14455
Szczegóły |
Tytuł |
14455 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14455 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14455 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14455 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jacek Piekara
Loteria
Robak wywrócił się na grzbiet, zagmerał w piachu: odnóżami i wolno przewalił się na drugą
stronę. Zamarł w bezruchu. Po chwili, pchnięty z tyłu kijkiem przez szamana, przebiegł szybko
parę stóp i zaczął okręcać się wokół własnej osi.
Wszyscy z niepokojem czekali, dokąd się skieruje, gdy nagle śmignął wśród ziaren piachu.
Pobiegli za nim głęboko pochyleni; a robak tymczasem zakręcił się koło domu Halferda, po czym
przemknął dalej i wpadł na próg Vreegera. Tu musiał poczuć już zapach miodu, gdyż zaczął kręcić
się niespokojnie, obracając czułki to w jedną, to w drugą stronę. Wreszcie wdrapał się po ścianie
miseczki i zaczepiwszy się tylnymi nogami na krawędzi opuścił resztę ciała w dół i zaczął
wchłaniać kropelki miodu.
Szaman ostrożnie ujął go w dwa palce, uważając, aby nie zgruchotać delikatnego chitynowego
pancerzyka. Nadstawił drewniane pudełko i wrzucił robaka do środka, zatrzaskując wieczko.
Vreeger wolnym krokiem wszedł do środka domu po chwili pokazał się w drzwiach wraz
z młoda, wysoka dziewczyna i dwojgiem maleńkich dzieci, które dreptały, trzymając się kraju
matczynej spódnicy. Dziewczyna jedna ręka popychała przed sobą dzieci, a druga ocierała łzy.
Rysunek na jej twarzy rozmazał się i wyglądała jak bardzo silnie ubrudzona.
– Nie płacz – rzekł surowo szaman. Chwycił jej dłoń i nalał na palce trochę miodu. Po chwili
rękę nadstawił Vreeger, a później dzieci, które rodzice prawie że siłą musieli powstrzymywać
przed oblizywaniem palców.
Wszyscy czworo pochylili się ku ziemi i położyli dłonie grzbietami na piasku. Nad dziećmi
stanął pomocnik szamana, pilnując, aby nie ruszały się z miejsca.
Wszyscy obstąpili grupę dookoła i przez chwilę przepychali się i złorzeczyli sobie nawzajem,
kłócąc się o jak najlepsze miejsca. Szaman uciszył ich podniesieniem ręki i odchylił wieczko
pudełka.
Robak wypełznął ze środka i pobiegł po piasku. Chwilę kręcił się niezdecydowanie, a gdy
wbiegł na dłoń kobiety Vreegera, wszyscy wydali z siebie westchnienie i knag zacieśnił się wokół
klęczących. Robak jednak zbiegł z palców dziewczyny i przemknął przez dłoń jednego z dzieci,
które głośno w tym momencie zapłakało, i pobiegł dalej, wpadając w kałużę miodu rozlaną na
dłoni Vreegera. Gmerał tam bezsilnie nogami, próbując wydostać się z lepkiej mazi, ale drgnął
tylko, przesuwając się minimalnie na bok.
Vreeger wstał, strząsnął go pstryknięciem palców i wytarł wnętrze dłoni o płócienna koszulę.
– To nie jest sprawiedliwe – rzekł.
Dziewczyna chwyciła dzieci na ręce i z głośnym płaczem pobiegła do domu.
Krąg ludzi zacisnął się silniej wokół Vreegera.
– Dlaczego tak uważasz? – spytał szaman.
– Nalałeś mi za dużo miodu na rękę. Gdyby było go mniej, robak podbiegłby dalej.
– Sam wiesz, że to nieprawda. Milczeli chwilę.
– W porządku – mruknął Vreeger. Rozejrzał się po stojących dookoła ludziach.
– Mówię, że wszystko było w porządku.
– Masz czas do zachodu słońca rzekł szaman.
Vreeger spojrzał w górę: Słońce było jeszcze wysoko.
Wszedł do domu i zatrzasnął drzwi. Wszyscy też prędko rozeszli się do domów, ale już
w chwilę później wracali z powrotem na plac, wiodąc ze sobą psy myśliwskie, a w ręku ściskając
broń. Wreszcie Vreeger wyszedł na próg. Ubrany był w krótkie, sięgające łydek futrzane spodnie
i zapinany na piersiach futrzany kubrak. Na głowę nałożył lekki, cienki hełm, a przez ramię
przerzucił ciemny, długi płaszcz. U pasa kołysała się pochwa z krótkim, szerokim mieczem, a do
pleców przypięta, była tarcza i kołczan pełen strzał. Długi, cisowy łuk Vreeger trzymał w ręku.
Szaman podszedł do wychodzącego i sprawdził, czy pod kubrakiem nie ukrył kolczugi,
– Myślę, że Vreeger może już iść powiedział do stojących mężczyzn.
– Niech założy buty – rzekł jeden ze znajdujących się najbliżej – pełno teraz wszędzie
ostrokrzewu. To nie będzie sprawiedliwe.
– Tak – przytaknął następny – to nie będzie równa walka. Osłabnie po paru milach.
Szaman myślał przez chwilę.
– Możesz założyć buty.
Vreeger skinął głowa i zniknął wewnątrz domu. Po chwili wyszedł w wysokich skórzanych
butach.
Szaman prześlizgnął się wzrokiem po całym ubraniu mężczyzny i na ustach pojawił mu się
lekki uśmiech.
– Odprowadzę cię na skraj wioski rzekł.
Wolnym krokiem szli wśród domów, zbliżając się do rosnącego w oddali lasu.
– Jesteś sprytny – powiedział szaman. – Może się nawet uratujesz.
– Może.
– Nie wezmę udziału w obławie. Myślę, że to duża pomoc.
– Tak – odparł Vreeger. – Dziękuję – dodał po chwili.
– Chciałbym, żebyś powrócił.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Podobasz mi się. Jesteś sprytny.
– Powtórzyłeś to drugi raz. Co we mnie jest takiego, że sądzisz, iż jestem sprytny?
– Teraz powinienem wziąć cię za głupca. Starasz się udawać głupca. Milczeli przez chwilę.
– Dlaczego nie wydałeś mnie? – spytał Vreeger.
– Nie wiem. Powinienem to zrobić. – Tak. Nawet na pewno powinieneś. Jeżeli oni się
dowiedzą, będą bardzo rozgniewani.
– Mogą się dowiedzieć, tylko jak cię zabiją,
– Chyba tak.
– Mam nadzieję, że tak się nie stanie, zresztą zrób mi przysługę.
– Chętnie.
– Zdejmij ją, kiedy będziesz wracał do wioski albo kiedy będziesz już wiedział, że cię
dopadną.
– Dobrze.
– Widzisz, tobie wolno oszukiwać, ale ja muszę to widzieć.
Przystanęli, gdy już znaleźli się przed ogrodzeniem. Vreeger pchnął drewniana furtkę.
– Dziękuję. Jeżeli nie wrócę, znajdź mojej kobiecie dobrego opiekuna i dobrego ojca dla
moich dzieci.
– Niech bogowie mają cię w swojej opiece.
Chwilę jeszcze szedł miedzą, wśród pól, ale patem skręcił w bok i zanurzył się w cieniu lasu.
Przyspieszył kroku, a potem zaczął biec. Niezbyt szybko, tak aby nie zmęczyć się, gdyż wiedział,
że musi to tempo utrzymać aż do nocy, a jeszcze lepiej przez cała noc.
Z niepokojem patrzył na słońce, które rosło, czerwieniało i coraz wyraźniej chyliło się za
drzewa, Wiedział, że gdy zajdzie, z wioski rozpocznie się pościg, a wtedy on musi już być daleko.
Przystanął na chwilę na polance pełnej smoczego ziela. Zaczął zrywać całe pęki zielonych
roślin i rozcierać je między dłońmi. Odór rozszedł się wokoło. Natarł dokładnie twarz, ubranie
i buty smoczym zielem, po czym z trudem wytrzymując własny zapach pobiegł dalej.
Słońce było już ledwo, ledwo widoczne, gdy dotarł nad potok i zaczął biec z nurtem wody,
Lodowate krople rozpryskiwały się na twarzy, mile chłodząc spocone ciało. Po przebiegnięciu mili
zobaczył, że błotnisty brzeg zamienił się w kamienisty i mógłby wyjść nie zostawiając śladów.
Postanowił jednak brnąć dalej. Kamienie znów ustąpiły i wzdłuż strumienia ciągnął się szeroki pas
mokrej, błotnistej łąki.
Biegł jeszcze milę, może dwie, ostatnie kroki już zresztą robił w prawie zupełnej ciemności,
ale na jego szczęście wiatr odgonił chmury i dalej księżyc już oświetlał drogę. Zauważył kilka
rozrzuconych na brzegu kamieni i skacząc z jednego na drugi starał się dotrzeć do wysokiej skalnej
ściany. Nagle jednak noga poślizgnęła mu się a mokrym głazie i butem zarył w błocie.
Przykucnięty na kamieniu, długą chwilę spędził na maskowaniu pozostawionego śladu.
Wiedział, że oczom tropicieli nie umknie żaden szczegół.
Wreszcie dobrnął pod skalną ścianę i opierając dłonie na nierównościach, wciskając buty
w szpary, starał się wdrapać na górę. Kilka razy skała prysnęła pod ręką lub nogą, ale w końcu
uchwycił palcami krawędź, podciągnął się no górę i położył na brzegu ciężko oddychając.
Po chwili jednak już zerwał się do dalszego biegu. Dopiero gdy świtało, znalazł bezpieczna
kryjówkę w skalnej rozpadlinie i legł tam bezsilnie.
Wyruszyli dopiero o świcie, gdyż wódz przekonał ich, że nocą i tak nie zajdą daleko śladami
zbiega. Lecz gdy tylko słońce wychyliło się, jeszcze łagodnie oświetlając ziemię, ruszyli za
uciekinierem.
Stanęli na polanie.
– Tędy szedł – powiedział Pardena. – Tu się zatrzymał – wskazał ręką na miejsce, gdzie
Vreeger nacierał się smoczym zielem. – Psy będą już do niczego – pokazał powyrywane rośliny.
– Szkoda – rzekł Ihog – ale mogą się jeszcze przydać. Po trzech, czterech dniach zapach
odejdzie, a Vreeger idzie na północ. Tam nie rośnie już smocze ziele.
– To prawda – skinął głową Pardena.
Ruszyli dalej, aż w końcu doszli nad brzeg potoku. Bez chwili zastanowienia zaczęli iść z jego
nurtem, uważnie jednak rozglądali się wokół, badając każdą piędź ziemi.
– Na pewno poszedł kamienistym brzegiem – Verra skierował się w bok. – Stój! On nie jest tak
głupi jak ty – rzekł Pardena.
– Wyślijmy jednak tam kogoś – powiedział Ajazu. – Nigdy nic nie wiadomo.
Pardena skinął ręka i kilku mężczyzn skręciło na prawo i pobiegło kamienistą drogą.
Reszta ruszyła dalej. Nagle jednak Lajalli powstrzymał ich podniesieniem dłoni.
– Spójrzcie tam – powiedział. Natężyli wzrok, podążyli za jego spojrzeniem.
– Obsunął się z kamienia – mruknął Bergon. – Próbował to zatrzeć, ale niezbyt dobrze mu to
wyszło.
Zbliżyli się do tego miejsca.
– Później wdrapał się po skale, ale parę kamieni wysunęło mu się spod nóg i spadło na dół.
Pardena ujął jeden z tych kamieni, przez którego powierzchnię biegła gruba zielona pręga.
– Wiciokrzew – mruknął – zawsze rośnie na skałach, ale nigdy nie na polnych kamieniach.
– Obejdziemy tę skałę dookoła.
– Tak. Pół mili stad biegnie droga, która można się dostać na jej szczyt.
Obudził się dość szybko i z zadowoleniem zobaczył, że do południa będzie mógł pokonać
jeszcze wiele, wiele mil.
Wykąpał się w pobliskim strumieniu. Lekko namoczył odzież, gdyż wiedział, że mokre futro
o wiele dłużej przytrzymuje zapach smoczego ziela.
Rozpalił malutkie ognisko w skalnym załomie, a sam przyczaił się z łukiem niedaleko gniazda
ostrodziobów. Ostrodzioby nie miały co prawda najlepszego mięsa, gdyż zawsze czuć je było
padliną, ale tym razem Vreeger nie zadał sobie nawet trudu dokładnego upieczenia zdobyczy,
tylko pożarł ją prawie na surowo. Starannie zebrał resztki na wpół zwęglanych gałęzi, kości i piór.
Wszystko to zsunął pod jeden z wielkich głazów.
Ruszył w dalszą drogę. Biegł cały czas krętą, kamienistą ścieżką wśród lasu, wznoszącą się
wciąż wyżej i wyżej. Około dwóch dni drogi dzieliło go jeszcze od chaty starego Telroga,
mieszkającego już w miejscu, gdzie zawsze leżał śnieg. Vreeger wiedział, że Telrog potrafi go
ukryć przed tropicielami, ale czy będzie chciał sprzeciwić się decyzji wszystkich mieszkańców
osady?
Haarun odsunął kamień, a Pardena wydobył ukryte resztki z ogniska. Obejrzał dokładnie
znalezisko.
– Był tutaj dzisiaj rano – rzekł.
– Znowu będzie miał nad nami noc przewagi.
– Nie, dziś w nocy nie przerwiemy pościgu.
– Jak to? – spytał Ajazu. – Nie znajdziemy jego śladów przy świetle księżyca.
– Wiem gdzie Vreeger pójdzie odparł Pardena. – Do starego Telroga.
– Pójdzie albo nie pójdzie – rzekł Gafni. – Jeżeli zrobimy błąd, możemy go później nie
doścignąć.
Pardena pokręcił głową.
– Jestem pewien, że spróbuje szukać pomocy u Telroga. Nikt nie zna tych gór tak jak Telrog.
Tylko on może uratować Vreegera.
– To prawda – rzekł Ajazu – jeśli Vreeger będzie u Telroga szybciej niż my, to ucieknie.
– Nie – powiedział Verra – nie zgadzam się. Sadzę, że on wejdzie na Książęcy Szczyt, zejdzie
Wichrowa Przełęczą nad Żabie Oko i schroni się w grotach.
– Vreeger nie pójdzie do grot rzekł Bergon. – To jedyna rzecz na świecie, której się boi. Nie
pamiętasz – spytaj – jak razem z nim przechodziliśmy Dymnym Korytarzem? A może nie chcesz
pamiętać?
Przysunął się i stanął pierś w pierś z Verrą.
– Już długi raz próbujesz skierować nas na złą drogę.
Verra oparł dłoń na rękojeści noża. – Odejdź, starcze – syknął.
Bergon odskoczył, wyrwał zza pasa sztylet, ale Verra chwycił jego rękę w nadgarstku i podciął
mu nogi, wywracając na ziemię. Parokrotnie uderzył dłonią Bergona o kamienie, aż nóż wypadł ze
skrwawionych palców. Kopnął żelazo, które potoczyło się w dół po kamieniach, i wstał.
– Idziemy – rzekł Parderra. – Ty, Verra, z Hobhazim i Sudrenem zejdziecie nad Staw i jeżeli
nie znajdziecie tam żadnych śladów, wejdziecie Smoczą Granią na Szczyt. Bergon i Virbenem
z Czaudą wejdą na Zakonmą Górę i przejdą przesmykiem do Diabelskiej Przełęczy. Z Diabelskiej
Przełęczy przez Koźli Wierch wejdziecie na szczyt i ram spotkamy się wszyscy przy chacie
Telroga.
– Nie rozumiem – powiedział Czauda – dlaczego mamy iść do przełęczy? – Jeżeli już blisko
samego szczytu dościgniemy Vreegera, będzie miał tylko dwie drogi ucieczki: Smoczą Grań lub
Diabelską Przełęcz.
– Albo wzdłuż wodospadu – przerwał Grehrro.
Pardena wzruszył ramionami.
– Chyba że chce sam, oddać swoją duszę bogom.
Ciężko dysząc wspinał się śliska, kamienistą dróżką. Był to jeden z bocznych szlaków,
prowadzących do nikąd, kończących się gdzieś nad którąś z przepaści: Vreeger znał jednak boczne
przejście, zmierzające leśnymi ostępami do chaty Telroga. Przejście to odnalazł już wiele lat temu
i był pewien, że żaden z łowców nie pomyśli nawet, aby zapuścić się w dzicz, gdzie spotkać można
tylko Cierniowca albo żyjącego na bagnach Dredala.
Kurczowo ściskał rękojeść miecza, w każdej chwili gotów do odparcia ataku. Co prawda
w dzień ani Cierniowiec, ani Dredal nie powinni opuszczać swych nor, ale słońce przesłonięte było
chmurami, mgła snuła się nisko nad ziemią, kropił lekki deszcz – wspaniała pora na polowanie.
Usłyszał trzask w gąszczu i bez chwili zastanowienia upadł na kamienie, wyciągając miecz
z pochwy. Z krzaków wyszedł Dredal.
Vreeger nigdy nie widział jeszcze potwora, ale często słyszał historie o nim opowiadane przez
szamana lub innych starych mężczyzn.
Dredal stał na skraju ścieżki, nieco niżej od Vreegera i przeżuwając coś, zapewne ochłapy
trzymanego w pazurach mięsa, uważnie obserwował człowieka.
Vreeger tkwił w miejscu, starając się żadnym ruchem nie sprowokować bestii. Wiedział, że ze
spotkania z Dredalem wychodzą żywi tylko najcierpliwsi. Ci, którzy nie są tak tchórzliwi, żeby
uciekać, i tak głupi, aby ryzykować walkę.
Dredal zrobił krok w stronę Vreegera i człowiek ostrożnym ruchem sięgnął po łuk i strzały.
Teraz wystarczyło już tylko napiąć cięciwę, ale Vreeger wiedział, że bestia jest szybka jak
błyskawica. Kiedyś podobno nazywano nawet Dredala Heghir, co w języku alhammi znaczyło tyle
co właśnie piorun, ogień, błyskawica.
– Kim ty jesteś? – wycharczał potwór. – Jak śmiesz wchodzić na moje tereny?
– Jestem wygnańcem, panie – odparł Vreeger. – Nie mam złych zamiarów. Pragnę tylko uciec
i schronić się na kilka dni, a gdy minie czas, wrócić do osady.
– Tak, zapomniałem, że niedawno w twojej osadzie było święto. Dlaczego uciekasz tędy?
Dlaczego wchodząc do mego lasu nie spytałeś o pozwolenie? Powinienem cię zabić!
Vreeger lekko naciągnął cięciwę.
– Wybacz, panie. Nie myślałem o tym.
Dredal rzucił trzymany w ręku ochlap na ziemię i ryknął w gniewie. Człowiekiem wstrząsnął
dreszcz strachu i obrzydzenia.
– Pozwól mi odejść, panie. Moi prześladowcy mogą być już blisko.
– Nie zabiję cię – rzekł Dredal. Wolę zobaczyć, jak oni będą cię łapać.
Zniknął w gęstwinie tak nagle, jak się pojawił. Vreeger wstał oddychając z ulgą. Schował łuk
i strzały do kołczanu, miecz umieścił w pochwie. Czuł się prawie bezpieczny. Prawie, gdyż
wiedział, że Dredal już go nie zaatakuje, ale rozglądał się jeszcze podejrzliwie w obawie, iż może
ujrzeć Cierniowca. Wyprostował się, ale nagle noga, nieostrożnie oparta na śliskim kamieniu,
osunęła się i utkwiła w szczelinie.
Vreeger upadł z jękiem bólu. Z trudem wydobył stopę z otworu i zagryzając do krwi wargi
rozciął but nożem. Zdjął go.
Usłyszał za sobą oddech i odwrócił się.
Za nim stał Dredad.
– Bogowie nie są łaskawi dla ciebie. Łowcy są już blisko. Dojdą tu do zachodu słońca.
– Jesteś już padliną – dodał po chwili.
Vreeger podniósł się, ale nie mógł nawet oprzeć stopy na ziemi. Krzywiąc się, podskoczył do
najbliższego drzewka, obciosał je mieczem z gałęzi i uciął przy samej nasadzie. Chwycił mocno
kij w prawą rękę.
Dredal roześmiał się, aż wyszły na wierzch jego żółte kły.
– Przegrałeś, człowieku – wycharczał.
Vreeger, nie zwracając uwagi na potwora, wolna kuśtykał, wciąż sunąc w górę.
– Dokąd idziesz? – spytał Dredal. – Do Tehroga. Bestia skoczyła do przodu i porwała
człowieka w swe potężne łapy, po czym zniknęła wraz z nim w gęstwinie.
Pardena nisko pochylił się nad śladami.
– Dredal. – wyszeptał – wyszedł stąd.
Łowcy przystanęli jak porażeni.
– Niemożliwe – Ajazu przyskoczył do Pardeny i klęknął – to niemożliwe. Nikt go nie widział
od lat.
Pardena tymczasem uważnie obserwował każdy szczegół. Nagle podbiegi do jednego
z krzaków i wydobył spod niego skórzany rozcięty nożem but.
– Vreeger złamał nogę – rzekł. Musiał sobie nawet wyciąć laskę wskazał dłonią leżące na
ziemi gałęzie.
Łowcy wydali krzyk radości.
– Mamy go już! – Krzyknął Hisfazi. Pardena spojrzał na niego ciężko i wyciągnął rękę. Hisfazi,
a wraz z nim inni łowcy zwrócili wzrok ku śladom przebiegającym nieco wyżej.
– Nie możemy walczyć z ciemną siłą – wyjąkał w końcu Kahniemi.
– Lepiej wracajmy.
– Co tam Vreeger, niech sobie żyje.
– Bogowie muszą się nim opiekować.
– Wracajmy!
– Niepotrzebny nasz trud. Nigdy go nie złapiemy...
– A Dredal nas powybija, po co to nam?
– Wracajmy! Na co czekacie?
– Gdyby człowiek, ale Dredal...
– Iść dalej to szaleństwo!
– Milczeć! – ryknął Pardena. Każdego, który cofnie się z drogi, zabiję!
– Co za różnica – krzyknął pogardliwie Kahniemi – ty czy Dredal? Z tobą mogę jeszcze
walczyć, z nim nie.
Odwrócił się i zaczął schodzić w dół.
– Stój!
Nie oglądnął się nawet, tylko zręcznie, szybko przeskakiwał z kamienia na kamień.
Pardena wyjął łuk i założył strzałę, Naciągnął cięciwę.
– Wracaj! – krzyknął jeszcze raz.
– Nie rób: tego – szepnął Haarun. – Niech idzie!
Ścisnął dłoń Pardena.
– Zostaw go. Osada postanowi, co z nim zrobić, jak wrócimy.
Pardena schował broń do kołczanu. – Idziemy – rzekł spokojnym głosem, jakby nic nie zaszło.
– Po śladach Dredala? – spytał ktoś.
– Masz mnie za obłąkanego? Nadal w stronę chaty Telroga.
Dredal gwałtownie rzucił człowieka na próg chaty.
– Niech bogowie ci sprzyjają wyszeptał Vreeger.
Potwór odchodząc obrócił się nagle w jego stronę.
– Gdy będziesz kiedykolwiek potrzebował pomocy – rzekł – zawołaj Dredala. – Las tylko
z pozoru jest niemy i głuchy. Zaniesie twoje wołanie gdziekolwiek bym był.
Rozgarnął kolczaste krzewy i zginął w gęstwinie.
Vreeger uniósł się na łokciu i zaczął bić pięścią w drewno. Drzwi skrzypnęły, uchyliły się.
Z wnętrza buchnął zapach pieczonego, mięsa, zmieszany ze smrodem ludzkiego kału i potu.
– Kim jesteś? – usłyszał z wnętrza starczy głos.
– Vreeger, wygnaniec.
– Wynoś się, głupcze! Chcesz, żeby zabili mnie, tak jak zrobią to z tobą? Wynoś się!
Huknęły zatrzaśnięte drzwi.
Vreeger odczołgał się od chaty wlokąc za sobą złamaną nogę. Pot i marznący w powietrzu
deszcz zalewały mu oczy, skrwawione palce ślizgały się na mokrych kamieniach. Od czasu do
czasu noga uderzała w głaz i wtedy na chwilę tracił przytomność. Doczołgał się jednak aż do
wodospadu.
Spojrzał w dół na niknącą w mroku białą strugę wody i zaczął opuszczać się po kamieniach.
Był na tyle blisko kipieli, że piana i krople wody uderzały go w twarz.
Nagle palce ześliznęły się po mokrej powierzchni, próbował zahaczyć o kamienie
paznokciami i obcasem buta, ale nagle, lecąc w dół, uderzył chorą nogą o wystającą spiczastą
skałkę i stracił przytomność.
Ocknął się w ciemnym, dusznym pomieszczeniu. Leżał na posłaniu z niedźwiedzich skór,
a parę kroków dalej płonął ogień, przy którym siedziała postać w długim czarnym płaszczu.
– Hej! – krzyknął Vreeger – hej, ty!
Próbował, wstać i zauważył, że ktoś zdjął z niego jego własne ubranie i odebrał mu broń.
Złamana noga ujęta była w drewniane łupki.
– Hej! – krzyknął znów, tym razem głośniej – Odwróć się!
Postać przy ogniu podniosła się, zrobiła parę kroków i stanęła nad mężczyzną.
– Kim jesteś? – szepnął Vreeger próbując dojrzeć skryte w cieniu kaptura rysy człowieka.
Stojący podniósł rękę i zrzucił kaptur na plecy.
– Nie znam cię – rzekł Vreeger. Powiedz, gdzie jestem, u kogo?
– U mnie – odparła postać. – Nazywają mnie Rehhib.
– Nigdy nie słyszałem o tobie. Jak daleko stąd do chaty Telroga? Usłyszał cichy śmiech.
Rehhib odszedł na bok, wziął spoza ściany parę szczap drewna i dorzuca do ognia, Ujął w ręce
metalowy puchar pełen głośno bulgoczącej cieczy i trzymał chwilę nad płomieniami. Odlał płynu
do kubka i podał leżącemu.
– Napij się.
Vreeger spojrzał nieufnie w głąb naczynia.
– To nie trucizna.
Mężczyzna ostrożnie umaczał usta i oblizał wargi językiem.
– Pij. To cię wzmocni.
Wychylił duszkiem cały kubek, otarł twarz rękawem i splunął w ogień.
– Paskudztwo – mruknął.
Rehhib usiadł naprzeciw Vreegera i uważnie przyglądał się jego twarzy. – Uratowałem cię –
rzekł w końcu po długiej chwili milczenia. – Znalazłem cię przy wodospadzie łowcy byli już na
twoim tropie.
– Jeśli mnie znajdą u ciebie, staniesz się tym samym co ja.
– Tutaj nigdy nie dotrą. Ja jestem po to, aby ratować takich jak ty. Vreeger milczał.
– Nie rozumiem – powiedział wreszcie.
– Bogowie są łaskawi, opiekuńczy, wspaniali. Jesteśmy wybranym plemieniem, nie sądzisz?
– To prawda. Siła bogów jest z nami.
– Nigdy nie cierpimy głodu, ziemia rodzi obfite plony, zwierzyna sama wpada w ręce... –
zawiesił głos.
– To też prawda.
– Naszymi żonami są piękne i zdrowe kobiety, które rodzą przyszłych silnych wojowników
i przyszłe płodne matki.
– Do czego zmierzasz?
– Wiele pokoleń temu przegnaliśmy z naszych ziemi Kanharnów – przybłędy z odległych
krain, którzy za gościnę odpłacili nam niewdzięcznością. Połowa z nich legła na placu boju, reszta
rozbiegła się po lasach. Podobno część osiedliła się daleko, daleko stąd, za Dziewiczym Borem.
Milczeli przez chwilę.
– Co by było, gdyby wrócili? – spytał Rehhib.
– Walczylibyśmy, przegnalibyśmy ich, i jak nasi przodkowie!
– A więc jesteśmy silni, prawda?
– Tak!
– Umiemy walczyć i tropić; radzić sobie nawet wtedy, gdy śmierć wydaje się być nieunikniona.
Jesteśmy odważni, ale i chytrzy. Dlaczego?
– Co dlaczego? – nie zrozumiał Vreeger.
– Dlaczego tacy jesteśmy? Vreeger wzruszył ramionami.
– Dlatego, że istnieje Loteria – powiedział Rehhib. – Gdyby nie ona, nasze plemię zgniłoby
w rozkoszy i dobrobycie. Pomyśl, dlaczego całe lata ćwiczyłeś swe ciało. Po to, aby kiedy
przyjdzie czas, przetrzymać siedem dni i nocy, uratować się przed pogonią, ocalić życie.
– To prawda.
– Ale bogowie nie pomogli ci w ucieczce. Złamałeś nogę, przegrałeś swoją walkę. I dla takich
jak ty jestem ja i moi przyjaciele. Uratowaliśmy cię, a ty w zamian po odejściu będziesz służył nam
i pomagał tym, którym się nie powiodło tak jak tobie. Vreeger zagryzł wargi.
– A więc to wy wymyśliliście Loterię, to nie wola bogów... – urwał.
– Czy wiesz – rzekł po chwili, zaciskając dłonie w pięści – że Andrara zginął w czasie Loterii?
Zabił go wygnaniec Viboul. Androra to był mój brat.
– Nie wszędzie możemy zjawiać się no czas.
– Bogowie ukarzą was za te zbrodnie, za wszystkie zbrodnie.
– Nie pomożesz nam?
Vreeger pochwycił mężczyznę za ramiona i mocno nim potrząsnął.
– Zabiłbym cię. To byłaby dla mnie rozkosz.
Rehhib strząsnął dłonie gościa i klasnął.
Do sali weszło czterech mężczyzn z obnażonymi mieczami w dłoniach.
– Nie jesteś nam potrzebny, Vreeger. Ten napój, który ci dałem... urwał na moment i roześmiał
się. Byłeś dzięki niemu, bardziej szczery niż zwykle.
Vreeger cofnął się pod ścianę. Mężczyźni zbliżyli się do niego i wzięli go między siebie.
Dwóch idących z tyłu przyłożyło mu ostrza do łopatek.
– Jesteśmy uczciwi – rzekł Rehhib pozwolimy ci odejść, ale niedługo potem rozpocznie się
prawdziwa pogoń. Już nikt ci nie pomoże.
Vreeger zatrzymał się.
– Nędzniku! Mówisz o uczciwości, bogowie cię ukarzą. Zapłacisz za zło, które wyrządziłeś
ludziom.
Kuśtykając ruszył dalej.
Sunęli ciemnym korytarzem, ich krokom wtórowały krople wody spadające miarowo że stropu
na podłoże. Skręcili nagle w bok.
Rehhib przywołał jakiegoś człowieka z pochodnią w ręku. Weszli do małego pomieszczenia.
Blask ognia oświetlił wnętrze. Vreeger zmrużył oślepione oczy, ale mimo to ujrzał zamkniętego
w metalowej klatce Dredala.
– Vreeger! – wycharczała bestia. Nie mogę ci już pomóc.
Vreeger patrzył osłupiały na uwięzionego potwora.
Wypchnęli go z sali.
– Pokazaliśmy ci go po to, abyś no próżno nie krzyczał po lesie.
Stanęli u wylotu korytarza.
– Mój miecz – rzekł Vreeger wyciągając rękę.
– Idź tak, jak stoisz.
Wygnaniec roześmiał się głośno i kuśtykając, podpierając się kijem, ruszył przed siebie.
Wybrał trudną stromą drogę, prowadzącą na Śnieżną Grań. Starał się iść jak najszybciej
i strącał za sobą głazy, aby utrudnić drogę tym, którzy mieli iść po nim.
Nie wiedział, że oni czekają już na szczycie.