14427
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 14427 |
Rozszerzenie: |
14427 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 14427 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 14427 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
14427 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
JERZY DREWNOWSKI
mm i
WSPOMNIENIA
Z ŁAGRÓW PÓŁNOCY
1940-1944
WYDAWNICTWO MINISTERSTWA
OBRONY NARODOWEJ
Okładkę, obwolutę i stronę tytułowy projektował MICHAŁ BERNACIAK
Na obwolucie wykorzystano odbitki z amatorskiego filmu, z 1957 roku, ukazującego wieże strażnicze i ogrodzenia lagrowe na terenie Korni.
Zdjęcia ze zbiorów autora
„Choć świeża pamięć, już się nie chce wierzyć."
Gribojedow,
Mądremu biada, akt II, scena 2
Redaktor
JANINA WUJKIEWICZ
Redaktor techniczny DANUTA WDOWCZYK
Wspomnienia poświęcam pamięci milionów ofiar stalinowskich łagrów z lat 1936—1956,
w szczególności zaś pamięci moich Rodaków.
Jerzy Drewnowski
© Copyright by Jerzy Drewnowski Warszawa 1989
ISBN 83-11-07740-1
Ścigany przez Gestapo
Ten okres życia zacząłem od długiego wystawania na mrozie, na ulicy Kopernika, naprzeciw wylotu ulicy Konop-czyńskiego. W połowie stycznia 1940 roku-w Warszawie było bardzo zimno. Ale nie mróz był wtedy najgorszy. Stałem tak już kilka godzin, kiedy tuż obok mnie przejechało auto Gestapo. Wiedziałem, że wiezie do więzienia matkę, ojca, trzynastoletniego brata Tadeusza i naszą gosposię, Zofię Łukasiewicz. Zdawałem sobie sprawę, że czekają ich cierpienia i—być może — śmierć. Podczas tych godzin wyczekiwania myślałem z trwogą, która jak obręcz zaciskała się wokół serca, o każdym z kolegów Polskiej Ludowej Akcji Niepodległościowej (PLAN); samorzutnie tworzyliśmy przyczółki pierwszych zmagań z okupantem. Z rozpaczą myślałem zwłaszcza o tych, których Gestapo już dosięgło.
W czasie tych strasznych godzin dręczyła mnie wątpliwość, czy moje zgłoszenie się do Gestapo, a przecież wiedziałem, że' to mnie szukali, zmieni los rodziców i brata. Drugi brat, blisko siedemnastoletni Andrzej, został aresztowany przez Gestapo kilka dni wcześniej. Na ulicy odnalazł mnie sąsiad i przekazał słowa matki, abym nie wracał... Wówczas, w pierwszą zimę okupacji, nie wiedzieliśmy, jak postępuje Gestapo wobec rodziny, gdy zgłasza się poszukiwany. Dowiedziałem się tego już następnego dnia. Mój przyjaciel, Juliusz Dąbrowski, który znalazł się w podobnej sytuacji, zgłosił się. Jego rodziny nie zwolniono. Już nie wrócił. Jego grób i groby jego najbliższych, obok krzyży mojego ojca i brata Andrzeja, znajdują się na cmentarzu
w Puszczy Kampinoskiej. Ale nie wiedziałem o tym wtedy, gdy musiałem podjąć decyzję*
Zbliżała się godzina policyjna — nie mogłem zostać na ulicy. Kilka najbliższych dni spędziłem w domu przyjaciela, Karola Iwanickiego. Rozmawiałem z niewidoma osobami, a wśród nich z jednym ze starszych ideowych przyjaciół z PLAN-u, Stanisławem Więckowskim. Radził mi uciekać z Generalnej Guberni, popierał zamysł mój i moich współtowarzyszy z PLAN-u przedostania się do Lwowa w celu prowadzenia dalszej walki o niepodległość kraju; dostarczył mi plik legitymacji i świadectw na nazwisko Józefa Głażews-kiego, który zginął w walkach we wrześniu 1939 roku. . Wiekiem i wyglądem byliśmy podobnie do siebie.
Spotkałem się także ze Stanisławem Thunem, który z ramienia Służby Zwycięstwu Polski, a potem Związku Walki Zbrojnej, utrzymywał kontakt z PLAN-em. Zebraliśmy się w domu wydawnictwa Gebethnera i Wolfa przy ulicy Jasnej. On także był zdania, iż trzeba bezzwłocznie wyjechać z GG. Mówił o możliwość przerzutu do Wojska Polskiego na Zachodzie lub o kontaktowaniu się z generałem Michałem Tokarzewskim, organizującym niepodległościową działalność we Lwowie. Ponieważ uważałem, że pierwszym obowiązkiem młodych Polaków jest walczyć na ziemiach polskich, wyuczyłem się adresów kontaktowych w rejonie Brześcia nad Bugiem, na szlaku prowadzącym do Lwowa. Być może adresami z tego źródła posługiwał się również w 1940 roku generał Tokarzewski, który po przejściu granicy ZSRR został aresztowany.
Spacerując ze Stanisławem Więckowskim po małych uliczkach wokół placu Narutowicza wiele rozmawialiśmy. Mówiliśmy o złożoności stosunku polskiej lewicy do ZSRR. Mój rozmówca t, 'że potępiał zajęcie przez Armię Czerwoną 17 września 1939* roku wschodnich rejonów naszego państwa. W środowisku ideowym polskiej lewicy chyba wszyscy negatywnie ocenialiśmy pakt, który zawarł Mołotow z Rib-bentropem. Określaliśmy jako całkowicie sprzeczną ze stosunkiem Lenina do Polski wypowiedź Mołotowa z dnia 31 października 1939 roku na nadzwyczajnej sesji Rady
Najwyższej ZSRR. Mówił on wówczas o Polsce między innymi: „...Wystarczyło krótkie natarcie wojsk niemieckich, a następnie Armii Czerwonej, aby nic nie pozostało po tym bękarcie (urodliwe dietiszcze) traktatu wersalskiego... (dziennik „Prawda" z 1 XI 1939 r. — tłum. aut.)
O wyruszeniu na wschód ostatecznie zdecydowałem w czasie nieoczekiwanego spotkania z Kazimierzem Kot-tem, moim przyjacielem z kierowniczej piątki PLAN-u. W dzień po ucieczce z Gestapo zjawił się w mojej kryjówce w domu Karola Iwanickiego*. Kazik uciekł z więzienia przy alei Szucha. Był to bodaj jedyny wypadek ucieczki z tak pilnie strzeżonej kwatery głównej Gestapo w Warszawie. Był zmasakrowany. Noc spędziliśmy głównie na rozważaniu nierealnego planu Kazika odbicia naszych przyjaciół z PLAN-u, więzionych na Szucha. Rano dowiedzieliśmy się, że w całym mieście rozlepiono listy gończe z fotografią uciekiniera. Gestapo przeprowadziło dalsze aresztowania działaczy PLAN-u. Zdrajca, Stanisław Izdebski, wiedział, niestety, dużo ...Musieliśmy zrezygnować z próby „porwania" naszych towarzyszy z więzienia na Szucha oraz przedostania się nas obu do Lwowa. Postanowiliśmy wyruszać tam oddzielnie.
Na Dworcu Wileńskim panował ścisk. Tysiące ludzi oczekiwało na pociągi, które odjeżdżały bardzo nieregularnie. Niemieccy oficerowie krążyli wśród tłumów z tresowanymi wilczurami, bijąc na oślep nahajkami. I mnie dosięgły ich razy. Po wielu godzinach oczekiwania i ukrywania się w tłumie, aby uniknąć kontroli dokumentów, dostałem się do pociągu jadącego do Terespola. Byłem jednym z niewielu wysiadających na tej stacyjce. Wokół drewnianego budyneczku kręcili się Niemcy. Posiadałem między innymi podrobiony dokument, który głosił, że Józef Głażewski jest kupcem drzewnym. Posiadałem także inne dokumenty rzeczywistego Głażewskiego, który zginął — o ile mnie pamięć nie myli—we wrześniowych walkach nad Bzurą. Te inne * Losy Kazimierza Kotta w 1939 r. opisaliśmy obszernie, wspólnie z Kazimierzem Koźniewskim, w książce pt. Pierwsza bitwa z Gestapo, wydanej przez Spółdzielnię Wydawniczą „Czytelnik" w 1965 i 1969 r.
świadczyły, że jestem pisarzem gminnym czy księgowym w spółdzielni wiejskiej pod Łodzią. Słabe to były dokumenty z punktu widzenia Gestapo i wojsk pogranicznych, które w styczniu 1940 roku znacznie uważniej niż jesienią 1939 roku strzegły tej granicy.
A jednak udało mi się dotrzeć pod wskazany w Warszawie adres kolejarza. Przyjęto mnie z niepokojem, chociaż hasło i odzew były wymienione bezbłędnie. W mieszkaniu skromnej rodziny kolejarskiej rzeczywiście nie było warunków do ukrywania uciekiniera. Ulokowano mnie w dużej skrzyni na węgiel, abym w dzień nie został zauważony przez sąsiadów i innych ludzi zachodzących tam przypadkowo. W nocy spałem na wieku tej skrzyni, ale dzień musiałem spędzać w jej wnętrzu. Pierwszego wieczora powiedziano mi, iż tej nocy nie będzie można przejść przez zamarznięty Bug, ponieważ Niemcy właśnie znacznie wzmocnili straż graniczną. Na kolejną noc mój przewodnik miał wyznaczone inne zadania.
Tymczasem pojawiła się dodatkowa trudność. Żeby o tym opowiedzieć, muszę wrócić do wydarzeń z połowy września 1939 roku.
Społeczeństwo polskie wiedziało, że rząd przedwojenny odrzucił pomoc wojskową ZSRR, ale tylko niektórzy wiedzieli, że przedtem nie zgodził się na przemarsz przez nasz kraj wojsk ZSRR do Czechosłowacji. Zawarcie paktu Mołotow — Ribbentrop i zagarnięcie w jego wyniku przez wojska radzieckie 17 września 1939 roku zachodnich połaci Ukrainy i Białorusi, w tym Lwowa, a także Wileńszczyzny, i przyłączenie tych terenów—w porozumieniu z Hitlerem—do ZSRR, zdecydowana większość społeczeństwa, z lewicą włącznie, uważała za szczególnie nieprzyjazne postępowanie wobec narodu polskiego i za zdradę obowiązującego oba kraje paktu o nieagresji; był to nie tylko moralny cios zadany naszemu narodowi, prowadzącemu śmiertelną walkę z odwiecznym wrogiem.
Trudno mi ze spokojem myśleć o tym, że wydarzenia z 17
10
września 1939 roku były przez dziesiątki lat przedstawiane w podręcznikach dla polskiej młodzieży* ponadto w prasie, a także w programach telewizyjnych, w sposób jednostronny. Mówiło się jedynie o słusznej taktycznej decyzji z punktu widzenia dalszych losów wojny ZSRR z Trzecią Rzeszą. Całkowitym milczeniem pominięto ówczesne racje społeczne i moralne naszego narodu, w które pakt Mołotowa z Ribbentropern godził. Zajęcie znacznych terenów ówczesnego państwa polskiego przez wojska ZSRR i zastosowane masowe represje zmniejszyły przecież siły narodu polskiego, który prowadził już wtedy walkę na śmierć i życie z hitlerowskim agresorem.
Już po wojnie dowiedziałem- się, że „strefy interesów Niemiec i ZSRR" zostały rozgraniczone przed rozpoczęciem napaści hitlerowskiej na Polskę, a mianowicie w ściśle tajnym protokole dodatkowym do paktu o nieagresji między Rzeszą Niemiecką a ZSRR, podpisanym w Moskwie 23 sierpnia 1939 roku. Znalazło się w tym protokole także następujące, niezwykle charakterystyczne zdanie: „Zagadnienie, czy interesy obu stron czynią pożądanym utrzymanie odrębnego państwa polskiego i jakie mają być granice tego państwa, może być ostatecznie rozstrzygnięte dopiero w toku dalszych wydarzeń politycznych"*. .
Dobrze pamiętam swoje wrześniowe losy. Służyłem w 32 pułku artylerii lekkiej, sformowanym z 32 dywizjonu artylerii lekkiej w Rembertowie pod Warszawą, na kilka dni przed wybuchem wojny. Jednostkę naszą skierowano na pogranicze Prus Wschodnich. Potem broniliśmy linii Bugu i Modlina. Spod Warszawy ruszyliśmy na wschód.
Pułk posuwał się w rozwiniętym szyku. Musiał przeciąć pozbawione lasów tereny w rejonie Mordów. Samoloty niemieckie zrzucały bomby oraz ostrzeliwały nas z karabinów maszynowych. Nie pomagała samorzutna obrona: strzelaliśmy z kaemów i broni ręcznej. Nie pamiętam, aby było w naszym pułku choć jedno działo przeciwlotnicze.
* Według: Documents on Germain Foreign Policy 1918—1945 opublikowane przez British Foreign Office i U.S. Department of State, seria D (1937—1945) w Waszyngtonie i Londynie w 1956 r.
11
Byłem ogniomistrzem podchorążym przydzielonym do zwiadu dowódcy pułku. W rejonie Mordów zwiad posuwał się za samochodem dowódcy. Zostałem wówczas trafiony odłamkiem bomby, zrzuconej na ten samochód, czy też rażony w czasie wybuchu amunicji, znajdującej się w bagażniku samochodu. Dowódca pułku Julian Filipowicz zmarł na naszych oczach. Koń, na którym jechałem, został zabity. Drobne odłamki utkwiły w mojej szyi, utraciłem nieomal całkowicie snach w lewym uchu.
Po kilku nawrotach napastnicy odlecieli. Ale spośród około 1200 oficerów i żołnierzy naszego pułku na polach pod Mordami zginęła ponad połowa. Resztki pułku, zgodnie z rozkazami, zostały skierowane na południe. 15 czy 16 września dotarliśmy do Rawy Ruskiej.
O decyzjach ZSRR dotyczących Polski dowiedzieliśmy się z ulotek zrzuconych z samolotów 17 września 1939 roku. Ich treścią byliśmy zdruzgotani. Przyjmowaliśmy je z największym oburzeniem. W kilka dni potem dowiedzieliśmy się, że linia demarkacyjna między Armią Czerwoną i armią niemiecką została wzajemnie uzgodniona. A więc mieliśmy do czynienia z paktem, w którego wyniku dokonano podziału i aneksji części państwa polskiego.
W ostatniej dekadzie września znaleźliśmy się (resztki naszego pułku) w pasie między wojskami hitlerowskimi i ZSRR. Przez kilka dni i nocy znajdowaliśmy się pod ostrzałem z obu stron. Pamiętam dobrze, jak leżałem w bruździe kartofliska i byłem ostrzeliwany, podobnie jak inni nasi żołnierze, z jednej i z drugiej strony. Zupełnie inaczej o naszej sytuacji mówił Mołotow na sesji Rady Najwyższej ZSRR 31 października 1939 roku: „W toku zbrojnego posuwania się naszych oddziałów wojskowych w tych rejonach miały miejsce poważne starcia z oddziałami polskimi, były zatem również ofiary... Ogólna ilość ofiar poniesionych przez Czerwoną Armię... wynosi: zabitych 737, rannych—1862, ogółem 2599 ludzi". Oczywiście strat polskich Mołotow nie podawał. Mówił natomiast o zdobytych trofeach: ponad 900 armat, ponad 10 tysięcy karabinów maszynowych, więcej niż 300 tysięcy karabinów, około
12
miliona pocisków artyleryjskich, do około 300 samolotów*.
Pozostało mi w pamięci, iż we wrześniu 1939 roku nie otrzymaliśmy rozkazów, aby atakować oddziały Armii Czerwonej. Nie przypominam sobie również, aby nasz oddział był atakowany wyłącznie przez Armię Czerwoną. Wręcz unikaliśmy takiego starcia. Ale gdy znajdowaliśmy się na przedpolu hitlerowców, w walce z nimi, i gdy z drugiej strony atakowały nas oddziały Armii Czerwonej, podejmowaliśmy nierówny bój, aby móc posuwać się dalej na południe. W pierwszych dniach października znaleźliśmy się w rejonie Rawy Ruskiej, gdzie w 1940 roku przekroczyłem granicę GG i zostałem przez pogrąniczników ZSRR uwięziony. W tym właśnie rejonie dowódca jednostki wydał rozkaz o kapitulacji naszego oddziału wobec Armii Czerwonej. Kazał nam składać broń.
Wraz z grupą towarzyszy pułkowych nie usłuchaliśmy rozkazu i posiadaną broń zakopaliśmy. Potem uciekaliśmy przez kilka godzin na piechotę. Jednak zostaliśmy zagarnięci przez przeczesujących teren czerwonoarmistów. Zagoniono nas do kościoła w jakiejś wsi. Kościół był zbombardowany, nie miał dachu. Na szczęście nie padało. Znalazło się tam chyba dwa tysiące żołnierzy i oficerów. Przetrzymano nas kilka dni bez jedzenia. Sami jakoś organizowaliśmy dostawy wody. Któregoś dnia, bodaj 6 października, oficerowie Armii Czerwonej podzielili jeńców na tych, którzy mają ręce spracowane, i na tych, którzy mają „białe rączki". W ten sposób, na ogół bez omyłek, oddzielono żołnierzy od oficerów i podoficerów. Żołnierzy zwolniono do domów. Resztę uformowano w długą kolumnę, która pod strażą kilkunastu „striełkow" i bodaj dwu czy trzech oficerów na koniach ruszyła na północny wschód.
Szedłem ze zwieszoną głową w długiej, ponurej kolumnie jeńców. Od czasu do czasu dostrzegałem w innych grupach znajomych współtowarzyszy broni. Spotkałem także przyjaciela z lat młodzieńczych, kolegę gimnazjalnego, wspaniale zapowiadającego się poetę, podchorążego Jana
Według dziennika „Prawda" z 1 listopada 1939 r.
13
Lukasa*- Udało nam się w marszu odbyć długą rozmowę. Jeszcze dziś przypominam sobie fragment jego wiersza
0 pięknym Newskim Prospekcie w Leningradzie. Znajdowała w nim wyraz w sposób młodzieńczy zaznaczona sympatia dla postaw socjalistycznych, rewolucyjnych. Po rozmowie Janek dołączył, niestety, do grupy jeńców ze swojej macierzystej jednostki wojskowej. Nie pamiętam, czy go namawiałem do ucieczki. Żałuję, że nie skłoniłem go, abyśmy dalej szli i działali wspólnie.
Decyzja o ucieczce dojrzała we mnie w kilka godzin, a może i dzień, po spotkaniu z Jankiem. Zamierzenie było proste, ale okazało się skuteczne. Zawsze w okresach wyczerpania i zdenerwowania chorowałem i choruję na żołądek. Po latach nazwano to kolitem żołądka. Nasza kolumna przechodziła przez ogromne lasy. Striełok nie zgadzał się, abym sam odchodził na stronę. Zostawał ze mną. Stwierdził zapewne, że faktycznie choruję (chociaż przecież od kilku dni nic nie jedliśmy). Kiedy zgłosiłem się po raz któryś z rzędu, że chcę iść do lasu—mruknął coś pod nosem w rodzaju: „Uciekniesz—będziemy strzelali". Oczywiście — uciekłem. Uciekł też starszy ogniomistrz z mojego pułku. Spotkaliśmy się na umówionym skrzyżowaniu. Po dwóch czy trzech dniach wędrówki przez lasy znaleźliśmy gospodarstwo, leżące na uboczu, gdzie wyspaliśmy się
1 zamieniliśmy nasze mundury na chłopskie ubrania. Z wysiłkiem i po niebezpiecznych przygodach dotarliśmy osobno, po kilku dniach, do Warszawy. Kolumnę jeńców, z której uciekliśmy, pędzono do obozu w Kozielsku lub do innych, położonych w rejonie Smoleńska. Zwłoki jeńców z tych obozów znaleziono w lasach pod Katyniem. Janek Lukas na pewno tam stracił życie.
* Jan Lukas, student, poeta. Ukończył w 1936 roku Gimnazjum im. Stefana Batorego w Warszawie. Brał udział w wojnie 1939 roku jako podchorąży; był potem jeńcem Armii Czerwonej. W październiku 1939 roku znalazł się w kolumnie pędzonej pod strażą do obozu w Kozielsku. Na listach zamordowanych w Rątyniu jego nazwisko nie figuruje. Zaginął bez wieści.
14
Tamta wrześniowa kontuzja, która wydawała się powierzchowna, teraz, w połowie stycznia 1940 roku, wywołała ostre zakażenia. Była to dla mnie dodatkowa komplikacja.
Następnego wieczora wyszedłem ze swej kryjówki w skrzyni z „podwójną" głową. Trzeba to rozumieć prawie dosłownie. Z jątrzącej się od dawna ranki na szyi w ciągu kilku godzin ropa zaatakowała całą prawą stronę głowy, a zwłaszcza okolice skroni. Czułem wysoką temperaturę. Zdawałem sobie sprawę, że tracę przytomność. Nadciągała zimna, styczniowa noc. Pas graniczny, zamarznięty Bug, leżał o kilkaset metrów od mojego schronienia. Czułem się coraz gorzej, nie miałem sił, aby tej nocy przedzierać się do Brześcia.
Szczęśliwie przypomniałem sobie, że nie tak daleko od Terespola, między również wówczas nadgraniczną Włodawą i Parczewem, znajduje się wieś Piesza Wola, niewielki majątek państwa Krassowskich, rodziców wypróbowanego przyjaciela mojego starszego brata.
Poprosiłem terespolskiego kolejarza o wynajęcie sań; chciałem dojechać tam jeszcze tej nocy. Przeznaczyłem na ten cel niemal wszystko, co wówczas posiadałem. I rodzina kolejarza, i furman sań musieli być dobrymi ludźmi, pomogli mi. Zupełnie nieprzytomny zostałem przewieziony bocznymi drogami (blisko 100 km) do Pieszej Woli i w czasie podróży, mimo ostrych mrozów, nie zamarzłem.
W Pieszej Woli zostałem otoczony troskliwą opieką przez państwa Janinę i Grzmisława Krassowskich. Umieszczono mnie w ogrzewanym pomieszczeniu na strychu z potrzeby konspiracji, formalnie bowiem mająteczkiem państwa Krassowskich zarządzał niemiecki treuhander. Na szczęście dla mnie i dla gospodarzy miał on „przydzielone" również inne, bogatsze i wygodniejsze majątki. Do Pieszej Woli zaglądał więc tylko co kilka dni i to na krótko. W kryjówce na strychu cieszący się zaufaniem gospodarzy chirurg z Włodawy*
* Jak się ostatnio dowiedziałem, był to doktor zaprzyjaźniony z państwem Krassowskimi, nie chirurg, lecz ginekolog, dr Chomicki z Sosnowicy.
Narkozą w czasie operacji zajmowała się siostra Sabina.
15
przeprowadził dość trudną operację, połączoną ze skrobaniem kości skroniowej; przyjeżdżał jeszcze kilkakrotnie na opatrunki.
Wiele troskliwości doznałem także od moich rówieśników: Jasi i Witka Krassowskich. To Jasia przez całe tygodnie męczyła się wlewając mi przez zaciśnięte szczęki mleko i kaszę. Bodaj już w marcu wymykałem się wraz z Witkiem do okolicznych lasów, aby podziwiać pierwsze oznaki zbliżającej się wiosny. W kwietniu spisałem w brulionie wspomnienia z działalności PLAN-u w okresie od października 1939 roku do stycznia 1940. Brulion zakopałem w Pieszej Woli. Odzyskałem go w 1946 roku. Jasię i Witka ciągnęło do Warszawy, do uczestnictwa w walce z okupantem. Powstrzymywali ich, do czasu, rodzice, ale nie mogli zapobiec przyjazdom do Pieszej Woli ich młodych przyjaciół, z którymi i ja spędziłem trochę czasu.
Utkwiły mi w pamięci spotkania z nieco od nas starszą Krystyną Krahelską. Nie wiedziałem wówczas, że to ona pozowała do drogiej każdemu warszawiakowi rzeźby Ludwiki Nitschowej, przedstawiającej symbol naszego miasta— Syrenę. Od wczesnej młodości Krystyna pisywała wiersze. Część z nich powstała pod urokiem Podola i Wołynia, gdzie minęły jej lata dziecięce i młodość. Inne, równie piękne, choć tragiczne, powstały w latach walki z okupantem. Krystyna zginęła w Powstaniu Warszawskim. Ale bliscy jej ludzie, w wiele lat po wojnie, zebrali i przygotowali zbiór tych porywających utworów. Wydał je w tomie Wiersze w 1978 roku Państwowy Instytut Wydawniczy.
Krystyna nauczyła mnie czytać cyrylicę. Opowiadała wiele o Polesiu, o którym wiedziałem mało: byłem tam tylko na tygodniowej wycieczce, gimnazjalnej. Mówiła także o Wołyniu. Tam spędziłem blisko rok, ale w murach podchorążówki artylerii dla rezerwistów we Włodzimierzu. Rozmawialiśmy jednak przede wszystkim o ZSRR. Krystyna wiedziała o tym kraju tak wiele. Jej ojciec był przez szereg lat w okresie międzywojennym wojewodą na terenach kresów wschodnich. Wiadomości Krystyny były wcale nie powierzchowne, obejmowały wiele dziedzin i spraw.
16
Doceniałem to, ponieważ zdobywanie podobnych informacji było w Polsce w latach 1918—1939 praktycznie niemożliwe: z prasy i książek prawie niczego nie można było się dowiedzieć, jeszcze mniej od nauczycieli historii, choć wiem, iż niektórzy z nich, zwłaszcza ci, którzy uczestniczyli w wydarzeniach Rewolucji Październikowej, mogliby nam wiele wyjaśnić. Moja „wiedza" sprowadzała się więc do wiadomości z trudem uzyskiwanych od ojca, on zaś zdobywał je regularnie, choć niezbyt często, od odwiedzającego go przyjaciela, pana Piotra Bańkowskiego, pracującego w latach międzywojennych w Moskwie, gdzie zajmował się rewindykacją polskich dzieł sztuki. Pamiętam, iż z uznaniem mówił on na przykład o radzieckich wydawnictwach dla najmłodszych dzieci. Na moją prośbę przywiózł plik takich wydawnictw, które zaprezentowałem na lekcji historii profesora Targowskiego. Prezentacja tej literatury stała się głośnym wydarzeniem w warszawskim Gimnazjum imienia Stefana Batorego.
W czasie rozmów z Krystyną miałem żywo w pamięci wypowiedzi na temat ZSRR działaczy polskiej lewicy, w tym także komunistów, z którymi stykałem się przy różnych okazjach jako redaktor młodzieżowego tygodnika „Orka", potem „Orka na Ugorze", a także w Klubie, przekształconym następnie w Stronnictwo Demokratyczne (w latach 1937—1939). Organizowanie odrębnych prelekcji poświęconych ZSRR było zakazane przez policję. A więc były to opinie głoszone okazjonalnie, na przykład przez profesora Mieczysława Michałowicza, doktora Stanisława Więckows-kiego, Władysława Kowalskiego czy Jerzego Borejszę.
Opinie te brzmiały rzeczowo, skłaniały do ukształtowania obiektywnego stosunku do ZSRR. Władysław Kowalski, pisarz, w okresie powojennym czołowy działacz radykalnego ruchu ludowego, wystąpił na łamach tygodnika „Epoka" (w 1937 czy 1938 r.) ż krytyką masowych aresztowań politycznych w ZSRR, chociaż jego stosunek do przemian rewolucyjnych w ZSRR był pozytywny. Natomiast inne było stanowisko Ukraińców, z którymi utrzymywaliśmy pewien kontakt w ramach redakcji „Orki". Głoszone przez
I
2 - Cynga
17
nich poglądy w wielu sprawach politycznych czy społecznych nosiły charakter postępowy, natomiast o ZSRR zawsze wypowiadali się ostro, krytycznie. W redakcyjnym gronie sądziliśmy, że brało w nich wówczas górę wręcz nacjonalistyczne uprzedzenie do Rosjan.
Krystyna Krahelska w marcu bądź kwietniu 1940 roku, w Pieszej Woli, opowiadała mi raczej o zwykłym, trudnym życiu ludzi na Wołyniu i Polesiu, czyli na terenach, które zostały we wrześniu 1939 roku zajęte przez Armię Czerwoną. W toku studiów uniwersyteckich przygotowywała pracę etnograficzną o tych ziemiach. Przede wszystkim była jednak poetką. W zbiorze Wiersze odnalazłem ślady jej ówczesnych opowiadań. Oto na przykład w balladzie huculskiej pisała:
„I zamyślić się cicho, pod błękitnym niebem Nad trudami rolnika, nad dolą pasterską..."
Mówiła także o trudnych, wymagających ciężkiej pracy milionów ludzi, inwestycjach realizowanych w ZSRR w skali wręcz gigantycznej. Opowiadali mi o tym również francuscy przyjaciele, wśród których spędziłem kilka miesięcy swojego pobytu w tym kraju w 1938 roku. Nie byli to komuniści. Należeli do Jeunes Eąuipes Unieś pour une Nouvelle Economie Socjale (JEUNES). Entuzjazmowali się wszelkimi działaniami zmieniającymi świat, ale szczególnie wielkimi elektrowniami wodnymi, możliwościami wykorzystania falowania mórz, wiatru dla dostarczania energii osiedlom wiejskim itp. Zebrałem w czasie pobytu we Francji obszerne materiały na ten temat, w tym dotyczące przedsięwzięć tego rodzaju w ZSRR. Napisałem o tym książeczkę, którą miał wydać w 1939 roku krakowski Czytelnik. Praca ta zaginęła w czasie wojny.
Wiadomości uzyskiwane od Krystyny o rzeczywistości w ZSRR nie były optymistyczne, korespondowały z moimi poglądami na całokształt polityki tego państwa; pisałem
18
o tym wiele tygodni przed rozmowami w Pieszej Woli. Wówczas nie sądziłem, że losy wojny zaprowadzą mnie do ZSRR. W numerze pierwszym (i jedynym) „Polski Ludowej", nielegalnego wydawnictwa PLAN-u, który został wydrukowany w początkach stycznia 1940 roku w podwarszawskim Ożarowie, w domu ofiarnych patriotów, państwa Emmichów, pisałem: „...Trzeba sobie jasno powiedzieć, że od wschodu [nadciąga] fala rewolucyjna, mająca swe źródło w Rosji Sowieckiej.
Jest to źródło zakażone totalitaryzmem, lecz bezspornie rewolucyjne. Z drugiej strony od zachodu idzie fala kapitalistyczna i tendencje dalekie od rewolucyjno^ludowych. Polska od lat jest buforem tych dwu fal. Nasze idee rewolucyj-no-ludowe chcemy realizować, lecz musimy to czynić naszymi ludowymi mózgami i rękami. Tymczasem Rosja Sowiecka chce nam swoje rozwiązania społeczne narzucić, rozwiązania, które są dalekie duszom naszym'. By oprzeć się tym dwu naporom, gdyż w żadnym wypadku nie będziemy barierą kapitału przed falą rewolucyjną, i by naszą ideę bratania się wolnych ludzi realizować, tworzyć musimy taki Związek Narodów, by miał siłę sprostania tym zadaniom.
Polak, Czech, Słowak, Ukrainiec, Rusin, Litwin, Łotysz, Estończyk, Węgier i Rumun—to ludzie, którzy tworzą narody o bardzo wielu wspólnych cechach. Podobne ukształtowanie terenu, jednakowy prawie klimat, wiele wspólnoty historycznej, takie samo bogactwo materialne ludu stworzyły wspólny typ człowieka. Toteż praca nasza musi iść w kierunku, by płomyki myśli naszej wznieciły płomień między ludami i by ten płomień ogarnął wszystkich we wspólne ognisko.
Naszą przyszłością Związek Wolnych Narodów: Polaków, Czechów, Słowaków, Ukraińców, Rusinów, Litwinów, Estończyk ów, Łotyszów, Węgrów i Rumunów". Nie mogę zrozumieć, dlaczego w swym tekście pominąłem Jugosłowian i Bułgarów*.
* Dla potwierdzenia autentyczności tego tekstu zamieszczam fotokopię tytułowej strony „Polski Ludowej" (ze stycznia 1940 r.). Jedyny egzemplarz tego wydawnictwa znajduje się w Centralnym Archiwum KC PZPR.
19
Pragnę dodać, iż w owym czasie byłem świadomy, podobnie jak grono młodzieży lewicowej w Polsce, że zwycięstwo sił rewolucyjnych w Rosji, obalenie caratu i klas posiadających, zdobycie przez ludzi pracy ziemi, fabryk i władzy było wielkim zwycięstwem ruchów wolnościowych i postępowych, że społeczna treść rewolucji socjalistycznej 1917 roku była całkowicie inna niż rewolucji czy przewrotów politycznych, które miały miejsce w świecie w przeszłości. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę, iż my wszyscy, w Polsce i gdzie indziej, interesujący się biegiem wydarzeń w ZSRR, jesteśmy od tych spraw skutecznie izolowani. Ta izolacja, jak myślałem, była wynikiem szeroko zakrojonych działań antykomunistycznych. Wówczas nie wiedziałem, że była ona przede wszystkim rezultatem polityki zamknięcia, surowo i konsekwentnie realizowanej przez Związek Radziecki z pewnością już od drugiej połowy lat dwudziestych.
Sama Rewolucja Październikowa, od której w 1939 roku dzieliło nas ponad dwadzieścia lat, przesłaniała procesy wewnętrzne zachodzące w ZSRR. Wówczas jedynie podejrzewałem, że nie były one jednorodne, a raczej często ze sobą sprzeczne, że znaczna ich część wiązała się z przeszłością Rosji, niemal feudalnej monarchii, zapewniającej jedynie przywileje bojarom, zaś pozbawiającej jakichkolwiek praw rodzący się proletariat, utrzymującej wszelkimi sposobami półpańszczyźnianą czy wręcz pańszczyźnianą zależność chłopstwa. Z kontaktów z komunistami w Polsce przedwojennej wyciągałem wniosek, iż stan rzeczy przedstawiany przez nich, z reguły entuzjastycznie, zaciera zachodzące tam procesy. Zdawałem sobie sprawę, że czynią oni tak zgodnie z otrzymywanymi poleceniami partyjnymi.
Ale przecież wiedziałem o niektórych niepokojących także mnie wydarzeniach czy procesach zachodzących w porewo-lucyjnej Rosji. Na przykład, po uważnym przejrzeniu kilka lat przed wojną książeczek dla najmłodszych dzieci wywnioskowałem, że są one nadmiernie — również w moim ówczesnym przekonaniu—upolityczniane, że takim samym oddziaływaniem jest objęte całe młode pokolenie. Słyszałem nawet o tym, że niezadenuncjowanie, także przez młodych,
20
członka swej najbliższej rodziny, postępującego, jak się tam mówiło, nieprawomyślnie, traktuje się tam jako udział w przestępstwie (o tym donosiła nawet prasa ZSRR w związku z procesem szefa GPU, Jagody). Wiedziałem także o masowych (ze skali tego zjawiska nie zdawałem sobie wówczas sprawy) czystkach w aparacie partyjnym i państwowym ZSRR.
Wręcz podświadomie zestawiałem te czystki z postępowaniem Hitlera wobec poszczególnych ludzi i całych środowisk w Niemczech (np. podpalenie Reichstagu z zamiarem wyniszczenia komunistów czy też rzeź czerwcowa, w której zginęli Roehm i inni niedogodni w czasie zdobywania przez hitlerowców wpływów wśród burżuazji niemieckiej). Dostrzegałem więc rodzaj przeszczepiania do ZSRR, a być może kopiowania metod zastraszania, stosowanych w Niemczech. Sądziłem również, że hitlerowskie sposoby oddziaływania na masy, w tym sposoby propagandy, w nieskończoność powtarzającej te same hasła, a także niezwykle intensywna penetracja wśród młodzieży, wykorzystują doświadczenia ZSRR w tych dziedzinach czy też wzorują się na nich. Pomimo tych skojarzeń, a nawet dostrzegania pewnych analogii, daleki byłem od stawiania na jednej płaszczyźnie hitleryzmu czy faszyzmu w ogóle z procesami porewolucyjnymi w ZSRR. Widziałem i widzę odmienność podłoża społecznego, które przekreślało, moim zdaniem, zasadność wszelkich tego rodzaju zestawień bądź porównań, mimo iż niektóre fakty, jeśli nie docierało się do ich istoty, skłaniały i mnie do podkreślania (np. w cytowanym artykule) zbliżonych przejawów totalitaryzmu, przynajmniej w poszczególnych dziedzinach.
Hitleryzm uważałem już wówczas za przejaw szowinizmu, skrajnego nacjonalizmu, za ruch walczący o zabór ziem, na których ongiś stała stopa germańskiego człowieka typu nordyckiego, głoszący bezwzględną mistykę krwi. To wszystko sprawiało, że uważałem Niemcy hitlerowskie za wroga, z którym należy walczyć.
Inaczej myślałem wówczas o ZSRR, mimo agresji 17 września 1939 roku. Ze względu na bazę społeczną rewolucji
21
1917 roku sądziłem, że tam może nastąpić szerszy niż w krajach kapitalistycznych rozwój twórczości i inicjatyw społecznych oraz gospodarczych. Sądziłem tak ciągle urzeczony w jakimś stopniu ideami rewolucji 1917 roku, mimo iż zdawałem sobie w pewnej mierze sprawę, że autentyczne siły społeczne w ZSRR już od szeregu lat nie sprawują władzy i nie kontrolują rządzących w tym kraju, że władza skupia się w ogromnym aparacie partyjno-państwowym ślepo podporządkowanym Stalinowi. Jak doszło do takiego stanu rzeczy — tego wówczas nie wiedziałem.
Z takimi oto przekonaniami w kwietniu 1940 roku ponownie ruszyłem w drogę, aby nielegalnie przedostać się do Lwowa. Przedtem jednak kilka dni spędziłem w Warszawie, gdzie czułem się, podobnie jak uprzednio, zaszczuty przez Gestapo. Ukrywałem się w domach przyjaciół: u Lipi-ńskich, Stalkowskich i Straszewiczów. Ludwik Straszewicz, wspólnie ze swą żoną Ireną, opiekował się nowo narodzoną córeczką, zaś brat Ludwika, nieco od nas młodszy Władek Straszewicz, który brał czynny udział w działalności PLAN-u, postanowił dołączyć do mnie. Otrzymaliśmy nowe adresy przerzutowe.
W czasie tego pobytu w Warszawie uświadomiłem sobie dobitnie rozmiar odwetu Gestapo za działalność PLAN-u. Dowiedziałem się o utracie wielu przyjaciół, o męczarniach przeżywanych przez więzionych na Szucha i na Pawiaku. Tam właśnie znajdowali się wówczas mój ojciec, matka oraz bracia Andrzej i Tadeusz. Nie dowiedziałem się jednak wtedy, że 2 kwietnia 1940 roku zostali rozstrzelani w Palmirach: Juliusz Dąbrowski i Zbigniew Rawicz-Twaróg z kierowniczej piątki PLAN-u, a także moi dobrzy znajomi, jej działacze: Tadeusz i Stefan Emmichowie, Halina Gnoińs-ka, Jan Lewandowski, Halina Makowska, Jan Śnieguła oraz grupa innych, których nie znałem osobiście. Nie wiedziałem także o aresztowaniu i straceniu Ignacego Solarza, uwielbianego przez nas działacza ludowego. Z rozpaczą słucha-
22
łem o losach innych więzionych, z których jeszcze dziesiątki czekała śmierć w czerwcu tegoż roku w tych samych lasach podwarszawskich—w Palmirach.
Szczególnie boleśnie przeżyłem także szerokie rozgłaszanie w kręgach podziemia związanego z nielegalną organizacją wojskową opinii na temat ucieczki z więzienia Gestapo przy alei Szucha mojego szczerego przyjaciela, szefa piątek bojowych PLAN-u, Kazimierza Kotta. Nie kto inny, jak Stanisław Thun, wyższy oficer sztabu Związku Walki Zbrojnej (ZWZ), zalążka Armii Krajowej, powiedział mi, że ucieczka Kotta stamtąd nie była rzeczą możliwą, że Kazika trzeba się wystrzegać, może on bowiem być na usługach Gestapo. Odrzuciłem z oburzeniem te podejrzenia. Ślady dalszej działalności Ka,zika, na które trafiłem kilka miesięcy później w więzieniach lwowskich, świadczą niezbicie, iż miałem rację.
Pod koniec kwietnia 1940 roku wspólnie z Władkiem Straszewiczem ruszyliśmy w kierunku Lwowa. Tym razem mieliśmy otrzymać pomoc w przerzucie przez granicę w rejonie Rawy Ruskiej. A więc w tym samym rejonie, gdzie skończyła się wojna dla mnie w 1939 roku. Główną dla nas obu sprawą była ucieczka przez Gestapo. Z Luby czy Królewskiej szliśmy nocą przez bagna i brody prowadzeni przez przewodnika. Będąc już po drugiej stronie granicy z ulgą popatrzyłem za siebie. Było to jednak tylko poranne mgnienie wolności. Chwilę później dopadły nas psy, rwały odzież, gryzły. Szybko zjawili się pogranicznicy. Byliśmy aresztowani.
Rawa Ruska i Brygidki
Zostaliśmy wraz z Władkiem i przewodnikiem skuci kajdankami i doprowadzeni do koszar jednostki wojsk pogranicznych. Widocznie nie było zimno, a ukąszenia psów nie bardzo dotkliwe, nie pamiętam bowiem przeziębienia ani większego krwawienia. Byłem przetrzymywany dwa, trzy czy cztery dni w łazience niegdyś niewątpliwie zamożnego ziemiańskiego dworu. Zostaliśmy odizolowani od siebie. Oglądałem przez okno musztrę oddziałów Armii Czerwonej. Uczyłem się rozróżniać i rozumieć oddzielne słowa i powiedzenia rosyjskie. Przysłuchiwałem się pieśniom wojskowym. Oficer NKWD przesłuchiwał mnie na temat okoliczności przejścia przez granicę, które określał, nie bez słuszności, jako nielegalne. Nie wszystko rozumiałem. Protestowałem przeciwko twierdzeniu, że jestem szpiegiem. O przewodnika nie byłem pytany. Widocznie traktowano go inaczej. Obaj z Władkiem byliśmy już wówczas przekonani, że był on na usługach NKWD. Być może był szantażowany lub zastraszony przez NKWD. Jest też prawdopodobne, że po prostu opłacano go za to, iż jako mieszkaniec GG wciągnięty do siatki przerzutowej nielegalnej organizacji wojskowej przeprowadzał przez granicę ludzi, zawsze jednak w ten sposób, że po drugiej stronie granicy wszyscy trafiali w ręce pograniczników ZSRR.
Po kilku dniach przewieziono mnie i Władka karetką więzienną, znowu z rękami skutymi kajdankami, do więzienia w Rawie Ruskiej. Zamknięto nas tam w pojedynczych celach. Podłoga była betonowa, żadnej pryczy, żadnego stołka. W rogu stał jedynie kubeł, zwany paraszą. Zaczęły się
24
szczegółowe, bardzo wyczerpujące przesłuchania. Prowadzili je młodzi oficerowie NKWD. Stale wmawiali mi, że jestem szpiegiem. To oskarżenie opierali na tym, że miałem „białe ręce", czyli że nie byłem człowiekiem pracy, a także na moich własnych relacjach o dotychczasowym życiu. Do recytowania życiorysu zmuszali mnie wielokrotnie: dziesięć, dwadzieścia, a może trzydzieści razy. Aby nie pomylić się w zeznaniach, trzymałem się możliwie najbliżej prawdy. Zgodnie z posiadanymi dokumentami przedstawiałem się jako Józef Głażewski. W ten sposób na okres blisko pięciu lat pozostałem Głażewskim. Nie wspomniałem o wyższych studiach w Warszawie, ale mówiłem o swej pracy pisarza gminnego w okolicach Łodzi. Ponieważ Łódź została włączona do Reichu, sądziłem, i słusznie-, że NKWD, mimo paktu Ribbentropa z Mołotowem, nie będzie mogło sprawdzić podanych przeze mnie faktów. Podejrzewaliśmy, iż pakt ten przewiduje na przykład zwracanie zbiegów z GG w ręce Gestapo (były takie wypadki) lub też inne formy współpracy odpowiednich służb, jednak nie dotyczących obywateli z terenów włączonych do tzw. Wielkiej Rzeszy.
Umówiłem się z Władkiem, że nie będziemy nic mówili o naszej walce z Niemcami, o działalności PLAN-u, o ucieczce przed Gestapo. Obawialiśmy się, że NKWD przekaże nas z powrotem w ręce hitlerowców. Ale enkawudzistów nie interesowały motywy naszej ucieczki z GG, nie interesowała działalność patriotyczna w ciągu — bądź co bądź—już siedmiu miesięcy po wrześniu 1939 roku. Przeciwnie, zdradzali całkowitą nieznajomość sytuacji i warunków życia na terenach okupowanych przez Niemców. Przypominam sobie, iż z lekceważeniem słuchali moich informacji o bestialskim postępowaniu Gestapo z Polakami. Ucinali tego rodzaju wypowiedzi, wręcz nie chcieli ich słyszeć. Terror Gestapo wobec Polaków nie był dla nich dostatecznym wyjaśnieniem motywów naszej ucieczki z GG.
W czasie przesłuchań próbowałem przedstawić zgodnie z prawdą swoje lewicowe zapatrywania polityczne. O działalności nawet nie wspominałem, spotykałem się bowiem jedynie z szyderstwami na ten temat, zdradzającymi mini-
25
Rawa Ruska i Brygidki
Zostaliśmy wraz z Władkiem i przewodnikiem skuci kajdankami i doprowadzeni do koszar jednostki wojsk pogranicznych. Widocznie nie było zimno, a ukąszenia psów nie bardzo dotkliwe, nie pamiętam bowiem przeziębienia ani większego krwawienia. Byłem przetrzymywany dwa, trzy czy cztery dni w łazience niegdyś niewątpliwie zamożnego ziemiańskiego dworu. Zostaliśmy odizolowani od siebie. Oglądałem przez okno musztrę oddziałów Armii Czerwonej. Uczyłem się rozróżniać i rozumieć oddzielne słowa i powiedzenia rosyjskie. Przysłuchiwałem się pieśniom wojskowym. Oficer NKWD przesłuchiwał mnie na temat okoliczności przejścia przez granicę, które określał, nie bez słuszności, jako nielegalne. Nie wszystko rozumiałem. Protestowałem przeciwko twierdzeniu, że jestem szpiegiem. O przewodnika nie byłem pytany. Widocznie traktowano go inaczej. Obaj z Władkiem byliśmy już wówczas przekonani, że był on na usługach NKWD. Być może był szantażowany lub zastraszony przez NKWD. Jest też prawdopodobne, że po prostu opłacano go za to, iż jako mieszkaniec GG wciągnięty do siatki przerzutowej nielegalnej organizacji wojskowej przeprowadzał przez granicę ludzi, zawsze jednak w ten sposób, że po drugiej stronie granicy wszyscy trafiali w ręce pograniczników ZSRR.
Po kilku dniach przewieziono mnie i Władka karetką więzienną, znowu z rękami skutymi kajdankami, do więzienia w Rawie Ruskiej. Zamknięto nas tam w pojedynczych celach. Podłoga była betonowa, żadnej pryczy, żadnego stołka. W rogu stał jedynie kubeł, zwany paraszą. Zaczęły się
24
szczegółowe, bardzo wyczerpujące przesłuchania. Prowadzili je młodzi oficerowie NKWD. Stale wmawiali mi, że jestem szpiegiem. To oskarżenie opierali na tym, że miałem „białe ręce", czyli że nie byłem człowiekiem pracy, a także na moich własnych relacjach o dotychczasowym życiu. Do recytowania życiorysu zmuszali mnie wielokrotnie: dziesięć, dwadzieścia, a może trzydzieści razy. Aby nie pomylić się w zeznaniach, trzymałem się możliwie najbliżej prawdy. Zgodnie z posiadanymi dokumentami przedstawiałem się jako Józef Głażewski. W ten sposób na okres blisko pięciu lat pozostałem Głażewskim. Nie wspomniałem o wyższych studiach w Warszawie, ale mówiłem o swej pracy pisarza gminnego w okolicach Łodzi. Ponieważ Łódź została włączona do Reichu, sądziłem, i słusznie-, że NKWD, mimo paktu Ribbentropa z Mołotowem, nie będzie mogło sprawdzić podanych przeze mnie faktów. Podejrzewaliśmy, iż pakt ten przewiduje na przykład zwracanie zbiegów z GG w ręce Gestapo (były takie wypadki) lub też inne formy współpracy odpowiednich służb, jednak nie dotyczących obywateli z terenów włączonych do tzw. Wielkiej Rzeszy.
Umówiłem się z Władkiem, że nie będziemy nic mówili o naszej walce z Niemcami, o działalności PLAN-u, o ucieczce przed Gestapo. Obawialiśmy się, że NKWD przekaże nas z powrotem w ręce hitlerowców. Ale enkawudzistów nie interesowały motywy naszej ucieczki z GG, nie interesowała działalność patriotyczna w ciągu — bądź co bądź—już siedmiu miesięcy po wrześniu 1939 roku. Przeciwnie, zdradzali całkowitą nieznajomość sytuacji i warunków życia na terenach okupowanych przez Niemców. Przypominam sobie, iż z lekceważeniem słuchali moich informacji o bestialskim postępowaniu Gestapo z Polakami. Ucinali tego rodzaju wypowiedzi, wręcz nie chcieli ich słyszeć. Terror Gestapo wobec Polaków nie był dla nich dostatecznym wyjaśnieniem motywów naszej ucieczki z GG.
W czasie przesłuchań próbowałem przedstawić zgodnie z prawdą swoje lewicowe zapatrywania polityczne. O działalności nawet nie wspominałem, spotykałem się bowiem jedynie z szyderstwami na ten temat, zdradzającymi mini-
25
każdym razie bardzo powierzchowną znajomość
litycznej w Polsce przed wrześniem 1939 roku.
nieostrożność, wielokrotnie relacjonując ofice-
D swoje życie. Powiedziałem mianowicie o kilku-
m pobycie we Francji. Od tego czasu ich oskar-
ec mnie zostały w istotny sposób wzbogacone.
ciągle były pierwszoplanowym argumentem.
ło się rzekome zwerbowanie mnie przez wywiad
o służby wywiadowczej przeciw ZSRR w czasie
>ytu przed wojną 1939 roku we Francji. Dodawa-
tę pełnię w czasie, gdy w Europie trwa wojna, to
okresie szczególnie groźnym także dla ZSRR.
o stanowiło dla NKWD dostateczną podstawę
>skarżenia o szpiegostwo. Kilka miesięcy później,
waliśmy z Władkiem we wspólnej celi, dowiedzia-
również w stosunku do niego, bodaj dziewiętnas-
który we Francji ani w żadnym innym kraju
ył, również sformułowano zarzut „szpionażu".
s obu usiłowano wydrzeć w czasie przesłuchań,
ebierając w środkach? Oczywiście kontakty we
więc nazwiska i adresy. Te mieliśmy wyuczone na
dzie ich nie zapisywaliśmy, pytani o nie, stosowa-
sgo rodzaju wybiegi. Ja na przykład mówiłem, że
canie między innymi z Wandą Wasilewską, która
go ojca, a i ja sam zamieniłem z nią kiedyś kilka
:ywiście, myślałem o takim spotkaniu. Prócz tego
ę widzieć z redaktorami przedwojennego lewico-
a „Sygnały", z którym byłem związany, jak
a, jako korespondent. Tego rodzaju informacje
nerwowały oficerów śledczych. Twierdzili, że
)rawdziwe kontakty. Mimo to, nie bito mnie.
>odaj trzej oficerowie śledczy zaprowadzili mnie
;dzie jeden z nich wyciągnął rewolwer, mierzył we
wiadając, że jeśli nie ujawnię prawdy, zostanę
. Oczywiście, byłem przestraszony, ale — ku ich
— potwierdzałem jedynie to, co uprzednio po-
. Władka bito, widziałem ślady. Straszono go
atychmiastowym rozstrzelaniem. Zachował się
podobnie jak ja. Z pewnością przyszło mu to znacznie trudniej, ponieważ pobyt w więzieniu wpływał na niego bardziej wyczerpująco. Od nas obu domagano się podpisywania każdej stronicy zeznań. Odmawialiśmy jakichkolwiek podpisów twierdząc, że jesteśmy niewinni. Nie obywało się w tych sytuacjach bez uderzeń i kopnięć, często bardzo dotkliwych. Były to jednak ostatnie „zabiegi" NKWD w stosunku do nas obu w okresie uwięzienia w Rawie Ruskiej.
Przeniesiono nas do cel zbiorowych. Kilka dni byliśmy nawet razem. Cóż to były za cele! Był wtedy maj czy początek czerwca. W pomieszczeniach przeznaczonych zapewne dla najwyżej dwu więźniów lokowano ponad dwudziestu. Nie tylko nie było gdzie położyć się, z trudem udawało się siedzieć, ale przede wszystkim brakowało powietrza. Oczywiście rzuciły się na nas wszy. Cały czas, kiedy światło dnia wpadało do celi, zajmowaliśmy się ich tępieniem. Była to nigdy nie kończąca się, obrzydliwa, lecz jednak pożyteczna praca.
Większość uwięzionych wówczas w Rawie Ruskiej stanowili Ukraińcy, chłopi; kilku z nich było ludźmi inteligentnymi. Zapamiętałem dobrze, że byli oni niewątpliwie nacjonalistami. Nie brakowało Żydów: adwokatów, sklepikarzy, rabinów. Polacy w tych celach, w których umieszczono Władka i mnie (razem lub oddzielnie), stanowili mniejszość. Byli wśród nas nauczyciele, urzędnicy, zamożniejsi chłopi. Spotkałem tam bodaj jednego studenta z Warszawy, który wakacje spędzał w rodzinnym Tarnopolu.
Jak już wspomniałem, było nam stale duszno. Okna były pozabijane deskami niemal do samej góry. Na spacery po podwórzu więziennym w ogóle nas nie wyprowadzano. Jedzenie było podłe, ale w następnych miesiącach i latach wspominałem je jako wspaniałe. Władek i ja nie mieliśmy swoich łyżek. Strażnicy rosyjscy uważali, że obowiązkiem więźnia jest mieć własną łyżkę, więc jakieś rzeczy osobiste wymieniliśmy na łyżki. Wodę do picia wydawano raz lub dwa razy dziennie. Wydzielano tylko bodaj dwie dwu- bądź trzylitrowe blaszanki na celę. Dozorujący roznoszących
i)
i li
O
ie
e, lii ik ist ny
27
43
malną, a w każdym razie bardzo powierzchowną znajomość sytuacji politycznej w Polsce przed wrześniem 1939 roku. Popełniłem nieostrożność, wielokrotnie relacjonując oficerom NKWD swoje życie. Powiedziałem mianowicie o kilkumiesięcznym pobycie we Francji. Od tego czasu ich oskarżenia wobec mnie zostały w istotny sposób wzbogacone. Białe ręce ciągle były pierwszoplanowym argumentem. Drugim stało się rzekome zwerbowanie mnie przez wywiad francuski do służby wywiadowczej przeciw ZSRR w czasie mojego pobytu przed wojną 1939 roku we Francji. Dodawali, że służbę tę pełnię w czasie, gdy w Europie trwa wojna, to znaczy w okresie szczególnie groźnym także dla ZSRR. Wszystko to stanowiło dla NKWD dostateczną podstawę do ukucia oskarżenia o szpiegostwo. Kilka miesięcy później, gdy przebywaliśmy z Władkiem we wspólnej celi, dowiedziałem się, że również w stosunku do niego, bodaj dziewiętnastoletniego, który we Francji ani w żadnym innym kraju nigdy nie był, również sformułowano zarzut „szpionażu". Cóż z nas obu usiłowano wydrzeć w czasie przesłuchań, już nie przebierając w środkach? Oczywiście kontakty we Lwowie, a więc nazwiska i adresy. Te mieliśmy wyuczone na pamięć, nigdzie ich nie zapisywaliśmy, pytani o nie, stosowaliśmy różnego rodzaju wybiegi. Ja na przykład mówiłem, że idę na spotkanie między innymi z Wandą Wasilewską, która znała mojego ojca, a i ja sam zamieniłem z nią kiedyś kilka słów. I rzeczywiście, myślałem o takim spotkaniu. Prócz tego chciałem się widzieć z redaktorami przedwojennego lewicowego pisma „Sygnały", z którym byłem związany, jak twierdziłem, jako korespondent. Tego rodzaju informacje jedynie denerwowały oficerów śledczych. Twierdzili, że ukrywam prawdziwe kontakty. Mimo to, nie bito mnie. Tylko raz bodaj trzej oficerowie śledczy zaprowadzili mnie do piwnic, gdzie jeden z nich wyciągnął rewolwer, mierzył we mnie zapowiadając, że jeśli nie ujawnię prawdy, zostanę zastrzelony. Oczywiście, byłem przestraszony, ale—ku ich wściekłości — potwierdzałem jedynie to, co uprzednio powiedziałem. Władka bito, widziałem ślady. Straszono go również natychmiastowym rozstrzelaniem. Zachował się
podobnie jak ja. Z pewnością przyszł