1459

Szczegóły
Tytuł 1459
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1459 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1459 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1459 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Philip K. Dick Tytul: Model nr 2 (Second variety) Z "NF" 5/92 Rosyjski �o�nierz nerwowo wspina� si� na strome wzg�rze z pistoletem gotowym do strza�u. Rozgl�daj�c si� zaciska� wyschni�te usta. Od czasu do czasu odsuwa� ko�nierz p�aszcza i wyciera� r�kawiczk� pot z szyi. Eryk odwr�ci� si� do kaprala Leone. - Bierzesz go, czy mog� si� nim zaj��? Nastawi� widoczno�� tak, �e twarz Rosjanina wype�ni�a szklany monitor, ukazuj�c twarde, prawie pos�pne rysy. Leone zamy�li� si�. Rosjanin by� ju� blisko. Szed� szybko, prawie bieg�. - Nie strzelaj. Poczekaj - powiedzia�. - Chyba nie b�dziemy potrzebni. Rosjanin przyspieszy� jeszcze, wzniecaj�c ob�oki popio�u i zapadaj�c si� w gruz. Wszed� na szczyt wzg�rza, zatrzyma� si� zdyszany i rozejrza� dooko�a. Niebo zasnute by�o szarymi chmurami. Gdzieniegdzie wystawa�y go�e pnie drzew. Ziemia by�a pusta i p�aska, pokryta gruzem. Tu i �wdzie stercza�y ruiny budynk�w przypominaj�ce po��k�e szkielety. Nie czu� si� pewnie. Mia� wra�enie, �e co� jest nie w porz�dku. Zacz�� schodzi� ze wzg�rza. Teraz by� tylko o kilka krok�w od bunkra. Zdenerwowany Eryk bawi� si� swoim pistoletem spogl�daj�c na Leone. - Nie b�j si� - powiedzia� Leone. - Nie dostanie si� tu. Zajm� si� nim. - Jeste� pewien? Jest ju� bardzo blisko. - Trzymaj� si� niedaleko bunkra. Zaraz znajdzie si� w ich zasi�gu.Patrz! Rosjanin przyspieszy�. Ze�lizgiwa� si� ze wzg�rza. Jego buty zapada�y si� w kupy szarego popio�u. Pr�bowa� utrzyma� pistolet w g�rze. Stan�� na chwil� i podni�s� do oczu lornetk�. - Patrzy prosto w naszym kierunku - stwierdzi� Eryk. Rosjanin zbli�a� si�. Widzieli jego oczy, podobne do dw�ch niebieskich kamieni. Mia� lekko otwarte usta, by� nieogolony. Na jednym policzku wida� by�o kwadratowy plaster, spod kt�rego wystawa� niebieskawy siniak. Jego p�aszcz by� zniszczony i brudny. Nie mia� jednej r�kawiczki. Kiedy bieg�, pasek od p�aszcza obija� mu si� o nogi. Leone dotkn�� ramienia Eryka. - Ju� si� zbli�a. Po ziemi sun�� niewielki metalowy przedmiot po�yskuj�c w przymglonym �wietle s�o�ca. Metalowa kula. Posuwa�a si� po wzg�rzu, za Rosjaninem. By�a niewielka, jeszcze dziecko. Szcz�ki mia�a wystawione na zewn�trz. Dwa stercz�ce ostrza wirowa�y tak szybko, �e wida� by�o tylko blask jasnej stali. Rosjanin us�ysza� jaki� ruch. Natychmiast odwr�ci� si� i strzeli�. Kula rozpad�a si� na kawa�ki. Ale za chwil� pojawi�a si� nast�pna. Rosjanin znowu strzeli�. Trzecia kula z�apa�a go za nog� brz�cz�c i warkocz�c. Wskoczy�a mu na rami�, b�yszcz�ce ostrza zag��bi�y si� w gardle Rosjanina. Eryk odetchn�� z ulg�. - No tak. To by by�o na tyle. Kiedy patrz� na te cholerne maszyny, sk�ra mi cierpnie. Czasami �a�uj�, �e w og�le je wynale�li�my. - Gdyby nie my, zrobiliby to Rosjanie.- Leone nerwowo zapali� papierosa. - Zastanawiam si�, jak on doszed� a� tutaj. Nie zauwa�y�em, �eby kto� go ochrania�. W tunelu prowadz�cym do bunkra pojawi� si� porucznik Scott. - Co si� sta�o? Wida� co� na monitorze? - Rusek. - Tylko jeden? Eryk podsun�� monitor. Scott spojrza�. Teraz wida� by�o wiele metalowych kul, pe�zaj�cych po le��cym ciele. Matowe, stalowe maszyny brz�cza�y, tn�c cia�o Rosjanina na ma�e kawa�ki. - Jaka masa szcz�k - cicho powiedzia� Scott. - Zjawiaj� si� jak muchy. Nie maj� ju� du�o roboty. Scott odwr�ci� wzrok z obrzydzeniem. - Jak muchy. Zastanawiam si�, dlaczego on tu przyszed�. Przecie� wiedz�, �e wsz�dzie s� szcz�ki. Teraz do kul do��czy� wi�kszy robot. D�uga, t�po zako�czona rura z wystaj�cymi, szklanymi obiektywami kamer. Zacz�� dyrygowa� ca�� akcj�. Z �o�nierza nie pozosta�o wiele. Resztki stado szcz�k znios�o na d�. - Panie poruczniku - powiedzia� Leone. - Czy m�g�bym wyj�� i obejrze� go? - Po co? - Mo�e co� przyni�s�. Scott zastanowi� si�, wzruszy� ramionami. - Dobrze, ale uwa�aj. - Mam znaczek.- Leone postuka� w metalow� opask� na r�ku. - Nic mi nie grozi. Wzi�� karabin i ostro�nie wyszed� z bunkra. Przeszed� mi�dzy blokami betonu i powyginanymi stalowymi konstrukcjami. Na zewn�trz powietrze by�o zimne. Podszed� do zw�ok rosyjskiego �o�nierza zapadaj�c si� w mi�kki popi�. Wiej�cy wiatr unosi� szary py�. Zmru�y� oczy i przyspieszy� kroku. Kiedy si� zbli�y�, szcz�ki odsun�y si�. Niekt�re z nich ca�kiem znieruchomia�y. Leone dotkn�� znaczka. Ten Rusek pewno wiele by da� za co� takiego. Silne promieniowanie emitowane przez znaczek neutralizowa�o dzia�anie szcz�k, rozbraja�o je. Nawet du�y robot z wystaj�cymi oczami podobnymi do czu�k�w odsun�� si� z szacunkiem, gdy Leone podszed� bli�ej. Leone pochyli� si� nad szcz�tkami �o�nierza. D�o� w r�kawiczce by�a mocno zaci�ni�ta. Rosjanin musia� co� w niej trzyma�. Leone rozchyli� zgi�te palce. Zobaczy� zaplombowane aluminiowe pude�ko, wci�� jeszcze b�yszcz�ce. W�o�y� je do kieszeni i ruszy� w kierunku bunkra. Kiedy odszed�, szcz�ki o�y�y i wr�ci�y do przerwanej pracy. Pojawia�o si� ich coraz wi�cej. Metalowe kule zbli�a�y si� sun�c stadami po szarym popiele. S�ysza� d�wi�k ich g�sienic zag��biaj�cych si� w mi�kkiej ziemi. Przeszed� go dreszcz. Scott spojrza� z zainteresowaniem, kiedy Leone wyj�� z kieszeni b�yszcz�ce pude�ko. - Mia� to przy sobie? - Trzyma� w r�ku. - Leone odkr�ci� wieczko. - Mo�e powinien pan to obejrze�. Scott wzi�� pude�ko. Wysypa� sobie na d�o� zawarto��. By� to ma�y, starannie z�o�ony kawa�ek papieru. Scott usiad� blisko �wiat�a i rozwin�� kartk�. - Co tam jest napisane? - spyta� Eryk. Z tunelu wysz�o kilku oficer�w. Pojawi� si� te� major Hendricks. - Majorze - powiedzia� Scott. - Prosz� to zobaczy�. Hendricks przeczyta� kartk�. - Kiedy to przysz�o? - W tej chwili. To by� pojedynczy �o�nierz. - Gdzie on jest? - ostro spyta� Hendricks. - Zaatakowa�y go szcz�ki. Major Hendricks chrz�kn��. - Zobaczcie. - Poda� kartk� swoim towarzyszom. - Chyba na to w�a�nie czekali�my. Zabra�o im troch� czasu podj�cie tej decyzji. - Wi�c chc� rozmawia� o warunkach kapitulacji - stwierdzi� Scott. - Czy podejmiemy rozmowy? - Decyzja nie nale�y do nas. - Hendricks usiad�. - Gdzie jest oficer ��czno�ci? Chc� si� skontaktowa� z Baz� Ksi�ycow�. Zamy�lony Leone patrzy�, jak oficer ostro�nie podnosi zewn�trzn� anten� sprawdzaj�c, czy na niebie nie wida� jakiego� �ladu rosyjskiego statku. - Majorze - powiedzia� Scott do Hendricksa - to bardzo dziwne, �e tak nagle chc� nawi�za� kontakt. U�ywamy szcz�k ju� prawie od roku, a oni akurat teraz si� poddaj�. - Mo�e dosta�y si� do ich bunkr�w. - Jeden z du�ych robot�w, takich z czu�kami, wdar� si� do ruskiego bunkra w zesz�ym tygodniu - powiedzia� Eryk. - Zniszczy� ca�y pluton zanim uda�o im si� zamkn�� w�az. - Sk�d wiesz? - Kumpel mi powiedzia�. Ten robot wr�ci� tu z... z resztkami. - Baza Ksi�ycowa, panie majorze - przerwa� oficer ��czno�ciowy. Na ekranie pojawi� si� zo�nierz. Jego czysty mundur kontrastowa� z ubraniami �o�nierzy w bunkrze. By� te� starannie ogolony. - Baza Ksi�ycowa. Tu dow�dztwo jednostki L-Whistle, Terra. Po��cz mnie z genera�em Thompsonem. Obraz na ekranie zblad�. Nagle pojawi�a si� powa�na twarz genera�a Thompsona. - O co chodzi, majorze? - Nasze szcz�ki z�apa�y jednego rosyjskiego �o�nierza, kt�ry ni�s� wiadomo��. Nie wiemy jak post�pi�. Takie podst�py ju� si� zdarza�y. - Jak brzmi wiadomo��? - Rosjanie chc�, �eby�my wys�ali jednego oficera upowa�nionego do prowadzenia negocjacji do ich bazy. Chc� zorganizowa� narad�, ale nie precyzuj� jej tematu. Pisz�, �e chodzi o - spojrza� na kartk� - chodzi o powa�ne, nag�e wydarzenia, kt�re decyduj� o konieczno�ci rozpocz�cia rozm�w mi�dzy reprezentantem Narod�w Zjednoczonych a ich dow�dcami. Podni�s� kartk� z wiadomo�ci� do ekranu tak, �eby genera� m�g� j� obejrze�. Thompson szybko przeczyta� tekst. - Co powinni�my zrobi�? - spyta� Hendricks. - Wy�lijcie kogo�. - To mo�e by� podst�p. - Mo�e, ale lokalizacja ich bazy, kt�r� tu podaj�, jest w�a�ciwa. W ka�dym razie warto spr�bowa�. - Wy�l� jakiego� oficera. Zdam raport o wyniku jego misji, gdy tylko wr�ci. - W porz�dku, majorze.- Thompson przerwa� po��czenie. Obraz na ekranie znik�. Antena powoli si� schowa�a. Hendricks w zamy�leniu zwin�� kartk�, ktor� wci�� trzyma� w r�ku. - Ja p�jd� - powiedzia� Leone. - Chc� kogo� upowa�nionego do prowadzenia negocjacji.- Hendricks potar� policzek. - Negocjacje. Nie by�em na zewn�trz od miesi�cy. Mo�e powinienem odetchn�� troch� swie�ym powietrzem. - To mo�e by� niebezpieczne. Hendricks ustawi� monitor i wyjrza� na zewn�trz. Szcz�tki Rosjanina ju� znikn�y. Wida� by�o tylko jedne szcz�ki. Zakopywa�y si� w�a�nie w popiele jak jaki� ogromny, metalowy krab... - To jedyne, co mnie powstrzymuje. - Hendricks potar� nadgarstek. - Wiem, �e jak d�ugo mam to ze sob�, nic mi nie grozi. Ale jest w nich co� podejrzanego. Nienawidz� tych cholernych maszynek. �a�uj�, �e w og�le je wynale�li�my. Czuj� w nich jakie� niebezpiecze�stwo. S� niezmordowane... - Gdyby�my my ich nie wynale�li, zrobiliby to Ruscy. Hendricks odwr�ci� wzrok. - W ka�dym razie dzi�ki nim chyba wygramy wojn�. W sumie to dobrze. - Wygl�da, jakby� si� ich ba� nie mniej ni� Ruscy. Hendricks spojrza� na sw�j zegarek. - Chyba powinienem ju� wyruszy�. Chc� tam dotrze� przed zapadni�ciem zmroku. Wzi�� g��boki oddech i wyszed� na szar�, pokryt� gruzem ziemi�. Po chwili zapali� papierosa i stan�� rozgl�daj�c si� wok� siebie. Okolica sprawia�a wra�enie zupe�nie martwej. Nie wida� by�o �adnego ruchu. A� po horyzont tylko popi� i ruiny budynk�w. Kilka drzew bez li�ci i ga��zi, w�a�ciwie same pnie. Nad jego g�ow� k��bi�y si� szare chmury dryfuj�ce mi�dzy Terr� a S�o�cem. Major Hendricks szed� dalej. Po prawej stronie co� si� poruszy�o, co� okr�g�ego i metalowego. Ma�e szcz�ki zacz�y goni� jakie� niewielkie zwierz�, mo�e szczura. One poluj� te� na szczury. Traktuj� je jak substytut. Doszed� do szczytu niewysokiego wzg�rza i podni�s� do oczu lornetk�. Oddzia�y Rosjan stacjonowa�y kilka mil dalej. Mieli tam swoj� baz�. �o�nierz przyszed� w�a�nie stamt�d. Min�� go niski, przysadzisty robot, czu�ki zafalowa�y pytaj�co. Hendricks patrzy�, jak znika w jakim� rumowisku. Nigdy przedtem nie widzia� tego modelu. By�o ich coraz wi�cej, nowe typy, rozmiary i formy produkowane w podziemnych fabrykach. Hendricks wyj�� papierosa i przy�pieszy�. Ciekawe by�o to u�ycie form sztucznej inteligencji do prowadzenia wojny. Jak to si� zacz�o? Wymaga�a tego sytuacja. Pocz�tkowo Zwi�zek Radziecki odni�s� znaczny sukces, normalny dla strony, kt�ra rozpoczyna wojn�. Wi�kszo�� Ameryki P�nocnej zosta�a starta z mapy. Oczywi�cie natychmiast podj�to dzia�ania odwetowe. Ju� wiele lat przedtem, zanim zacz�a si� wojna, niebo pe�ne by�o kr���cych rakiet. Gdy tylko Waszyngton dowiedzia� si� o ataku, zosta�y one natychmiast skierowane na Rosj�. Niewiele to jednak pomog�o. Ju� w pierwszym roku wojny rz�d ameryka�ski przeni�s� si� do Bazy Ksi�ycowej. Nie mia� zreszt� wyboru. Europa ju� nie istnia�a. Tylko g�ry kamieni i chwasty wyrastaj�ce z popio��w i ko�ci. Wi�kszo�� Ameryki P�nocnej te� nie nadawa�a si� do �ycia ani dla ro�lin, ani dla zwierz�t czy cz�owieka. Kilka milion�w ludzi przenios�o si� do Kanady i Ameryki Po�udniowej. Jednak w czasie drugiego roku wojny Rosjanie zacz�li zrzuca� swoich spadochroniarzy, najpierw pojedynczo, potem w coraz wi�kszych grupach. Mieli oni pierwszy naprawd� skuteczny sprz�t chroni�cy przed promieniowaniem. To, co pozosta�o z ameryka�skiego przemys�u, przenios�o si� na Ksi�yc razem z rz�dem. Zosta�o tylko wojsko. Oddzia�y ukrywaj�ce si� gdzie popad�o. Porozrzucane, kilka tysi�cy tu, jaki� pluton tam. Nikt nie wiedzia� dok�adnie, gdzie si� znajduj�. Przemieszczali si� w nocy, pochowani w ruinach, kana�ach, piwnicach, razem ze szczurami i w�ami. Wszystko wskazywa�o na to, �e Rosjanie wygraj� wojn�. Opr�cz paru pocisk�w wystrzeliwanych codziennie z Ksi�yca nie by�o przeciwko nim �adnej skutecznej broni. Przychodzili i odchodzili, kiedy tylko mieli ochot�. Wojna by�a praktycznie zako�czona. Nic nie mog�o si� oprze� Rosjanom. I wtedy pojawi�y si� pierwsze szcz�ki. W ci�gu jednej nocy sytuacja na froncie zmieni�a si�. Pocz�tkowo szcz�ki nie by�y zbyt zr�czne. Dzia�a�y powoli. Ruscy trafiali je, gdy tylko pojawia�y si� na powierzchni. Ale z czasem zosta�y ulepszone, by�y coraz szybsze i sprytniejsze. Zacz�y je produkowa� wszystkie fabryki Terry. Fabryki umieszczone g��boko pod ziemi�, te same, kt�re kiedy� produkowa�y pociski atomowe, dzi� ju� prawie zapomniane. Szcz�ki stawa�y si� szybsze, a z czasem te� i wi�ksze. Pojawia�y si� nowe typy, niekt�re wyposa�one w czujniki, inne fruwaj�ce. By�o kilka modeli skacz�cych. Najlepsi in�ynierowie na Ksi�ycu opracowywali nowe projekty, coraz bardziej skomplikowane. Sta�y si� prawie nieuchwytne i Ruscy mieli z nimi mas� k�opotu. Niekt�re ma�e szcz�ki nauczy�y si� ukrywa�, zakopuj�c w popiele i czekaj�c na zdobycz. Zacz�y te� dostawa� si� do rosyjskich bunkr�w, w�lizguj�c si�, gdy w�azy by�y otwarte. Jedne szcz�ki wewn�trz bunkra, wiruj�ca kula naje�ona metalowymi ostrzami - to wystarcza�o. Kiedy pierwsze dosta�y si� do �rodka, zaraz zjawia�y si� nast�pne. Przy u�yciu takiej broni wojna nie mog�a trwa� d�ugo. Mo�e w�a�nie si� sko�czy�a. Mo�e w�a�nie tak� wiadomo�� us�yszy. Mo�e Politbiuro zdecydowa�o si� podda�. Szkoda, �e trzeba by�o na to czeka� tak d�ugo. Sze�� lat. To d�ugo, jak na tak� wojn�. Setki tysi�cy automatycznych rakiet odwetowych, wypuszczanych w kierunku Rosji. Bro� bakteriologiczna. Radzieckie pociski sterowane, z gwizdem przecinaj�ce powietrze. Jeden po drugim. A teraz to, roboty, szcz�ki... Szcz�ki nie by�y podobne do innej broni. One �y�y, jakkolwiek na to patrze�. Niezale�nie od tego, czy rz�d chcia� si� z tym zgodzi�, czy nie. One nie by�y normalnymi maszynami. By�y �ywymi istotami, porusza�y si�, pe�za�y, otrz�sa�y si� nagle z szarego popio�u i rzuca�y na cz�owieka, wspinaj�c si� tak, �eby dosi�gn�� jego gard�a. Po to zosta�y wynalezione. To by�o ich zadanie. I wykonywa�y je dobrze. Szczeg�lnie ostatnio, kiedy pojawi�y si� nowe modele. Umia�y ju� same si� naprawia�. Dzia�a�y na w�asny rachunek. Wojska Narod�w Zjednoczonych chroni�y specjalne znaczki, ale je�eli kto� sw�j zgubi�, stawa� si� potencjaln� ofiar� szcz�k, niezale�nie od munduru, jaki nosi�. Gdzie�, pod powierzchni� ziemi, zautomatyzowane maszyny potrafi�y je opanowa�. Ludzie nie zajmowali si� tym. Niebezpiecze�stwo by�o zbyt du�e, nikt nie chcia� przebywa� w ich pobli�u. Zosta�y pozostawione samym sobie. I zdaje si�, �e ca�kiem nie�le sobie radzi�y. Nowe typy by�y szybsze, bardziej skomplikowane. Wydajniejsze. Najwyra�niej wygrywa�y wojn�. Major Hendricks zapali� drugiego papierosa. Ten krajobraz przyt�acza� go. Nic, tylko popi� i ruiny. Wydawa�o mu si�, �e by� sam, jedyna �yj�ca istota na ca�ym �wiecie. Na prawo wznosi�y si� ruiny miasta. Kilka �cian i kupy gruzu. Rzuci� zgaszon� zapa�k�, przyspieszaj�c kroku. Nagle zatrzyma� si�, podni�s� pistolet, jego cia�o zesztywnia�o. Przez chwil� wydawa�o mu si�... Zza szkieletu zrujnowanego budynku wysz�a jaka� posta� i powoli, troch� niepewnie, zbli�a�a si� w jego kierunku. Hendricks zmru�y� oczy. - Sta�! Ch�opiec zatrzyma� si�. Hendricks opu�ci� pistolet. Ch�opiec sta� patrz�c na niego w milczeniu. By� ma�y. Jeszcze dziecko. M�g� mie� osiem lat. Trudno by�o to stwierdzi� na pewno. Wi�kszo�� dzieci, kt�re prze�y�y, wydawa�a si� op�niona w rozwoju. Ch�opiec mia� na sobie wyblak�y niebieski sweter, ca�y zakurzony i kr�tkie spodnie. Jego w�osy by�y d�ugie i matowe. Spada�y mu na twarz i uszy. Trzyma� co� w r�ku. - Co tam trzymasz? - ostro spyta� Hendricks. Ch�opiec wyci�gn�� r�k�. By�a to zabawka, mi�. Pluszowy mi�. Oczy ch�opca wydawa�y si� bardzo du�e, ale bez wyrazu. Hendricks odpr�y� si�. - Nie chc� twojego misia. Trzymaj go. Ch�opiec znowu przytuli� misia. - Gdzie mieszkasz? - zapyta� Hendricks. - Tam. - W ruinach? - Tak. - Pod ziemi�? - Tak. - Ilu was tam jest? - Jak to ilu? - Ilu was jest? Jak du�y jest wasz oddzia�? Ch�opiec nie odpowiedzia�. Hendricks zmarszczy� brwi. - Jeste� ca�kiem sam? Ch�opiec przytakn��. - Jak ci si� uda�o prze�y�? - Jest jedzenie. - Jakie jedzenie? - R�ne. Hendricks przyjrza� si� ch�opcu. - Ile masz lat? - Trzyna�cie. To by�o nieprawdopodobne. A mo�e? Ch�opiec by� chudy. Przez lata nara�ony na promieniowanie. Nic dziwnego, �e wydawa� si� taki ma�y. Jego r�ce i nogi przypomina�y patyki, cienkie i suche. Hendricks dotkn�� d�oni ch�opca. Sk�ra by�a sucha i szorstka; napromieniowana. Spojrza� w d�, na jego twarz. Zupe�nie bez wyrazu. Du�e oczy, du�e i ciemne. - Czy jeste� niewidomy? - spyta� Hendricks. - Nie. Troch� widz�. - Jak si� chronisz przed szcz�kami? - Szcz�kami? - Takie okr�g�e maszynki. Szybko biegaj� i brz�cz�. - Nie rozumiem. Mo�e w okolicy nie by�o �adnych szcz�k. Do wielu miejsc jeszcze nie dotar�y. Zbiera�y si� na og� wok� bunkr�w, tam gdzie byli ludzie. By�y zaprojektowane w ten spos�b, �eby wyczuwa� ciep�o, ciep�o �ywych istot. - Masz szcz�cie. - Hendricks wyprostowa� si�. - No dobrze. Gdzie idziesz? Wracasz tam? - Czy mog� p�j�� z tob�? - Ze mn�? - Hendricks skrzy�owa� ramiona. - Ja id� daleko. Musz� si� spieszy�. - Spojrza� na zegarek. - Musz� tam doj��, zanim si� �ciemni. - Te� chc� p�j��. Hendricks pogrzeba� w plecaku. - To nie ma sensu. Masz. - Rzuci� puszki z jedzeniem, kt�re mia� ze sob�. - We� to i wracaj do siebie. Dobrze? Ch�opiec nie odpowiedzia�. - B�d� t�dy wraca�. Za dzie� lub dwa. Je�eli b�dziesz gdzie� w okolicy, zabior� ci� ze sob�. W porz�dku? - Chc� p�j�� z tob� teraz. - To daleka droga. - Mog� i��. Hendricks poruszy� si� niespokojnie. Dwie osoby razem stanowi�y �wietny cel. Poza tym ch�opiec b�dzie op�nia� marsz. Ale z drugiej strony mo�e nie spotka go ju� wracaj�c. A je�eli rzeczywi�cie by� ca�kiem sam... - Dobrze, chod�. Stan�� obok niego. Hendricks ruszy� szybko przed siebie. Ch�opiec szed� cicho, trzymaj�c swojego misia. - Jak masz na imi�? - Odezwa� si� Hendricks po jakim� czasie. - David Edward Derring. - David? A co... co si� sta�o z twoimi rodzicami? - Umarli. - W jaki spos�b? - W czasie wybuchu. - Dawno? - Sze�� lat temu. Hendricks przystan��. - By�e� sam przez sze�� lat? - Nie. Byli jeszcze inni ludzie. Ale potem odeszli. - I zosta�e� sam? - Tak. Hendricks spojrza� na ch�opca. By� jaki� dziwny, ma�om�wny. Zamkni�ty w sobie. Ale takie w�a�nie by�y dzieci, kt�re prze�y�y. Ciche. Spokojne. Jakby przyt�oczone jakim� dziwnym pesymizmem. Nic nie by�o w stanie ich zaskoczy�. Akceptowa�y wszystko, co los im przynosi�. Nie by�o ju� zadnego normalnego, naturalnego porz�dku rzeczy, moralnego czy fizycznego, na kt�rym mog�yby polega�. Obyczaje, przyzwyczajenia, wszystko, czego ich uczono, znik�o. Pozosta�y tylko okrutne do�wiadczenia. - Czy id� za szybko? - Nie. - Jak mnie zauwa�y�e�? - Czeka�em. - Czeka�e�? - Hendricks by� zaskoczony. - Na co czeka�e�? - Czeka�em, �eby co� z�apa�. - Co z�apa�? - Co� do jedzenia. - Aaa. - Hendricks przygryz� wargi. Trzynastoletni ch�opiec, �ywi�cy si� szczurami i na wp� zapsutymi konserwami. �yj�cy w jakiej� jamie, w ruinach miasta. Na radioaktywnym terenie w�r�d szcz�k i pikuj�cych rosyjskich bomb, kr���cych po niebie. - Gdzie idziemy? - spyta� David. - Do rosyjskiej bazy. - Rosyjskiej? - Do wrog�w. Tych, kt�rzy zacz�li wojn�. To oni zrzucili pierwsze pociski radioaktywne. Oni to wszystko zacz�li. Ch�opiec pokiwa� g�ow�. Jego twarz nie wyra�a�a �adnego uczucia. - Ja jestem Amerykaninem - powiedzia� Hendricks. �adnego komentarza. Szli tak we dw�ch. Hendricks nieco z przodu, David tu� za nim, trzymaj�c w obj�ciach brudnego pluszowego misia. Oko�o czwartej po po�udniu zatrzymali si� , �eby co� zje��. Hendricks rozpali� ogie� w ma�ym do�ku mi�dzy kawa�kami betonu. Wyrwa� rosn�ce tam chwasty i pozbiera� na ma�� kupk� kawa�ki drewna. Oddzia�y rosyjskie by�y ju� niedaleko. Znajdowali si� w miejscu, kt�re kiedy� by�o d�ug� dolin�, pe�n� drzew owocowych i winoro�li. Nie pozosta�o z tego nic, opr�cz paru go�ych pni i g�r ci�gn�cych si� w dali na horyzoncie. Wiatr unosi� chmury py�u, kt�ry pokrywa� wszystko. Rosn�ce chwasty, pozosta�o�ci budynk�w, �ciany stoj�ce tu i �wdzie, resztki dawnej drogi . Hendricks zrobi� kaw�, podgrza� gotowan� baranin� i chleb. - Prosz�. - Poda� chleb i mi�so Davidowi. Ch�opiec siedzia� skulony przy ogniu. Wyra�nie wida� by�o jego bia�e, ko�ciste kolana. Obejrza� uwa�nie jedzenie i odda� je z powrotem, potrz�saj�c g�ow�. - Nie. - Nie? Nie chcesz? - Nie. Hendricks wzruszy� ramionami. Mo�e ch�opiec by� jakim� mutantem, przyzwyczajonym do specjalnego jedzenia. Trudno. Jak b�dzie g�odny, znajdzie sobie po�ywienie. Dziwny by� ten David. Ale na �wiecie zdarza�o si� tyle dziwnych rzeczy. �ycie nie by�o ju� takie jak dawniej. I ju� nigdy nie b�dzie. Ludzie musz� zda� sobie z tego spraw�. - Jak chcesz - powiedzia� Hendricks. Sam zjad� chleb i baranin�, popijaj�c kaw�. Jad� powoli, z trudem prze�yka� jedzenie. Kiedy sko�czy�, wsta� i zadepta� ogie�. David podni�s� si� powoli, patrz�c na niego swoimi oczami starego dziecka. - Idziemy - stwierdzi� Hendricks. - Dobrze. Hendricks szed� trzymaj�c w r�ku pistolet. Byli ju� blisko; czu� napi�cie, gotowy na wszystko. Rosjanie powinni kogo� oczekiwa�, ale je�eli kry� si� w tym jaki� podst�p... �atwo m�g� wpa��. Uwa�nie obserwowa� okolic�. Nic tylko gruz, popi�, jakie� wzg�rza, wypalone pnie. Betonowe �ciany. Ale gdzie� tu znajdowa� si� pierwszy rosyjski bunkier. Ukryty g��boko pod ziemi�. Na powierzchni mo�na by�o dostrzec tylko peryskop, kilka karabinowych luf, mo�e anten�. - Czy szybko tam dojdziemy? - spyta� David. - Tak. Jeste� zm�czony? - Nie. - To dlaczego pytasz? David nie odpowiedzia�. Szed�, z trudem toruj�c sobie drog� w popiele. Jego nogi i buty by�y brudne od py�u. Twarz �ci�gni�ta, pokryta smugami szarego kurzu, kt�re odcina�y si� od bia�ej sk�ry. Nie mia� rumie�c�w. Typowe dla dzieci wychowywanych w piwnicach, kana�ach i podziemnych schronach. Hendricks zwolni�. Podni�s� do oczu lornetk� i starannie obserwowa� teren przed sob�. Czy byli tam gdzie�, czekaj�c na niego? Obserwuj�c go tak, jak jego ludzie obserwowali rosyjskiego �o�nierza? Przeszed� go dreszcz. Mo�e ju� trzymali pistolety, gotowi do strza�u, zdecydowani zabija� tak jak i jego ludzie. Hendricks zatrzyma� si�, otar� pot z twarzy. - Cholera. Czu� si� niepewnie. Ale przecie� powinni go oczekiwa�. Jego sytuacja by�a inna. Szed� zapadaj�c si� w popi�, pistolet trzyma� mocno dwiema r�kami. Za nim szed� David. Hendricks w skupieniu rozgl�da� si� wok�. To mog�o sta� si� w ka�dej chwili. Bia�y b�ysk, strza�, starannie wycelowany z g��boko ukrytego, betonowego bunkra. Podni�s� r�k� i zamacha�. Nic si� nie poruszy�o. Po prawej stronie widzia� pasmo wzg�rz i suche pnie drzew. Na tych pozosta�o�ciach wyros�o kilka dzikich p�d�w winoro�li. I, jak zwykle, chwasty. Hendricks obserwowa� wzg�rza. Czy co� si� tam kry�o? By�o to idealne miejsce na punkt obserwacyjny. Podszed� ostro�nie, David post�powa� tu� za nim. Gdyby to by�a jego baza, tu postawi�by wartownika, wypatruj�cego nieprzyjaciela i badaj�cego okolic�. Oczywi�cie wok� jego bazy by�aby masa szcz�k zapewniaj�cych pe�n� ochron�. Stan�� na rozstawionych nogach, z r�koma na biodrach. - Czy to tu? - spyta� David. - Prawie. - Dlaczego si� zatrzymali�my? - Nie chc� niepotrzebnie ryzykowa�. - Hendricks powoli posuwa� si� do przodu. Teraz wzg�rza znajdowa�y si� tu� obok, po jego prawej stronie. Je�eli tam, na g�rze sta� jaki� Rusek, nie mia� �adnych szans. Znowu pomacha� r�k�. Powinni oczekiwa� kogo� w mundurze Narod�w Zjednoczonych z odpowiedzi� na ich wiadomo��. Pod warunkiem, �e nie by� to podst�p. - Trzymaj si� mnie. - Odwr�ci� si� do Davida. - Nie zostawaj z ty�u. - Ciebie? - No, blisko mnie. To ju� niedaleko. Nie mo�emy ryzykowa�. Chod�. - Poradz� sobie. - David szed� z ty�u, kilka krok�w za nim. Wci�� trzymaj�c swojego pluszowego misia. - R�b, jak chcesz. - Hendricks znowu podni�s� do oczu lornetk�, nagle skupiony. Przez moment... Czy�by co� si� poruszy�o? Uwa�nie obserwowa� wzg�rza. Wok� panowa� spok�j. Martwa cisza. �adnych �lad�w �ycia, tylko pnie drzew i popi�. Mo�e kilka szczur�w. Du�ych, czarnych szczur�w, kt�re umkn�y szcz�kom. Mutant�w, buduj�cych nory z popio�u pomieszanego ze �lin�. Adaptacja do warunk�w. Zn�w ruszy� do przodu. Na szczycie wzg�rza pojawi�a si� wysoka posta� w powiewaj�cym p�aszczu. Szarozielonym. Rosjanin. Za nim zjawi� si� drugi �o�nierz, te� Rosjanin. Podnie�li pistolety, wycelowali. Hendricks zamar�. Otworzy� usta. �o�nierze kl�czeli, patrz�c w d� zbocza. Do��czy�a do nich trzecia posta�, mniejsza, te� w szarym mundurze. Kobieta. Stan�a tu� za nimi. Hendricks odzyska� g�os. - Nie! - Zacz�� macha� nerwowo. - Jestem... Rosjanie wystrzelili. Hendricks us�ysza� za plecami s�aby trzask. Uderzy�a w niego fala gor�cego powietrza, rzucaj�c go na ziemi�. Popi� przysypa� mu twarz, wciskaj�c si� do oczu i nosa. Krztusz�c si�, podci�gn�� si� na kolana. Jednak by� to podst�p. Nie mia� szans. Przyszed� tu, �eby da� si� zabi� jak bezbronna ofiara. �o�nierze i kobieta schodzili w d� zbocza w jego kierunku, �lizgaj�c si� w mi�kkim popiele. Hendricks by� jak sparali�owany. W g�owie czu� pulsowanie. Niepewnie podni�s� bro� i wycelowa�. Mia� wra�enie, jakby jego pistolet wa�y� ton�, z trudem m�g� go utrzyma�. Pali�y go policzki. W powietrzu czu� by�o zapach wystrza�u, gorzki, cierpki sw�d. - Nie strzelaj - krzykn�� jeden z Rosjan. M�wi� po angielsku z silnym akcentem. Wszyscy troje podeszli do niego. Stan�li wok�. - Opu�� bro�, Jankesie - powiedzia� drugi. Hendricks by� zaskoczony. Wszystko to sta�o si� tak szybko. Z�apali go. Zastrzelili ch�opca. Odwr�ci� g�ow�. David znikn��. To, co z niego zosta�o, le�a�o rozrzucone na ziemi. Rosjanie patrzyli na niego zaciekawieni. Hendricks usiad�, otar� krew z nosa, strz�saj�c popi�. Potrz�sn�� g�ow�, pr�buj�c si� otrzepa�. - Dlaczego to zrobili�cie? - wyszepta� z trudem. - Ch�opiec? - Dlaczego? - Jeden z �o�nierzy pom�g� mu si� podnie�� i odwr�ci� go. - Sp�jrz. Hendricks zamkn�� oczy. - Sp�jrz! - Dw�ch Rosjan popchn�o go do przodu. - Zobacz. Pospiesz si�. Zaraz b�dzie za p�no! Hendricks spojrza�. Poczu�, �e brakuje mu tchu. - Widzisz? Teraz rozumiesz? Resztki Davida. Kr�c�ce si� metalowe k�ka. B�yszcz�cy metal. Cz�ci, przewody. Jeden z Rosjan kopn�� t� kup� �elastwa. Cz�ci rozsypa�y si�, potoczy�y w r�nych kierunkach, k�ka, spr�yny, dr��ki. Plastykowa pow�oka spad�a, na wp� zw�glona. Hendricks pochyli� si� dr��c. Odpad� prz�d g�owy. M�g� teraz dostrzec skomplikowany m�zg, przewody i z��cza, ma�e rurki i prze��czniki, tysi�ce drobnych fragment�w... - Robot - powiedzia� �o�nierz trzymaj�cy bro�. - Obserwowali�my, jak szed� za tob�. - Szed� za mn�? - To ich metoda. Id� za tob� a� do bunkra. W ten spos�b dostaj� si� do �rodka. Hendricks zamruga� oczami, oniemia�y. - Ale... - Chod�. - Poprowadzili go w kierunku wzg�rza. - Nie mo�emy tu zosta�. To niebezpieczne. W okolicy jest ich pe�no. Wszyscy troje pomogli mu si� wspi�� na zbocze, �lizgaj�c si� i zapadaj�c w piasku. Kobieta wesz�a pierwsza i czeka�a na nich na szczycie wzg�rza. - Najbardziej wysuni�ta baza - wyszepta� Hendricks. - Przyszed�em tu, �eby negocjowa� z Rosjanami... - Nie ma ju� bazy. Dosta�y si� do �rodka. Wyt�umaczymy ci to.- Osi�gn�li wreszcie szczyt. - Zostali�my tylko my. We tr�jk�. Inni byli na dole, w bunkrze. - T�dy. T�dy w d�. - Kobieta odkr�ci�a klap�, szar� pokryw� umieszczon� w ziemi. - Wchod�cie. Hendricks zszed� w d� po drabinie, za nim kobieta i �o�nierze. Po�o�yli klap� na miejscu, starannie j� przykr�caj�c. - Dobrze, �e ci� zauwa�yli�my - mrukn�� jeden z �o�nierzy. - Prawie mu si� uda�o doj�� za tob� a� tutaj. - Daj mi papierosa - powiedzia�a kobieta. - Ju� od tygodni nie mia�am w ustach ameryka�skiego papierosa. Hendricks poda� jej otwart� paczk�. Wzi�a papierosa i poda�a paczk� dw�m �o�nierzom. W rogu ma�ego pokoju sta�a lampa, pal�c si� nier�wnym p�omieniem. Pok�j by� ciasny i niski. Siedzieli we czw�rk� wok� ma�ego drewnianego sto�u. Z boku sta�o kilka brudnych naczy�. Za wystrz�pion� zas�on� wida� by�o kawa�ek drugiego pokoju. Hendricks zauwa�y� fragment kapy, jakie� prze�cierad�a, ubrania powieszone na ko�ku. - Byli�my tu - powiedzia� zo�nierz siedz�cy obok niego. Zdj�� he�m, odgarn�� z czo�a jasne w�osy. - Jestem kapral Rudi Maxer. Polak. Powo�any do Armii Radzieckiej dwa lata temu. - Wyci�gn�� r�k�. Hendricks zawaha� si�, potem u�cisn�� podan� d�o�. - Major Joseph Hendricks. - Klaus Epstein - przedstawi� si� drugi �o�nierz, niewysoki m�czyzna z ciemnymi, rzedn�cymi w�osami. Nerwowo szarpa� koniec ucha. - Austriak. Powo�any B�g wie kiedy. Ju� nie pami�tam. Byli�my tu we tr�jk�, Rudi, ja i Tasso. Wskaza� kobiet�. - Uda�o nam si� prze�y�. Wszyscy inni byli w bunkrze. - I... I one si� tam dosta�y? Epstein zapali� papierosa. - Najpierw tylko jeden. Podobny do tego, kt�ry szed� z tob�. On wpu�ci� inne. Hendricks zaniepokoi� si�. - Podobny? Czy jest wi�cej rodzaj�w? - Ma�y ch�opiec. David. David trzymaj�cy pluszowego misia. To model nr 3. Najskuteczniejszy. - Jakie s� inne modele? Epstein si�gn�� do kieszeni p�aszcza. - Masz - po�o�y� na stole plik zdj��, przewi�zanych sznurkiem. - Sam zobacz. Hendricks rozwi�za� sznurek. - Widzisz - powiedzia� Rudi Maxer. - To dlatego chcieli�my negocjowa�. To znaczy Rosjanie. Odkryli�my to jaki� tydzie� temu. Okaza�o si�, �e wasze szcz�ki zacz�y same wymy�la� nowe modele. Nowe, coraz lepsze typy podobnych do nich robot�w. Gdzie� w podziemnych fabrykach. Skonstruowali�cie je tak, �eby same si� produkowa�y i naprawia�y. Tworzyli�cie coraz bardziej skomplikowane wersje. To wasza wina. Hendricks obejrza� zdj�cia. By�y robione w po�piechu. Niewyra�ne i zamazane. Pierwsze ukazywa�y Davida. David id�cy drog�, sam. Jeden David i drugi David. Trzech David�w. Wszyscy identyczni. Ka�dy ze starym pluszowym misiem. Ka�dy tak samo wzruszaj�cy. - Obejrzyj reszt� - powiedzia�a Tasso. Nast�pne zdj�cia, robione z du�ej odleg�o�ci, ukazywa�y rannego �o�nierza siedz�cego przy �cie�ce, z r�k� na temblaku, z wyci�gni�t� przed siebie sztuczn� nog� i byle jak skleconymi kulami na kolanach. Potem dw�ch �o�nierzy, identycznych, stoj�cych obok siebie. - To jest model nr 1. Ranny �o�nierz. - Klaus si�gn�� po zdj�cia. - Widzisz, zadaniem szcz�k by�o zbli�anie si� do ludzi, znajdowanie ich. Ka�dy kolejny typ okazywa� si� lepszy ni� poprzedni. Dochodzi�y coraz bli�ej i bli�ej, trudno by�o je pokona�, dostawa�y si� do naszych baz. Ale p�ki by�y to zwyk�e maszyny, metalowe kule ze szcz�kami i czujnikami, bez trudu mogli�my je rozpozna�, jak ka�dy inny przedmiot. Na pierwszy rzut oka identyfikowali�my je jako �mierciono�ne roboty. - Model nr 1 wyko�czy� ca�e nasze p�nocne skrzyd�o - powiedzia� Rudi. - Du�o czasu min�o, zanim ktokolwiek zrozumia�, o co chodzi. Wtedy by�o ju� za p�no. Ranni �o�nierze przychodzili, pukali i prosili, �eby ich wpu�ci�. Wi�c wpuszczali�my ich. Kiedy tylko znajdowali si� w �rodku, natychmiast zaczynali dzia�a�. Obawiali�my si� tylko maszyn... - Wtedy s�dzono, �e istnieje tylko jeden typ - m�wi� Klaus Epstein. - Nikt nie podejrzewa�, �e mog� istnie� inne. Rozdano nam zdj�cia. Wys�any do was pos�aniec wiedzia� tylko o tym jednym rodzaju. O modelu nr 1. Nazwali�my go Ranny �o�nierz. My�leli�my, �e to wszystko. - Wasza baza zosta�a pokonana przez... - Przez model nr 3. David z misiem. By� nawet skuteczniejszy. - Klaus gorzko si� u�miechn��. �o�nierze lubi� dzieci. Wpuszczali�my je do �rodka i pr�bowali�my karmi�. Ci�ko by�o zgadn��, �e to podst�p. W ka�dym razie ci, kt�rzy byli w bunkrze, nie zgadli. - My mieli�my szcz�cie - stwierdzi� Rudi. - Klaus i ja byli�my... Odwiedzali�my Tasso, kiedy to si� sta�o. To jej mieszkanie. - Pokaza� r�k� dooko�a. - Ta piwniczka. Sko�czyli�my i weszli�my po drabinie, �eby ju� wraca�. Ze szczytu wzg�rza zobaczyli�my, �e s� wsz�dzie wok� bunkra. Walka trwa�a. Wsz�dzie Davidy z misiami, ca�e setki. Klaus zrobi� zdj�cia. Klaus z�o�y� le��ce fotografie. - I tak jest wsz�dzie w waszych bazach? - spyta� Hendricks - Tak. - A co b�dzie z nami? - Bezmy�lnie dotkn�� znaczka na nadgarstku. - Czy one... - Wasze znaczki nie przeszkadzaj� im. Rosjanin, Amerykanin, Polak, Niemiec, to dla nich wszystko jedno. Robi� to, do czego zosta�y stworzone. Spe�niaj� swoje zadanie. Niszcz� �ycie, gdziekolwiek je znajd�. - S� wra�liwe na ciep�o - powiedzia� Klaus. - Tak je skonstruowali�cie od samego pocz�tku. Oczywi�cie modele, kt�re wy�cie projektowali, przestawa�y dzia�a� pod wp�ywem radioaktywnych znaczk�w, jakie nosili�cie. Teraz przezwyci�y�y ju� i t� trudno��. Nowe typy s� skuteczniejsze. - A jaki jest ten ostatni typ? Spyta� Hendricks. - David, Ranny �o�nierz i...? - Nie wiemy - Klaus wskaza� na �cian�. Wisia�y tam dwie metalowe tabliczki porysowane na brzegach. Hendricks wsta� i obejrza� je. By�y pogi�te i wyszczerbione. - Ta po lewej stronie jest z Rannego �o�nierza - powiedzia� Rudi. - Zniszczyli�my jednego. Szed� w kierunku naszego starego bunkra. Strzelili�my do niego ze wzg�rza tak jak do Davida, kt�ry by� z tob�. Na tabliczce wyci�ni�te by�o M-1. Hendricks dotkn�� drugiej. - A ta jest z Davida? - Tak - Na tabliczce mo�na by�o przeczyta�: M-3. Klaus spojrza� na �cian�, po�o�y� r�k� na szerokim ramieniu Hendricksa. - Rozumiesz, jak wygl�da nasza sytuacja. Jest jeszcze jeden model. Mo�e nigdy go nie wyprodukowano. Mo�e si� nie sprawdzi�. Ale istnieje gdzie� model nr 2. Tak jak istnieje nr 1 i nr 3. - Mia�e� szcz�cie - stwierdzi� Rudi. - David szed� z tob� ca�� drog�, i nawet ci� nie dotkn��. Mo�e my�la�, �e doprowadzisz go do jakiego� bunkra. - Kiedy jeden dostanie si� do �rodka, to ju� koniec - powiedzia� Klaus. - S� szybkie. Pierwszy wpuszcza reszt�. Dzia�aj� idealnie. Maszyny stworzone w jednym celu. Nic innego je nie interesuje. - Otar� pot z twarzy. - Widzieli�my to. Zapanowa�a cisza. - Daj mi jeszcze jednego papierosa - powiedzia�a Tasso. - S� dobre. Ju� prawie zapomnia�am jak smakuj�. Zapad�a noc. Niebo by�o ca�kiem czarne. Przez chmury popio�u nie mo�na by�o zobaczy� ani jednej gwiazdy. Klaus ostro�nie podni�s� klap� tak, �eby Hendricks m�g� si� rozejrze�. Rudi pokaza� co� w ciemno�ciach. - Tam s� bunkry, w kt�rych kiedy� mieszkali�my. Mniej ni� p� mili st�d. To by� czysty przypadek, �e Klaus i ja nie siedzieli�my tam, kiedy to si� sta�o. S�abo��. Ocaleni przez swoje ��dze. - Wszyscy inni zgin�li - powiedzia� Klaus cicho. - To sta�o si� tak szybko. Tamtego ranka Politbiuro podj�o decyzj�. Powiadomili nas o tym. Natychmiast wys�ano wiadomo��. Widzieli�my, jak pos�aniec rusza w kierunku waszych bunkr�w. Chronili�my go, dok�d nie znikn�� nam z oczu. - Alex Radriwski. Znali�my go obaj. Znikn�� oko�o sz�stej. Chwil� po wschodzie s�o�ca. Mniej wi�cej w po�udnie Klaus i ja mieli�my woln� godzin�. Po cichu zmyli�my si� z bunkra. Nikt nas nie zobaczy�. Przyszli�my tu. To kiedy� by�o miasto, kilka dom�w, ulica. Ta piwnica to cz�� dawnego du�ego domu. Wiedzieli�my, �e Tasso b�dzie tu, ukryta w swoim ma�ym mieszkanku. Odwiedzali�my j� cz�sto. Inni z bunkra te�. Tamtego dnia by�a akurat nasza kolej. - Tak si� uratowali�my - stwierdzi� Klaus. - Czysty przypadek. R�wnie dobrze m�g� to by� kto� inny. Kiedy... Kiedy sko�czyli�my, wyszli�my na powierzchni� i ruszyli�my z powrotem. Wtedy to zobaczyli�my. Setki David�w. Natychmiast zrozumieli�my, co si� sta�o. Widzieli�my zdj�cia modelu nr 1, Rannego �o�nierza. Nasz komisarz rozda� nam je i wyja�ni� o co chodzi. Gdyby�my poszli jeszcze par� krok�w, zobaczy�yby nas. I tak musieli�my zastrzeli� dwa z nich, �eby tu wr�ci�. By�y ich masy, wsz�dzie. Jak mr�wki. Zrobili�my zdj�cia i ukryli�my si� z powrotem tutaj, starannie zamykaj�c w�az. - Pojedyncze nie s� takie gro�ne. Poruszaj� si� wolniej od nas. Ale s� bezlitosne. Nie przypominaj� �ywych istot. Tamte sz�y prosto w naszym kierunku. Zastrzelili�my je. Major Hendricks sta� oparty o kraw�d� w�azu, przyzwyczajaj�c oczy do ciemno�ci. - Mo�e w og�le nie powinni�my otwiera� klapy? - Trzeba po prostu uwa�a�. Jak inaczej uruchomisz sw�j nadajnik? Hendricks powoli podni�s� ma�y nadajnik, kt�ry mia� przypi�ty do paska. Przycisn�� go do ucha. Metal by� zimny i wilgotny. Dmuchn�� w mikrofon, podnosz�c kr�tk� anten�. Us�ysza� s�aby szum. - Chyba masz racj�. Wci�� jednak si� waha�. - Wci�gniemy ci�, gdyby co� si� sta�o - powiedzia� Klaus. - Dzi�ki. - Hendricks sta� jeszcze chwil�, opieraj�c nadajnik. - To ciekawe, prawda? - Co? - No, te nowe typy. Nowe modele szcz�k. Jeste�my zupe�nie bez szans. Teraz pewno dosta�y si� ju� do baz Narod�w Zjednoczonych. Zastanawiam si�, czy to nie jest pocz�tek nowego gatunku. Nowy gatunek, no ewolucja. Rasa, kt�ra wyprze cz�owieka. Rudi chrz�kn��. - Nie ma rasy, kt�ra zast�pi cz�owieka. - Nie? Dlaczego nie? Mo�e w�a�nie to obserwujemy, koniec gatunku ludzkiego i pocz�tek nowego spo�ecze�stwa. - Ale to nie jest rasa. To mechaniczni mordercy. Stworzyli�cie je, aby niszczy�y. To wszystko, co umiej� robi�. S� maszynami istniej�cymi w jednym, konkretnym celu. - Na razie tak si� wydaje. Ale co b�dzie p�niej? Kiedy wojna ju� si� sko�czy. Mo�e, gdy zabraknie ludzi do zabijania, zaczn� ukazywa� swoje prawdziwe mo�liwo�ci. - M�wisz o nich tak, jakby by�y �ywe! - A nie s�? Zapanowa�a cisza. - To s� maszyny - powiedzia� w ko�cu Rudi. - Wygl�daj� jak ludzie, ale s� to tylko mechanizmy. - Spr�buj nawi�za� ��czno��, majorze - powiedzia� Klaus. - Nie mo�emy tu sta� bez ko�ca. �ciskaj�c w r�ku nadajnik Hendricks wywo�a� kod bazy. Czeka�, s�uchaj�c uwa�nie. �adnej odpowiedzi. Tylko cisza. Starannie sprawdzi� przewody. Wszystko by�o w porz�dku. - Scott! - powiedzia� do mikrofonu. - Czy mnie s�yszysz? Cisza. Wyci�gn�� wy�ej anten� i spr�bowa� jeszcze raz. Nic. - Nie ma po��czenia. Mo�e s�ysz� mnie, ale nie chc� odpowiedzie�. - Powiedz im, �e sytuacja jest krytyczna. - Pomy�l�, �e kto� mnie zmusza do nawi�zania ��czno�ci, �e robi� to na wasz rozkaz. - Spr�bowa� jeszcze raz, streszczaj�c kr�tko wszystkie wiadomo�ci. Odpowiedzi jednak nie by�o. Us�ysza� tylko jakie� s�abe trzaski. - Promieniowanie radioaktywne zag�usza wi�kszo�� sygna��w - powiedzia� Klaus po chwili. - Mo�e to dlatego. Hendricks schowa� nadajnik. - To nic nie da. Nie ma �adnej odpowiedzi. Promieniowanie radioaktywne? Mo�e. Albo s�ysz� mnie, ale nie odpowiadaj�. Szczerze m�wi�c, ja te� bym tak zrobi�, gdyby wys�any �o�nierz pr�bowa� nawi�za� ��czno�� z rosyjskiej bazy. Nie maj� powodu, �eby mi wierzy�. Mo�e s�yszeli wszystko, co m�wi�em... - A mo�e jest ju� za p�no. Hendricks pokiwa� g�ow�. - Lepiej zamknijmy w�az - powiedzia� Rudi nerwowo. - Po co podejmowa� niepotrzebne ryzyko. Powoli zeszli na d�. Klaus starannie zamkn�� klap�. Weszli do kuchni. Powietrze by�o ci�kie i duszne. - Czy one naprawd� pracuj� a� tak szybko? - spyta� Hendricks. - Opu�ci�em bunkier dzi� w po�udnie. Dziesi�� godzin temu. Jak mog�yby tak szybko si� przemie�ci�? - To nie zabiera im du�o czasu. Wystarczy, �e pierwszy z nich dostanie si� do �rodka. Potem staj� si� zupe�nie nie do opanowania. Wiesz przecie�, co mog� zrobi� ma�e szcz�ki. One s� niewiarygodne. Ostrza w ka�dym palcu... - Ju� dobrze. - Hendricks odsun�� si� zniecierpliwiony. Stan�� do nich plecami. - O co ci chodzi? - spyta� Rudi. - Baza Ksi�ycowa. Bo�e, je�eli tam te� si� dosta�y... - Baza Ksi�ycowa? Hendricks odwr�ci� si�. - Nie mog�y przecie� dosta� si� tam. Jak by to zrobi�y? To niemo�liwe. Nie wierz� w to. - Co to jest Baza Ksi�ycowa? S�yszeli�my jakie� plotki, ale nic konkretnego. Jaka jest wasza sytuacja? Chyba musisz by� dobrze poinformowany. - Jeste�my zaopatrywani z Ksi�yca. Tam jest nasz rz�d, nasz przemys� i ludzie. Wszystko ukryte pod powierzchni�. Dzi�ki temu jeszcze si� trzymamy. Je�eli znalaz�y jaki� spos�b, �eby przedosta� si� st�d na Ksi�yc... - Wystarczy, �eby jeden z nich tam dotar�. Wtedy on u�atwi drog� innym. Ca�ym setkom identycznych robot�w. Widzia�e�, jak wygl�daj�, wszystkie takie same. Jak mr�wki. - Idealny socjalizm - stwierdzi�a Tasso. - Doskona�y wz�r pa�stwa komunistycznego. Ka�dy obywatel mo�e by� zast�piony innym. Klaus chrz�kn�� niezadowolony. - Wystarczy ju�. No dobrze, i co dalej? Hendricks chodzi� w t� i z powrotem po ma�ym pokoju. W powietrzu czu� by�o zapach jedzenia i potu. Pozostali patrzyli na niego. Tasso odsun�a zas�on� dziel�c� dwa pokoje. - Ja id� si� przespa�. Wysz�a i zas�oni�a przej�cie. Rudi i Klaus usiedli przy stole, wci�� obserwuj�c Hendricksa. - To ty musisz zdecydowa� - powiedzia� Klaus. - My nie znamy sytuacji. Hendricks pokiwa� g�ow�. - To nie jest takie proste. - Rudi nala� sobie kawy z zardzewia�ego garnka. - Na razie jeste�my tu bezpieczni, ale nie mo�emy tak zosta� na zawsze. Nie mamy dosy� jedzenia. - Ale je�eli wyjdziemy... - Je�eli wyjdziemy, dostan� nas. Prawdopodobnie nas dostan�. Nie ujdziemy zbyt daleko. Gdzie jest tw�j bunkier, majorze? - Trzy, cztery mile st�d. - Mo�e nam si� uda�. Jest nas czworo. Ka�dy b�dzie patrzy� w inn� stron�. Nie b�d� mog�y nas zaskoczy� ani zacz�� i�� za nami. Mamy trzy karabiny, trzy celne karabiny. Tasso mo�e wzi�� m�j pistolet. - Rudi poklepa� si� po pasku. - W radzieckiej armii nie zawsze dostaje si� buty, ale broni nie brakuje. We czw�rk�, uzbrojeni, mamy szans�, �e chocia� jeden z nas dojdzie do twojego bunkra. Najlepiej, �eby� to by� ty, majorze. - A je�eli ju� tam s�? - spyta� Klaus. Rudi wzruszy� ramionami. - Wtedy wr�cimy tu. Hendricks stan��. - Jak s�dzicie, jaka jest szansa, �e dosta�y si� ju� do ameryka�skich baz? - Trudno powiedzie�. Chyba du�a. S� dobrze zorganizowane. Wiedz�, co robi�. Kiedy raz zaczn�, przypominaj� stado szara�czy. Ca�y czas posuwaj� si� naprz�d i to w niez�ym tempie. Zosta�y zaprogramowane tak, �eby dzia�a� cicho i szybko, przez zaskoczenie. Osi�gaj� sw�j cel zanim ktokolwiek zrozumie o co chodzi. - Jasne - cicho powiedzia� Hendricks. W drugim pokoju Tasso poruszy�a si�. - Majorze? Hendricks odsun�� zas�on�. - Tak? Tasso, le��ca na ma�ym tapczanie, spojrza�a na niego leniwie. - Czy masz jeszcze te ameryka�skie papierosy? Hendricks wszed� do ma�ego pokoju i usiad� obok niej. Przeszuka� kieszenie. - Nie. Sko�czy�y si�. - Szkoda. - Jakiej jeste� narodowo�ci? - Jestem Rosjank�. - Sk�d si� tu wzi�a�? - Tu? - To kiedy� by�a Francja. Znajdujemy si� w dawnej Normandii. Przysz�a� z radzieck� armi�? - Dlaczego pytasz? - Po prostu jestem ciekaw. - Patrzy� na ni�. Nie mia�a ju� na sobie p�aszcza. Le�a� rzucony w rogu ��ka. By�a m�oda. Mog�a mie� oko�o dwudziestu lat. Szczup�a. Jej d�ugie w�osy by�y rozrzucone na poduszce. W milczeniu patrzy�a na niego du�ymi ciemnymi oczami. - O czym my�lisz? - spyta�a. - O niczym. Ile masz lat? - Osiemna�cie. - Dalej obserwowa�a go nieruchomymi oczami, z g�ow� opart� na r�kach. Mia�a na sobie spodnie i koszul� od rosyjskiego munduru. Szarozielone. W talii szeroki sk�rzany pasek z nabojami i apteczk�. - Jeste� w radzieckiej armii? - Nie. - To sk�d masz ten mundur? Wzruszy�a ramionami. - Dosta�am go. - Ile... Ile mia�a� lat, kiedy si� tu znalaz�a�? - Szesna�cie. - Tylko? Zmru�y�a oczy. - O co ci chodzi? Hendricks potar� brod�. - Twoje �ycie wygl�da�oby zupe�nie inaczej, gdyby nie by�o wojny. Szesna�cie lat. Mia�a� szesna�cie lat, kiedy zacz�a� �y� w ten spos�b. - Musia�am jako� przetrwa�. - Ja ci� nie pot�piam. - Twoje �ycie te� wygl�da�oby inaczej - powiedzia�a cicho. Pochyli�a si� i rozsznurowa�a jeden but. Rzuci�a go na pod�og�. - Majorze, czy m�g�by� p�j�� do drugiego pokoju? Jestem �pi�ca. - To b�dzie k�opotliwe mieszka� tu w cztery osoby. Czy s� tylko te dwa pokoje? - Tak. - Jak du�a by�a kiedy� ta piwnica? Wi�ksza ni� to? Mo�e s� tu inne pokoje zasypane gruzem? Mogliby�my spr�bowa� si� do nich dosta�. - Mo�e. Naprawd� nie wiem. - Tasso rozpi�a pasek. Po�o�y�a si� wygodnie na ��ku, odpinaj�c guziki koszuli. - Na pewno nie masz wi�cej papieros�w? - Mia�em tylko jedn� paczk�. - Szkoda. Mo�e jak dotrzemy do twojego bunkra uda nam si� co� znale��. - Drugi but zosta� rzucony na pod�og�. Tasso si�gn�a do lampy. - Dobranoc. - Idziesz spa�? - Zgad�e�. Pok�j pogr��y� si� w ciemno�ci. Hendricks wsta� i poszed� do kuchni. Nagle stan�� oniemia�y. Rudi sta� przy �cianie, jego twarz by�a blada i b�yszcza�a od potu. Otworzy� i zamkn�� usta, ale nie wydoby� si� z nich �aden d�wi�k. Klaus sta� przed nim, przyciskaj�c luf� swojego pistoletu do jego �o��dka. �aden z nich si� nie rusza�. Klaus, z r�k� zaci�ni�t� na pistolecie, z nieruchom� twarz�. Rudi, blady i cichy, przyci�ni�ty do �ciany. - Co... - Hendricks chcia� zapyta�, ale Klaus przerwa� mu. - Spokojnie, majorze. Podejd� tu. Pistolet. Wyjmij sw�j pistolet. Hendricks wyci�gn�� pistolet. - O co chodzi? - Pilnuj go. - Klaus popchn�� go do przodu. - Sta� obok mnie, szybciej! Rudi poruszy� si� lekko, opuszczaj�c r�ce. Odwr�ci� si� do Hendricksa, przygryzaj�c usta. Oczy mu b�yszcza�y. Z czo�a na policzki sp�ywa� kroplami pot. Utkwi� wzrok w Hendricksie. - Majorze, on zwariowa�. Zatrzymaj go. - G�os Rudiego by� zduszony i chrapliwy, ledwie s�yszalny. - Co tu si� dzieje? - spyta� Hendricks. Nie opuszczaj�c broni Klaus odpowiedzia�. - Majorze, pami�tasz nasz� dyskusj�? Trzy modele? Znamy tylko model nr 1 i model nr 3. Nie wiedzieli�my, jak wygl�da model nr 2. Dot�d nie wiedzieli�my. - Palce Klausa zacisn�y si� na kolbie. - Dot�d nie wiedzieli�my, ale teraz ju� wiemy. Nacisn�� spust. W Rudiego uderzy� strumie� bia�ego gor�ca. - Majorze, to jest model nr 2. Tasso odsun�a zas�on�. - Klaus! Co ty zrobi�e�? Klaus odwr�ci� si� od zw�glonego cia�a, osuwaj�cego si� na pod�og�. - Model nr 2, Tasso. Teraz ju� wiemy. Znamy ju� wszystkie trzy typy. Niebezpiecze�stwo zmniejszy�o si�. Ja... Tasso patrzy�a za niego, na co�, co kiedy� by�o Rudim, na sczernia�e, tl�ce si� szcz�tki i fragmenty ubrania. - Zabi�e� go. - Go? Chyba chcia�a� powiedzie� "to". Obserwowa�em. Przeczuwa�em co�. Ale nie by�em pewien. Przynajmniej dot�d nie by�em pewien. Ale dzi� wiecz�r zrozumia�em. - Klaus nerwowo pociera� sw�j pistolet. - Mamy szcz�cie. Nie widzicie tego? Jeszcze godzina i ta maszyna mog�a... - By�e� p e w i e n? - Tasso odepchn�a go i pochyli�a si� nad dymi�cymi resztkami, le��cymi na pod�odze. Jej twarz st�a�a. - Majorze, zobacz sam. Ko�ci, cia�o. Hendricks ukl�kn�� obok niej. Te szcz�tki by�y szcz�tkami cz�owieka. Osmalone cia�o, nadpalone fragmenty ko�ci, kawa�ki czaszki. Trzewia, krew. Krew tworz�ca ka�u�� na pod�odze. - �adnych k�ek - powiedzia�a Tasso spokojnie. Wyprostowa�a si�. - �adnych k�ek, �adnych cz�ci, �adnych mechanizm�w. To nie szcz�ki. To nie jest model nr 2. - Skrzy�owa�a ramiona. - B�dziesz si� musia� jako� z tego wyt�umaczy�. Klaus usiad� przy stole. Nagle jego twarz ca�kiem zblad�a. Obj�� g�ow� r�koma i zacz�� si� kiwa� w prz�d i w ty�. - Opanuj si�. - Palce Tasso zacisn�y si� na jego ramieniu. - Dlaczego to zrobi�e�? Dlaczego go zabi�e�? - Ba� si� - powiedzia� Hendricks. - Wszystko to, ca�a ta sytuacja zag�szczaj�ca si� wok� nas. - Mo�e. - A co innego? Jak my�lisz? - My�l�, �e mo�e mia� jaki� pow�d, �eby zabi� Rudiego. Jaki� dobry pow�d. - Jaki? - Mo�e Rudi dowiedzia� si� o czym�. Hendricks patrzy� na jej blad� twarz. - O czym? - spyta�. - O nim. O Klausie. Klaus spojrza� bystro. - Wiesz, co ona pr�buje powiedzie�? Ona my�li, �e to ja jestem modelem nr 2. Nie widzisz tego, majorze? Chce, �eby� uwierzy�, �e celowo go zabi�em. �e jestem... - To dlaczego go zabi�e�? - spyta�a Tasso. - Powiedzia�em ci. - Ze znu�eniem potrz�sn�� g�ow�. - My�la�em, �e jest robotem. My�la�em, �e... - Ale dlaczego? - Obserwowa�em go. Mia�em coraz wi�cej podejrze�. - Dlaczego? - Wydawa�o mi si�, �e co� zauwa�y�em. �e co� us�ysza�em. Wydawa�o mi si�, �e... - przerwa�. - M�w dalej. - Siedzieli�my przy stole. Grali�my w karty. Wy byli�cie w drugim pokoju. Wydawa�o mi si�, �e us�ysza�em brz�czenie. Zapanowa�a cisza. - Wierzysz w to? - spyta�a Tasso Hendricksa. - Tak. Wierz� mu. - Ja nie. My�l�, �e zabi� Rudiego w jakim� celu. - Tasso dotkn�a karabinu le��cego w rogu pokoju. - Majorze... - Nie. - Hendricks potrz�sn�� g�ow�. - Sko�czmy to ju�. Jeden wystarczy. Boimy si� tak, jak on si� ba�. Je�eli go zabijemy. zachowamy si� tak, jak przedtem on si� zachowa�. Klaus spojrza� na niego z wdzi�czno�ci�. - Dzi�kuj�. Ba�em si�. Rozumiesz to, prawda? Teraz ona si� boi tak jak ja. Ona chce mnie zabi�. - Sko�czmy z zabijaniem. - Hendricks podszed� do drabiny. - Id� na g�r�, spr�buj� jeszcze raz nawi�za� ��czno��. Je�eli mi si� nie uda, jutro rano wyruszymy w kierunku mojej bazy. Klaus wsta� szybko. - P�jd� z tob� i ci pomog�. Nocne powietrze by�o zimne. Ziemia styg�a. Klaus odetchn�� g��boko. On i Hendricks wyszli na powierzchni�. Klaus stan�� na szeroko rozstawionyc