14479
Szczegóły |
Tytuł |
14479 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14479 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14479 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14479 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
C.S. Lewis
Ministering Angels
DUCHY OPIEKUŃCZE
Mnich, bo tak go nazywali, usadowił się na rozkładanym krzesełku obok swojej pryczy i
patrzył przez okno na surowe piaski oraz ciemnogranatowe niebo Marsa. Nie zamierzał
podjąć „pracy” wcześniej niż za dziesięć minut. Oczywiście, nie chodziło o pracę, jaką miał
tutaj wykonywać. Był meteorologiem wyprawy i już wykonał większość postawionych przed
nim zadań; dowiedział się wszystkiego, czego mógł się dowiedzieć. Na tym niewielkim
obszarze, na jakim mógł prowadzić badania, co najmniej przez dwadzieścia pięć dni nie
będzie miał czego obserwować. Ponadto meteorologia nie była najważniejszym motywem
jego przylotu na Marsa. Wybrał trzyletni pobyt na tej pustynnej planecie jako nowoczesny
ekwiwalent pustelni. Przybył tutaj, aby medytować: kontynuować powolną, ustawiczną
odbudowę tej wewnętrznej struktury, której tworzenie — jego zdaniem — było głównym
celem życia. Teraz dziesięciominutowa przerwa skończyła się. Zaczął od tradycyjnej formułki
„Dobry i cierpliwy Panie, naucz mnie mniej potrzebować ludzi i bardziej kochać Ciebie”. Do
dzieła. Nie ma czasu do stracenia. Pozostało mu zaledwie sześć miesięcy tego samotnego,
spokojnego, bezgrzesznego życia na pustyni. Trzy lata szybko minęły…
Kiedy usłyszał krzyk, błyskawicznie zerwał się z krzesła, jak każdy doświadczony
kosmonauta.
Botanik w sąsiedniej kabinie zaklął, słysząc ten okrzyk. Oderwał oko od okularu
mikroskopu. Można oszaleć. Wciąż mu przerywają. Człowiek równie dobrze mógłby
próbować pracować na środku Piccadilly, jak w tym okropnym obozie. Prowadził nieustanny
wyścig z czasem. Pozostało mu tylko sześć miesięcy pracy… a przecież ledwie zaczął.
Marsjańska flora, te maleńkie i cudownie odporne mikroorganizmy, upór, z jakim trzymały
się przy życiu w tak niesprzyjających warunkach — to wszystko wystarczyłoby na długie lata
badań. Zignoruje te wrzaski. Jednak zaraz rozdzwonił się dzwonek. Wszyscy do głównej sali.
Jedyną osobą, o której można by powiedzieć, że nic nie robiła, gdy usłyszała krzyk, był
Kapitan. Ściśle mówiąc, usiłował (jak zwykle) przestać myśleć o Clare i uzupełnić dziennik
wyprawy. Clare przeszkadzała mu z odległości czterdziestu milionów mil. Nieznośnie.
„Potrzebowaliśmy każdej pary rąk” — napisał. Ręce… jego ręce… jego własne ręce, czuł je
teraz, jak przesuwają się po jej ciepło–chłodnym, miękko–twardym, gładkim, powolnym i
nieustępliwym ciele. „Siedź cicho, mam robotę” — mruknął do zdjęcia stojącego na biurku.
Wrócił do dziennika, aż skreślił fatalne słowa: „budziło mój niepokój”. Niepokój… O Boże,
co się teraz dzieje z Clare? Wszystko mogło się zdarzyć. Był głupcem, przyjmując tę pracę.
Czy na całym świecie znalazłby się inny młody żonkoś, który zrobiłby coś takiego? Jednak
wtedy wydawało się to rozsądne. Trzy lata okropnej rozłąki, ale potem… och, będą urządzeni
na całe życie. Obiecano mu stanowisko, o jakim jeszcze kilka miesięcy wcześniej nie mógłby
nawet marzyć. Już nigdy nie będzie musiał lecieć w kosmos. I wszystkie dodatkowe korzyści:
odczyty, książka, może nawet tytuł szlachecki. Mnóstwo dzieci. Wiedział, że tego pragnęła,
więc i on też zaczął tego pragnąć. Niech to szlag, ten dziennik. Od nowego wiersza… I wtedy
usłyszał krzyk.
Krzyczał jeden z dwóch młodych techników. Byli razem od obiadu. Paterson stał w
otwartych drzwiach kabiny Dicksona, przestępując z nogi na nogę i kołysząc drzwiami, a
Dickson siedział na swojej koi i czekał, aż .tamten sobie pójdzie.
— O czym ty mówisz, Paterson? — spytał. — Kto chce się kłócić?
— Wszystko fajnie, Bobby — rzekł tamten — ale nie jesteśmy już takimi przyjaciółmi jak
kiedyś. Wiem, że nie. Och, nie jestem ślepy. Przecież prosiłem, żebyś nazywał mnie Clifford.
A ty zawsze jesteś taki oficjalny.
— Och, do diabła z tym! — krzyknął Dickson. — Jestem gotów przyjaźnić się z tobą i z
każdym, ale nie zniosę takiego gruchania, jakbyśmy byli parą nastolatek. Raz na zawsze…
— Spójrz, spójrz! — powiedział Paterson. Wtedy Dickson zaczął krzyczeć. Kapitan
przyszedł i włączył dzwonek alarmowy. Dwadzieścia sekund później wszyscy cisnęli się do
największego okna.
Pięćdziesiąt metrów od bazy gładko wylądował kosmolot.
— O rany! — wykrzyknął Dickson. — Zmieniają nas przed czasem.
— Niech ich diabli. To do nich podobne — warknął Botanik.
Ze statku wyszło pięć osób. Mimo skafandrów wyraźnie było widać, że jedna z nich jest
potwornie gruba; poza tym wyglądały identycznie.
— Obsadzić komorę powietrzną — rozkazał Kapitan.
Rozlano drinki z ich ograniczonych zapasów. W dowódcy przybyłego statku Kapitan
rozpoznał swojego starego znajomego, Fergusona. Obok niego siedzieli dwaj młodzi
członkowie załogi. Ale pozostałe dwie osoby?
— Nie rozumiem — rzekł Kapitan — kim właściwie… Chcę powiedzieć, że miło mi was
widzieć, ale co tu…
— Gdzie reszta twojej załogi? — zapytał Ferguson.
— Obawiam się, że mamy dwie ofiary śmiertelne — odparł Kapitan. — Sackville i dr
Burton. Paskudna sprawa. Sackville próbował zjeść coś, co nazywamy marsjańską rzeżuchą.
Po kilku minutach wpadł w szał. Uderzył Burtona, a ten pechowo upadł na kant stołu. Złamał
sobie kark. Przywiązaliśmy Sackville’a do pryczy, ale wieczorem umarł.
— Czemu najpierw nie wypróbował tego na świnkach morskich? — powiedział Ferguson.
— Właśnie — rzekł Botanik. — W tym cały problem. Zabawne, ale świnka morska
przeżyła. Jednak zachowywała się przedziwnie. Sackville błędnie uznał, że zielsko działa jak
alkohol. Myślał, że odkrył nowy napój. Sęk w tym, że po śmierci Burtona żaden z nas nie
mógł przeprowadzić sekcji zwłok Sackville’a. Analiza składu chemicznego rośliny
wykazała…
— Ach — przerwała jedna z dotychczas milczących postaci. — Musimy wystrzegać się
uproszczeń. Wątpię, by prawdziwym powodem było zatrucie tą rośliną. Raczej długotrwały
stres i napięcie. Wy wszyscy, nie wiedząc o tym, jesteście rozchwiani emocjonalnie z
przyczyn, które nie są tajemnicą dla doświadczonego psychologa.
Niektórzy z obecnych zastanawiali się, jakiej płci jest to stworzenie. Włosy miało bardzo
krótkie, nos bardzo długi, usta wąskie, wystającą brodę i autorytatywny sposób bycia. Głos
pozwalał zaklasyfikować gościa — przynajmniej w sensie naukowym — jako kobietę. Nikt
nie miał nawet cienia wątpliwości co do płci siedzącej obok niej hałdy tłuszczu.
— O rany — zapiszczała. — Nie teraz. Mówię wam, że jestem zupełnie wykończona i
zaraz padnę, jeśli nie przestaniesz. Nie znalazłoby się tu trochę porto i cytryna? Nie? No cóż,
wystarczy mi kropelka dżinu. Na żołądek.
Mówiąca była bezsprzecznie kobietą i to po siedemdziesiątce. Jej kiepsko utlenione włosy
miały kolor musztardy. Puder (w zwałach wystarczających, by wykoleić pociąg) zalegał jak
śnieżne zaspy w bruzdach jej pomarszczonej, nalanej twarzy.
— Stać! — ryknął Ferguson. — Róbcie, co chcecie, tylko nie dawajcie jej ani kropli.
— Straszny z niego kutwa — zaskomliła kobieta i obrzuciła Dicksona czułym
spojrzeniem.
— Najmocniej przepraszam — rzekł Kapitan. — Kim są te… ee… damy i o co tu chodzi?
— Czekałam, aż pan o to zapyta — powiedziała Chuda i odchrząknęła. — Każdy, kto
śledzi wyniki badań światowej opinii publicznej w kwestii problemu zdrowia psychicznego w
podróżach międzyplanetarnych, zdaje sobie sprawę z tego, że coraz większy procent
społeczeństwa przyznaje, iż tak poważny krok naprzód rodzi konieczność daleko idących
zmian ideologicznych. Psychologowie są w pełni świadomi faktu, iż wymuszone i
długotrwałe tłumienie potrzeb biologicznych może mieć nieprzewidziane skutki. Pionierzy
podróży kosmicznych są narażeni na poważne niebezpieczeństwo. Postąpilibyśmy
nierozsądnie, gdybyśmy pozwolili tak zwanej etyce stanąć na drodze postępu. Tak więc
musimy oswoić się z myślą, że niemoralne — a przynajmniej dotychczas uznawane za takie
— czyny, nie mogą już być uważane za nieetyczne…
— Nie rozumiem — powiedział Mnich.
— Ona mówi — rzekł Kapitan, który był dobrym lingwistą — że to, co nazywasz
nierządem, nie może już być uważane za niemoralne.
— Zgadza się, kochasiu — powiedziała Gruba do Dicksona. — Ona mówi, że biedny
chłopiec od czasu do czasu potrzebuje kobiety. To całkiem naturalne.
— Tak więc należało znaleźć — ciągnęła Chuda — grupę ochotniczek, które zrobią
pierwszy krok. Niewątpliwie narażą się przez to na zniewagi ignorantów. Jednak będzie je
podtrzymywała na duchu świadomość, że pełnią niezastąpioną rolę w historii ludzkości.
— Ona mówi, że powinniście mieć panienki, mały — powiedziała Gruba do Dicksona.
— Teraz to mówi — odparł z entuzjazmem. — Trochę późno, ale lepiej późno niż wcale.
Nie mogliście przywieźć wielu dziewczyn w tym stateczku. Czemu ich nie
przyprowadziliście? A może dopiero przylecą?
— Istotnie, nie możemy twierdzić — ciągnęła Chuda, która najwyraźniej wcale go nie
słyszała — że na nasz apel otrzymaliśmy taką odpowiedź, jakiej oczekiwaliśmy. Personel
pierwszego zespołu Kobiecej Ochotniczej Służby Afrodyzo–Terapeutyczno–Ochronnej (w
skrócie KOSATO) nie jest może… optymalny. Wiele wspaniałych kobiet, moich
uniwersyteckich koleżanek, nawet o większym dorobku naukowym, do których zwróciłam się
z apelem, wykazało zadziwiający konserwatyzm. Jednak pierwszy krok został zrobiony. I oto
— zakończyła raźnym tonem — jesteśmy.
Zapadła głucha, czterdziestosekundowa cisza. Potem twarz Dicksona, która już
wykrzywiła się w jakimś dziwnym grymasie, poczerwieniała jak burak. Przycisnął chusteczkę
do ust i sapał, jak człowiek usiłujący powstrzymać kichnięcie, po czym wstał, odwrócił się
plecami do pozostałych i ukrył twarz w dłoniach. Stał lekko zgarbiony i cały dygotał.
Paterson zerwał się i podbiegł do niego, ale Gruba, sapiąc i postękując, też podniosła się z
krzesła.
— Zostaw go, chłoptasiu — warknęła na Patersona. — Niewielki z ciebie pożytek.
Po chwili objęła Dicksona pulchnymi ramionami, trzymając go w ciepłym, macierzyńskim
uścisku.
— No, synu — powiedziała — wszystko będzie dobrze. Nie płacz, skarbie. Nie płacz.
Dobry chłopiec. Dobry. Pocieszę cię.
— Myślę — rzekł Kapitan — że ten młody człowiek śmieje się, a nie płacze.
W tym momencie Mnich przytomnie zaproponował wszystkim obiad.
Kilka godzin później towarzystwo podzieliło się na grupki.
Dickson (mimo wszelkich jego wysiłków Gruba zdołała usiąść przy nim i kilkakrotnie
omyłkowo popiła z jego szklanki) przełknął ostatni kęs i natychmiast powiedział do młodych
techników:
— Bardzo chciałbym obejrzeć wasz statek.
Można by oczekiwać, że ludzie, którzy tak długo tłoczyli się w ciasnych kabinach i
zaledwie kilka minut wcześniej zdjęli skafandry, nie zechcą zaraz wracać. A przynajmniej tak
uważała Gruba.
— Nie, nie — powiedziała. — Siedź na tyłku, synu. Oni na jakiś czas mają dość tego
cholernego statku, tak samo jak ja. Nie ma sensu spieszyć się z powrotem, nie z pełnymi
brzuchami.
Jednak obaj młodzieńcy zapałali dziwnym entuzjazmem do tego pomysłu.
— Jasne. Właśnie miałem to zaproponować — powiedział pierwszy. — Nie mam nic
przeciwko temu — dodał drugi.
W rekordowym tempie wszyscy trzej przeszli przez komorę powietrzną. Po piasku, po
drabinie, zdjąć hełmy, a potem:
— Po jaką cholerę zwaliliście nam na łby te przeklęte babsztyle? — zapytał Dickson.
— Nie podobają wam się? — rzekł technik, zwany Cockney.
— Tamci myśleli, że do tej pory będziecie już bardzo napaleni. Mam wrażenie, że nie
jesteście wdzięczni.
— To na pewno bardzo śmieszne — powiedział Dickson — ale jakoś nie chce mi się
śmiać.
— Nam też nie — odparł technik z oksfordzkim akcentem. — Oko w oko z nimi przez
osiemdziesiąt pięć dni. Już po pierwszym miesiącu mieliśmy dosyć.
— Bez dwóch zdań — dodał Cockney.
Zapadła pełna niesmaku cisza.
— Czy ktoś może mi wyjaśnić — rzekł w końcu Dickson — kto, do cholery, i dlaczego,
do cholery, wysłał na Marsa te dwie maszkary?
— Na takim zadupiu trudno spodziewać się gwiazd filmowych — odparł Cockney.
— Drogi kolego — rzekł pierwszy — czyż to nie oczywiste? Która kobieta, dobrowolnie,
zgodzi się żyć i mieszkać w takim okropnym miejscu, jeść racjonowaną żywność i
obsługiwać pół tuzina mężczyzn, których nigdy wcześniej nie widziała na oczy? Zabawowe
dziewczyny nie przylecą, ponieważ wiedzą, że na Marsie nie można się zabawić. Zwyczajna
zawodowa prostytutka nie przyleci, dopóki będzie miała choć cień szansy, że złapie klienta w
najuboższej dzielnicy Liverpoolu albo Los Angeles. Dostaliście taką, która nie miała. Jedyna
inna możliwość to wariatka, która wierzy w te bzdury z nową etyką. I taką też macie.
— Proste, no nie? — rzucił Cockney.
— Każdy — rzekł Oksford — oprócz tych głupców na górze mógł przewidzieć, czym to
się skończy.
— Teraz naszą jedyną nadzieją jest Kapitan — rzekł Dickson.
— Słuchaj, koleś — powiedział Cockney — jeśli myślisz, że wciśniecie nam te towary z
powrotem, to się mylisz. Nie ma mowy. Nasz kapitan miałby bunt na pokładzie, gdyby chciał
zrobić coś takiego. A nie zrobi. Też ma ich dość. Tak samo jak my. Teraz wasza kolej.
— Co za dużo to niezdrowo — dodał Oksford. — Więcej nie zniesiemy.
— No cóż — rzekł Dickson. — Decyzję musimy pozostawić naszym wodzom. Jednak
dyscyplina czy nie, są rzeczy, których człowiek nie może strawić. Ta stara raszpla…
— Ona wykłada na uniwersytecie Redbrick.
— Cóż — powiedział Dickson po chwili milczenia — mieliście oprowadzić mnie po
statku. Może przestanę o tym myśleć.
Gruba mówiła do Mnicha:
— …o tak, drogi ojcze, wiem, że pomyślisz, że to było najgorsze. Nie skończyłam z tym,
kiedy mogłam. Kiedy umarła moja szwagierka… zamieszkałam u brata i wcale nie brakowało
nam pieniędzy. A mimo to robiłam to nadal, Boże przebacz.
— Dlaczego to robiłaś, córko? — zapytał Mnich. — Lubiłaś to?
— Wcale nie, ojcze. Nigdy nie byłam rozrywkowa. Widzisz jednak, ojcze… wtedy byłam
niezła, chociaż teraz nigdy byś nie powiedział… a ci biedni chłopcy tak się cieszyli.
— Córko — powiedział — jesteś bliżej królestwa niebieskiego, niż ci się zdaje. Jednak
zbłądziłaś. Chęć dawania jest błogosławieństwem. Mimo to nie zmienisz fałszywych
banknotów w prawdziwe, rozdając je.
Kapitan również szybko opuścił towarzystwo, poprosiwszy Fergusona, żeby towarzyszył
mu w drodze do kabiny. Botanik skoczył za nimi.
— Chwileczkę, sir, chwileczkę — rzekł z pretensją w głosie. — Jestem naukowcem.
Wciąż pracuję pod presją. Mam nadzieję, że nikt nie może uskarżać się na sposób, w jaki
pełnię wszystkie inne obowiązki, które niepotrzebnie odrywają mnie od pracy. Jeśli jednak
ktoś oczekuje, że będę tracił czas na zabawianie tych okropnych bab…
— Kiedy wydam ci rozkazy, których wykonanie będzie wymagało nadludzkiego wysiłku
— odparł Kapitan — wtedy będziesz mógł narzekać.
Paterson pozostał z Chudą. Jedyną kobiecą częścią ciała, jaka go interesowała, były uszy.
Lubił opowiadać kobietom o swoich kłopotach; szczególnie o niesprawiedliwości i
nieuprzejmości innych mężczyzn. Niestety, dama uważała, że ich rozmowa powinna mieć
charakter prelekcji na temat afrodyzoterapii albo wykładu z dziedziny psychologii. Właściwie
nie widziała powodu, aby nie wygłaszać obu jednocześnie — tylko niewyszkolony umysł nie
potrafi ogarnąć więcej niż jedną ideę. Te odmienne zapatrywania na charakter ich konwersacji
nieubłaganie prowadziły do katastrofy. Paterson zaczynał się irytować; kobieta pozostała
chłodna jak lodowiec.
— Ale ja mówiłem — mruknął Paterson — co myślę o facecie, który raz jest naprawdę w
porządku, a potem nagle…
— Co tylko potwierdza moje wnioski. Takie napięcia i frustracje muszą, w tych
nienaturalnych warunkach, dać o sobie znać. O ile pozbędziemy się wszystkich
sentymentalnych lub — równie niepożądanych — pruderyjnych skojarzeń, jakie epoka
wiktoriańska pozostawiła…
— Jeszcze nie skończyłem. Posłuchaj. Zaledwie dwa dni temu…
— Chwileczkę. Powinno się to traktować jak zwykłe szczepienie. Jeśli przekonamy…
— Jak człowiek może czerpać przyjemność…
— Zgadzam się. Kojarzenie tego z przyjemnością (typowe dla wieku dojrzewania) może
wyrządzić niepowetowane szkody. Racjonalne…
— Mówię, że zbaczasz z tematu.
— Chwileczkę…
Dialog trwał.
Skończyli zwiedzać statek. Rzeczywiście, był piękny. Potem nikt nie pamiętał, kto
pierwszy powiedział: „Każdy mógłby poprowadzić taki statek jak ten”.
Ferguson siedział, w milczeniu paląc cygaro, gdy Kapitan czytał list, który mu przywiózł.
Nawet nie patrzył na gospodarza. Kiedy w końcu podjęli rozmowę, byli tak rozbawieni, że
dopiero po dłuższej chwili zdołali dojść do najtrudniejszej kwestii. Z początku Kapitan
dostrzegał tylko komiczny aspekt sytuacji.
— Mimo wszystko — rzekł w końcu — to nie jest takie śmieszne. Po pierwsze, co za
bezczelność! Czy oni myślą…
— Może przypominasz sobie — przerwał mu Ferguson — że mają do czynienia z zupełnie
nową sytuacją.
— Nową, niech mnie szlag! Czym ona różni się od tej na statkach wielorybniczych lub
dawnych żaglowcach? Albo na Dalekiej Północy? Jest równie nowa jak głód, kiedy brakuje
żywności.
— Hej, człowieku, zapominasz o najnowszych osiągnięciach współczesnej psychologii.
— Myślę, że od kiedy tu przybyły, te dwie upiorne baby już dowiedziały się czegoś
nowego o psychologii mężczyzn. Czy oni naprawdę uważają, że wszyscy faceci są tak
napaleni, że rzucą się w ramiona pierwszej lepszej baby?
— Tak właśnie myślą. Powiedzą, że ty i twoi ludzie jesteście nienormalni. Nie zdziwię się,
jeśli niedługo zaczną przysyłać wam paczuszki z hormonami.
— No, skoro o tym mowa, czy oni sądzą, że mężczyźni zgłosiliby się do takiej roboty,
gdyby nie potrafili obyć się bez kobiet?
— Pamiętaj o nowej etyce.
— Wypchaj się, ty stary łobuzie. Co w tym nowego? Czy oprócz mniejszości religijnych i
zakochanych ktoś kiedyś próbował zachować wstrzemięźliwość? Ludzie próbują tego na
Marsie, tak samo jak kiedyś na Ziemi. Natomiast większość nie waha się korzystać z
przyjemności, ilekroć ma na to ochotę. Panienki zawodowo świadczące usługi doskonale o
tym wiedzą. Czy widziałeś kiedyś port lub miasto garnizonowe, w którym nie byłoby burdeli?
Kim są ci idioci w Radzie, którzy pozwolili na te bzdury?
— Och, to banda starych bab (przeważnie w spodniach), uwielbiających wszystko, co ma
coś wspólnego z seksem, nauką i sprawia, że czują się ważne. A w ten sposób mają wszystkie
trzy przyjemności naraz.
— No cóż, widzę tylko jedno wyjście. Ferguson, nie zamierzam trzymać tu ani twojej Miss
Tłuszczu, ani tej chudej nudziary. Możesz…
— Nie ma o czym mówić. Ja zrobiłem swoje. Nie mam zamiaru wracać z tym
inwentarzem na pokładzie. Obaj moi technicy również. Doszłoby do buntu i mordów.
— Musisz, inaczej…
W tej samej chwili oślepił ich nagły błysk i ziemia zadrżała im pod nogami.
— Mój statek! Mój statek! — wrzasnął Ferguson. Obaj wytrzeszczyli oczy, patrząc na
osmalony piach. Kosmolot wystartował nie tylko sprawnie, ale i nadzwyczaj szybko.
— Co się stało? — zapytał Kapitan. — Chyba nie…?
— Bunt, dezercja i kradzież rządowej własności, oto co się stało — rzekł Ferguson. —
Moi dwaj technicy i twój Dickson lecą do domu.
— Dobry Boże, przecież ukrzyżują ich za to. Zwichnęli sobie kariery. Zostaną…
— Jasne. Niewątpliwie. Jednak uznali, że i tak warto. Może sam dojdziesz do tego
wniosku, zanim miną dwa tygodnie.
W oczach Kapitana pojawił się błysk nadziei.
— Może zabrali ze sobą kobiety?
— Mów rozsądnie, człowieku, mów rozsądnie. A jeśli odebrało ci rozum, nadstaw uszy.
W dobiegającym z głównej sali gwarze ożywionej rozmowy, która z każdą chwilą stawała
się głośniejsza, było wyraźnie słychać jazgotliwe kobiece głosy.
Szykując się do wieczornych medytacji, Mnich pomyślał, że może zbytnio koncentrował
się na ograniczaniu potrzeb i może dlatego będzie musiał przejść zaawansowany kurs, jak
bardziej kochać. Potem na jego twarzy pojawił się niewesoły uśmiech. Myślał o Grubej.
Cztery nuty tworzyły harmonijny akord. Po pierwsze, te okropne czyny, jakie popełniła i
jakich padła ofiarą. Po drugie — litość, po trzecie — jej zabawna wiara, że nadal może budzić
pożądanie. A po czwarte, jej błogosławiona nieświadomość tej krańcowo innej miłości, jaką
w sobie miała i która — przy skromnej pomocy, jaką nawet on mógł jej służyć — pewnego
dnia mogłaby zapewnić jej miejsce w Domu Pana, obok Magdaleny.
Chwileczkę! Ten akord miał jeszcze piątą nutę.
— Och, Panie — mruknął — wybacz mi moje zaślepienie. Sądziłem, że wysłałeś mnie w
tak daleką podróż jedynie dla mojej duchowej wygody.
Przełożył Zbigniew A. Królicki