedza rodziców.
Jermyn wydał głębokie westchnienie, a ponieważ chustka wyschła już zupełnie,
podniósł ją do
swego czerwonego okropnego nosa.
– Była to szalona bestia! – zaczął na nowo jegomość w letniej narzutce. – Stary
Colchester dał
nogę i wymówił się od prowadzenia jej. I czy wierzycie?! Apse i Synowie napisali
do niego
z zapytaniem, czy nie zechciałby jeszcze raz zastanowić się nad powziętą decyzją.
Wszystko, byle
tylko wrócić dobrą sławę „Rodzinie Apse”. Stary Colchester poszedł do biura i
oznajmił, iż raz
jeszcze podjąłby się tego zadania, ale po to jedynie, by wyprowadzić ją na Morze
Północne i tam
zatopić. Był to człowiek złamany. Miał ciemnopopielate włosy, ale przez jedną
noc zbielały mu jak
śnieg. Lecz pan Lucjan Apse (znali się będąc jeszcze młodymi chłopcami) udawał,
że nie zauważył
tego. Hę? Chyba złudzenie! To dopiero pycha!
Rzucili się na pierwszego człowieka, jaki im się nawinął z obawy przed skandalem,
aby nie
mówiono, iż „Rodzina Apse” nie może znaleźć szypra. Był to człowiek z natury
pogodny, ale do
fregaty przystąpił z zawziętością i uporem. Wilmot był drugim matem. Był to
lekkomyślny
chłopak, który udawał, iż lekceważy wszystkie dziewczęta. Faktem jest, iż
rzeczywiście był bardzo
nieśmiały. Ale wystarczyło, by któraś z dziewcząt kiwnęła na niego choćby małym
paluszkiem,
a już nic nie mogło powstrzymać tego biedaka. Jako chłopiec okrętowy uciekł
kiedyś na ląd za
jakąś spódniczką i byłby na pewno zeszedł na psy, gdyby szyper nie zadał był
sobie trudu
odnalezienia go i wyciągnięcia za uszy z jakiegoś domu zatracenia.
Powiadano, iż ktoś słyszał kiedyś jak jeden z współwłaścicieli firmy wyraził
nadzieję, iż tę
przeklętą fregatę kiedyś wreszcie diabli wezmą. Me bardzo temu wierzę, chyba że
powiedział to
pan Alfred Apse, o którym cała rodzina nieszczególne miała wyobrażenie. Trzymali
go w biurze,
ale uważany był tam za zakałę, gdyż stale uczęszczał na wyścigi i wracał do domu
pijany. Można
było przypuszczać, iż owa fregata, popełniwszy tyle zbrodnii, pewnego dnia
rozbije się o brzeg
z czystej złośliwości. Ale ona, gdzieżby tam! Zdawało się, że będzie trwać
wiecznie. Miała nosa
i trzymała się z dala od lądu.
Jermyn chrząknął potwierdzająco.
– Taki okręt przypada do serca pilotowi, co? – zażartował jegomość w narzutce. –
No, więc
Wilmot miał nim kierować. Był to człowiek jakby stworzony do tego ale nawet on
nie potrafiłby
wypłatać takiego figla bez współudziału tej zielonookiej guwernantki czy niańki,
bo nie wiem,
czym tam była przy dzieciach państwa Pamphilius.
Ludzie ci jechali na „Rodzinie Apse” z portu Adelaide do Cap. Otóż okręt
wyruszył i na jeden
dzień zarzucił kotwicę w zatoce. Szyper – gościnna dusza – podejmował sporo
gości pożegnalnym
śniadaniem – jak zwykł był to czynić zawsze. Było coś około piątej po południu,
gdy ostatnia łódź
odpłynęła; zatoka wyglądała ponuro i ciemno. Nie było najmniejszego powodu, by
wyruszyć
w taki czas. Ponieważ jednak szyper zapowiedział wszystkim, iż wypłynie tego
dnia, uważał więc,
że należało to jakoś zrobić. Ale że po tych wszystkich przyjęciach nie miał
głowy, by przemykać
się w ciemności przez cieśniny przy bardzo słabym wietrze, wydał więc rozkaz
trzymania fregaty
pod na wpół opuszczonym, najwyższym i przednim żaglem, byle tylko utrzymać ją w
ruchu,
i kazał płynąć wzdłuż lądu aż do rana. Po czym udał się na zasłużony spoczynek.
Na pokładzie
pozostał mat z twarzą zmywaną do czysta strugami ulewnego deszczu. Wilmot
zluzował go
o północy.
„Rodzina Apse” posiadała na rufie, jak to pan przypomina sobie, dom...
– Wielkie, wstrętne, białe, sterczące pudło – smutnym głosem dorzucił Jermyn od
ognia.
– Właśnie o to chodzi: było to wspólne pomieszczenie dla schodów prowadzących do
kabiny
i czegoś w rodzaju schowka na mapy. Deszcz lał strumieniami na biednego Wilmota.
Fregata
wykręciła się powoli ku południowi, brzeg zaś był o jakie trzy mile w kierunku,
skąd wiał wiatr.
Nie było na co patrzeć z tej strony zatoki. Wilmot okrążył więc pokład, by
określić kierunek
szkwału według mapy zawieszonej w schowku, którego drzwi były z tej strony
otwarte. Noc była
ciemna jak beczka dziegciu. Nagle usłyszał, iż jakaś kobieta szepce coś do niego.
Ta przeklęta, zielonooka dziewczyna od Pamphiliusów od dawna, oczywiście,
ułożyła już
bębny do snu, ale jak się okazało, nie mogła zasnąć. Usłyszała osiem uderzeń
zegara, gdy starszy
mat zawrócił właśnie, by wejść do schowka. Przeczekała chwilę, po czym szybko
narzuciła
szlafroczek, przekradła się przez pusty salon i po schodach wbiegła tam.
Pozwalam sobie
przypuszczać, iż usiadła na ławce przy otwartych drzwiach, chcąc się nieco
ochłodzić.
Zdaje mi się, iż gdy szepnęła słówko do Wilmota, miało to taki skutek, jak gdyby
ktoś zapalił
mu w mózgu zapałką. Nie wiem, jak się to stało, że się tak bardzo do siebie
zbliżyli. Zdaje mi się,
iż Wilmot musiał ją już przedtem spotkać gdzieś na lądzie. Nigdy nie mogłem tego
dowiedzieć się,
gdyż Wilmot opowiadając tę historię za każdym razem klął paskudnie co drugie
słowo.
Spotkaliśmy się na bulwarze w Sydney; miał na sobie fartuch zawiązany pod brodę,
a w ręku
olbrzymi bat. Był woźnicą i rad był, iż znalazł coś, co mu pozwoliło nie umrzeć
z głodu. Oto, na co
zeszedł.
Jednym słowem, sterczał w drzwiach z głową opartą o ramię dziewczyny, choć to
mało
prawdopodobne. On, oficer na służbie! Sternik zeznał przy badaniu, iż
kilkakrotnie krzyknął, że
lampa nad busolą zgasła. Ostatecznie niewiele go to obchodziło, ponieważ
otrzymał rozkaz: „Nie
wychodzić spod wiatru.” „Wydało mi się to zabawne – mówił – by można było zmusić
fregatę do
niewykręcania ze szkwałem, ale odwracałem ją przeciw wiatrowi, ilekroć mi się to
u