1459
Szczegóły |
Tytuł |
1459 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1459 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1459 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1459 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Philip K. Dick
Tytul: Model nr 2
(Second variety)
Z "NF" 5/92
Rosyjski �o�nierz nerwowo wspina� si� na strome wzg�rze z
pistoletem gotowym do strza�u. Rozgl�daj�c si� zaciska�
wyschni�te usta. Od czasu do czasu odsuwa� ko�nierz
p�aszcza i wyciera� r�kawiczk� pot z szyi.
Eryk odwr�ci� si� do kaprala Leone.
- Bierzesz go, czy mog� si� nim zaj��?
Nastawi� widoczno�� tak, �e twarz Rosjanina wype�ni�a
szklany monitor, ukazuj�c twarde, prawie pos�pne rysy.
Leone zamy�li� si�. Rosjanin by� ju� blisko. Szed� szybko,
prawie bieg�.
- Nie strzelaj. Poczekaj - powiedzia�. - Chyba nie
b�dziemy potrzebni.
Rosjanin przyspieszy� jeszcze, wzniecaj�c ob�oki popio�u i
zapadaj�c si� w gruz. Wszed� na szczyt wzg�rza, zatrzyma� si�
zdyszany i rozejrza� dooko�a. Niebo zasnute by�o szarymi
chmurami. Gdzieniegdzie wystawa�y go�e pnie drzew. Ziemia
by�a pusta i p�aska, pokryta gruzem. Tu i �wdzie stercza�y
ruiny budynk�w przypominaj�ce po��k�e szkielety.
Nie czu� si� pewnie. Mia� wra�enie, �e co� jest
nie w porz�dku. Zacz�� schodzi� ze wzg�rza. Teraz by� tylko
o kilka krok�w od bunkra. Zdenerwowany Eryk bawi�
si� swoim pistoletem spogl�daj�c na Leone.
- Nie b�j si� - powiedzia� Leone. - Nie dostanie si� tu.
Zajm� si� nim.
- Jeste� pewien? Jest ju� bardzo blisko.
- Trzymaj� si� niedaleko bunkra. Zaraz znajdzie si� w ich
zasi�gu.Patrz!
Rosjanin przyspieszy�. Ze�lizgiwa� si� ze wzg�rza. Jego
buty zapada�y si� w kupy szarego popio�u. Pr�bowa�
utrzyma� pistolet w g�rze. Stan�� na chwil� i podni�s�
do oczu lornetk�.
- Patrzy prosto w naszym kierunku - stwierdzi� Eryk.
Rosjanin zbli�a� si�. Widzieli jego oczy, podobne do dw�ch
niebieskich kamieni. Mia� lekko otwarte usta, by� nieogolony.
Na jednym policzku wida� by�o kwadratowy plaster, spod
kt�rego wystawa� niebieskawy siniak. Jego p�aszcz by�
zniszczony i brudny. Nie mia� jednej r�kawiczki. Kiedy bieg�,
pasek od p�aszcza obija� mu si� o nogi.
Leone dotkn�� ramienia Eryka.
- Ju� si� zbli�a.
Po ziemi sun�� niewielki metalowy przedmiot po�yskuj�c w
przymglonym �wietle s�o�ca. Metalowa kula. Posuwa�a si� po
wzg�rzu, za Rosjaninem. By�a niewielka, jeszcze dziecko.
Szcz�ki mia�a wystawione na zewn�trz. Dwa stercz�ce ostrza
wirowa�y tak szybko, �e wida� by�o tylko blask jasnej stali.
Rosjanin us�ysza� jaki� ruch. Natychmiast odwr�ci� si� i
strzeli�. Kula rozpad�a si� na kawa�ki. Ale za chwil�
pojawi�a si� nast�pna. Rosjanin znowu strzeli�.
Trzecia kula z�apa�a go za nog� brz�cz�c i warkocz�c.
Wskoczy�a mu na rami�, b�yszcz�ce ostrza zag��bi�y si� w
gardle Rosjanina.
Eryk odetchn�� z ulg�.
- No tak. To by by�o na tyle. Kiedy patrz� na te cholerne
maszyny, sk�ra mi cierpnie. Czasami �a�uj�, �e w og�le je
wynale�li�my.
- Gdyby nie my, zrobiliby to Rosjanie.- Leone nerwowo
zapali� papierosa. - Zastanawiam si�, jak on doszed� a�
tutaj. Nie zauwa�y�em, �eby kto� go ochrania�.
W tunelu prowadz�cym do bunkra pojawi� si� porucznik Scott.
- Co si� sta�o? Wida� co� na monitorze?
- Rusek.
- Tylko jeden?
Eryk podsun�� monitor. Scott spojrza�. Teraz wida� by�o wiele
metalowych kul, pe�zaj�cych po le��cym ciele. Matowe, stalowe
maszyny brz�cza�y, tn�c cia�o Rosjanina na ma�e kawa�ki.
- Jaka masa szcz�k - cicho powiedzia� Scott.
- Zjawiaj� si� jak muchy. Nie maj� ju� du�o roboty.
Scott odwr�ci� wzrok z obrzydzeniem.
- Jak muchy. Zastanawiam si�, dlaczego on tu przyszed�.
Przecie� wiedz�, �e wsz�dzie s� szcz�ki.
Teraz do kul do��czy� wi�kszy robot. D�uga, t�po zako�czona
rura z wystaj�cymi, szklanymi obiektywami kamer. Zacz��
dyrygowa� ca�� akcj�. Z �o�nierza nie pozosta�o wiele.
Resztki stado szcz�k znios�o na d�.
- Panie poruczniku - powiedzia� Leone. - Czy m�g�bym wyj�� i
obejrze� go?
- Po co?
- Mo�e co� przyni�s�.
Scott zastanowi� si�, wzruszy� ramionami. - Dobrze, ale
uwa�aj.
- Mam znaczek.- Leone postuka� w metalow� opask� na
r�ku. - Nic mi nie grozi.
Wzi�� karabin i ostro�nie wyszed� z bunkra. Przeszed�
mi�dzy blokami betonu i powyginanymi stalowymi konstrukcjami.
Na zewn�trz powietrze by�o zimne. Podszed� do zw�ok
rosyjskiego �o�nierza zapadaj�c si� w mi�kki popi�. Wiej�cy
wiatr unosi� szary py�. Zmru�y� oczy i przyspieszy� kroku.
Kiedy si� zbli�y�, szcz�ki odsun�y si�. Niekt�re z nich
ca�kiem znieruchomia�y. Leone dotkn�� znaczka. Ten
Rusek pewno wiele by da� za co� takiego. Silne promieniowanie
emitowane przez znaczek neutralizowa�o dzia�anie szcz�k,
rozbraja�o je. Nawet du�y robot z wystaj�cymi oczami
podobnymi do czu�k�w odsun�� si� z szacunkiem, gdy Leone
podszed� bli�ej.
Leone pochyli� si� nad szcz�tkami �o�nierza. D�o� w
r�kawiczce by�a mocno zaci�ni�ta. Rosjanin musia� co� w niej
trzyma�. Leone rozchyli� zgi�te palce. Zobaczy� zaplombowane
aluminiowe pude�ko, wci�� jeszcze b�yszcz�ce.
W�o�y� je do kieszeni i ruszy� w kierunku bunkra. Kiedy
odszed�, szcz�ki o�y�y i wr�ci�y do przerwanej
pracy. Pojawia�o si� ich coraz wi�cej. Metalowe kule zbli�a�y
si� sun�c stadami po szarym popiele. S�ysza� d�wi�k ich
g�sienic zag��biaj�cych si� w mi�kkiej ziemi. Przeszed� go
dreszcz.
Scott spojrza� z zainteresowaniem, kiedy Leone wyj�� z
kieszeni b�yszcz�ce pude�ko.
- Mia� to przy sobie?
- Trzyma� w r�ku. - Leone odkr�ci� wieczko. - Mo�e powinien
pan to obejrze�.
Scott wzi�� pude�ko. Wysypa� sobie na d�o� zawarto��. By�
to ma�y, starannie z�o�ony kawa�ek papieru. Scott usiad�
blisko �wiat�a i rozwin�� kartk�.
- Co tam jest napisane? - spyta� Eryk. Z tunelu wysz�o kilku
oficer�w. Pojawi� si� te� major Hendricks.
- Majorze - powiedzia� Scott. - Prosz� to zobaczy�.
Hendricks przeczyta� kartk�.
- Kiedy to przysz�o?
- W tej chwili. To by� pojedynczy �o�nierz.
- Gdzie on jest? - ostro spyta� Hendricks.
- Zaatakowa�y go szcz�ki.
Major Hendricks chrz�kn��.
- Zobaczcie. - Poda� kartk� swoim towarzyszom. - Chyba na
to w�a�nie czekali�my. Zabra�o im troch� czasu podj�cie tej
decyzji.
- Wi�c chc� rozmawia� o warunkach kapitulacji - stwierdzi�
Scott. - Czy podejmiemy rozmowy?
- Decyzja nie nale�y do nas. - Hendricks usiad�. - Gdzie jest
oficer ��czno�ci? Chc� si� skontaktowa� z Baz� Ksi�ycow�.
Zamy�lony Leone patrzy�, jak oficer ostro�nie podnosi
zewn�trzn� anten� sprawdzaj�c, czy na niebie nie wida�
jakiego� �ladu rosyjskiego statku.
- Majorze - powiedzia� Scott do Hendricksa - to bardzo
dziwne, �e tak nagle chc� nawi�za� kontakt. U�ywamy szcz�k
ju� prawie od roku, a oni akurat teraz si� poddaj�.
- Mo�e dosta�y si� do ich bunkr�w.
- Jeden z du�ych robot�w, takich z czu�kami, wdar� si� do
ruskiego bunkra w zesz�ym tygodniu - powiedzia� Eryk.
- Zniszczy� ca�y pluton zanim uda�o im si� zamkn�� w�az.
- Sk�d wiesz?
- Kumpel mi powiedzia�. Ten robot wr�ci� tu z... z
resztkami.
- Baza Ksi�ycowa, panie majorze - przerwa� oficer
��czno�ciowy.
Na ekranie pojawi� si� zo�nierz. Jego czysty mundur
kontrastowa� z ubraniami �o�nierzy w bunkrze.
By� te� starannie ogolony.
- Baza Ksi�ycowa. Tu dow�dztwo jednostki L-Whistle,
Terra. Po��cz mnie z genera�em Thompsonem.
Obraz na ekranie zblad�. Nagle pojawi�a si� powa�na twarz
genera�a Thompsona.
- O co chodzi, majorze?
- Nasze szcz�ki z�apa�y jednego rosyjskiego �o�nierza, kt�ry
ni�s� wiadomo��. Nie wiemy jak post�pi�. Takie podst�py ju�
si� zdarza�y.
- Jak brzmi wiadomo��?
- Rosjanie chc�, �eby�my wys�ali jednego oficera
upowa�nionego do prowadzenia negocjacji do ich bazy. Chc�
zorganizowa� narad�, ale nie precyzuj� jej tematu. Pisz�, �e
chodzi o - spojrza� na kartk� - chodzi o powa�ne, nag�e
wydarzenia, kt�re decyduj� o konieczno�ci rozpocz�cia rozm�w
mi�dzy reprezentantem Narod�w Zjednoczonych a ich dow�dcami.
Podni�s� kartk� z wiadomo�ci� do ekranu tak, �eby genera�
m�g� j� obejrze�. Thompson szybko przeczyta� tekst.
- Co powinni�my zrobi�? - spyta� Hendricks.
- Wy�lijcie kogo�.
- To mo�e by� podst�p.
- Mo�e, ale lokalizacja ich bazy, kt�r� tu podaj�, jest
w�a�ciwa. W ka�dym razie warto spr�bowa�.
- Wy�l� jakiego� oficera. Zdam raport o wyniku jego misji,
gdy tylko wr�ci.
- W porz�dku, majorze.- Thompson przerwa� po��czenie. Obraz
na ekranie znik�. Antena powoli si� schowa�a.
Hendricks w zamy�leniu zwin�� kartk�, ktor� wci�� trzyma� w
r�ku.
- Ja p�jd� - powiedzia� Leone.
- Chc� kogo� upowa�nionego do prowadzenia negocjacji.-
Hendricks potar� policzek. - Negocjacje. Nie by�em na zewn�trz
od miesi�cy. Mo�e powinienem odetchn�� troch� swie�ym
powietrzem.
- To mo�e by� niebezpieczne.
Hendricks ustawi� monitor i wyjrza� na zewn�trz. Szcz�tki
Rosjanina ju� znikn�y. Wida� by�o tylko jedne szcz�ki.
Zakopywa�y si� w�a�nie w popiele jak jaki� ogromny, metalowy
krab...
- To jedyne, co mnie powstrzymuje. - Hendricks
potar� nadgarstek. - Wiem, �e jak d�ugo mam to ze sob�, nic mi
nie grozi. Ale jest w nich co� podejrzanego. Nienawidz� tych
cholernych maszynek. �a�uj�, �e w og�le je wynale�li�my.
Czuj� w nich jakie� niebezpiecze�stwo. S� niezmordowane...
- Gdyby�my my ich nie wynale�li, zrobiliby to Ruscy.
Hendricks odwr�ci� wzrok.
- W ka�dym razie dzi�ki nim chyba wygramy wojn�. W sumie
to dobrze.
- Wygl�da, jakby� si� ich ba� nie mniej ni� Ruscy.
Hendricks spojrza� na sw�j zegarek.
- Chyba powinienem ju� wyruszy�. Chc� tam dotrze� przed
zapadni�ciem zmroku.
Wzi�� g��boki oddech i wyszed� na szar�, pokryt� gruzem
ziemi�. Po chwili zapali� papierosa i stan�� rozgl�daj�c si�
wok� siebie. Okolica sprawia�a wra�enie zupe�nie martwej.
Nie wida� by�o �adnego ruchu. A� po horyzont tylko popi� i
ruiny budynk�w. Kilka drzew bez li�ci i ga��zi, w�a�ciwie
same pnie. Nad jego g�ow� k��bi�y si� szare chmury dryfuj�ce
mi�dzy Terr� a S�o�cem.
Major Hendricks szed� dalej. Po prawej stronie co� si�
poruszy�o, co� okr�g�ego i metalowego. Ma�e szcz�ki zacz�y
goni� jakie� niewielkie zwierz�, mo�e szczura. One poluj� te�
na szczury. Traktuj� je jak substytut.
Doszed� do szczytu niewysokiego wzg�rza i podni�s� do oczu
lornetk�. Oddzia�y Rosjan stacjonowa�y kilka mil dalej. Mieli
tam swoj� baz�. �o�nierz przyszed� w�a�nie stamt�d.
Min�� go niski, przysadzisty robot, czu�ki zafalowa�y
pytaj�co. Hendricks patrzy�, jak znika w jakim� rumowisku.
Nigdy przedtem nie widzia� tego modelu. By�o ich coraz
wi�cej, nowe typy, rozmiary i formy produkowane w
podziemnych fabrykach.
Hendricks wyj�� papierosa i przy�pieszy�. Ciekawe by�o to
u�ycie form sztucznej inteligencji do prowadzenia wojny. Jak
to si� zacz�o? Wymaga�a tego sytuacja. Pocz�tkowo Zwi�zek
Radziecki odni�s� znaczny sukces, normalny dla strony, kt�ra
rozpoczyna wojn�. Wi�kszo�� Ameryki P�nocnej zosta�a starta
z mapy. Oczywi�cie natychmiast podj�to dzia�ania odwetowe.
Ju� wiele lat przedtem, zanim zacz�a si� wojna, niebo pe�ne
by�o kr���cych rakiet. Gdy tylko Waszyngton dowiedzia� si� o
ataku, zosta�y one natychmiast skierowane na Rosj�.
Niewiele to jednak pomog�o.
Ju� w pierwszym roku wojny rz�d ameryka�ski przeni�s�
si� do Bazy Ksi�ycowej. Nie mia� zreszt� wyboru.
Europa ju� nie istnia�a. Tylko g�ry kamieni i chwasty
wyrastaj�ce z popio��w i ko�ci. Wi�kszo�� Ameryki P�nocnej
te� nie nadawa�a si� do �ycia ani dla ro�lin, ani dla
zwierz�t czy cz�owieka. Kilka milion�w ludzi przenios�o si�
do Kanady i Ameryki Po�udniowej. Jednak w czasie drugiego
roku wojny Rosjanie zacz�li zrzuca� swoich spadochroniarzy,
najpierw pojedynczo, potem w coraz wi�kszych grupach. Mieli oni
pierwszy naprawd� skuteczny sprz�t chroni�cy przed
promieniowaniem. To, co pozosta�o z ameryka�skiego przemys�u,
przenios�o si� na Ksi�yc razem z rz�dem.
Zosta�o tylko wojsko. Oddzia�y ukrywaj�ce si� gdzie
popad�o. Porozrzucane, kilka tysi�cy tu, jaki� pluton tam.
Nikt nie wiedzia� dok�adnie, gdzie si� znajduj�.
Przemieszczali si� w nocy, pochowani w ruinach, kana�ach,
piwnicach, razem ze szczurami i w�ami. Wszystko wskazywa�o
na to, �e Rosjanie wygraj� wojn�. Opr�cz paru pocisk�w
wystrzeliwanych codziennie z Ksi�yca nie by�o przeciwko nim
�adnej skutecznej broni. Przychodzili i odchodzili, kiedy
tylko mieli ochot�. Wojna by�a praktycznie zako�czona. Nic
nie mog�o si� oprze� Rosjanom.
I wtedy pojawi�y si� pierwsze szcz�ki. W ci�gu jednej nocy
sytuacja na froncie zmieni�a si�.
Pocz�tkowo szcz�ki nie by�y zbyt zr�czne. Dzia�a�y powoli.
Ruscy trafiali je, gdy tylko pojawia�y si� na powierzchni.
Ale z czasem zosta�y ulepszone, by�y coraz szybsze i
sprytniejsze. Zacz�y je produkowa� wszystkie fabryki Terry.
Fabryki umieszczone g��boko pod ziemi�, te same, kt�re kiedy�
produkowa�y pociski atomowe, dzi� ju� prawie zapomniane.
Szcz�ki stawa�y si� szybsze, a z czasem te� i wi�ksze.
Pojawia�y si� nowe typy, niekt�re wyposa�one w czujniki, inne
fruwaj�ce. By�o kilka modeli skacz�cych. Najlepsi
in�ynierowie na Ksi�ycu opracowywali nowe projekty, coraz
bardziej skomplikowane. Sta�y si� prawie nieuchwytne
i Ruscy mieli z nimi mas� k�opotu. Niekt�re ma�e szcz�ki
nauczy�y si� ukrywa�, zakopuj�c w popiele i czekaj�c na
zdobycz.
Zacz�y te� dostawa� si� do rosyjskich bunkr�w, w�lizguj�c
si�, gdy w�azy by�y otwarte. Jedne szcz�ki wewn�trz bunkra,
wiruj�ca kula naje�ona metalowymi ostrzami - to wystarcza�o.
Kiedy pierwsze dosta�y si� do �rodka, zaraz zjawia�y si�
nast�pne. Przy u�yciu takiej broni wojna nie mog�a trwa�
d�ugo.
Mo�e w�a�nie si� sko�czy�a.
Mo�e w�a�nie tak� wiadomo�� us�yszy. Mo�e Politbiuro
zdecydowa�o si� podda�. Szkoda, �e trzeba by�o na to czeka�
tak d�ugo. Sze�� lat. To d�ugo, jak na tak� wojn�.
Setki tysi�cy automatycznych rakiet odwetowych,
wypuszczanych w kierunku Rosji. Bro� bakteriologiczna.
Radzieckie pociski sterowane, z gwizdem przecinaj�ce
powietrze. Jeden po drugim. A teraz to, roboty, szcz�ki...
Szcz�ki nie by�y podobne do innej broni. One �y�y,
jakkolwiek na to patrze�. Niezale�nie od tego, czy rz�d
chcia� si� z tym zgodzi�, czy nie. One nie by�y normalnymi
maszynami. By�y �ywymi istotami, porusza�y si�,
pe�za�y, otrz�sa�y si� nagle z szarego popio�u i rzuca�y na
cz�owieka, wspinaj�c si� tak, �eby dosi�gn�� jego gard�a. Po
to zosta�y wynalezione. To by�o ich zadanie.
I wykonywa�y je dobrze. Szczeg�lnie ostatnio, kiedy
pojawi�y si� nowe modele. Umia�y ju� same si� naprawia�.
Dzia�a�y na w�asny rachunek. Wojska Narod�w Zjednoczonych
chroni�y specjalne znaczki, ale je�eli kto� sw�j zgubi�,
stawa� si� potencjaln� ofiar� szcz�k, niezale�nie od munduru,
jaki nosi�. Gdzie�, pod powierzchni� ziemi, zautomatyzowane
maszyny potrafi�y je opanowa�. Ludzie nie zajmowali si� tym.
Niebezpiecze�stwo by�o zbyt du�e, nikt nie chcia� przebywa� w
ich pobli�u. Zosta�y pozostawione samym sobie. I zdaje si�,
�e ca�kiem nie�le sobie radzi�y. Nowe typy by�y szybsze,
bardziej skomplikowane. Wydajniejsze.
Najwyra�niej wygrywa�y wojn�.
Major Hendricks zapali� drugiego papierosa. Ten krajobraz
przyt�acza� go. Nic, tylko popi� i ruiny. Wydawa�o mu si�, �e
by� sam, jedyna �yj�ca istota na ca�ym �wiecie. Na prawo
wznosi�y si� ruiny miasta. Kilka �cian i kupy gruzu.
Rzuci� zgaszon� zapa�k�, przyspieszaj�c kroku. Nagle
zatrzyma� si�, podni�s� pistolet, jego cia�o zesztywnia�o.
Przez chwil� wydawa�o mu si�...
Zza szkieletu zrujnowanego budynku wysz�a jaka� posta� i
powoli, troch� niepewnie, zbli�a�a si� w jego kierunku.
Hendricks zmru�y� oczy.
- Sta�!
Ch�opiec zatrzyma� si�. Hendricks opu�ci� pistolet. Ch�opiec
sta� patrz�c na niego w milczeniu. By� ma�y. Jeszcze dziecko.
M�g� mie� osiem lat. Trudno by�o to stwierdzi� na pewno. Wi�kszo��
dzieci, kt�re prze�y�y, wydawa�a si� op�niona w rozwoju.
Ch�opiec mia� na sobie wyblak�y niebieski sweter, ca�y
zakurzony i kr�tkie spodnie. Jego w�osy by�y d�ugie i matowe.
Spada�y mu na twarz i uszy. Trzyma� co� w r�ku.
- Co tam trzymasz? - ostro spyta� Hendricks.
Ch�opiec wyci�gn�� r�k�. By�a to zabawka, mi�. Pluszowy
mi�. Oczy ch�opca wydawa�y si� bardzo du�e, ale bez wyrazu.
Hendricks odpr�y� si�.
- Nie chc� twojego misia. Trzymaj go.
Ch�opiec znowu przytuli� misia.
- Gdzie mieszkasz? - zapyta� Hendricks.
- Tam.
- W ruinach?
- Tak.
- Pod ziemi�?
- Tak.
- Ilu was tam jest?
- Jak to ilu?
- Ilu was jest? Jak du�y jest wasz oddzia�?
Ch�opiec nie odpowiedzia�.
Hendricks zmarszczy� brwi.
- Jeste� ca�kiem sam?
Ch�opiec przytakn��.
- Jak ci si� uda�o prze�y�?
- Jest jedzenie.
- Jakie jedzenie?
- R�ne.
Hendricks przyjrza� si� ch�opcu.
- Ile masz lat?
- Trzyna�cie.
To by�o nieprawdopodobne. A mo�e? Ch�opiec by� chudy. Przez
lata nara�ony na promieniowanie. Nic dziwnego, �e wydawa�
si� taki ma�y. Jego r�ce i nogi przypomina�y patyki, cienkie i
suche. Hendricks dotkn�� d�oni ch�opca. Sk�ra by�a sucha i
szorstka; napromieniowana. Spojrza� w d�, na jego
twarz. Zupe�nie bez wyrazu. Du�e oczy, du�e i ciemne.
- Czy jeste� niewidomy? - spyta� Hendricks.
- Nie. Troch� widz�.
- Jak si� chronisz przed szcz�kami?
- Szcz�kami?
- Takie okr�g�e maszynki. Szybko biegaj� i brz�cz�.
- Nie rozumiem.
Mo�e w okolicy nie by�o �adnych szcz�k. Do wielu miejsc
jeszcze nie dotar�y. Zbiera�y si� na og� wok� bunkr�w, tam
gdzie byli ludzie. By�y zaprojektowane w ten spos�b, �eby
wyczuwa� ciep�o, ciep�o �ywych istot.
- Masz szcz�cie. - Hendricks wyprostowa� si�. - No dobrze.
Gdzie idziesz? Wracasz tam?
- Czy mog� p�j�� z tob�?
- Ze mn�? - Hendricks skrzy�owa� ramiona. - Ja id� daleko.
Musz� si� spieszy�. - Spojrza� na zegarek. - Musz� tam doj��,
zanim si� �ciemni.
- Te� chc� p�j��.
Hendricks pogrzeba� w plecaku.
- To nie ma sensu. Masz. - Rzuci� puszki z jedzeniem,
kt�re mia� ze sob�. - We� to i wracaj do siebie. Dobrze?
Ch�opiec nie odpowiedzia�.
- B�d� t�dy wraca�. Za dzie� lub dwa. Je�eli b�dziesz gdzie�
w okolicy, zabior� ci� ze sob�. W porz�dku?
- Chc� p�j�� z tob� teraz.
- To daleka droga.
- Mog� i��.
Hendricks poruszy� si� niespokojnie. Dwie osoby razem
stanowi�y �wietny cel. Poza tym ch�opiec b�dzie op�nia�
marsz. Ale z drugiej strony mo�e nie spotka go ju� wracaj�c.
A je�eli rzeczywi�cie by� ca�kiem sam...
- Dobrze, chod�.
Stan�� obok niego. Hendricks ruszy� szybko przed
siebie. Ch�opiec szed� cicho, trzymaj�c swojego misia.
- Jak masz na imi�? - Odezwa� si� Hendricks po jakim� czasie.
- David Edward Derring.
- David? A co... co si� sta�o z twoimi rodzicami?
- Umarli.
- W jaki spos�b?
- W czasie wybuchu.
- Dawno?
- Sze�� lat temu.
Hendricks przystan��.
- By�e� sam przez sze�� lat?
- Nie. Byli jeszcze inni ludzie. Ale potem odeszli.
- I zosta�e� sam?
- Tak.
Hendricks spojrza� na ch�opca. By� jaki� dziwny, ma�om�wny.
Zamkni�ty w sobie. Ale takie w�a�nie by�y dzieci, kt�re
prze�y�y. Ciche. Spokojne. Jakby przyt�oczone jakim� dziwnym
pesymizmem. Nic nie by�o w stanie ich zaskoczy�. Akceptowa�y
wszystko, co los im przynosi�. Nie by�o ju� zadnego
normalnego, naturalnego porz�dku rzeczy, moralnego czy
fizycznego, na kt�rym mog�yby polega�. Obyczaje, przyzwyczajenia,
wszystko, czego ich uczono, znik�o. Pozosta�y tylko okrutne
do�wiadczenia.
- Czy id� za szybko?
- Nie.
- Jak mnie zauwa�y�e�?
- Czeka�em.
- Czeka�e�? - Hendricks by� zaskoczony. - Na co czeka�e�?
- Czeka�em, �eby co� z�apa�.
- Co z�apa�?
- Co� do jedzenia.
- Aaa. - Hendricks przygryz� wargi. Trzynastoletni ch�opiec,
�ywi�cy si� szczurami i na wp� zapsutymi konserwami. �yj�cy
w jakiej� jamie, w ruinach miasta. Na radioaktywnym terenie
w�r�d szcz�k i pikuj�cych rosyjskich bomb, kr���cych po
niebie.
- Gdzie idziemy? - spyta� David.
- Do rosyjskiej bazy.
- Rosyjskiej?
- Do wrog�w. Tych, kt�rzy zacz�li wojn�. To oni zrzucili
pierwsze pociski radioaktywne. Oni to wszystko zacz�li.
Ch�opiec pokiwa� g�ow�. Jego twarz nie wyra�a�a �adnego
uczucia.
- Ja jestem Amerykaninem - powiedzia� Hendricks.
�adnego komentarza. Szli tak we dw�ch. Hendricks nieco z
przodu, David tu� za nim, trzymaj�c w obj�ciach brudnego
pluszowego misia.
Oko�o czwartej po po�udniu zatrzymali si� , �eby co� zje��.
Hendricks rozpali� ogie� w ma�ym do�ku mi�dzy kawa�kami
betonu. Wyrwa� rosn�ce tam chwasty i pozbiera� na ma�� kupk�
kawa�ki drewna. Oddzia�y rosyjskie by�y ju� niedaleko.
Znajdowali si� w miejscu, kt�re kiedy� by�o d�ug� dolin�,
pe�n� drzew owocowych i winoro�li. Nie pozosta�o z tego nic,
opr�cz paru go�ych pni i g�r ci�gn�cych si� w dali na
horyzoncie. Wiatr unosi� chmury py�u, kt�ry pokrywa�
wszystko. Rosn�ce chwasty, pozosta�o�ci budynk�w, �ciany
stoj�ce tu i �wdzie, resztki dawnej drogi .
Hendricks zrobi� kaw�, podgrza� gotowan� baranin� i chleb.
- Prosz�. - Poda� chleb i mi�so Davidowi. Ch�opiec siedzia�
skulony przy ogniu. Wyra�nie wida� by�o jego bia�e, ko�ciste
kolana. Obejrza� uwa�nie jedzenie i odda� je z powrotem,
potrz�saj�c g�ow�.
- Nie.
- Nie? Nie chcesz?
- Nie.
Hendricks wzruszy� ramionami. Mo�e ch�opiec by� jakim�
mutantem, przyzwyczajonym do specjalnego jedzenia. Trudno.
Jak b�dzie g�odny, znajdzie sobie po�ywienie. Dziwny by� ten
David. Ale na �wiecie zdarza�o si� tyle dziwnych rzeczy.
�ycie nie by�o ju� takie jak dawniej. I ju� nigdy nie b�dzie.
Ludzie musz� zda� sobie z tego spraw�.
- Jak chcesz - powiedzia� Hendricks. Sam zjad� chleb i
baranin�, popijaj�c kaw�. Jad� powoli, z trudem prze�yka�
jedzenie. Kiedy sko�czy�, wsta� i zadepta� ogie�.
David podni�s� si� powoli, patrz�c na niego swoimi oczami
starego dziecka.
- Idziemy - stwierdzi� Hendricks.
- Dobrze.
Hendricks szed� trzymaj�c w r�ku pistolet. Byli ju�
blisko; czu� napi�cie, gotowy na wszystko. Rosjanie powinni
kogo� oczekiwa�, ale je�eli kry� si� w tym jaki� podst�p...
�atwo m�g� wpa��. Uwa�nie obserwowa� okolic�. Nic tylko
gruz, popi�, jakie� wzg�rza, wypalone pnie. Betonowe
�ciany. Ale gdzie� tu znajdowa� si� pierwszy rosyjski
bunkier. Ukryty g��boko pod ziemi�. Na powierzchni mo�na
by�o dostrzec tylko peryskop, kilka karabinowych luf, mo�e
anten�.
- Czy szybko tam dojdziemy? - spyta� David.
- Tak. Jeste� zm�czony?
- Nie.
- To dlaczego pytasz?
David nie odpowiedzia�. Szed�, z trudem toruj�c sobie drog�
w popiele. Jego nogi i buty by�y brudne od py�u. Twarz
�ci�gni�ta, pokryta smugami szarego kurzu, kt�re odcina�y si�
od bia�ej sk�ry. Nie mia� rumie�c�w. Typowe dla dzieci
wychowywanych w piwnicach, kana�ach i podziemnych schronach.
Hendricks zwolni�. Podni�s� do oczu lornetk� i starannie
obserwowa� teren przed sob�. Czy byli tam gdzie�, czekaj�c
na niego? Obserwuj�c go tak, jak jego ludzie obserwowali
rosyjskiego �o�nierza? Przeszed� go dreszcz. Mo�e ju�
trzymali pistolety, gotowi do strza�u, zdecydowani zabija�
tak jak i jego ludzie.
Hendricks zatrzyma� si�, otar� pot z twarzy.
- Cholera.
Czu� si� niepewnie. Ale przecie� powinni go oczekiwa�. Jego
sytuacja by�a inna.
Szed� zapadaj�c si� w popi�, pistolet trzyma� mocno dwiema
r�kami. Za nim szed� David. Hendricks w skupieniu rozgl�da�
si� wok�. To mog�o sta� si� w ka�dej chwili. Bia�y
b�ysk, strza�, starannie wycelowany z g��boko ukrytego,
betonowego bunkra.
Podni�s� r�k� i zamacha�.
Nic si� nie poruszy�o. Po prawej stronie widzia� pasmo
wzg�rz i suche pnie drzew. Na tych pozosta�o�ciach wyros�o
kilka dzikich p�d�w winoro�li. I, jak zwykle, chwasty.
Hendricks obserwowa� wzg�rza. Czy co� si� tam kry�o? By�o to
idealne miejsce na punkt obserwacyjny. Podszed� ostro�nie,
David post�powa� tu� za nim. Gdyby to by�a jego baza, tu
postawi�by wartownika, wypatruj�cego nieprzyjaciela i
badaj�cego okolic�. Oczywi�cie wok� jego bazy by�aby masa
szcz�k zapewniaj�cych pe�n� ochron�.
Stan�� na rozstawionych nogach, z r�koma na biodrach.
- Czy to tu? - spyta� David.
- Prawie.
- Dlaczego si� zatrzymali�my?
- Nie chc� niepotrzebnie ryzykowa�. - Hendricks powoli
posuwa� si� do przodu. Teraz wzg�rza znajdowa�y si� tu�
obok, po jego prawej stronie. Je�eli tam, na g�rze sta� jaki�
Rusek, nie mia� �adnych szans. Znowu pomacha� r�k�. Powinni
oczekiwa� kogo� w mundurze Narod�w Zjednoczonych z
odpowiedzi� na ich wiadomo��. Pod warunkiem, �e nie by� to
podst�p.
- Trzymaj si� mnie. - Odwr�ci� si� do Davida. - Nie
zostawaj z ty�u.
- Ciebie?
- No, blisko mnie. To ju� niedaleko. Nie mo�emy ryzykowa�.
Chod�.
- Poradz� sobie. - David szed� z ty�u, kilka krok�w za
nim. Wci�� trzymaj�c swojego pluszowego misia.
- R�b, jak chcesz. - Hendricks znowu podni�s� do oczu
lornetk�, nagle skupiony. Przez moment... Czy�by co� si�
poruszy�o? Uwa�nie obserwowa� wzg�rza. Wok� panowa� spok�j.
Martwa cisza. �adnych �lad�w �ycia, tylko pnie drzew i
popi�. Mo�e kilka szczur�w. Du�ych, czarnych szczur�w, kt�re
umkn�y szcz�kom. Mutant�w, buduj�cych nory z popio�u
pomieszanego ze �lin�. Adaptacja do warunk�w. Zn�w ruszy� do przodu.
Na szczycie wzg�rza pojawi�a si� wysoka posta� w
powiewaj�cym p�aszczu. Szarozielonym. Rosjanin. Za nim
zjawi� si� drugi �o�nierz, te� Rosjanin. Podnie�li pistolety,
wycelowali.
Hendricks zamar�. Otworzy� usta. �o�nierze kl�czeli,
patrz�c w d� zbocza. Do��czy�a do nich trzecia posta�,
mniejsza, te� w szarym mundurze. Kobieta. Stan�a tu� za
nimi.
Hendricks odzyska� g�os.
- Nie! - Zacz�� macha� nerwowo. - Jestem...
Rosjanie wystrzelili. Hendricks us�ysza� za plecami s�aby
trzask. Uderzy�a w niego fala gor�cego powietrza, rzucaj�c go
na ziemi�. Popi� przysypa� mu twarz, wciskaj�c si� do oczu i
nosa. Krztusz�c si�, podci�gn�� si� na kolana. Jednak by� to
podst�p. Nie mia� szans. Przyszed� tu, �eby da� si� zabi� jak
bezbronna ofiara. �o�nierze i kobieta schodzili w d� zbocza
w jego kierunku, �lizgaj�c si� w mi�kkim popiele. Hendricks
by� jak sparali�owany. W g�owie czu� pulsowanie. Niepewnie
podni�s� bro� i wycelowa�. Mia� wra�enie, jakby jego pistolet
wa�y� ton�, z trudem m�g� go utrzyma�. Pali�y go policzki.
W powietrzu czu� by�o zapach wystrza�u, gorzki, cierpki sw�d.
- Nie strzelaj - krzykn�� jeden z Rosjan. M�wi� po
angielsku z silnym akcentem.
Wszyscy troje podeszli do niego. Stan�li wok�.
- Opu�� bro�, Jankesie - powiedzia� drugi.
Hendricks by� zaskoczony. Wszystko to sta�o si� tak szybko.
Z�apali go. Zastrzelili ch�opca. Odwr�ci� g�ow�. David
znikn��. To, co z niego zosta�o, le�a�o rozrzucone na ziemi.
Rosjanie patrzyli na niego zaciekawieni. Hendricks usiad�,
otar� krew z nosa, strz�saj�c popi�. Potrz�sn�� g�ow�,
pr�buj�c si� otrzepa�.
- Dlaczego to zrobili�cie? - wyszepta� z trudem. -
Ch�opiec?
- Dlaczego? - Jeden z �o�nierzy pom�g� mu si� podnie�� i
odwr�ci� go. - Sp�jrz.
Hendricks zamkn�� oczy.
- Sp�jrz! - Dw�ch Rosjan popchn�o go do przodu. - Zobacz.
Pospiesz si�. Zaraz b�dzie za p�no!
Hendricks spojrza�. Poczu�, �e brakuje mu tchu.
- Widzisz? Teraz rozumiesz?
Resztki Davida. Kr�c�ce si� metalowe k�ka. B�yszcz�cy
metal. Cz�ci, przewody. Jeden z Rosjan kopn�� t� kup�
�elastwa. Cz�ci rozsypa�y si�, potoczy�y w r�nych
kierunkach, k�ka, spr�yny, dr��ki. Plastykowa pow�oka
spad�a, na wp� zw�glona. Hendricks pochyli� si� dr��c.
Odpad� prz�d g�owy. M�g� teraz dostrzec skomplikowany m�zg,
przewody i z��cza, ma�e rurki i prze��czniki, tysi�ce
drobnych fragment�w...
- Robot - powiedzia� �o�nierz trzymaj�cy bro�.
- Obserwowali�my, jak szed� za tob�.
- Szed� za mn�?
- To ich metoda. Id� za tob� a� do bunkra. W ten spos�b
dostaj� si� do �rodka.
Hendricks zamruga� oczami, oniemia�y.
- Ale...
- Chod�. - Poprowadzili go w kierunku wzg�rza. - Nie mo�emy tu
zosta�. To niebezpieczne. W okolicy jest ich pe�no.
Wszyscy troje pomogli mu si� wspi�� na zbocze, �lizgaj�c
si� i zapadaj�c w piasku. Kobieta wesz�a pierwsza i czeka�a
na nich na szczycie wzg�rza.
- Najbardziej wysuni�ta baza - wyszepta� Hendricks.
- Przyszed�em tu, �eby negocjowa� z Rosjanami...
- Nie ma ju� bazy. Dosta�y si� do �rodka. Wyt�umaczymy ci
to.- Osi�gn�li wreszcie szczyt. - Zostali�my tylko my. We
tr�jk�. Inni byli na dole, w bunkrze.
- T�dy. T�dy w d�. - Kobieta odkr�ci�a klap�, szar� pokryw�
umieszczon� w ziemi. - Wchod�cie.
Hendricks zszed� w d� po drabinie, za nim kobieta i
�o�nierze. Po�o�yli klap� na miejscu, starannie j�
przykr�caj�c.
- Dobrze, �e ci� zauwa�yli�my - mrukn�� jeden z �o�nierzy.
- Prawie mu si� uda�o doj�� za tob� a� tutaj.
- Daj mi papierosa - powiedzia�a kobieta. - Ju� od tygodni
nie mia�am w ustach ameryka�skiego papierosa.
Hendricks poda� jej otwart� paczk�. Wzi�a papierosa i
poda�a paczk� dw�m �o�nierzom. W rogu ma�ego pokoju sta�a
lampa, pal�c si� nier�wnym p�omieniem. Pok�j by� ciasny i
niski. Siedzieli we czw�rk� wok� ma�ego drewnianego sto�u. Z
boku sta�o kilka brudnych naczy�. Za wystrz�pion� zas�on�
wida� by�o kawa�ek drugiego pokoju. Hendricks zauwa�y�
fragment kapy, jakie� prze�cierad�a, ubrania powieszone na
ko�ku.
- Byli�my tu - powiedzia� zo�nierz siedz�cy obok niego.
Zdj�� he�m, odgarn�� z czo�a jasne w�osy. - Jestem kapral
Rudi Maxer. Polak. Powo�any do Armii Radzieckiej dwa lata
temu. - Wyci�gn�� r�k�.
Hendricks zawaha� si�, potem u�cisn�� podan� d�o�.
- Major Joseph Hendricks.
- Klaus Epstein - przedstawi� si� drugi �o�nierz, niewysoki
m�czyzna z ciemnymi, rzedn�cymi w�osami. Nerwowo
szarpa� koniec ucha. - Austriak. Powo�any B�g wie kiedy. Ju�
nie pami�tam. Byli�my tu we tr�jk�, Rudi, ja i Tasso.
Wskaza� kobiet�. - Uda�o nam si� prze�y�. Wszyscy inni
byli w bunkrze.
- I... I one si� tam dosta�y?
Epstein zapali� papierosa.
- Najpierw tylko jeden. Podobny do tego, kt�ry szed� z
tob�. On wpu�ci� inne.
Hendricks zaniepokoi� si�.
- Podobny? Czy jest wi�cej rodzaj�w?
- Ma�y ch�opiec. David. David trzymaj�cy pluszowego misia.
To model nr 3. Najskuteczniejszy.
- Jakie s� inne modele?
Epstein si�gn�� do kieszeni p�aszcza.
- Masz - po�o�y� na stole plik zdj��, przewi�zanych
sznurkiem. - Sam zobacz.
Hendricks rozwi�za� sznurek.
- Widzisz - powiedzia� Rudi Maxer. - To dlatego chcieli�my
negocjowa�. To znaczy Rosjanie. Odkryli�my to jaki� tydzie�
temu. Okaza�o si�, �e wasze szcz�ki zacz�y same wymy�la�
nowe modele. Nowe, coraz lepsze typy podobnych do nich
robot�w. Gdzie� w podziemnych fabrykach. Skonstruowali�cie je
tak, �eby same si� produkowa�y i naprawia�y. Tworzyli�cie
coraz bardziej skomplikowane wersje. To wasza wina.
Hendricks obejrza� zdj�cia. By�y robione w po�piechu.
Niewyra�ne i zamazane. Pierwsze ukazywa�y Davida. David id�cy
drog�, sam. Jeden David i drugi David. Trzech David�w. Wszyscy
identyczni. Ka�dy ze starym pluszowym misiem.
Ka�dy tak samo wzruszaj�cy.
- Obejrzyj reszt� - powiedzia�a Tasso.
Nast�pne zdj�cia, robione z du�ej odleg�o�ci, ukazywa�y
rannego �o�nierza siedz�cego przy �cie�ce, z r�k� na
temblaku, z wyci�gni�t� przed siebie sztuczn� nog� i byle jak
skleconymi kulami na kolanach. Potem dw�ch �o�nierzy,
identycznych, stoj�cych obok siebie.
- To jest model nr 1. Ranny �o�nierz. - Klaus si�gn�� po
zdj�cia. - Widzisz, zadaniem szcz�k by�o zbli�anie si� do
ludzi, znajdowanie ich. Ka�dy kolejny typ okazywa� si�
lepszy ni� poprzedni. Dochodzi�y coraz bli�ej i bli�ej,
trudno by�o je pokona�, dostawa�y si� do naszych baz. Ale
p�ki by�y to zwyk�e maszyny, metalowe kule ze szcz�kami i
czujnikami, bez trudu mogli�my je rozpozna�, jak ka�dy inny
przedmiot. Na pierwszy rzut oka identyfikowali�my je jako
�mierciono�ne roboty.
- Model nr 1 wyko�czy� ca�e nasze p�nocne skrzyd�o -
powiedzia� Rudi. - Du�o czasu min�o, zanim ktokolwiek
zrozumia�, o co chodzi. Wtedy by�o ju� za p�no. Ranni
�o�nierze przychodzili, pukali i prosili, �eby ich wpu�ci�.
Wi�c wpuszczali�my ich. Kiedy tylko znajdowali si� w �rodku,
natychmiast zaczynali dzia�a�. Obawiali�my si� tylko
maszyn...
- Wtedy s�dzono, �e istnieje tylko jeden typ - m�wi� Klaus
Epstein. - Nikt nie podejrzewa�, �e mog� istnie� inne. Rozdano
nam zdj�cia. Wys�any do was pos�aniec wiedzia� tylko o tym
jednym rodzaju. O modelu nr 1. Nazwali�my go Ranny �o�nierz.
My�leli�my, �e to wszystko.
- Wasza baza zosta�a pokonana przez...
- Przez model nr 3. David z misiem. By� nawet
skuteczniejszy. - Klaus gorzko si� u�miechn��. �o�nierze lubi�
dzieci. Wpuszczali�my je do �rodka i pr�bowali�my karmi�.
Ci�ko by�o zgadn��, �e to podst�p. W ka�dym razie ci, kt�rzy
byli w bunkrze, nie zgadli.
- My mieli�my szcz�cie - stwierdzi� Rudi. - Klaus i ja
byli�my... Odwiedzali�my Tasso, kiedy to si� sta�o. To jej
mieszkanie. - Pokaza� r�k� dooko�a. - Ta piwniczka.
Sko�czyli�my i weszli�my po drabinie, �eby ju� wraca�. Ze
szczytu wzg�rza zobaczyli�my, �e s� wsz�dzie wok� bunkra.
Walka trwa�a. Wsz�dzie Davidy z misiami, ca�e setki. Klaus
zrobi� zdj�cia.
Klaus z�o�y� le��ce fotografie.
- I tak jest wsz�dzie w waszych bazach? - spyta� Hendricks
- Tak.
- A co b�dzie z nami? - Bezmy�lnie dotkn�� znaczka na
nadgarstku. - Czy one...
- Wasze znaczki nie przeszkadzaj� im. Rosjanin,
Amerykanin, Polak, Niemiec, to dla nich wszystko jedno. Robi�
to, do czego zosta�y stworzone. Spe�niaj� swoje zadanie.
Niszcz� �ycie, gdziekolwiek je znajd�.
- S� wra�liwe na ciep�o - powiedzia� Klaus. - Tak je
skonstruowali�cie od samego pocz�tku. Oczywi�cie modele,
kt�re wy�cie projektowali, przestawa�y dzia�a� pod wp�ywem
radioaktywnych znaczk�w, jakie nosili�cie. Teraz
przezwyci�y�y ju� i t� trudno��. Nowe typy s�
skuteczniejsze.
- A jaki jest ten ostatni typ? Spyta� Hendricks. - David,
Ranny �o�nierz i...?
- Nie wiemy - Klaus wskaza� na �cian�. Wisia�y tam dwie
metalowe tabliczki porysowane na brzegach. Hendricks wsta� i
obejrza� je. By�y pogi�te i wyszczerbione.
- Ta po lewej stronie jest z Rannego �o�nierza - powiedzia�
Rudi. - Zniszczyli�my jednego. Szed� w kierunku naszego
starego bunkra. Strzelili�my do niego ze wzg�rza tak jak do
Davida, kt�ry by� z tob�.
Na tabliczce wyci�ni�te by�o M-1. Hendricks dotkn��
drugiej.
- A ta jest z Davida?
- Tak - Na tabliczce mo�na by�o przeczyta�: M-3.
Klaus spojrza� na �cian�, po�o�y� r�k� na szerokim ramieniu
Hendricksa.
- Rozumiesz, jak wygl�da nasza sytuacja. Jest
jeszcze jeden model. Mo�e nigdy go nie wyprodukowano. Mo�e
si� nie sprawdzi�. Ale istnieje gdzie� model nr 2. Tak jak
istnieje nr 1 i nr 3.
- Mia�e� szcz�cie - stwierdzi� Rudi. - David szed� z tob�
ca�� drog�, i nawet ci� nie dotkn��. Mo�e my�la�, �e
doprowadzisz go do jakiego� bunkra.
- Kiedy jeden dostanie si� do �rodka, to ju� koniec -
powiedzia� Klaus. - S� szybkie. Pierwszy wpuszcza reszt�.
Dzia�aj� idealnie. Maszyny stworzone w jednym celu. Nic
innego je nie interesuje. - Otar� pot z twarzy. - Widzieli�my
to.
Zapanowa�a cisza.
- Daj mi jeszcze jednego papierosa - powiedzia�a Tasso. - S�
dobre. Ju� prawie zapomnia�am jak smakuj�.
Zapad�a noc. Niebo by�o ca�kiem czarne. Przez chmury
popio�u nie mo�na by�o zobaczy� ani jednej gwiazdy. Klaus
ostro�nie podni�s� klap� tak, �eby Hendricks m�g� si�
rozejrze�.
Rudi pokaza� co� w ciemno�ciach.
- Tam s� bunkry, w kt�rych kiedy� mieszkali�my. Mniej ni�
p� mili st�d. To by� czysty przypadek, �e Klaus i ja nie
siedzieli�my tam, kiedy to si� sta�o. S�abo��. Ocaleni przez
swoje ��dze.
- Wszyscy inni zgin�li - powiedzia� Klaus cicho. - To
sta�o si� tak szybko. Tamtego ranka Politbiuro podj�o
decyzj�. Powiadomili nas o tym. Natychmiast wys�ano
wiadomo��. Widzieli�my, jak pos�aniec rusza w kierunku
waszych bunkr�w. Chronili�my go, dok�d nie znikn�� nam z
oczu.
- Alex Radriwski. Znali�my go obaj. Znikn�� oko�o sz�stej.
Chwil� po wschodzie s�o�ca. Mniej wi�cej w po�udnie Klaus i
ja mieli�my woln� godzin�. Po cichu zmyli�my si� z bunkra.
Nikt nas nie zobaczy�. Przyszli�my tu. To kiedy� by�o miasto,
kilka dom�w, ulica. Ta piwnica to cz�� dawnego du�ego domu.
Wiedzieli�my, �e Tasso b�dzie tu, ukryta w swoim ma�ym
mieszkanku. Odwiedzali�my j� cz�sto. Inni z bunkra te�.
Tamtego dnia by�a akurat nasza kolej.
- Tak si� uratowali�my - stwierdzi� Klaus. - Czysty
przypadek. R�wnie dobrze m�g� to by� kto� inny. Kiedy...
Kiedy sko�czyli�my, wyszli�my na powierzchni� i ruszyli�my z
powrotem. Wtedy to zobaczyli�my. Setki David�w. Natychmiast
zrozumieli�my, co si� sta�o. Widzieli�my zdj�cia modelu nr 1,
Rannego �o�nierza. Nasz komisarz rozda� nam je i wyja�ni� o
co chodzi. Gdyby�my poszli jeszcze par� krok�w, zobaczy�yby
nas. I tak musieli�my zastrzeli� dwa z nich, �eby tu wr�ci�.
By�y ich masy, wsz�dzie. Jak mr�wki. Zrobili�my zdj�cia i
ukryli�my si� z powrotem tutaj, starannie zamykaj�c w�az.
- Pojedyncze nie s� takie gro�ne. Poruszaj� si� wolniej od
nas. Ale s� bezlitosne. Nie przypominaj� �ywych istot. Tamte
sz�y prosto w naszym kierunku. Zastrzelili�my je.
Major Hendricks sta� oparty o kraw�d� w�azu,
przyzwyczajaj�c oczy do ciemno�ci.
- Mo�e w og�le nie powinni�my otwiera� klapy?
- Trzeba po prostu uwa�a�. Jak inaczej uruchomisz sw�j
nadajnik?
Hendricks powoli podni�s� ma�y nadajnik, kt�ry mia�
przypi�ty do paska. Przycisn�� go do ucha. Metal by� zimny i
wilgotny. Dmuchn�� w mikrofon, podnosz�c kr�tk� anten�.
Us�ysza� s�aby szum.
- Chyba masz racj�.
Wci�� jednak si� waha�.
- Wci�gniemy ci�, gdyby co� si� sta�o - powiedzia� Klaus.
- Dzi�ki. - Hendricks sta� jeszcze chwil�, opieraj�c
nadajnik. - To ciekawe, prawda?
- Co?
- No, te nowe typy. Nowe modele szcz�k. Jeste�my zupe�nie bez
szans. Teraz pewno dosta�y si� ju� do baz Narod�w
Zjednoczonych. Zastanawiam si�, czy to nie jest pocz�tek
nowego gatunku. Nowy gatunek, no ewolucja. Rasa, kt�ra wyprze
cz�owieka.
Rudi chrz�kn��.
- Nie ma rasy, kt�ra zast�pi cz�owieka.
- Nie? Dlaczego nie? Mo�e w�a�nie to obserwujemy, koniec
gatunku ludzkiego i pocz�tek nowego spo�ecze�stwa.
- Ale to nie jest rasa. To mechaniczni mordercy.
Stworzyli�cie je, aby niszczy�y. To wszystko, co umiej�
robi�. S� maszynami istniej�cymi w jednym, konkretnym celu.
- Na razie tak si� wydaje. Ale co b�dzie p�niej? Kiedy
wojna ju� si� sko�czy. Mo�e, gdy zabraknie ludzi do zabijania,
zaczn� ukazywa� swoje prawdziwe mo�liwo�ci.
- M�wisz o nich tak, jakby by�y �ywe!
- A nie s�?
Zapanowa�a cisza.
- To s� maszyny - powiedzia� w ko�cu Rudi. - Wygl�daj�
jak ludzie, ale s� to tylko mechanizmy.
- Spr�buj nawi�za� ��czno��, majorze - powiedzia� Klaus.
- Nie mo�emy tu sta� bez ko�ca.
�ciskaj�c w r�ku nadajnik Hendricks wywo�a� kod bazy.
Czeka�, s�uchaj�c uwa�nie. �adnej odpowiedzi. Tylko cisza.
Starannie sprawdzi� przewody. Wszystko by�o w porz�dku.
- Scott! - powiedzia� do mikrofonu. - Czy mnie s�yszysz?
Cisza. Wyci�gn�� wy�ej anten� i spr�bowa� jeszcze raz. Nic.
- Nie ma po��czenia. Mo�e s�ysz� mnie, ale nie chc�
odpowiedzie�.
- Powiedz im, �e sytuacja jest krytyczna.
- Pomy�l�, �e kto� mnie zmusza do nawi�zania ��czno�ci, �e
robi� to na wasz rozkaz. - Spr�bowa� jeszcze raz, streszczaj�c
kr�tko wszystkie wiadomo�ci. Odpowiedzi jednak nie by�o.
Us�ysza� tylko jakie� s�abe trzaski.
- Promieniowanie radioaktywne zag�usza wi�kszo�� sygna��w -
powiedzia� Klaus po chwili. - Mo�e to dlatego.
Hendricks schowa� nadajnik.
- To nic nie da. Nie ma �adnej odpowiedzi. Promieniowanie
radioaktywne? Mo�e. Albo s�ysz� mnie, ale nie odpowiadaj�.
Szczerze m�wi�c, ja te� bym tak zrobi�, gdyby wys�any
�o�nierz pr�bowa� nawi�za� ��czno�� z rosyjskiej bazy. Nie
maj� powodu, �eby mi wierzy�. Mo�e s�yszeli wszystko, co
m�wi�em...
- A mo�e jest ju� za p�no.
Hendricks pokiwa� g�ow�.
- Lepiej zamknijmy w�az - powiedzia� Rudi nerwowo. - Po co
podejmowa� niepotrzebne ryzyko.
Powoli zeszli na d�. Klaus starannie zamkn�� klap�. Weszli
do kuchni. Powietrze by�o ci�kie i duszne.
- Czy one naprawd� pracuj� a� tak szybko? - spyta� Hendricks.
- Opu�ci�em bunkier dzi� w po�udnie. Dziesi�� godzin temu. Jak
mog�yby tak szybko si� przemie�ci�?
- To nie zabiera im du�o czasu. Wystarczy, �e pierwszy z
nich dostanie si� do �rodka. Potem staj� si� zupe�nie
nie do opanowania. Wiesz przecie�, co mog� zrobi� ma�e szcz�ki.
One s� niewiarygodne. Ostrza w ka�dym palcu...
- Ju� dobrze. - Hendricks odsun�� si� zniecierpliwiony.
Stan�� do nich plecami.
- O co ci chodzi? - spyta� Rudi.
- Baza Ksi�ycowa. Bo�e, je�eli tam te� si� dosta�y...
- Baza Ksi�ycowa?
Hendricks odwr�ci� si�.
- Nie mog�y przecie� dosta� si� tam. Jak by to zrobi�y?
To niemo�liwe. Nie wierz� w to.
- Co to jest Baza Ksi�ycowa? S�yszeli�my jakie� plotki, ale
nic konkretnego. Jaka jest wasza sytuacja? Chyba musisz by�
dobrze poinformowany.
- Jeste�my zaopatrywani z Ksi�yca. Tam jest nasz rz�d, nasz
przemys� i ludzie. Wszystko ukryte pod powierzchni�. Dzi�ki
temu jeszcze si� trzymamy. Je�eli znalaz�y jaki� spos�b, �eby
przedosta� si� st�d na Ksi�yc...
- Wystarczy, �eby jeden z nich tam dotar�. Wtedy on u�atwi
drog� innym. Ca�ym setkom identycznych robot�w. Widzia�e�,
jak wygl�daj�, wszystkie takie same. Jak mr�wki.
- Idealny socjalizm - stwierdzi�a Tasso. - Doskona�y wz�r
pa�stwa komunistycznego. Ka�dy obywatel mo�e by� zast�piony
innym.
Klaus chrz�kn�� niezadowolony.
- Wystarczy ju�. No dobrze, i co dalej?
Hendricks chodzi� w t� i z powrotem po ma�ym pokoju. W
powietrzu czu� by�o zapach jedzenia i potu. Pozostali
patrzyli na niego. Tasso odsun�a zas�on� dziel�c� dwa
pokoje.
- Ja id� si� przespa�.
Wysz�a i zas�oni�a przej�cie. Rudi i Klaus usiedli przy
stole, wci�� obserwuj�c Hendricksa.
- To ty musisz zdecydowa� - powiedzia� Klaus. - My nie
znamy sytuacji.
Hendricks pokiwa� g�ow�.
- To nie jest takie proste. - Rudi nala� sobie kawy z
zardzewia�ego garnka. - Na razie jeste�my tu bezpieczni, ale
nie mo�emy tak zosta� na zawsze. Nie mamy dosy� jedzenia.
- Ale je�eli wyjdziemy...
- Je�eli wyjdziemy, dostan� nas. Prawdopodobnie nas dostan�.
Nie ujdziemy zbyt daleko. Gdzie jest tw�j bunkier, majorze?
- Trzy, cztery mile st�d.
- Mo�e nam si� uda�. Jest nas czworo. Ka�dy b�dzie patrzy� w
inn� stron�. Nie b�d� mog�y nas zaskoczy� ani zacz�� i�� za
nami. Mamy trzy karabiny, trzy celne karabiny. Tasso mo�e
wzi�� m�j pistolet. - Rudi poklepa� si� po pasku. - W
radzieckiej armii nie zawsze dostaje si� buty, ale broni nie
brakuje. We czw�rk�, uzbrojeni, mamy szans�, �e chocia� jeden z
nas dojdzie do twojego bunkra. Najlepiej, �eby� to by� ty,
majorze.
- A je�eli ju� tam s�? - spyta� Klaus.
Rudi wzruszy� ramionami.
- Wtedy wr�cimy tu.
Hendricks stan��.
- Jak s�dzicie, jaka jest szansa, �e dosta�y si� ju� do
ameryka�skich baz?
- Trudno powiedzie�. Chyba du�a. S� dobrze zorganizowane.
Wiedz�, co robi�. Kiedy raz zaczn�, przypominaj� stado
szara�czy. Ca�y czas posuwaj� si� naprz�d i to w niez�ym
tempie. Zosta�y zaprogramowane tak, �eby dzia�a� cicho i
szybko, przez zaskoczenie. Osi�gaj� sw�j cel zanim ktokolwiek
zrozumie o co chodzi.
- Jasne - cicho powiedzia� Hendricks.
W drugim pokoju Tasso poruszy�a si�.
- Majorze?
Hendricks odsun�� zas�on�.
- Tak?
Tasso, le��ca na ma�ym tapczanie, spojrza�a na niego leniwie.
- Czy masz jeszcze te ameryka�skie papierosy?
Hendricks wszed� do ma�ego pokoju i usiad� obok niej.
Przeszuka� kieszenie.
- Nie. Sko�czy�y si�.
- Szkoda.
- Jakiej jeste� narodowo�ci?
- Jestem Rosjank�.
- Sk�d si� tu wzi�a�?
- Tu?
- To kiedy� by�a Francja. Znajdujemy si� w dawnej Normandii.
Przysz�a� z radzieck� armi�?
- Dlaczego pytasz?
- Po prostu jestem ciekaw. - Patrzy� na ni�. Nie mia�a ju�
na sobie p�aszcza. Le�a� rzucony w rogu ��ka. By�a m�oda.
Mog�a mie� oko�o dwudziestu lat. Szczup�a. Jej d�ugie w�osy
by�y rozrzucone na poduszce. W milczeniu patrzy�a na niego du�ymi
ciemnymi oczami.
- O czym my�lisz? - spyta�a.
- O niczym. Ile masz lat?
- Osiemna�cie. - Dalej obserwowa�a go nieruchomymi oczami, z
g�ow� opart� na r�kach. Mia�a na sobie spodnie i koszul� od
rosyjskiego munduru. Szarozielone. W talii szeroki sk�rzany
pasek z nabojami i apteczk�.
- Jeste� w radzieckiej armii?
- Nie.
- To sk�d masz ten mundur?
Wzruszy�a ramionami.
- Dosta�am go.
- Ile... Ile mia�a� lat, kiedy si� tu znalaz�a�?
- Szesna�cie.
- Tylko?
Zmru�y�a oczy.
- O co ci chodzi?
Hendricks potar� brod�.
- Twoje �ycie wygl�da�oby zupe�nie inaczej, gdyby nie by�o
wojny. Szesna�cie lat. Mia�a� szesna�cie lat, kiedy zacz�a�
�y� w ten spos�b.
- Musia�am jako� przetrwa�.
- Ja ci� nie pot�piam.
- Twoje �ycie te� wygl�da�oby inaczej - powiedzia�a cicho.
Pochyli�a si� i rozsznurowa�a jeden but. Rzuci�a go na
pod�og�. - Majorze, czy m�g�by� p�j�� do drugiego pokoju?
Jestem �pi�ca.
- To b�dzie k�opotliwe mieszka� tu w cztery osoby. Czy s�
tylko te dwa pokoje?
- Tak.
- Jak du�a by�a kiedy� ta piwnica? Wi�ksza ni� to? Mo�e s�
tu inne pokoje zasypane gruzem? Mogliby�my spr�bowa� si� do
nich dosta�.
- Mo�e. Naprawd� nie wiem. - Tasso rozpi�a pasek. Po�o�y�a
si� wygodnie na ��ku, odpinaj�c guziki koszuli. - Na pewno
nie masz wi�cej papieros�w?
- Mia�em tylko jedn� paczk�.
- Szkoda. Mo�e jak dotrzemy do twojego bunkra uda nam si�
co� znale��. - Drugi but zosta� rzucony na pod�og�. Tasso
si�gn�a do lampy. - Dobranoc.
- Idziesz spa�?
- Zgad�e�.
Pok�j pogr��y� si� w ciemno�ci. Hendricks wsta� i poszed�
do kuchni. Nagle stan�� oniemia�y.
Rudi sta� przy �cianie, jego twarz by�a blada i b�yszcza�a
od potu. Otworzy� i zamkn�� usta, ale nie wydoby� si� z nich
�aden d�wi�k. Klaus sta� przed nim, przyciskaj�c luf� swojego
pistoletu do jego �o��dka. �aden z nich si� nie rusza�.
Klaus, z r�k� zaci�ni�t� na pistolecie, z nieruchom� twarz�.
Rudi, blady i cichy, przyci�ni�ty do �ciany.
- Co... - Hendricks chcia� zapyta�, ale Klaus przerwa� mu.
- Spokojnie, majorze. Podejd� tu. Pistolet. Wyjmij sw�j
pistolet.
Hendricks wyci�gn�� pistolet.
- O co chodzi?
- Pilnuj go. - Klaus popchn�� go do przodu. - Sta� obok mnie,
szybciej!
Rudi poruszy� si� lekko, opuszczaj�c r�ce. Odwr�ci� si� do
Hendricksa, przygryzaj�c usta. Oczy mu b�yszcza�y. Z czo�a na
policzki sp�ywa� kroplami pot. Utkwi� wzrok w Hendricksie.
- Majorze, on zwariowa�. Zatrzymaj go. - G�os Rudiego by�
zduszony i chrapliwy, ledwie s�yszalny.
- Co tu si� dzieje? - spyta� Hendricks.
Nie opuszczaj�c broni Klaus odpowiedzia�.
- Majorze, pami�tasz nasz� dyskusj�? Trzy modele? Znamy
tylko model nr 1 i model nr 3. Nie wiedzieli�my, jak wygl�da
model nr 2. Dot�d nie wiedzieli�my. - Palce Klausa zacisn�y
si� na kolbie. - Dot�d nie wiedzieli�my, ale teraz ju�
wiemy.
Nacisn�� spust. W Rudiego uderzy� strumie� bia�ego gor�ca.
- Majorze, to jest model nr 2.
Tasso odsun�a zas�on�.
- Klaus! Co ty zrobi�e�?
Klaus odwr�ci� si� od zw�glonego cia�a, osuwaj�cego si� na
pod�og�.
- Model nr 2, Tasso. Teraz ju� wiemy. Znamy ju� wszystkie
trzy typy. Niebezpiecze�stwo zmniejszy�o si�. Ja...
Tasso patrzy�a za niego, na co�, co kiedy� by�o Rudim, na
sczernia�e, tl�ce si� szcz�tki i fragmenty ubrania.
- Zabi�e� go.
- Go? Chyba chcia�a� powiedzie� "to". Obserwowa�em.
Przeczuwa�em co�. Ale nie by�em pewien. Przynajmniej dot�d
nie by�em pewien. Ale dzi� wiecz�r zrozumia�em. - Klaus
nerwowo pociera� sw�j pistolet. - Mamy szcz�cie. Nie widzicie
tego? Jeszcze godzina i ta maszyna mog�a...
- By�e� p e w i e n? - Tasso odepchn�a go i pochyli�a si� nad
dymi�cymi resztkami, le��cymi na pod�odze. Jej twarz st�a�a.
- Majorze, zobacz sam. Ko�ci, cia�o.
Hendricks ukl�kn�� obok niej. Te szcz�tki by�y szcz�tkami
cz�owieka. Osmalone cia�o, nadpalone fragmenty ko�ci, kawa�ki
czaszki. Trzewia, krew. Krew tworz�ca ka�u�� na pod�odze.
- �adnych k�ek - powiedzia�a Tasso spokojnie. Wyprostowa�a
si�. - �adnych k�ek, �adnych cz�ci, �adnych mechanizm�w. To
nie szcz�ki. To nie jest model nr 2. - Skrzy�owa�a ramiona.
- B�dziesz si� musia� jako� z tego wyt�umaczy�.
Klaus usiad� przy stole. Nagle jego twarz ca�kiem zblad�a.
Obj�� g�ow� r�koma i zacz�� si� kiwa� w prz�d i w ty�.
- Opanuj si�. - Palce Tasso zacisn�y si� na jego ramieniu.
- Dlaczego to zrobi�e�? Dlaczego go zabi�e�?
- Ba� si� - powiedzia� Hendricks. - Wszystko to, ca�a ta
sytuacja zag�szczaj�ca si� wok� nas.
- Mo�e.
- A co innego? Jak my�lisz?
- My�l�, �e mo�e mia� jaki� pow�d, �eby zabi� Rudiego. Jaki�
dobry pow�d.
- Jaki?
- Mo�e Rudi dowiedzia� si� o czym�.
Hendricks patrzy� na jej blad� twarz.
- O czym? - spyta�.
- O nim. O Klausie.
Klaus spojrza� bystro.
- Wiesz, co ona pr�buje powiedzie�? Ona my�li, �e to ja
jestem modelem nr 2. Nie widzisz tego, majorze? Chce, �eby�
uwierzy�, �e celowo go zabi�em. �e jestem...
- To dlaczego go zabi�e�? - spyta�a Tasso.
- Powiedzia�em ci. - Ze znu�eniem potrz�sn�� g�ow�.
- My�la�em, �e jest robotem. My�la�em, �e...
- Ale dlaczego?
- Obserwowa�em go. Mia�em coraz wi�cej podejrze�.
- Dlaczego?
- Wydawa�o mi si�, �e co� zauwa�y�em. �e co� us�ysza�em.
Wydawa�o mi si�, �e... - przerwa�.
- M�w dalej.
- Siedzieli�my przy stole. Grali�my w karty. Wy byli�cie w
drugim pokoju. Wydawa�o mi si�, �e us�ysza�em brz�czenie.
Zapanowa�a cisza.
- Wierzysz w to? - spyta�a Tasso Hendricksa.
- Tak. Wierz� mu.
- Ja nie. My�l�, �e zabi� Rudiego w jakim� celu. - Tasso
dotkn�a karabinu le��cego w rogu pokoju. - Majorze...
- Nie. - Hendricks potrz�sn�� g�ow�. - Sko�czmy to ju�. Jeden
wystarczy. Boimy si� tak, jak on si� ba�. Je�eli go zabijemy.
zachowamy si� tak, jak przedtem on si� zachowa�.
Klaus spojrza� na niego z wdzi�czno�ci�.
- Dzi�kuj�. Ba�em si�. Rozumiesz to, prawda? Teraz ona si�
boi tak jak ja. Ona chce mnie zabi�.
- Sko�czmy z zabijaniem. - Hendricks podszed� do drabiny.
- Id� na g�r�, spr�buj� jeszcze raz nawi�za� ��czno��. Je�eli
mi si� nie uda, jutro rano wyruszymy w kierunku mojej bazy.
Klaus wsta� szybko.
- P�jd� z tob� i ci pomog�.
Nocne powietrze by�o zimne. Ziemia styg�a. Klaus odetchn��
g��boko. On i Hendricks wyszli na powierzchni�. Klaus
stan�� na szeroko rozstawionyc