JERZY DREWNOWSKI mm i WSPOMNIENIA Z ŁAGRÓW PÓŁNOCY 1940-1944 WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ Okładkę, obwolutę i stronę tytułowy projektował MICHAŁ BERNACIAK Na obwolucie wykorzystano odbitki z amatorskiego filmu, z 1957 roku, ukazującego wieże strażnicze i ogrodzenia lagrowe na terenie Korni. Zdjęcia ze zbiorów autora „Choć świeża pamięć, już się nie chce wierzyć." Gribojedow, Mądremu biada, akt II, scena 2 Redaktor JANINA WUJKIEWICZ Redaktor techniczny DANUTA WDOWCZYK Wspomnienia poświęcam pamięci milionów ofiar stalinowskich łagrów z lat 1936—1956, w szczególności zaś pamięci moich Rodaków. Jerzy Drewnowski © Copyright by Jerzy Drewnowski Warszawa 1989 ISBN 83-11-07740-1 Ścigany przez Gestapo Ten okres życia zacząłem od długiego wystawania na mrozie, na ulicy Kopernika, naprzeciw wylotu ulicy Konop-czyńskiego. W połowie stycznia 1940 roku-w Warszawie było bardzo zimno. Ale nie mróz był wtedy najgorszy. Stałem tak już kilka godzin, kiedy tuż obok mnie przejechało auto Gestapo. Wiedziałem, że wiezie do więzienia matkę, ojca, trzynastoletniego brata Tadeusza i naszą gosposię, Zofię Łukasiewicz. Zdawałem sobie sprawę, że czekają ich cierpienia i—być może — śmierć. Podczas tych godzin wyczekiwania myślałem z trwogą, która jak obręcz zaciskała się wokół serca, o każdym z kolegów Polskiej Ludowej Akcji Niepodległościowej (PLAN); samorzutnie tworzyliśmy przyczółki pierwszych zmagań z okupantem. Z rozpaczą myślałem zwłaszcza o tych, których Gestapo już dosięgło. W czasie tych strasznych godzin dręczyła mnie wątpliwość, czy moje zgłoszenie się do Gestapo, a przecież wiedziałem, że' to mnie szukali, zmieni los rodziców i brata. Drugi brat, blisko siedemnastoletni Andrzej, został aresztowany przez Gestapo kilka dni wcześniej. Na ulicy odnalazł mnie sąsiad i przekazał słowa matki, abym nie wracał... Wówczas, w pierwszą zimę okupacji, nie wiedzieliśmy, jak postępuje Gestapo wobec rodziny, gdy zgłasza się poszukiwany. Dowiedziałem się tego już następnego dnia. Mój przyjaciel, Juliusz Dąbrowski, który znalazł się w podobnej sytuacji, zgłosił się. Jego rodziny nie zwolniono. Już nie wrócił. Jego grób i groby jego najbliższych, obok krzyży mojego ojca i brata Andrzeja, znajdują się na cmentarzu w Puszczy Kampinoskiej. Ale nie wiedziałem o tym wtedy, gdy musiałem podjąć decyzję* Zbliżała się godzina policyjna — nie mogłem zostać na ulicy. Kilka najbliższych dni spędziłem w domu przyjaciela, Karola Iwanickiego. Rozmawiałem z niewidoma osobami, a wśród nich z jednym ze starszych ideowych przyjaciół z PLAN-u, Stanisławem Więckowskim. Radził mi uciekać z Generalnej Guberni, popierał zamysł mój i moich współtowarzyszy z PLAN-u przedostania się do Lwowa w celu prowadzenia dalszej walki o niepodległość kraju; dostarczył mi plik legitymacji i świadectw na nazwisko Józefa Głażews-kiego, który zginął w walkach we wrześniu 1939 roku. . Wiekiem i wyglądem byliśmy podobnie do siebie. Spotkałem się także ze Stanisławem Thunem, który z ramienia Służby Zwycięstwu Polski, a potem Związku Walki Zbrojnej, utrzymywał kontakt z PLAN-em. Zebraliśmy się w domu wydawnictwa Gebethnera i Wolfa przy ulicy Jasnej. On także był zdania, iż trzeba bezzwłocznie wyjechać z GG. Mówił o możliwość przerzutu do Wojska Polskiego na Zachodzie lub o kontaktowaniu się z generałem Michałem Tokarzewskim, organizującym niepodległościową działalność we Lwowie. Ponieważ uważałem, że pierwszym obowiązkiem młodych Polaków jest walczyć na ziemiach polskich, wyuczyłem się adresów kontaktowych w rejonie Brześcia nad Bugiem, na szlaku prowadzącym do Lwowa. Być może adresami z tego źródła posługiwał się również w 1940 roku generał Tokarzewski, który po przejściu granicy ZSRR został aresztowany. Spacerując ze Stanisławem Więckowskim po małych uliczkach wokół placu Narutowicza wiele rozmawialiśmy. Mówiliśmy o złożoności stosunku polskiej lewicy do ZSRR. Mój rozmówca t, 'że potępiał zajęcie przez Armię Czerwoną 17 września 1939* roku wschodnich rejonów naszego państwa. W środowisku ideowym polskiej lewicy chyba wszyscy negatywnie ocenialiśmy pakt, który zawarł Mołotow z Rib-bentropem. Określaliśmy jako całkowicie sprzeczną ze stosunkiem Lenina do Polski wypowiedź Mołotowa z dnia 31 października 1939 roku na nadzwyczajnej sesji Rady Najwyższej ZSRR. Mówił on wówczas o Polsce między innymi: „...Wystarczyło krótkie natarcie wojsk niemieckich, a następnie Armii Czerwonej, aby nic nie pozostało po tym bękarcie (urodliwe dietiszcze) traktatu wersalskiego... (dziennik „Prawda" z 1 XI 1939 r. — tłum. aut.) O wyruszeniu na wschód ostatecznie zdecydowałem w czasie nieoczekiwanego spotkania z Kazimierzem Kot-tem, moim przyjacielem z kierowniczej piątki PLAN-u. W dzień po ucieczce z Gestapo zjawił się w mojej kryjówce w domu Karola Iwanickiego*. Kazik uciekł z więzienia przy alei Szucha. Był to bodaj jedyny wypadek ucieczki z tak pilnie strzeżonej kwatery głównej Gestapo w Warszawie. Był zmasakrowany. Noc spędziliśmy głównie na rozważaniu nierealnego planu Kazika odbicia naszych przyjaciół z PLAN-u, więzionych na Szucha. Rano dowiedzieliśmy się, że w całym mieście rozlepiono listy gończe z fotografią uciekiniera. Gestapo przeprowadziło dalsze aresztowania działaczy PLAN-u. Zdrajca, Stanisław Izdebski, wiedział, niestety, dużo ...Musieliśmy zrezygnować z próby „porwania" naszych towarzyszy z więzienia na Szucha oraz przedostania się nas obu do Lwowa. Postanowiliśmy wyruszać tam oddzielnie. Na Dworcu Wileńskim panował ścisk. Tysiące ludzi oczekiwało na pociągi, które odjeżdżały bardzo nieregularnie. Niemieccy oficerowie krążyli wśród tłumów z tresowanymi wilczurami, bijąc na oślep nahajkami. I mnie dosięgły ich razy. Po wielu godzinach oczekiwania i ukrywania się w tłumie, aby uniknąć kontroli dokumentów, dostałem się do pociągu jadącego do Terespola. Byłem jednym z niewielu wysiadających na tej stacyjce. Wokół drewnianego budyneczku kręcili się Niemcy. Posiadałem między innymi podrobiony dokument, który głosił, że Józef Głażewski jest kupcem drzewnym. Posiadałem także inne dokumenty rzeczywistego Głażewskiego, który zginął — o ile mnie pamięć nie myli—we wrześniowych walkach nad Bzurą. Te inne * Losy Kazimierza Kotta w 1939 r. opisaliśmy obszernie, wspólnie z Kazimierzem Koźniewskim, w książce pt. Pierwsza bitwa z Gestapo, wydanej przez Spółdzielnię Wydawniczą „Czytelnik" w 1965 i 1969 r. świadczyły, że jestem pisarzem gminnym czy księgowym w spółdzielni wiejskiej pod Łodzią. Słabe to były dokumenty z punktu widzenia Gestapo i wojsk pogranicznych, które w styczniu 1940 roku znacznie uważniej niż jesienią 1939 roku strzegły tej granicy. A jednak udało mi się dotrzeć pod wskazany w Warszawie adres kolejarza. Przyjęto mnie z niepokojem, chociaż hasło i odzew były wymienione bezbłędnie. W mieszkaniu skromnej rodziny kolejarskiej rzeczywiście nie było warunków do ukrywania uciekiniera. Ulokowano mnie w dużej skrzyni na węgiel, abym w dzień nie został zauważony przez sąsiadów i innych ludzi zachodzących tam przypadkowo. W nocy spałem na wieku tej skrzyni, ale dzień musiałem spędzać w jej wnętrzu. Pierwszego wieczora powiedziano mi, iż tej nocy nie będzie można przejść przez zamarznięty Bug, ponieważ Niemcy właśnie znacznie wzmocnili straż graniczną. Na kolejną noc mój przewodnik miał wyznaczone inne zadania. Tymczasem pojawiła się dodatkowa trudność. Żeby o tym opowiedzieć, muszę wrócić do wydarzeń z połowy września 1939 roku. Społeczeństwo polskie wiedziało, że rząd przedwojenny odrzucił pomoc wojskową ZSRR, ale tylko niektórzy wiedzieli, że przedtem nie zgodził się na przemarsz przez nasz kraj wojsk ZSRR do Czechosłowacji. Zawarcie paktu Mołotow — Ribbentrop i zagarnięcie w jego wyniku przez wojska radzieckie 17 września 1939 roku zachodnich połaci Ukrainy i Białorusi, w tym Lwowa, a także Wileńszczyzny, i przyłączenie tych terenów—w porozumieniu z Hitlerem—do ZSRR, zdecydowana większość społeczeństwa, z lewicą włącznie, uważała za szczególnie nieprzyjazne postępowanie wobec narodu polskiego i za zdradę obowiązującego oba kraje paktu o nieagresji; był to nie tylko moralny cios zadany naszemu narodowi, prowadzącemu śmiertelną walkę z odwiecznym wrogiem. Trudno mi ze spokojem myśleć o tym, że wydarzenia z 17 10 września 1939 roku były przez dziesiątki lat przedstawiane w podręcznikach dla polskiej młodzieży* ponadto w prasie, a także w programach telewizyjnych, w sposób jednostronny. Mówiło się jedynie o słusznej taktycznej decyzji z punktu widzenia dalszych losów wojny ZSRR z Trzecią Rzeszą. Całkowitym milczeniem pominięto ówczesne racje społeczne i moralne naszego narodu, w które pakt Mołotowa z Ribbentropern godził. Zajęcie znacznych terenów ówczesnego państwa polskiego przez wojska ZSRR i zastosowane masowe represje zmniejszyły przecież siły narodu polskiego, który prowadził już wtedy walkę na śmierć i życie z hitlerowskim agresorem. Już po wojnie dowiedziałem- się, że „strefy interesów Niemiec i ZSRR" zostały rozgraniczone przed rozpoczęciem napaści hitlerowskiej na Polskę, a mianowicie w ściśle tajnym protokole dodatkowym do paktu o nieagresji między Rzeszą Niemiecką a ZSRR, podpisanym w Moskwie 23 sierpnia 1939 roku. Znalazło się w tym protokole także następujące, niezwykle charakterystyczne zdanie: „Zagadnienie, czy interesy obu stron czynią pożądanym utrzymanie odrębnego państwa polskiego i jakie mają być granice tego państwa, może być ostatecznie rozstrzygnięte dopiero w toku dalszych wydarzeń politycznych"*. . Dobrze pamiętam swoje wrześniowe losy. Służyłem w 32 pułku artylerii lekkiej, sformowanym z 32 dywizjonu artylerii lekkiej w Rembertowie pod Warszawą, na kilka dni przed wybuchem wojny. Jednostkę naszą skierowano na pogranicze Prus Wschodnich. Potem broniliśmy linii Bugu i Modlina. Spod Warszawy ruszyliśmy na wschód. Pułk posuwał się w rozwiniętym szyku. Musiał przeciąć pozbawione lasów tereny w rejonie Mordów. Samoloty niemieckie zrzucały bomby oraz ostrzeliwały nas z karabinów maszynowych. Nie pomagała samorzutna obrona: strzelaliśmy z kaemów i broni ręcznej. Nie pamiętam, aby było w naszym pułku choć jedno działo przeciwlotnicze. * Według: Documents on Germain Foreign Policy 1918—1945 opublikowane przez British Foreign Office i U.S. Department of State, seria D (1937—1945) w Waszyngtonie i Londynie w 1956 r. 11 Byłem ogniomistrzem podchorążym przydzielonym do zwiadu dowódcy pułku. W rejonie Mordów zwiad posuwał się za samochodem dowódcy. Zostałem wówczas trafiony odłamkiem bomby, zrzuconej na ten samochód, czy też rażony w czasie wybuchu amunicji, znajdującej się w bagażniku samochodu. Dowódca pułku Julian Filipowicz zmarł na naszych oczach. Koń, na którym jechałem, został zabity. Drobne odłamki utkwiły w mojej szyi, utraciłem nieomal całkowicie snach w lewym uchu. Po kilku nawrotach napastnicy odlecieli. Ale spośród około 1200 oficerów i żołnierzy naszego pułku na polach pod Mordami zginęła ponad połowa. Resztki pułku, zgodnie z rozkazami, zostały skierowane na południe. 15 czy 16 września dotarliśmy do Rawy Ruskiej. O decyzjach ZSRR dotyczących Polski dowiedzieliśmy się z ulotek zrzuconych z samolotów 17 września 1939 roku. Ich treścią byliśmy zdruzgotani. Przyjmowaliśmy je z największym oburzeniem. W kilka dni potem dowiedzieliśmy się, że linia demarkacyjna między Armią Czerwoną i armią niemiecką została wzajemnie uzgodniona. A więc mieliśmy do czynienia z paktem, w którego wyniku dokonano podziału i aneksji części państwa polskiego. W ostatniej dekadzie września znaleźliśmy się (resztki naszego pułku) w pasie między wojskami hitlerowskimi i ZSRR. Przez kilka dni i nocy znajdowaliśmy się pod ostrzałem z obu stron. Pamiętam dobrze, jak leżałem w bruździe kartofliska i byłem ostrzeliwany, podobnie jak inni nasi żołnierze, z jednej i z drugiej strony. Zupełnie inaczej o naszej sytuacji mówił Mołotow na sesji Rady Najwyższej ZSRR 31 października 1939 roku: „W toku zbrojnego posuwania się naszych oddziałów wojskowych w tych rejonach miały miejsce poważne starcia z oddziałami polskimi, były zatem również ofiary... Ogólna ilość ofiar poniesionych przez Czerwoną Armię... wynosi: zabitych 737, rannych—1862, ogółem 2599 ludzi". Oczywiście strat polskich Mołotow nie podawał. Mówił natomiast o zdobytych trofeach: ponad 900 armat, ponad 10 tysięcy karabinów maszynowych, więcej niż 300 tysięcy karabinów, około 12 miliona pocisków artyleryjskich, do około 300 samolotów*. Pozostało mi w pamięci, iż we wrześniu 1939 roku nie otrzymaliśmy rozkazów, aby atakować oddziały Armii Czerwonej. Nie przypominam sobie również, aby nasz oddział był atakowany wyłącznie przez Armię Czerwoną. Wręcz unikaliśmy takiego starcia. Ale gdy znajdowaliśmy się na przedpolu hitlerowców, w walce z nimi, i gdy z drugiej strony atakowały nas oddziały Armii Czerwonej, podejmowaliśmy nierówny bój, aby móc posuwać się dalej na południe. W pierwszych dniach października znaleźliśmy się w rejonie Rawy Ruskiej, gdzie w 1940 roku przekroczyłem granicę GG i zostałem przez pogrąniczników ZSRR uwięziony. W tym właśnie rejonie dowódca jednostki wydał rozkaz o kapitulacji naszego oddziału wobec Armii Czerwonej. Kazał nam składać broń. Wraz z grupą towarzyszy pułkowych nie usłuchaliśmy rozkazu i posiadaną broń zakopaliśmy. Potem uciekaliśmy przez kilka godzin na piechotę. Jednak zostaliśmy zagarnięci przez przeczesujących teren czerwonoarmistów. Zagoniono nas do kościoła w jakiejś wsi. Kościół był zbombardowany, nie miał dachu. Na szczęście nie padało. Znalazło się tam chyba dwa tysiące żołnierzy i oficerów. Przetrzymano nas kilka dni bez jedzenia. Sami jakoś organizowaliśmy dostawy wody. Któregoś dnia, bodaj 6 października, oficerowie Armii Czerwonej podzielili jeńców na tych, którzy mają ręce spracowane, i na tych, którzy mają „białe rączki". W ten sposób, na ogół bez omyłek, oddzielono żołnierzy od oficerów i podoficerów. Żołnierzy zwolniono do domów. Resztę uformowano w długą kolumnę, która pod strażą kilkunastu „striełkow" i bodaj dwu czy trzech oficerów na koniach ruszyła na północny wschód. Szedłem ze zwieszoną głową w długiej, ponurej kolumnie jeńców. Od czasu do czasu dostrzegałem w innych grupach znajomych współtowarzyszy broni. Spotkałem także przyjaciela z lat młodzieńczych, kolegę gimnazjalnego, wspaniale zapowiadającego się poetę, podchorążego Jana Według dziennika „Prawda" z 1 listopada 1939 r. 13 Lukasa*- Udało nam się w marszu odbyć długą rozmowę. Jeszcze dziś przypominam sobie fragment jego wiersza 0 pięknym Newskim Prospekcie w Leningradzie. Znajdowała w nim wyraz w sposób młodzieńczy zaznaczona sympatia dla postaw socjalistycznych, rewolucyjnych. Po rozmowie Janek dołączył, niestety, do grupy jeńców ze swojej macierzystej jednostki wojskowej. Nie pamiętam, czy go namawiałem do ucieczki. Żałuję, że nie skłoniłem go, abyśmy dalej szli i działali wspólnie. Decyzja o ucieczce dojrzała we mnie w kilka godzin, a może i dzień, po spotkaniu z Jankiem. Zamierzenie było proste, ale okazało się skuteczne. Zawsze w okresach wyczerpania i zdenerwowania chorowałem i choruję na żołądek. Po latach nazwano to kolitem żołądka. Nasza kolumna przechodziła przez ogromne lasy. Striełok nie zgadzał się, abym sam odchodził na stronę. Zostawał ze mną. Stwierdził zapewne, że faktycznie choruję (chociaż przecież od kilku dni nic nie jedliśmy). Kiedy zgłosiłem się po raz któryś z rzędu, że chcę iść do lasu—mruknął coś pod nosem w rodzaju: „Uciekniesz—będziemy strzelali". Oczywiście — uciekłem. Uciekł też starszy ogniomistrz z mojego pułku. Spotkaliśmy się na umówionym skrzyżowaniu. Po dwóch czy trzech dniach wędrówki przez lasy znaleźliśmy gospodarstwo, leżące na uboczu, gdzie wyspaliśmy się 1 zamieniliśmy nasze mundury na chłopskie ubrania. Z wysiłkiem i po niebezpiecznych przygodach dotarliśmy osobno, po kilku dniach, do Warszawy. Kolumnę jeńców, z której uciekliśmy, pędzono do obozu w Kozielsku lub do innych, położonych w rejonie Smoleńska. Zwłoki jeńców z tych obozów znaleziono w lasach pod Katyniem. Janek Lukas na pewno tam stracił życie. * Jan Lukas, student, poeta. Ukończył w 1936 roku Gimnazjum im. Stefana Batorego w Warszawie. Brał udział w wojnie 1939 roku jako podchorąży; był potem jeńcem Armii Czerwonej. W październiku 1939 roku znalazł się w kolumnie pędzonej pod strażą do obozu w Kozielsku. Na listach zamordowanych w Rątyniu jego nazwisko nie figuruje. Zaginął bez wieści. 14 Tamta wrześniowa kontuzja, która wydawała się powierzchowna, teraz, w połowie stycznia 1940 roku, wywołała ostre zakażenia. Była to dla mnie dodatkowa komplikacja. Następnego wieczora wyszedłem ze swej kryjówki w skrzyni z „podwójną" głową. Trzeba to rozumieć prawie dosłownie. Z jątrzącej się od dawna ranki na szyi w ciągu kilku godzin ropa zaatakowała całą prawą stronę głowy, a zwłaszcza okolice skroni. Czułem wysoką temperaturę. Zdawałem sobie sprawę, że tracę przytomność. Nadciągała zimna, styczniowa noc. Pas graniczny, zamarznięty Bug, leżał o kilkaset metrów od mojego schronienia. Czułem się coraz gorzej, nie miałem sił, aby tej nocy przedzierać się do Brześcia. Szczęśliwie przypomniałem sobie, że nie tak daleko od Terespola, między również wówczas nadgraniczną Włodawą i Parczewem, znajduje się wieś Piesza Wola, niewielki majątek państwa Krassowskich, rodziców wypróbowanego przyjaciela mojego starszego brata. Poprosiłem terespolskiego kolejarza o wynajęcie sań; chciałem dojechać tam jeszcze tej nocy. Przeznaczyłem na ten cel niemal wszystko, co wówczas posiadałem. I rodzina kolejarza, i furman sań musieli być dobrymi ludźmi, pomogli mi. Zupełnie nieprzytomny zostałem przewieziony bocznymi drogami (blisko 100 km) do Pieszej Woli i w czasie podróży, mimo ostrych mrozów, nie zamarzłem. W Pieszej Woli zostałem otoczony troskliwą opieką przez państwa Janinę i Grzmisława Krassowskich. Umieszczono mnie w ogrzewanym pomieszczeniu na strychu z potrzeby konspiracji, formalnie bowiem mająteczkiem państwa Krassowskich zarządzał niemiecki treuhander. Na szczęście dla mnie i dla gospodarzy miał on „przydzielone" również inne, bogatsze i wygodniejsze majątki. Do Pieszej Woli zaglądał więc tylko co kilka dni i to na krótko. W kryjówce na strychu cieszący się zaufaniem gospodarzy chirurg z Włodawy* * Jak się ostatnio dowiedziałem, był to doktor zaprzyjaźniony z państwem Krassowskimi, nie chirurg, lecz ginekolog, dr Chomicki z Sosnowicy. Narkozą w czasie operacji zajmowała się siostra Sabina. 15 przeprowadził dość trudną operację, połączoną ze skrobaniem kości skroniowej; przyjeżdżał jeszcze kilkakrotnie na opatrunki. Wiele troskliwości doznałem także od moich rówieśników: Jasi i Witka Krassowskich. To Jasia przez całe tygodnie męczyła się wlewając mi przez zaciśnięte szczęki mleko i kaszę. Bodaj już w marcu wymykałem się wraz z Witkiem do okolicznych lasów, aby podziwiać pierwsze oznaki zbliżającej się wiosny. W kwietniu spisałem w brulionie wspomnienia z działalności PLAN-u w okresie od października 1939 roku do stycznia 1940. Brulion zakopałem w Pieszej Woli. Odzyskałem go w 1946 roku. Jasię i Witka ciągnęło do Warszawy, do uczestnictwa w walce z okupantem. Powstrzymywali ich, do czasu, rodzice, ale nie mogli zapobiec przyjazdom do Pieszej Woli ich młodych przyjaciół, z którymi i ja spędziłem trochę czasu. Utkwiły mi w pamięci spotkania z nieco od nas starszą Krystyną Krahelską. Nie wiedziałem wówczas, że to ona pozowała do drogiej każdemu warszawiakowi rzeźby Ludwiki Nitschowej, przedstawiającej symbol naszego miasta— Syrenę. Od wczesnej młodości Krystyna pisywała wiersze. Część z nich powstała pod urokiem Podola i Wołynia, gdzie minęły jej lata dziecięce i młodość. Inne, równie piękne, choć tragiczne, powstały w latach walki z okupantem. Krystyna zginęła w Powstaniu Warszawskim. Ale bliscy jej ludzie, w wiele lat po wojnie, zebrali i przygotowali zbiór tych porywających utworów. Wydał je w tomie Wiersze w 1978 roku Państwowy Instytut Wydawniczy. Krystyna nauczyła mnie czytać cyrylicę. Opowiadała wiele o Polesiu, o którym wiedziałem mało: byłem tam tylko na tygodniowej wycieczce, gimnazjalnej. Mówiła także o Wołyniu. Tam spędziłem blisko rok, ale w murach podchorążówki artylerii dla rezerwistów we Włodzimierzu. Rozmawialiśmy jednak przede wszystkim o ZSRR. Krystyna wiedziała o tym kraju tak wiele. Jej ojciec był przez szereg lat w okresie międzywojennym wojewodą na terenach kresów wschodnich. Wiadomości Krystyny były wcale nie powierzchowne, obejmowały wiele dziedzin i spraw. 16 Doceniałem to, ponieważ zdobywanie podobnych informacji było w Polsce w latach 1918—1939 praktycznie niemożliwe: z prasy i książek prawie niczego nie można było się dowiedzieć, jeszcze mniej od nauczycieli historii, choć wiem, iż niektórzy z nich, zwłaszcza ci, którzy uczestniczyli w wydarzeniach Rewolucji Październikowej, mogliby nam wiele wyjaśnić. Moja „wiedza" sprowadzała się więc do wiadomości z trudem uzyskiwanych od ojca, on zaś zdobywał je regularnie, choć niezbyt często, od odwiedzającego go przyjaciela, pana Piotra Bańkowskiego, pracującego w latach międzywojennych w Moskwie, gdzie zajmował się rewindykacją polskich dzieł sztuki. Pamiętam, iż z uznaniem mówił on na przykład o radzieckich wydawnictwach dla najmłodszych dzieci. Na moją prośbę przywiózł plik takich wydawnictw, które zaprezentowałem na lekcji historii profesora Targowskiego. Prezentacja tej literatury stała się głośnym wydarzeniem w warszawskim Gimnazjum imienia Stefana Batorego. W czasie rozmów z Krystyną miałem żywo w pamięci wypowiedzi na temat ZSRR działaczy polskiej lewicy, w tym także komunistów, z którymi stykałem się przy różnych okazjach jako redaktor młodzieżowego tygodnika „Orka", potem „Orka na Ugorze", a także w Klubie, przekształconym następnie w Stronnictwo Demokratyczne (w latach 1937—1939). Organizowanie odrębnych prelekcji poświęconych ZSRR było zakazane przez policję. A więc były to opinie głoszone okazjonalnie, na przykład przez profesora Mieczysława Michałowicza, doktora Stanisława Więckows-kiego, Władysława Kowalskiego czy Jerzego Borejszę. Opinie te brzmiały rzeczowo, skłaniały do ukształtowania obiektywnego stosunku do ZSRR. Władysław Kowalski, pisarz, w okresie powojennym czołowy działacz radykalnego ruchu ludowego, wystąpił na łamach tygodnika „Epoka" (w 1937 czy 1938 r.) ż krytyką masowych aresztowań politycznych w ZSRR, chociaż jego stosunek do przemian rewolucyjnych w ZSRR był pozytywny. Natomiast inne było stanowisko Ukraińców, z którymi utrzymywaliśmy pewien kontakt w ramach redakcji „Orki". Głoszone przez I 2 - Cynga 17 nich poglądy w wielu sprawach politycznych czy społecznych nosiły charakter postępowy, natomiast o ZSRR zawsze wypowiadali się ostro, krytycznie. W redakcyjnym gronie sądziliśmy, że brało w nich wówczas górę wręcz nacjonalistyczne uprzedzenie do Rosjan. Krystyna Krahelska w marcu bądź kwietniu 1940 roku, w Pieszej Woli, opowiadała mi raczej o zwykłym, trudnym życiu ludzi na Wołyniu i Polesiu, czyli na terenach, które zostały we wrześniu 1939 roku zajęte przez Armię Czerwoną. W toku studiów uniwersyteckich przygotowywała pracę etnograficzną o tych ziemiach. Przede wszystkim była jednak poetką. W zbiorze Wiersze odnalazłem ślady jej ówczesnych opowiadań. Oto na przykład w balladzie huculskiej pisała: „I zamyślić się cicho, pod błękitnym niebem Nad trudami rolnika, nad dolą pasterską..." Mówiła także o trudnych, wymagających ciężkiej pracy milionów ludzi, inwestycjach realizowanych w ZSRR w skali wręcz gigantycznej. Opowiadali mi o tym również francuscy przyjaciele, wśród których spędziłem kilka miesięcy swojego pobytu w tym kraju w 1938 roku. Nie byli to komuniści. Należeli do Jeunes Eąuipes Unieś pour une Nouvelle Economie Socjale (JEUNES). Entuzjazmowali się wszelkimi działaniami zmieniającymi świat, ale szczególnie wielkimi elektrowniami wodnymi, możliwościami wykorzystania falowania mórz, wiatru dla dostarczania energii osiedlom wiejskim itp. Zebrałem w czasie pobytu we Francji obszerne materiały na ten temat, w tym dotyczące przedsięwzięć tego rodzaju w ZSRR. Napisałem o tym książeczkę, którą miał wydać w 1939 roku krakowski Czytelnik. Praca ta zaginęła w czasie wojny. Wiadomości uzyskiwane od Krystyny o rzeczywistości w ZSRR nie były optymistyczne, korespondowały z moimi poglądami na całokształt polityki tego państwa; pisałem 18 o tym wiele tygodni przed rozmowami w Pieszej Woli. Wówczas nie sądziłem, że losy wojny zaprowadzą mnie do ZSRR. W numerze pierwszym (i jedynym) „Polski Ludowej", nielegalnego wydawnictwa PLAN-u, który został wydrukowany w początkach stycznia 1940 roku w podwarszawskim Ożarowie, w domu ofiarnych patriotów, państwa Emmichów, pisałem: „...Trzeba sobie jasno powiedzieć, że od wschodu [nadciąga] fala rewolucyjna, mająca swe źródło w Rosji Sowieckiej. Jest to źródło zakażone totalitaryzmem, lecz bezspornie rewolucyjne. Z drugiej strony od zachodu idzie fala kapitalistyczna i tendencje dalekie od rewolucyjno^ludowych. Polska od lat jest buforem tych dwu fal. Nasze idee rewolucyj-no-ludowe chcemy realizować, lecz musimy to czynić naszymi ludowymi mózgami i rękami. Tymczasem Rosja Sowiecka chce nam swoje rozwiązania społeczne narzucić, rozwiązania, które są dalekie duszom naszym'. By oprzeć się tym dwu naporom, gdyż w żadnym wypadku nie będziemy barierą kapitału przed falą rewolucyjną, i by naszą ideę bratania się wolnych ludzi realizować, tworzyć musimy taki Związek Narodów, by miał siłę sprostania tym zadaniom. Polak, Czech, Słowak, Ukrainiec, Rusin, Litwin, Łotysz, Estończyk, Węgier i Rumun—to ludzie, którzy tworzą narody o bardzo wielu wspólnych cechach. Podobne ukształtowanie terenu, jednakowy prawie klimat, wiele wspólnoty historycznej, takie samo bogactwo materialne ludu stworzyły wspólny typ człowieka. Toteż praca nasza musi iść w kierunku, by płomyki myśli naszej wznieciły płomień między ludami i by ten płomień ogarnął wszystkich we wspólne ognisko. Naszą przyszłością Związek Wolnych Narodów: Polaków, Czechów, Słowaków, Ukraińców, Rusinów, Litwinów, Estończyk ów, Łotyszów, Węgrów i Rumunów". Nie mogę zrozumieć, dlaczego w swym tekście pominąłem Jugosłowian i Bułgarów*. * Dla potwierdzenia autentyczności tego tekstu zamieszczam fotokopię tytułowej strony „Polski Ludowej" (ze stycznia 1940 r.). Jedyny egzemplarz tego wydawnictwa znajduje się w Centralnym Archiwum KC PZPR. 19 Pragnę dodać, iż w owym czasie byłem świadomy, podobnie jak grono młodzieży lewicowej w Polsce, że zwycięstwo sił rewolucyjnych w Rosji, obalenie caratu i klas posiadających, zdobycie przez ludzi pracy ziemi, fabryk i władzy było wielkim zwycięstwem ruchów wolnościowych i postępowych, że społeczna treść rewolucji socjalistycznej 1917 roku była całkowicie inna niż rewolucji czy przewrotów politycznych, które miały miejsce w świecie w przeszłości. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę, iż my wszyscy, w Polsce i gdzie indziej, interesujący się biegiem wydarzeń w ZSRR, jesteśmy od tych spraw skutecznie izolowani. Ta izolacja, jak myślałem, była wynikiem szeroko zakrojonych działań antykomunistycznych. Wówczas nie wiedziałem, że była ona przede wszystkim rezultatem polityki zamknięcia, surowo i konsekwentnie realizowanej przez Związek Radziecki z pewnością już od drugiej połowy lat dwudziestych. Sama Rewolucja Październikowa, od której w 1939 roku dzieliło nas ponad dwadzieścia lat, przesłaniała procesy wewnętrzne zachodzące w ZSRR. Wówczas jedynie podejrzewałem, że nie były one jednorodne, a raczej często ze sobą sprzeczne, że znaczna ich część wiązała się z przeszłością Rosji, niemal feudalnej monarchii, zapewniającej jedynie przywileje bojarom, zaś pozbawiającej jakichkolwiek praw rodzący się proletariat, utrzymującej wszelkimi sposobami półpańszczyźnianą czy wręcz pańszczyźnianą zależność chłopstwa. Z kontaktów z komunistami w Polsce przedwojennej wyciągałem wniosek, iż stan rzeczy przedstawiany przez nich, z reguły entuzjastycznie, zaciera zachodzące tam procesy. Zdawałem sobie sprawę, że czynią oni tak zgodnie z otrzymywanymi poleceniami partyjnymi. Ale przecież wiedziałem o niektórych niepokojących także mnie wydarzeniach czy procesach zachodzących w porewo-lucyjnej Rosji. Na przykład, po uważnym przejrzeniu kilka lat przed wojną książeczek dla najmłodszych dzieci wywnioskowałem, że są one nadmiernie — również w moim ówczesnym przekonaniu—upolityczniane, że takim samym oddziaływaniem jest objęte całe młode pokolenie. Słyszałem nawet o tym, że niezadenuncjowanie, także przez młodych, 20 członka swej najbliższej rodziny, postępującego, jak się tam mówiło, nieprawomyślnie, traktuje się tam jako udział w przestępstwie (o tym donosiła nawet prasa ZSRR w związku z procesem szefa GPU, Jagody). Wiedziałem także o masowych (ze skali tego zjawiska nie zdawałem sobie wówczas sprawy) czystkach w aparacie partyjnym i państwowym ZSRR. Wręcz podświadomie zestawiałem te czystki z postępowaniem Hitlera wobec poszczególnych ludzi i całych środowisk w Niemczech (np. podpalenie Reichstagu z zamiarem wyniszczenia komunistów czy też rzeź czerwcowa, w której zginęli Roehm i inni niedogodni w czasie zdobywania przez hitlerowców wpływów wśród burżuazji niemieckiej). Dostrzegałem więc rodzaj przeszczepiania do ZSRR, a być może kopiowania metod zastraszania, stosowanych w Niemczech. Sądziłem również, że hitlerowskie sposoby oddziaływania na masy, w tym sposoby propagandy, w nieskończoność powtarzającej te same hasła, a także niezwykle intensywna penetracja wśród młodzieży, wykorzystują doświadczenia ZSRR w tych dziedzinach czy też wzorują się na nich. Pomimo tych skojarzeń, a nawet dostrzegania pewnych analogii, daleki byłem od stawiania na jednej płaszczyźnie hitleryzmu czy faszyzmu w ogóle z procesami porewolucyjnymi w ZSRR. Widziałem i widzę odmienność podłoża społecznego, które przekreślało, moim zdaniem, zasadność wszelkich tego rodzaju zestawień bądź porównań, mimo iż niektóre fakty, jeśli nie docierało się do ich istoty, skłaniały i mnie do podkreślania (np. w cytowanym artykule) zbliżonych przejawów totalitaryzmu, przynajmniej w poszczególnych dziedzinach. Hitleryzm uważałem już wówczas za przejaw szowinizmu, skrajnego nacjonalizmu, za ruch walczący o zabór ziem, na których ongiś stała stopa germańskiego człowieka typu nordyckiego, głoszący bezwzględną mistykę krwi. To wszystko sprawiało, że uważałem Niemcy hitlerowskie za wroga, z którym należy walczyć. Inaczej myślałem wówczas o ZSRR, mimo agresji 17 września 1939 roku. Ze względu na bazę społeczną rewolucji 21 1917 roku sądziłem, że tam może nastąpić szerszy niż w krajach kapitalistycznych rozwój twórczości i inicjatyw społecznych oraz gospodarczych. Sądziłem tak ciągle urzeczony w jakimś stopniu ideami rewolucji 1917 roku, mimo iż zdawałem sobie w pewnej mierze sprawę, że autentyczne siły społeczne w ZSRR już od szeregu lat nie sprawują władzy i nie kontrolują rządzących w tym kraju, że władza skupia się w ogromnym aparacie partyjno-państwowym ślepo podporządkowanym Stalinowi. Jak doszło do takiego stanu rzeczy — tego wówczas nie wiedziałem. Z takimi oto przekonaniami w kwietniu 1940 roku ponownie ruszyłem w drogę, aby nielegalnie przedostać się do Lwowa. Przedtem jednak kilka dni spędziłem w Warszawie, gdzie czułem się, podobnie jak uprzednio, zaszczuty przez Gestapo. Ukrywałem się w domach przyjaciół: u Lipi-ńskich, Stalkowskich i Straszewiczów. Ludwik Straszewicz, wspólnie ze swą żoną Ireną, opiekował się nowo narodzoną córeczką, zaś brat Ludwika, nieco od nas młodszy Władek Straszewicz, który brał czynny udział w działalności PLAN-u, postanowił dołączyć do mnie. Otrzymaliśmy nowe adresy przerzutowe. W czasie tego pobytu w Warszawie uświadomiłem sobie dobitnie rozmiar odwetu Gestapo za działalność PLAN-u. Dowiedziałem się o utracie wielu przyjaciół, o męczarniach przeżywanych przez więzionych na Szucha i na Pawiaku. Tam właśnie znajdowali się wówczas mój ojciec, matka oraz bracia Andrzej i Tadeusz. Nie dowiedziałem się jednak wtedy, że 2 kwietnia 1940 roku zostali rozstrzelani w Palmirach: Juliusz Dąbrowski i Zbigniew Rawicz-Twaróg z kierowniczej piątki PLAN-u, a także moi dobrzy znajomi, jej działacze: Tadeusz i Stefan Emmichowie, Halina Gnoińs-ka, Jan Lewandowski, Halina Makowska, Jan Śnieguła oraz grupa innych, których nie znałem osobiście. Nie wiedziałem także o aresztowaniu i straceniu Ignacego Solarza, uwielbianego przez nas działacza ludowego. Z rozpaczą słucha- 22 łem o losach innych więzionych, z których jeszcze dziesiątki czekała śmierć w czerwcu tegoż roku w tych samych lasach podwarszawskich—w Palmirach. Szczególnie boleśnie przeżyłem także szerokie rozgłaszanie w kręgach podziemia związanego z nielegalną organizacją wojskową opinii na temat ucieczki z więzienia Gestapo przy alei Szucha mojego szczerego przyjaciela, szefa piątek bojowych PLAN-u, Kazimierza Kotta. Nie kto inny, jak Stanisław Thun, wyższy oficer sztabu Związku Walki Zbrojnej (ZWZ), zalążka Armii Krajowej, powiedział mi, że ucieczka Kotta stamtąd nie była rzeczą możliwą, że Kazika trzeba się wystrzegać, może on bowiem być na usługach Gestapo. Odrzuciłem z oburzeniem te podejrzenia. Ślady dalszej działalności Ka,zika, na które trafiłem kilka miesięcy później w więzieniach lwowskich, świadczą niezbicie, iż miałem rację. Pod koniec kwietnia 1940 roku wspólnie z Władkiem Straszewiczem ruszyliśmy w kierunku Lwowa. Tym razem mieliśmy otrzymać pomoc w przerzucie przez granicę w rejonie Rawy Ruskiej. A więc w tym samym rejonie, gdzie skończyła się wojna dla mnie w 1939 roku. Główną dla nas obu sprawą była ucieczka przez Gestapo. Z Luby czy Królewskiej szliśmy nocą przez bagna i brody prowadzeni przez przewodnika. Będąc już po drugiej stronie granicy z ulgą popatrzyłem za siebie. Było to jednak tylko poranne mgnienie wolności. Chwilę później dopadły nas psy, rwały odzież, gryzły. Szybko zjawili się pogranicznicy. Byliśmy aresztowani. Rawa Ruska i Brygidki Zostaliśmy wraz z Władkiem i przewodnikiem skuci kajdankami i doprowadzeni do koszar jednostki wojsk pogranicznych. Widocznie nie było zimno, a ukąszenia psów nie bardzo dotkliwe, nie pamiętam bowiem przeziębienia ani większego krwawienia. Byłem przetrzymywany dwa, trzy czy cztery dni w łazience niegdyś niewątpliwie zamożnego ziemiańskiego dworu. Zostaliśmy odizolowani od siebie. Oglądałem przez okno musztrę oddziałów Armii Czerwonej. Uczyłem się rozróżniać i rozumieć oddzielne słowa i powiedzenia rosyjskie. Przysłuchiwałem się pieśniom wojskowym. Oficer NKWD przesłuchiwał mnie na temat okoliczności przejścia przez granicę, które określał, nie bez słuszności, jako nielegalne. Nie wszystko rozumiałem. Protestowałem przeciwko twierdzeniu, że jestem szpiegiem. O przewodnika nie byłem pytany. Widocznie traktowano go inaczej. Obaj z Władkiem byliśmy już wówczas przekonani, że był on na usługach NKWD. Być może był szantażowany lub zastraszony przez NKWD. Jest też prawdopodobne, że po prostu opłacano go za to, iż jako mieszkaniec GG wciągnięty do siatki przerzutowej nielegalnej organizacji wojskowej przeprowadzał przez granicę ludzi, zawsze jednak w ten sposób, że po drugiej stronie granicy wszyscy trafiali w ręce pograniczników ZSRR. Po kilku dniach przewieziono mnie i Władka karetką więzienną, znowu z rękami skutymi kajdankami, do więzienia w Rawie Ruskiej. Zamknięto nas tam w pojedynczych celach. Podłoga była betonowa, żadnej pryczy, żadnego stołka. W rogu stał jedynie kubeł, zwany paraszą. Zaczęły się 24 szczegółowe, bardzo wyczerpujące przesłuchania. Prowadzili je młodzi oficerowie NKWD. Stale wmawiali mi, że jestem szpiegiem. To oskarżenie opierali na tym, że miałem „białe ręce", czyli że nie byłem człowiekiem pracy, a także na moich własnych relacjach o dotychczasowym życiu. Do recytowania życiorysu zmuszali mnie wielokrotnie: dziesięć, dwadzieścia, a może trzydzieści razy. Aby nie pomylić się w zeznaniach, trzymałem się możliwie najbliżej prawdy. Zgodnie z posiadanymi dokumentami przedstawiałem się jako Józef Głażewski. W ten sposób na okres blisko pięciu lat pozostałem Głażewskim. Nie wspomniałem o wyższych studiach w Warszawie, ale mówiłem o swej pracy pisarza gminnego w okolicach Łodzi. Ponieważ Łódź została włączona do Reichu, sądziłem, i słusznie-, że NKWD, mimo paktu Ribbentropa z Mołotowem, nie będzie mogło sprawdzić podanych przeze mnie faktów. Podejrzewaliśmy, iż pakt ten przewiduje na przykład zwracanie zbiegów z GG w ręce Gestapo (były takie wypadki) lub też inne formy współpracy odpowiednich służb, jednak nie dotyczących obywateli z terenów włączonych do tzw. Wielkiej Rzeszy. Umówiłem się z Władkiem, że nie będziemy nic mówili o naszej walce z Niemcami, o działalności PLAN-u, o ucieczce przed Gestapo. Obawialiśmy się, że NKWD przekaże nas z powrotem w ręce hitlerowców. Ale enkawudzistów nie interesowały motywy naszej ucieczki z GG, nie interesowała działalność patriotyczna w ciągu — bądź co bądź—już siedmiu miesięcy po wrześniu 1939 roku. Przeciwnie, zdradzali całkowitą nieznajomość sytuacji i warunków życia na terenach okupowanych przez Niemców. Przypominam sobie, iż z lekceważeniem słuchali moich informacji o bestialskim postępowaniu Gestapo z Polakami. Ucinali tego rodzaju wypowiedzi, wręcz nie chcieli ich słyszeć. Terror Gestapo wobec Polaków nie był dla nich dostatecznym wyjaśnieniem motywów naszej ucieczki z GG. W czasie przesłuchań próbowałem przedstawić zgodnie z prawdą swoje lewicowe zapatrywania polityczne. O działalności nawet nie wspominałem, spotykałem się bowiem jedynie z szyderstwami na ten temat, zdradzającymi mini- 25 Rawa Ruska i Brygidki Zostaliśmy wraz z Władkiem i przewodnikiem skuci kajdankami i doprowadzeni do koszar jednostki wojsk pogranicznych. Widocznie nie było zimno, a ukąszenia psów nie bardzo dotkliwe, nie pamiętam bowiem przeziębienia ani większego krwawienia. Byłem przetrzymywany dwa, trzy czy cztery dni w łazience niegdyś niewątpliwie zamożnego ziemiańskiego dworu. Zostaliśmy odizolowani od siebie. Oglądałem przez okno musztrę oddziałów Armii Czerwonej. Uczyłem się rozróżniać i rozumieć oddzielne słowa i powiedzenia rosyjskie. Przysłuchiwałem się pieśniom wojskowym. Oficer NKWD przesłuchiwał mnie na temat okoliczności przejścia przez granicę, które określał, nie bez słuszności, jako nielegalne. Nie wszystko rozumiałem. Protestowałem przeciwko twierdzeniu, że jestem szpiegiem. O przewodnika nie byłem pytany. Widocznie traktowano go inaczej. Obaj z Władkiem byliśmy już wówczas przekonani, że był on na usługach NKWD. Być może był szantażowany lub zastraszony przez NKWD. Jest też prawdopodobne, że po prostu opłacano go za to, iż jako mieszkaniec GG wciągnięty do siatki przerzutowej nielegalnej organizacji wojskowej przeprowadzał przez granicę ludzi, zawsze jednak w ten sposób, że po drugiej stronie granicy wszyscy trafiali w ręce pograniczników ZSRR. Po kilku dniach przewieziono mnie i Władka karetką więzienną, znowu z rękami skutymi kajdankami, do więzienia w Rawie Ruskiej. Zamknięto nas tam w pojedynczych celach. Podłoga była betonowa, żadnej pryczy, żadnego stołka. W rogu stał jedynie kubeł, zwany paraszą. Zaczęły się 24 szczegółowe, bardzo wyczerpujące przesłuchania. Prowadzili je młodzi oficerowie NKWD. Stale wmawiali mi, że jestem szpiegiem. To oskarżenie opierali na tym, że miałem „białe ręce", czyli że nie byłem człowiekiem pracy, a także na moich własnych relacjach o dotychczasowym życiu. Do recytowania życiorysu zmuszali mnie wielokrotnie: dziesięć, dwadzieścia, a może trzydzieści razy. Aby nie pomylić się w zeznaniach, trzymałem się możliwie najbliżej prawdy. Zgodnie z posiadanymi dokumentami przedstawiałem się jako Józef Głażewski. W ten sposób na okres blisko pięciu lat pozostałem Głażewskim. Nie wspomniałem o wyższych studiach w Warszawie, ale mówiłem o swej pracy pisarza gminnego w okolicach Łodzi. Ponieważ Łódź została włączona do Reichu, sądziłem, i słusznie-, że NKWD, mimo paktu Ribbentropa z Mołotowem, nie będzie mogło sprawdzić podanych przeze mnie faktów. Podejrzewaliśmy, iż pakt ten przewiduje na przykład zwracanie zbiegów z GG w ręce Gestapo (były takie wypadki) lub też inne formy współpracy odpowiednich służb, jednak nie dotyczących obywateli z terenów włączonych do tzw. Wielkiej Rzeszy. Umówiłem się z Władkiem, że nie będziemy nic mówili o naszej walce z Niemcami, o działalności PLAN-u, o ucieczce przed Gestapo. Obawialiśmy się, że NKWD przekaże nas z powrotem w ręce hitlerowców. Ale enkawudzistów nie interesowały motywy naszej ucieczki z GG, nie interesowała działalność patriotyczna w ciągu — bądź co bądź—już siedmiu miesięcy po wrześniu 1939 roku. Przeciwnie, zdradzali całkowitą nieznajomość sytuacji i warunków życia na terenach okupowanych przez Niemców. Przypominam sobie, iż z lekceważeniem słuchali moich informacji o bestialskim postępowaniu Gestapo z Polakami. Ucinali tego rodzaju wypowiedzi, wręcz nie chcieli ich słyszeć. Terror Gestapo wobec Polaków nie był dla nich dostatecznym wyjaśnieniem motywów naszej ucieczki z GG. W czasie przesłuchań próbowałem przedstawić zgodnie z prawdą swoje lewicowe zapatrywania polityczne. O działalności nawet nie wspominałem, spotykałem się bowiem jedynie z szyderstwami na ten temat, zdradzającymi mini- 25 każdym razie bardzo powierzchowną znajomość litycznej w Polsce przed wrześniem 1939 roku. nieostrożność, wielokrotnie relacjonując ofice- D swoje życie. Powiedziałem mianowicie o kilku- m pobycie we Francji. Od tego czasu ich oskar- ec mnie zostały w istotny sposób wzbogacone. ciągle były pierwszoplanowym argumentem. ło się rzekome zwerbowanie mnie przez wywiad o służby wywiadowczej przeciw ZSRR w czasie >ytu przed wojną 1939 roku we Francji. Dodawa- tę pełnię w czasie, gdy w Europie trwa wojna, to okresie szczególnie groźnym także dla ZSRR. o stanowiło dla NKWD dostateczną podstawę >skarżenia o szpiegostwo. Kilka miesięcy później, waliśmy z Władkiem we wspólnej celi, dowiedzia- również w stosunku do niego, bodaj dziewiętnas- który we Francji ani w żadnym innym kraju ył, również sformułowano zarzut „szpionażu". s obu usiłowano wydrzeć w czasie przesłuchań, ebierając w środkach? Oczywiście kontakty we więc nazwiska i adresy. Te mieliśmy wyuczone na dzie ich nie zapisywaliśmy, pytani o nie, stosowa- sgo rodzaju wybiegi. Ja na przykład mówiłem, że canie między innymi z Wandą Wasilewską, która go ojca, a i ja sam zamieniłem z nią kiedyś kilka :ywiście, myślałem o takim spotkaniu. Prócz tego ę widzieć z redaktorami przedwojennego lewico- a „Sygnały", z którym byłem związany, jak a, jako korespondent. Tego rodzaju informacje nerwowały oficerów śledczych. Twierdzili, że )rawdziwe kontakty. Mimo to, nie bito mnie. >odaj trzej oficerowie śledczy zaprowadzili mnie ;dzie jeden z nich wyciągnął rewolwer, mierzył we wiadając, że jeśli nie ujawnię prawdy, zostanę . Oczywiście, byłem przestraszony, ale — ku ich — potwierdzałem jedynie to, co uprzednio po- . Władka bito, widziałem ślady. Straszono go atychmiastowym rozstrzelaniem. Zachował się podobnie jak ja. Z pewnością przyszło mu to znacznie trudniej, ponieważ pobyt w więzieniu wpływał na niego bardziej wyczerpująco. Od nas obu domagano się podpisywania każdej stronicy zeznań. Odmawialiśmy jakichkolwiek podpisów twierdząc, że jesteśmy niewinni. Nie obywało się w tych sytuacjach bez uderzeń i kopnięć, często bardzo dotkliwych. Były to jednak ostatnie „zabiegi" NKWD w stosunku do nas obu w okresie uwięzienia w Rawie Ruskiej. Przeniesiono nas do cel zbiorowych. Kilka dni byliśmy nawet razem. Cóż to były za cele! Był wtedy maj czy początek czerwca. W pomieszczeniach przeznaczonych zapewne dla najwyżej dwu więźniów lokowano ponad dwudziestu. Nie tylko nie było gdzie położyć się, z trudem udawało się siedzieć, ale przede wszystkim brakowało powietrza. Oczywiście rzuciły się na nas wszy. Cały czas, kiedy światło dnia wpadało do celi, zajmowaliśmy się ich tępieniem. Była to nigdy nie kończąca się, obrzydliwa, lecz jednak pożyteczna praca. Większość uwięzionych wówczas w Rawie Ruskiej stanowili Ukraińcy, chłopi; kilku z nich było ludźmi inteligentnymi. Zapamiętałem dobrze, że byli oni niewątpliwie nacjonalistami. Nie brakowało Żydów: adwokatów, sklepikarzy, rabinów. Polacy w tych celach, w których umieszczono Władka i mnie (razem lub oddzielnie), stanowili mniejszość. Byli wśród nas nauczyciele, urzędnicy, zamożniejsi chłopi. Spotkałem tam bodaj jednego studenta z Warszawy, który wakacje spędzał w rodzinnym Tarnopolu. Jak już wspomniałem, było nam stale duszno. Okna były pozabijane deskami niemal do samej góry. Na spacery po podwórzu więziennym w ogóle nas nie wyprowadzano. Jedzenie było podłe, ale w następnych miesiącach i latach wspominałem je jako wspaniałe. Władek i ja nie mieliśmy swoich łyżek. Strażnicy rosyjscy uważali, że obowiązkiem więźnia jest mieć własną łyżkę, więc jakieś rzeczy osobiste wymieniliśmy na łyżki. Wodę do picia wydawano raz lub dwa razy dziennie. Wydzielano tylko bodaj dwie dwu- bądź trzylitrowe blaszanki na celę. Dozorujący roznoszących i) i li O ie e, lii ik ist ny 27 43 malną, a w każdym razie bardzo powierzchowną znajomość sytuacji politycznej w Polsce przed wrześniem 1939 roku. Popełniłem nieostrożność, wielokrotnie relacjonując oficerom NKWD swoje życie. Powiedziałem mianowicie o kilkumiesięcznym pobycie we Francji. Od tego czasu ich oskarżenia wobec mnie zostały w istotny sposób wzbogacone. Białe ręce ciągle były pierwszoplanowym argumentem. Drugim stało się rzekome zwerbowanie mnie przez wywiad francuski do służby wywiadowczej przeciw ZSRR w czasie mojego pobytu przed wojną 1939 roku we Francji. Dodawali, że służbę tę pełnię w czasie, gdy w Europie trwa wojna, to znaczy w okresie szczególnie groźnym także dla ZSRR. Wszystko to stanowiło dla NKWD dostateczną podstawę do ukucia oskarżenia o szpiegostwo. Kilka miesięcy później, gdy przebywaliśmy z Władkiem we wspólnej celi, dowiedziałem się, że również w stosunku do niego, bodaj dziewiętnastoletniego, który we Francji ani w żadnym innym kraju nigdy nie był, również sformułowano zarzut „szpionażu". Cóż z nas obu usiłowano wydrzeć w czasie przesłuchań, już nie przebierając w środkach? Oczywiście kontakty we Lwowie, a więc nazwiska i adresy. Te mieliśmy wyuczone na pamięć, nigdzie ich nie zapisywaliśmy, pytani o nie, stosowaliśmy różnego rodzaju wybiegi. Ja na przykład mówiłem, że idę na spotkanie między innymi z Wandą Wasilewską, która znała mojego ojca, a i ja sam zamieniłem z nią kiedyś kilka słów. I rzeczywiście, myślałem o takim spotkaniu. Prócz tego chciałem się widzieć z redaktorami przedwojennego lewicowego pisma „Sygnały", z którym byłem związany, jak twierdziłem, jako korespondent. Tego rodzaju informacje jedynie denerwowały oficerów śledczych. Twierdzili, że ukrywam prawdziwe kontakty. Mimo to, nie bito mnie. Tylko raz bodaj trzej oficerowie śledczy zaprowadzili mnie do piwnic, gdzie jeden z nich wyciągnął rewolwer, mierzył we mnie zapowiadając, że jeśli nie ujawnię prawdy, zostanę zastrzelony. Oczywiście, byłem przestraszony, ale—ku ich wściekłości — potwierdzałem jedynie to, co uprzednio powiedziałem. Władka bito, widziałem ślady. Straszono go również natychmiastowym rozstrzelaniem. Zachował się podobnie jak ja. Z pewnością przyszło mu to znacznie trudniej, ponieważ pobyt w więzieniu wpływał na niego bardziej wyczerpująco. Od nas obu domagano się podpisywania każdej stronicy zeznań. Odmawialiśmy jakichkolwiek podpisów twierdząc, że jesteśmy niewinni. Nie obywało się w tych sytuacjach bez uderzeń i kopnięć, często bardzo dotkliwych. Były to jednak ostatnie „zabiegi" NKWD w stosunku do nas obu w okresie uwięzienia w Rawie Ruskiej. Przeniesiono nas do cel zbiorowych. Kilka dni byliśmy nawet razem. Cóż to były za cele! Był wtedy maj czy początek czerwca. W pomieszczeniach przeznaczonych zapewne dla najwyżej dwu więźniów lokowano ponad dwudziestu. Nie tylko nie było gdzie położyć się, z trudem udawało się siedzieć, ale przede wszystkim brakowało powietrza. Oczywiście rzuciły się na nas wszy. Cały czas, kiedy światło dnia wpadało do celi, zajmowaliśmy się ich tępieniem. Była to nigdy nie kończąca się, obrzydliwa, lecz jednak pożyteczna praca. Większość uwięzionych wówczas w Rawie Ruskiej stanowili Ukraińcy, chłopi; kilku z nich było ludźmi inteligentnymi. Zapamiętałem dobrze, że byli oni niewątpliwie nacjonalistami. Nie brakowało Żydów: adwokatów, sklepikarzy, rabinów. Polacy w tych celach, w których umieszczono Władka i mnie (razem lub oddzielnie), stanowili mniejszość. Byli wśród nas nauczyciele, urzędnicy, zamożniejsi chłopi. Spotkałem tam bodaj jednego studenta z Warszawy, który wakacje spędzał w rodzinnym Tarnopolu. Jak już wspomniałem, było nam stale duszno. Okna były pozabijane deskami niemal do samej góry. Na spacery po podwórzu więziennym w ogóle nas nie wyprowadzano. Jedzenie było podłe, ale w następnych miesiącach i latach wspominałem je jako wspaniałe. Władek i ja nie mieliśmy swoich łyżek. Strażnicy rosyjscy uważali, że obowiązkiem więźnia jest mieć własną łyżkę, więc jakieś rzeczy osobiste wymieniliśmy na łyżki. Wodę do picia wydawano raz lub dwa razy dziennie. Wydzielano tylko bodaj dwie dwu- bądź trzylitrowe blaszanki na celę. Dozorujący roznoszących i) I r o ie e, lii tk LSt ay 26 27 43 malną, a w każdym razie bardzo powierzchowną znajomość sytuacji politycznej w Polsce przed wrześniem 1939 roku. Popełniłem nieostrożność, wielokrotnie relacjonując oficerom NKWD swoje życie. Powiedziałem mianowicie o kilkumiesięcznym pobycie we Francji. Od tego czasu ich oskarżenia wobec mnie zostały w istotny sposób wzbogacone. Białe ręce ciągle były pierwszoplanowym argumentem. Drugim stało się rzekome zwerbowanie mnie przez wywiad francuski do służby wywiadowczej przeciw ZSRR w czasie mojego pobytu przed wojną 1939 roku we Francji. Dodawali, że służbę tę pełnię w czasie, gdy w Europie trwa wojna, to znaczy w okresie szczególnie groźnym także dla ZSRR. Wszystko to stanowiło dla NKWD dostateczną podstawę do ukucia oskarżenia o szpiegostwo. Kilka miesięcy później, gdy przebywaliśmy z Władkiem we wspólnej celi, dowiedziałem się, że również w stosunku do niego, bodaj dziewiętnastoletniego, który we Francji ani w żadnym innym kraju nigdy nie był, również sformułowano zarzut „szpionażu". Cóż z nas obu usiłowano wydrzeć w czasie przesłuchań, już nie przebierając w środkach? Oczywiście kontakty we Lwowie, a więc nazwiska i adresy. Te mieliśmy wyuczone na pamięć, nigdzie ich nie zapisywaliśmy, pytani o nie, stosowaliśmy różnego rodzaju wybiegi. Ja na przykład mówiłem, że idę na spotkanie między innymi z Wandą Wasilewską, która znała mojego ojca, a i ja sam zamieniłem z nią kiedyś kilka słów. I rzeczywiście, myślałem o takim spotkaniu. Prócz tego chciałem się widzieć z redaktorami przedwojennego lewicowego pisma „Sygnały", z którym byłem związany, jak twierdziłem, jako korespondent. Tego rodzaju informacje jedynie denerwowały oficerów śledczych. Twierdzili, że ukrywam prawdziwe kontakty. Mimo to, nie bito mnie. Tylko raz bodaj trzej oficerowie śledczy zaprowadzili mnie do piwnic, gdzie jeden z nich wyciągnął rewolwer, mierzył we mnie zapowiadając, że jeśli nie ujawnię prawdy, zostanę zastrzelony. Oczywiście, byłem przestraszony, ale — ku ich wściekłości — potwierdzałem jedynie to, co uprzednio powiedziałem. Wladka bito, widziałem ślady. Straszono go również natychmiastowym rozstrzelaniem. Zachował się podobnie jak ja. Z pewnością przyszło mu to znacznie trudniej, ponieważ pobyt w więzieniu wpływał na niego bardziej wyczerpująco. Od nas obu domagano się podpisywania każdej stronicy zeznań. Odmawialiśmy jakichkolwiek podpisów twierdząc, że jesteśmy niewinni. Nie obywało się w tych sytuacjach bez uderzeń i kopnięć, często bardzo dotkliwych. Były to jednak ostatnie „zabiegi" NKWD w stosunku do nas obu w okresie uwięzienia w Rawie Ruskiej. Przeniesiono nas do cel zbiorowych. Kilka dni byliśmy nawet razem. Cóż to były za cele! Był wtedy maj czy początek czerwca. W pomieszczeniach przeznaczonych zapewne dla najwyżej dwu więźniów lokowano ponad "dwudziestu. Nie tylko nie było gdzie położyć się, z trudem udawało się siedzieć, ale przede wszystkim brakowało powietrza. Oczywiście rzuciły się na nas wszy. Cały czas, kiedy światło dnia wpadało do celi, zajmowaliśmy się ich tępieniem. Była to nigdy nie kończąca się, obrzydliwa, lecz jednak pożyteczna praca. Większość uwięzionych wówczas w Rawie Ruskiej stanowili Ukraińcy, chłopi; kilku z nich było ludźmi inteligentnymi. Zapamiętałem dobrze, że byli oni niewątpliwie nacjonalistami. Nie brakowało Żydów: adwokatów, sklepikarzy, rabinów. Polacy w tych celach, w których umieszczono Władka i mnie (razem lub oddzielnie), stanowili mniejszość. Byli wśród nas nauczyciele, urzędnicy, zamożniejsi chłopi. Spotkałem tam bodaj jednego studenta z Warszawy, który wakacje spędzał w rodzinnym Tarnopolu. Jak już wspomniałem, było nam stale duszno. Okna były pozabijane deskami niemal do samej góry. Na spacery po podwórzu więziennym w ogóle nas nie wyprowadzano. Jedzenie było podłe, ale w następnych miesiącach i latach wspominałem je jako wspaniałe. Władek i ja nie mieliśmy swoich łyżek. Strażnicy rosyjscy uważali, że obowiązkiem więźnia jest mieć własną łyżkę, więc jakieś rzeczy osobiste wymieniliśmy na łyżki. Wodę do picia wydawano raz lub dwa razy dziennie. Wydzielano tylko bodaj dwie dwu- bądź trzylitrowe blaszanki na celę. Dozorujący roznoszących a v ii 0 n że la liii) u. iii I to ne lie, lali tak ast zny 26 27 43 wodę zawsze się śpieszyli. Ja niestety nie umiałem i nie umiem dotąd pić haustem—przełykam napój, co wydłuża czas picia. W związku z tym współwięźniowie nie żałowali mi docinków, a nawet przekleństw za zatrzymywanie kolejki do picia wody. Więźniowie mogli otrzymywać od swych bliskich paczki żywnościowe, mogli też korzystać z tak zwanej wypiski, to znaczy znajdujące się w depozycie pieniądze przeznaczać na zakup tytoniu czy kilku artykułów żywnościowych, znajdujących się w więziennym sklepiku. Kilka razy dostałem od współwięźniów ząbki czosnku, którymi smarowałem skórki chleba. Chleb nabierał wówczas wspaniałego smaku, pachniał kiełbasą. Robiłem to właśnie tam, w Rawie, po raz pierwszy w życiu i dlatego, być może, fakt ten zapamiętałem. Kilka razy poczęstowano mnie machorką; nauczyłem się zawijać ją w gazetę, a także dobierać odpowiedni papier gazetowy do tych skrętów. To też utkwiło mi w pamięci. Prawdziwą plagą było zawszenie. Tylko raz dziennie prowadzono nas, po kilku, do umywalni i ubikacji. Od-wszawialni tam nie było. W każdej celi natomiast stała „parasza". Każdy nowo przybyły więzień musiał zająć miejsce obok niej. Wynosiliśmy ją po kolei raz dziennie. Męczarnie nowo przybyłych były trudne do opisania. Walka o zajęcie miejsca więźnia wyprowadzanego z „wieszczami" (rzeczami) była zawsze zacięta. W celach wszyscy unikali głośniejszych rozmów. Nie było wiadomo, kto kim jest. Natomiast było wiadomo, że są wśród nas donosiciele. Rozmawialiśmy więc z Władkiem szeptem. Ale i o tym też donoszono prowadzącym śledztwo. Śmielej zachowywała się większość, głośniej mówiono więc po ukraińsku. Przysłuchiwałem się tym rozmowom, starałem się zorientować, dlaczego ci ludzie zostali uwięzieni. Wówczas po raz pierwszy usłyszałem o jednym z paragrafów radzieckiego kodeksu dotyczącego „socyalno-opastnych eliemientow" (niebezpiecznego pod względem społecznym elementu). Tam dowiedziałem się, że najprawdopodobniej zamiast sądu i obrony czeka mnie (jak i większość więźniów) wyrok wydany zaocznie przez tak zwaną trojkę osobowogo 28 sowieszczanija — OSSO (trzyosobowy skład specjalnego trybunału). Po tygodniach pobytu w więzieniu w Rawie zdawałem sobie doskonale sprawę, że aresztowania wśród miejscowej ludności były masowe. W celach nie spotykałem bandytów, złodziei czy innych kryminalistów. W maju i czerwcu 1940 roku polscy więźniowie w Rawie Ruskiej mówili między sobą o tym, że zdarzają się wypadki deportacji całych grup więźniów polskich do GG i przekazywania ich w ręce Gestapo. Mówiono także, że granica z GG jest pilnie strzeżona przez radziecką straż graniczną, że aktualnie niemal wszyscy uciekający z GG są chwytani i sądzeni jako nasyłani szpiedzy. Panowała tam opinia, iż ludzie, podejmujący się przerzucania przez granicę w jedną lub drugą stronę, są na usługach NKWD. Wspólnie z Władkiem zostaliśmy „uhonorowani" przewiezieniem oddzielną karetką więzienną do Lwowa, de Brygidek. Wieziono nas skutych. Byłem pod wrażeniem ogromu tego więzienia i jego przepełnienia. Moje pierwsze odczucie było takie, jakbym znalazł się w upiornym ulu. W Brygidkach śledztwo rozpoczęło się od nowa. Zostałem osadzony w pojedynczej, małej, jaskrawo oświetlonej celi. Zawsze, podobnie jak inni więźniowie, wzywany byłem na przesłuchania tylko w nocy. Po kilku przesłuchaniach, widocznie niezadowalających prowadzących śledztwo, ukarano mnie karcerem. Tam można było jedynie stać. Ściany były wilgotne od ściekającej po nich wody, nogi miałem stale mokre. Natomiast żarówki nigdy nie gaszono. Odgłosy kapania wody i światło dokuczały mi bardzo. Nie dawano mi jeść, przynoszono jedynie wodę do picia. W czasie śledztwa stale straszono mnie natychmiastową „rozwałką". W karcerze, z kilkoma nawrotami, przesiedziałem chyba ze trzy tygodnie. Natomiast miesiące spędzone w pojedynczej celi (nie potrafię ustalić, ile ich było) nie dłużyły mi się specjalnie. Męczące było jednak spanie na betonie i stale palące się światło. Powtarzałem w pamięci to, czego nauczyłem się z historii, ekonomii politycznej i geografii. Znalezionym kawałkiem szkła rysowałem na ścianie wykresy. Przypomi- 29 nałem sobie przeczytane książki. Byłem całkowicie odcięty od świata. Nie wiedziałem nic o toczącej się wojnie. Dzięki temu ominęły mnie hiobowe doniesienia o upadku Francji. Przez mury okalające więzienie dochodziły jedynie trudne do zrozumienia odgłosy manifestacji wokół Brygidek czy też wybuchów protestu w innych celach tego wielkiego więzienia. Prowadzący śledztwo, podobnie jak w Rawie Ruskiej, żądali, abym podpisywał każdą stronicę notowanych przez nich moich zeznań. Odmawiałem stwierdzając, iż jestem niewinny, a ponadto nie znam języka rosyjskiego. Otrzymywałem za to uderzenia i karany byłem karcerem. Chyba po miesiącu śledztwa wezwano mnie do innego niż zwykle pomieszczenia więziennego. Było tam bodaj trzech enkąwudzistów. Powiedzieli mi, iż sąd (OSSO) uznał mnie za szczególnie zaciętego wroga ZSRR, który podjął się w okresie wojny w Europie wykonania zadań szpiegowskich na rzecz obcego kraju i rozpoczął ich realizację. W związku z tym sąd—jak twierdzili — skazał mnie na karę śmierci. Wyrok ma być wykonany—jak podali—w najbliższym czasie. Kazano mi podpisać dokument. Odmówiłem. Zostałem skopany, a potem zaciągnięty do pojedynki. Wówczas zaczęły się tygodnie trudne do opisania: oczekiwanie śmierci. Ale w czasie przypadkowych zetknięć z innymi więźniami politycznymi na korytarzach czy w umywalni — tylko tacy siedzieli w pojedynkach — dowiedziałem się, iż wyroki śmierci nie są obecnie wykonywane. Miałem więc nadzieję na przeżycie. Mniej więcej po miesiącu od odczytania mi wyroku śmierci, po ponownych przesłuchaniach, któregoś zwykłego więziennego dnia zostałem wezwany do opuszczenia celi z rzeczami. Przeprowadzono mnie do zbiorowej celi. Zrozumiałem, że czeka mnie inny los niż kara śmierci, na razie zbiorowa cela w Brygidkach. Na jesieni i na początku zimy 1940 roku było nas w celi chyba ze stu albo i więcej. Zaduch, smród, wszy i pluskwy. Znowu brakowało miejsca nawet do siedzenia. Spaliśmy na betonie, leżąc tylko na boku, jeden obok drugiego. Odwracanie się na drugi bok było możliwe tylko na komendę, jednocześnie. Nogi, '*~'1i wyciągnięte, 30 musiały być lokowane na nogach czy siedzeniu innego więźnia. I tylko jedno stanowiło ulgę — kilkunastominuto-we spacery po dokładnie strzeżonym dziedzińcu więziennym. Natomiast gnębiły nas niesłychane ilości pluskiew. W ciągu dnia, kiedy mimo ciasnoty jednak trochę ruszaliśmy się, skrywały się one w dziurach i szczelinach ścian. W nocy ruszały całą nawałnicą po ludzką krew. To było nie do zniesienia. Pamiętam, że codziennie szukałem na korytarzach, w umywalniach, w ubikacjach choćby jednej zapałki, często prosiłem o nią współwięźniów otrzymujących paczki czy wypiski (można je było kupić w sklepiku więziennym). Ponieważ miejsca w celi były ustalone i tylko co pewien czas je zmienialiśmy, chwilowe wyzwolenie się od pluskiew w nocy zapewniało wrzucenie zapalonej zapałki do wyrwy w ścianie, najbliższej od mojego legowiska. Wówczas wybuchał jasny płomień, co świadczyło, że co najmniej setka ich spłonęła. Czas dzienny w zbiorowych celach był w pewien sposób urozmaicony. Szukaliśmy i zabijaliśmy wszy, które mimo okresowego odwszawiania ciągle nas męczyły. Prowadząc tę bezustanną walkę, jednocześnie omawialiśmy różne sprawy. Chociaż tu także większość stanowili Ukraińcy, rej wodzili Polacy oraz Żydzi mówiący po polsku. Wspólnym językiem był język polski. Tylko niektórzy nacjonaliści ukraińscy mówili stale w swoim języku, ale z zasady ciszej, jakby tylko do swoich. Co najmniej ze dwa miesiące spędziłem razem z Władkiem w celach zbiorowych. Oczywiście prowadziliśmy nie kończące się rozmowy. Jego „śledztwo" przebiegało zupełnie tak samo jak moje. Też otrzymał wyrok śmierci, też wymagali od niego podpisu na wyroku „trojki" (OSSO). I on odcierpiał swoje za odmowę podpisu. Tam właśnie, w zbiorowych celach, dowiedzieliśmy się o przeprowadzanej powszechnie na terenach zajętych w 1939 roku tak zwanej akcji paszportyzacji. Polegała ona na zmuszaniu obywateli polskich do przyjęcia obywatelstwa ZSRR. Część komunistów i ludzi przedwojennej lewicy uznało tę akcję za porządkową, wynikającą z faktu zajęcia tych terenów i ogłoszenia ich 31 nałem sobie przeczytane książki. Byłem całkowicie odcięty od świata. Nie wiedziałem nic o toczącej się wojnie. Dzięki temu ominęły mnie hiobowe doniesienia o upadku Francji. Przez mury okalające więzienie dochodziły jedynie trudne do zrozumienia odgłosy manifestacji wokół Brygidek czy też wybuchów protestu w innych celach tego wielkiego więzienia. Prowadzący śledztwo, podobnie jak w Rawie Ruskiej, żądali, abym podpisywał każdą stronicę notowanych przez nich moich zeznań. Odmawiałem stwierdzając, iż jestem niewinny, a ponadto nie znam języka rosyjskiego. Otrzymywałem za to uderzenia i karany byłem karcerem. Chyba po miesiącu śledztwa wezwano mnie do innego niż zwykle pomieszczenia więziennego. Było tam bodaj trzech enkąwudzistów. Powiedzieli mi, iż sąd (OSSO) uznał mnie za szczególnie zaciętego wroga ZSRR, który podjął się w okresie wojny w Europie wykonania zadań szpiegowskich na rzecz obcego kraju i rozpoczął ich realizację. W związku z tym sąd—jak twierdzili — skazał mnie na karę śmierci. Wyrok ma być wykonany—jak podali—w najbliższym czasie. Kazano mi podpisać dokument. Odmówiłem. Zostałem skopany, a potem zaciągnięty do pojedynki. Wówczas zaczęły się tygodnie trudne do opisania: oczekiwanie śmierci. Ale w czasie przypadkowych zetknięć z innymi więźniami politycznymi na korytarzach czy w umywalni— tylko tacy siedzieli w pojedynkach—dowiedziałem się, iż wyroki śmierci nie są obecnie wykonywane. Miałem więc nadzieję na przeżycie. Mniej więcej po miesiącu od odczytania mi wyroku śmierci, po ponownych przesłuchaniach, któregoś zwykłego więziennego dnia zostałem wezwany do opuszczenia celi z rzeczami. Przeprowadzono mnie do zbiorowej celi. Zrozumiałem, że czeka mnie inny los niż kara śmierci, na razie zbiorowa cela w Brygidkach. Na jesieni i na początku zimy 1940 roku było nas w celi chyba ze stu albo i więcej. Zaduch, smród, wszy i pluskwy. Znowu brakowało miejsca nawet do siedzenia. Spaliśmy na betonie, leżąc tylko na boku, jeden obok drugiego. Odwracanie się na drugi bok było możliwe tylko na komendę, jednocześnie. Nogi, •"'•li wyciągnięte, 30 musiały być lokowane na nogach czy siedzeniu innego więźnia. I tylko jedno stanowiło ulgę — kilkunastominuto-we spacery po dokładnie strzeżonym dziedzińcu więziennym. Natomiast gnębiły nas niesłychane ilości pluskiew. W ciągu dnia, kiedy mimo ciasnoty jednak trochę ruszaliśmy się, skrywały się one w dziurach i szczelinach ścian. W nocy ruszały całą nawałnicą po ludzką krew. To było nie do zniesienia. Pamiętam, że codziennie szukałem na korytarzach, w umywalniach, w ubikacjach choćby jednej zapałki, często prosiłem o nią współwięźniów otrzymujących paczki czy wypiski (można je było kupić w sklepiku więziennym). Ponieważ miejsca w celi były ustalone i tylko co pewien czas je zmienialiśmy, chwilowe wyzwolenie się od pluskiew w nocy zapewniało wrzucenie zapalonej zapałki do wyrwy w ścianie, najbliższej od mojego legowiska. Wówczas wybuchał jasny płomień, co świadczyło, że co najmniej setka ich spłonęła. Czas dzienny w zbiorowych celach był w pewien sposób urozmaicony. Szukaliśmy i zabijaliśmy wszy, które mimo okresowego odwszawiania ciągle nas męczyły. Prowadząc tę bezustanną walkę, jednocześnie omawialiśmy różne sprawy. Chociaż tu także większość stanowili Ukraińcy, rej wodzili Polacy oraz Żydzi mówiący po polsku. Wspólnym językiem był język polski. Tylko niektórzy nacjonaliści ukraińscy mówili stale w swoim języku, ale z zasady ciszej, jakby tylko do swoich. Co najmniej ze dwa miesiące spędziłem razem z Władkiem w celach zbiorowych. Oczywiście prowadziliśmy nie kończące się rozmowy. Jego „śledztwo" przebiegało zupełnie tak samo jak moje. Też otrzymał wyrok śmierci, też wymagali od niego podpisu na wyroku „trojki" (OSSO). I on odcierpiał swoje za odmowę podpisu. Tam właśnie, w zbiorowych celach, dowiedzieliśmy się o przeprowadzanej powszechnie na terenach zajętych w 1939 roku tak zwanej akcji paszportyzacji. Polegała ona na zmuszaniu obywateli polskich do przyjęcia obywatelstwa ZSRR. Część komunistów i ludzi przedwojennej lewicy uznało tę akcję za porządkową, wynikającą z faktu zajęcia tych terenów i ogłoszenia ich 31 formalnego przyłączenia do Ukrainy czy Białorusi. Podobnie postępowali ci, którzy tą drogą spodziewali się uzyskać spokój i lepsze życie, możliwość ubiegania się o konieczne w owym czasie „komandirowki", czyli zlecenia-upoważ-nienia do wyjazdów w inne rejony ZSRR, bardziej oddalone od przewidywanego frontu wojny. Rzeczywiście, byli tacy Polacy we Lwowie i w jego okolicach, którzy po przyjęciu obywatelstwa ZSRR urządzili się znacznie lepiej niż inni: dostali lepszą pracę, dobre deputaty czy też skierowania'na wyjazdy, między innymi do Moskwy i innych miast. Dla nich akt przyjęcia obywatelstwa ZSRR nie stanowił żadnego problemu moralnego. Większość jednak, podobnie jak zapewne niemal wszyscy więźniowie polityczni w Brygid-kach, uznawała ten akt za zdradę sprawy polskiej, za wyrzeczenie się ojczyzny. Więźniowie Brygidek w 1940 roku manifestowali swą polskość wielokrotnie i w różnoraki sposób. W czasie mojego ponad półrocznego tam pobytu wokół więzienia kilkakrotnie gromadziły się tłumy lwowiaków. Śpiewali oni polskie pieśni, wznosili okrzyki, domagali się uwolnienia więźniów. Liczba manifestantów musiała być znaczna. Byliśmy o tym przekonani słuchając ich pieśni, okrzyków, gwaru tłumów. Niestety, nie mogliśmy ich widzieć: okna były zabite deskami tak, iż widzieliśmy jedynie skrawek nieba. Mimo to uwięzieni w celach zbiorowych aktywnie współdziałali z manifestantami. My też śpiewaliśmy i odpowiadaliśmy na wznoszone okrzyki, biliśmy paraszami w drzwi domagając się powietrza, wody i chleba. Powstawał potężny huk i tumult. Na ile on był słyszany na zewnątrz, trudno mi powiedzieć. Strażnicy więzienni (wyłącznie Rosjanie) w takich sytuacjach zazwyczaj nie pojawiali się w ogóle. Drzwi, okna i ściany były jednak tak wytrzymałe, że skutki naszych wręcz furiackich działań były minimalne. Wywoływały jednak nastroje uniesienia. W taki dzień właśnie zbiorowych, wielogodzinnych protestów więźniowie^ z naszej celi, a także z kilku sąsiednich, postanowili rozpocząć strajk głodowy pod hasłami: powietrza, wody i chleba! Czy wszyscy z naszej celi chcieli tego 32 strajku? O ile pamiętam — nie, ale przeciwników była znikoma mniejszość, na którą presję moralną i w pewnym stopniu fizyczną (uniemożliwienie zgłoszenia strażnikom więziennym ich protestu przeciwko strajkowi) wywarła większość więźniów mówiących po polsku. Strajk trwał siedem dni, przy czym nie przyjmowaliśmy także wody. Była to trudna do przetrwania głodówka. Pierwsze dni upłynęły spokojnie. Wyglądało na to, że władze więzienne tym strajkiem w ogóle się nie interesują. Z cel sąsiednich otrzymywaliśmy „wypu-kane" informacje, iż nie jesteśmy osamotnieni, a więc nadal nie przyjmowaliśmy pokarmów i wody, nie wychodziliśmy do umywalni, a tym bardziej na spacery. Wynosiliśmy jedynie paraszę do ubikacji. Z dnia na dzień siły każdego z nas topniały. W miarę upływających dni zdarzały się niektórym coraz to silniejsze napady histerii. W ostatnich dniach głodówki przez całą dobę, po kolei, ostatkiem sił biliśmy paraszą w drzwi. Zapewne polski Lwów wiedział 0 naszej zbiorowej głodówce, gdyż w piątym, szóstym 1 siódmym jej dniu trwały wielogodzinne manifestacje pod murami więzienia. Być może były także i inne ich przyczyny. Nastroje po obu stronach murów były desperackie. Późnym wieczorem usłyszeliśmy niezwykłe odgłosy na korytarzu: bieganina, szczęk broni, rozkazy. Chyba tego dnia drzwi od celi w ogóle nie otwierano, pytano jedynie przez wizjer, czy przyjmujemy wodę oraz pożywienie. Nawet nie pozwolono nam wynieść paraszy. Tymczasem drzwi zostały gwałtownie otwarte i do celi wręcz wbiegli żołnierze z wymierzonymi w nas karabinami, wszystkie z bagnetami. Było ich chyba z pięćdziesięciu przeciwko około stu więźniom, którzy od siedmiu dni nic nie jedli i nic nie pili. Zepchnęli nas pod jedną, dalszą od drzwi, ścianę. Wówczas wszedł jakiś wysoki rangą oficer z pistoletem w ręku. Mówiono, że to „kombryg" (dowódca brygady). Przemawiał do nas, coś wyjaśniał, krzyczał. Pamiętam, że w imieniu więźniów z naszej celi wybrany (starszy wiekiem) starosta krótko powiedział po polsku: „Żądamy codziennych spacerów co najmniej godzinnych, żądamy wody w dowolnych ilościach, żądamy więcej chleba (ile — nie pamiętam; do- 3-Cynga 33 stawaliśmy chyba 250 lub 300 gramów czarnego, napęcz-niałego od wody chleba), żądamy gęstej zupy zamiast wodnistej lury". W odpowiedzi usłyszeliśmy znowu krzyk. Z długich wywodów zapamiętałem jedno zdanie: W Sowieckim Soju-zie człowiek jest złotem. Na te słowa setka wycieńczonych więźniów wybuchnęła ryczącym śmiechem, ruszyła na przemawiającego i skierowane przeciw sobie bagnety. Żołnierze i ich dowódca wyraźnie zlękli się tego odruchu rozpaczy i protestu. Powoli wycofywali się przez drzwi. Żegnał ich ryk, połączony z doprawdy histerycznym śmiechem. Manifestantów za murami Brygidek chyba już nie było, wokół panowała bowiem cisza. Byliśmy wycieńczeni i pragnęliśmy już tylko wypoczynku. Rano uchwaliliśmy większością głosów zakończenie głodówki, postanawiając ją wznowić, jeśli nasze żądania nie będą spełnione. Uzyskaliśmy rzeczywiście dłuższe spacery, rozdawano więcej wody, pożywienie nieco się poprawiło. Prawdopodobnie enkawudziści zlękli się jednak masowej głodówki, woleli nie ryzykować wywołania groźnych manifestacji lwowiaków w wyniku głodowej śmierci dziesiątków czy setek więźniów. Wróciły zwykłe więzienne.dni. Przetasowano więźniów, z pewnością wprowadzając do każdej ze strajkujących cel większą liczbę donosicieli. Ale i tym razem nie rozdzielono mnie z Władkiem. Także i my zaczęliśmy urozmaicać nasze dzienne programy. Początkowo wprowadziliśmy czas nucenia pieśni. Wspaniały był w tym Władek. Umiał cicho śpiewać: smutno, rzewnie, ale także z wielkim przejęciem, mimo że przecież zawsze półgłosem. Śpiewali i inni, po ukraińsku i po żydowsku. Piękne to były pieśni. Byliśmy zasłuchani. Panowała kompletna cisza. Po pewnym czasie wprowadziliśmy „opowiadania". Mówiliśmy o książkach, o wydarzeniach w życiu z czasów pokoju, przypominaliśmy bajki. Był to zazwyczaj czas przed lurą obiadową. Wszyscy słuchali w skupieniu. Od czasu do czasu zgrzytała zasuwka wizjera — to strażnik sprawdzał, co dzieje się w celi. Wówczas opowiadający milkł. Zajmował on takie miejsce, iż strażnik nie mógł go zobaczyć. Donosi- 34 ciele zapewne silili się, aby zapamiętać, kto i co mówił. Mówiliśmy przecież często o rzeczach zabronionych, ale w sposób umyślnie zawiły, ubajeczniony. Nie przypominam sobie restrykcji za te nasze śpiewy i opowiadania. Wśród występujących szczególnym, wręcz powszechnym uznaniem cieszył się Władek. Umiał to robić! Przemawiał jakby do każdego z nas osobno. Mówił swoim ciepłym, cichym głosem. Spoglądał ufnie dużymi oczyma, okolonymi gęstymi, czarnymi brwiami. Późną jesienią 1940 roku byłem już więźniem z kilkumiesięcznym doświadczeniem. Pozwoliło mi ono nieco śmielej obcować z innymi więźniami, oczywiście z Polakami. Chciałem wyjaśnić sprawę, o której dowiedziałem się jeszcze w czasie nielegalnej działalności w Warszawie. Doszły mnie wówczas słuchy, że nieco starszy ode mnie kolega z Gimnazjum imienia Stefana Batorego w Warszawie, Marian Łobzowski, którego znałem jako lewicującego działacza młodzieżowego (w latach gimnazjalnych — w półlegalnych organizacjach powołujących się na tradycje ZET-ów z okresu I wojny, potem bodaj wśród młodzieży Związków Zawodowych), po wrześniu 1939 roku został we Lwowie działaczem, któremu powierzono wysokie funkcje. W podziemnej Warszawie mówiono, iż jest on jednym z komisarzy zajmujących się oczywiście sprawami polskimi we Lwowie. Otóż z pozycji więźnia Brygidek starałem się sprawdzić te wieści. W czasie ostrożnie przeprowadzanych rozmów dowiedziałem się, że rzeczywiście Łobzowski cieszył się zaufaniem władz ZSRR we Lwowie, że powierzono mu ważne funkcje, jak zgodnie mówiono, z ramienia NKWD. Czy był komisarzem, tego współwięźniowie nie mogli potwierdzić. Natomiast informowali—chociaż nie mieli z nim bezpośrednio do czynienia— że postępuje z Polakami ostro, że środowisko polskie unika go i nie ufa mu. Moje stosunki z Marianem Łobzowskim były przed wojną dobre, a nawet w pewnym stopniu, głównie poprzez Mieczysława Fleszara (również z Gimnazjum im. Stefana Batorego), zaprzyjaźniłem się z nim. Korzystając więc z odpowiedniej okazji, zwróciłem się do oficera śledczego NKWD, 35 aby spowodował moje spotkanie z Łobzowskim. Reakcja była tego rodzaju, iż nie mogłem się zorientować, czy enkawudzista zna Łobzowskiego, czy wie, jakie zajmuje stanowisko. Odpowiedział, iż przekaże wiadomość^ komu należy, że Głażewski chce się widzieć z Łobzowskim. Ponieważ Łobzowski mógł ewentualnie zareagować jedynie na moje prawdziwe nazwisko, z góry wiedziałem, iż sprawa nie będzie miała dalszego ciągu. Tak się też stało. Ale dwa czy trzy łata potem, już w łagrze, spotkałem jednego ze współwięźniów Brygidek, który powiedział mi, że Łobzowski na kilka tygodni czy miesięcy przed zagarnięciem Lwowa przez Niemców został przez NKWD — za sprzyjanie Polakom — rozstrzelany. Kim więc był Marian Łobzowski'.' Miał on wówczas zapewne 26 lub 27 lat. Nigdy potem w żadnych publikowanych wspomnieniach nie trafiłem na ślad „sprawy Łobzowskiego". Natomiast wiele lat po wojnie człowiek, do którego miałem zaufanie, powiedział mi, że Łobzowskiego zabili Ukraińcy. W okresie uwięzienia w Brygidkach wciąż wzmagały się także moje cierpienia fizyczne, związane z brakiem powietrza, witamin i wyżywienia. Puchły mi nogi i robiły się karbunkuły czy furunkuły (rodzaje czyraków), liczne i duże. Najpierw twarz, plecy i ramiona, potem nogi i pośladki, wreszcie nawet stopy wprost płonęły i spływały ropą. Proces postępował niebywale szybko. Mimo to w więziennym punkcie sanitarnym ograniczono się wyłącznie do kilku czy kilkunastu zabiegów przetaczania krwi (krew wziętą z żył wstrzykiwano w pośladek). Władek pieczołowicie opatrywał moje rany, zdejmował dojrzałe czopy, tamował krwawienie czym mógł czystym. Były tygodnie, że siedzieć, leżeć, a nawet stąpać nie mogłem. Po prostu gniłem. Z jakich względów zostałem przewieziony do małego więzienia na Zamarstynowie, nie dowiedziałem się nigdy. Była to późna jesień 1940 roku. Byłem więźniem skazanym na śmierć, ale umieszczonym w zbiorowych celach. Więzienie, jak wspomniałem, było stosunkowo małe, nieco przypominające rozmiarem cel więzienie w Rawie Ruskiej. Warunki były równie podłe jak w Brygidkach. W rezultacie 36 przeniesienia zetknąłem się z innymi współwięźniami. Jeden z nich, Polak przebywający od kilku miesięcy w tym więzieniu, opowiedział mi dalsze dzieje Kazimierza Kotta. Nie wiedział, jak bardzo jest to dla mnie ważne. Otóż Kazik znacznie wcześniej niż ja przeszedł nielegalnie granicę GG w tym samym rejonie, gdzie ja zostałem aresztowany w końcu kwietnia 1940 roku. Miało to miejsce zapewne w lutym, a więc w czasie, gdy walczyłem o życie w Pieszej Woli. Granicę GG w kierunku Lwowa było wówczas nie tak trudno przejść. Rozmówca podał mi nazwiska rodzin lwowskich, z którymi Kazik się kontaktował. Nazwiska te znałem, ale nie mogę ich przywołać z pamięci. Wiosną 1940 roku Kazik znikł ze Lwowa. Potem zaczęły rozchodzić się wśród Polaków zamieszkałych we Lwowie wiadomości o skutecznym wysadzaniu pociągów z żywnością, które szły z ZSRR do GG w ramach realizacji części gospodarczej umowy zawartej przez Mołotowa z Rib-bentropem. Akcje sabotażowe były przeprowadzane z powodzeniem przez kilka miesięcy, a władze ZSRR nie mogły wykryć sprawców tych napadów, w czasie których ginęli oczywiście wojskowi konwojenci i kolejarze. Wreszcie zorganizowano wielką, planową obławę na sabotażystów. Nazywano ich także polskimi dywersantami. Doszło do ostrego starcia. Było wielu rannych, a wśród nich Kazimierz Kott, organizator akcji. Wczesną jesienią 1940 roku został on przewieziony do więzienia na Zamarstynowie w stanie bardzo ciężkim; miał liczne rany. Mój rozmówca nie przebywał we wspólnej celi z Kazikiem, znał te wydarzenia z opowiadań współwięźniów, swych przyjaciół. Czy Kazik zmarł w więzieniu lwowskim jesienią 1940 roku, czy też został w tym bardzo złym stanie zdrowia gdzieś wywieziony — nie umiał mi powiedzieć. Jest to ostatni ślad bohaterskiego życia Kazika, jaki udało mi się ustalić. Oficjalne poszukiwania, które podjąłem po wojnie w ZSRR, nie przyniosły żadnych rezultatów. Po kilku tygodniach pobytu w więzieniu na Zamarstynowie znalazłem się z powrotem w Brygidkach. Znów 37 pewien czas byłem w celi razem z Władkiem. Wiedzieliśmy o transportach więźniów do różnych oddalonych rejonów ZSRR. Nie wiedzieliśmy, że są to nasze ostatnie wspólne dni. Sądziliśmy raczej, że „wspólna sprawa", owo przekroczenie granicy, będzie wyznaczać także nasz dalszy wspólny los. Niestety, zamiary NKWD były inne. Nadszedł zwykły, więzienny dzień 1 grudnia 1940 roku. Było jeszcze zupełnie ciemno, gdy zostałem wezwany do wyjścia na korytarz z rzeczami. Striełok odprowadził mnie do pomieszczeń oficerów śledczych NKWD. Wyższy rangą enkawudzista zażądał, abym podpisał dwa dokumenty. Pierwszy dotyczył przyjęcia przeze mnie obywatelstwa ZSRR. Początkowo nie wiedziałem, o co chodzi. Tłumaczył mi, że jest to zwykła formalność — i tak bowiem znajduję się na terenie ZSRR, a więc moje „poddaństwo" jest oczywiste. Odpowiedziałem, że nadal uważam się za obywatela polskiego, że urodziłem się w pobliżu Łodzi (tak wynikało z dokumentów Głażewskiego) i w związku z tym nie mogę podpisać drugiego obywatelstwa. Odpowiedziano mi, że jest to dla nich „wsio rawno", ale przyjmując obywatelstwo ZSRR mógłbym polepszyć swoją sytuację, liczyć na wyrozumiałość i wielkoduszność. Nie namawiał mnie długo, ale wielkie słowa o wolności w Kaju Rad zostały powiedziane. Drugi dokument była to znowu zaoczna decyzja trojki OSSO, zmieniająca wyrok śmierci za szpiegostwo na wyrok pięciu lat zsyłki do „isprawitielno-trudowych łagieriej" —wychowawczych, a właściwie karnych obozów pracy. Uzasadnienie brzmiało: za nielegalne przejście granicy ZSRR. I tego dokumentu nie podpisałem. Ale muszę przyznać, że odetchnąłem. Kilkumiesięczne oczekiwanie na śmierć było ciężarem trudnym do dźwigania. Za odmowę podpisów dostałem w twarz i kilka silnych kopniaków, których nie żałowano mi i wówczas, gdy leżałem już na ziemi. Zostałem wepchnięty do jakiegoś ciemnego korytarza, w którym było pełno takich jak ja więźniów z tobołkami. Rozumieliśmy—jesteśmy przygotowani do transportu. Gdzie, w jakie strony zostaniemy zesłani? Myśleliśmy, że czeka nas Syberia. W sąsiednim, równie za- 38 pchanym, korytarzu znajdował się Władek. Tam mówiono raczej o Azji Środkowej. Już po wojnie miałem się dowiedzieć, że była to prawda. Ich transport zatrzymał się w Dniepropietrowsku. Był tam tak zwany pieriesylnyj punkt, skąd mniejsze już grupy więźniów przesyłano do miejsc ostatecznego przeznaczenia. Tam Władek zmarł. Z braku sił, z wycieńczenia, z pewnością z chorób. O tym nie informuje oficjalny dokument. Kilka lat po wojnie, po wielu staraniach, otrzymaliśmy wraz z jego bratem, Ludwikiem Straszewiczem, tragiczną wiadomość o śmierci Władka właśnie w Dniepropietrowsku. Niewątpliwie fizycznie słabszy ode mnie, nie mógł zwalczyć chorób, które przecież nas nie oszczędzały. W tamtym rejonie było z pewnością cieplej, ale epidemie zbierały swe śmiertelne żniwa, prócz innych szalała tam malaria. Informacja, którą otrzymaliśmy, była zwięzła. Okazało się jednak, że do lutego 1941 roku trzymano Władka w więzieniach we Lwowie. Ostatnią wiadomość przekazał on 23 marca 1941 roku z Dniepropietrowska. Władek był synem Bohdana i Marii Straszewiczów, urodził się 11 kwietnia 1920 roku. Nie dożył dwudziestu jeden lat. Jeszcze przed świtem więźniów z „mojego" korytarza załadowano do krytych ciężarówek. Wnet znaleźliśmy się na jakiejś bocznicy kolejowej. Przed załadowaniem do wagonów towarowych musieliśmy długie godziny marznąć w przysiadzie, z rękoma założonymi na szyi. Za krąg polarny Było zimno, bardzo zimno. Straszliwie chciało mi się pić. Paznokciami odrywałem ze ścian wagonu kawałeczki drewna i ssałem je. W środku wagonu dogorywał ogień w żelaznym piecyku. Wszystko, co było można, już tam wrzuciliśmy. Tylko niektórzy mieli jeszcze siły, aby stać wokół piecyka i korzystać z resztek jego ciepła. Inni leżeli skuleni na narach (deskach). W wagonie towarowym, przedzielonym w połowie wysokości narami, można było pomieścić więcej ludzi. Był to więc ludzki kurnik. Myślałem, że gdyby nas było jeszcze więcej, byłoby zapewne cieplej. Orientowałem się, że wiozą nas w głąb Rosji na północ. Wokół leżał śnieg. Pociąg nie zatrzymywał się na stacjach, tylko w otwartej przestrzeni. Widocznie NKWD nie chciało, aby zwykli ludzie widzieli te zatłoczone klatki. Głód dokuczał mniej niż zimno. W ciągu miesiąca wydano nam ze trzy lub cztery razy gorącą czy ciepłą wodnistą zupę i po ćwiartce czarnego, przesyconego wodą chleba. Jakże bardzo chciało mi się pić! Można było topić śnieg, jednak nawet wówczas, gdy godzinami staliśmy na bezludziu, wśród bezkresnych połaci śniegu, nie otwierano nam zamkniętych z zewnątrz drzwi wagonów. Początkowo, gdy mieliśmy, jeszcze siły, domagaliśmy się tego. Biliśmy deskami, a potem piecykami w ściany wagonów. Tłumaczyliśmy, że chcemy nabrać śniegu, aby go roztopić. Odpowiedź była jedna: nie wolno! Konwojenci uprzedzali, że jeśli ktokolwiek wyłamie okienko w wagonie i wyskoczy, będzie rozstrzelany. Na każdym postoju widzieliśmy patrole żołnierzy-konwojentów z psami. Krążyli wokół pociągu, strzelali do każdej do- strzeżonej, wyciągniętej na zewnątrz ręki. Mimo to, tylko w ten sposób udawało się czasami zebrać trochę śniegu czy lodu. Wieczór wigilijny zgromadził już tylko kilku mężczyzn z mojego wagonu przy ledwie tlącym się piecyku. Reszta zamarzała na narach. Tych kilku, spośród bodaj czterdziestu, niewiele miało sobie do powiedzenia. Nuciliśmy jednak kolędy. W miarę sił, palcami, paznokciami, a nawet zębami, wyrywaliśmy ze ścian wagonu nowe drzazgi, aby je wysysać, a potem rzucać do piecyka. Wówczas ogień tlił się nieco żywiej. Słuchałem cicho wypowiadanych przez księdza, bo i ten znalazł się wśród stojących wokół piecyka, słów o Bogu, o stwórcy sprawiedliwym. Gdy słuchałem tych słów, było mi lżej. Myślałem: jak dobrze jest wierzyć, iż istnieje Wszechmogący, który o wszystkim myśli,o wszystkich się troszczy. Wszystko przewidział, wszędzie zawiedzie. Wystarczy być posłusznym i potulnym. Ta ucieczka myślami do Boga stanowiła ulgę. Cała otaczająca rzeczywistość wydawała się jedynie urojonym światem. Wyrywałem się z trudem z takiego stanu. Wiedziałem, że jest to rodzaj odrętwienia, pogodzenia się z tym, że najpierw kończyny będą zamarzać, a potem całe ciało. Ściskałem ręce, rozprostowywałem nogi, dreptałem, kurczyłem się i wyprężałem. Głęboko wdychałem mroźne powietrze. Znowu sięgałem palcami do ścian wagonu, aby wbić się w nie paznokciami, aby oderwać choć kawałeczek drewna, wziąć go do ust i ssać. Każda drzazga dawała złudzenie pokarmu. Ślina inaczej smakowała. Wyssane drzazgi, wrzucone do piecyka, po dłuższym dmuchaniu tliły się i dawały odrobinę ciepła. Skuleni po kątach, przytuleni do ścian i nar, mimo wszystko żyliśmy. Ale bodaj sześciu zamarzło w naszym wagonie w ciągu tej nieszczęsnej, miesięcznej podróży. Odeszli z tego świata cicho, niemal bez jęku. Nie dali nawet znaku, że odchodzą. Być może zapadli w odrętwienie zawierzając siłom nadprzyrodzonym, iż to właśnie one zadbają o ich przetrwanie. Może dlatego zapomnieli o nawet najprostszych, naturalnych odruchach samoobrony. 40 41 Patrząc na zamarzniętych, zapamiętale — na ile było mnie stać—ćwiczyłem mięśnie, kurczyłem i rozkurczałem każdą cząsteczkę swe^o ciała. Całą siłą woli przeciwstawiałem się obumieraniu. Świat, w którym żyłem w ciągu tych czterech tygodni, przesuwał się wciąż na północ i na wschód, w krainę coraz zimniejszą. Każdy dzień był zauważalnie krótszy i ciemniejszy. I wydawało się, że w ogóle dnia już nie będzie. Byłem osłabiony fizycznie do ostatnich granic. Dla starszych wiekiem granice te były dawno przekroczone. Moje czyraki także jakby nieco przymarzły, ale dalej nogi, pośladki i ramiona pełne były ropy i obolałe. Osłabienie i bóle nie pozwalały na porządkowanie szarpiących myśli. Jakim jest kraj, który mnie więzi? Jak odnosi się do mojego narodu? Dlaczego mój przyjaciel—Władek, i ja, a także tak wielu innych, jesteśmy traktowani jak groźni wrogowie Związku Radzieckiego? Przecież przeszliśmy zieloną granicę dlatego, że Gestapo, a więc hitlerowcy, wrogowie naszego kraju, ścigali nas. Czyż ten wróg nie zagrażał ZSRR? Od czasu, kiedy dowiedziałem się o upadku Francji, byłem przekonany, że nadciąga czas straszliwej walki między potęgą hitlerowskich Niemiec i potęgą tego wielkiego kraju, którego mieszkańców jeszcze nie dość znałem, ale którego bezkresne obszary wywoływały zawrót głowy. Nie mogłem pojąć, dlaczego prześladowani przez Gestapo są skazywani na katorgi w ZSRR. Takie myśli wdzierały mi się do głowy. Przeciwstawiałem się im całą siłą woli. Były to więc starcia krótkie jak mgnienie oka. Podobnie nie dopuszczałem do siebie tkliwości, a więc myśli o matce, ojcu, braciach, a także o przyjaciołach, z którymi wspólnie stanęliśmy do pierwszej nierównej walki z Gestapo, mając za sobą tragiczny wrzesień. Stworzyłem sobie jakby żelazny pancerz, nie dopuszczający myśli i uczuć, które powracały uparcie i starały się mną zawładnąć. Byłem przekonany, że to one mają obezwładnić mnie w walce o przeżycie. Była to obrona przed wszystkim, co mnie nękało prócz mrozu, pragnienia i głodu, znaczących tę straszliwą drogę na północ i na wschód. Nieoczekiwanie mieliśmy przerwę w podróży. Kazano 42 nam wysiąść z wagonów i ustawić się w kucki z założonymi na szyję rękoma. Jak dotarliśmy do więzienia—nie pamiętam. Było to wielkie, znacznie większe niż lwowskie, więzienie w Charkowie. Trudno opisać jego przepełnienie. Dzięki temu jednak było tam ciepło. Dawano chyba 300 gramów czarnego, mokrego chleba, lurę rano oraz wodnistą zupę wieczorem. Zrozumiałem, że NKWD zorganizowało tam punkt przesyłowy. Tu ostatecznie formowano transporty więźniów i kierowano w różne dalekie rejony ZSRR. Głównie na Syberię i na północ. W Charkowie dowiedziałem się, że podobnym punktem przesyłowym na południu ZSRR był Diepropietrowsk. Częstokroć myślałem o Władku Straśzewiczu, przypuszczając, że tam właśnie los go skierował. Charkowska obserwacja wywoływanych z cel i korytarzy więźniów pozwalała zorientować się, że NKWD „zestawia" poszczególne transporty kierując się wyłącznie podstawowymi danymi: narodowością, paragrafem, na podstawie którego więzień został skazany, i wymiarem kary. Nie badano zatem akt, które—jak sądzę — pozostały we Lwowie i być może zostały tam zniszczone tuż przed napaścią hitlerowską na ZSRR. Tutaj więźniowie polityczni zostali przemieszani z kryminalistami, a przede wszystkim z „worami" (złodziejami) i z „żulikami" (złodziejaszkami) wszelkiego rodzaju. W charkowskim więzieniu właśnie oni królowali. Znali przepisy, obyczaje, umieli się upominać o swoje i nie swoje. Mieli kontakty z ludźmi na wolności, otrzymywali paczki, tytoń, jakieś drobne pieniądze na zakupy w sklepiku więziennym. Przeważali wśród nich Rosjanie i Ukraińcy. Byli to młodzi ludzie, często pokiereszowani w bójkach, głównie między sobą, ale także tacy, którzy ucinali sobie palce u rąk lub nóg, aby w ten sposób uniknąć poboru do armii. Wśród więźniów byli także starsi wiekiem Rosjanie, Ukraińcy oraz ludzie innych narodowości, którzy określali siebie mianem więźniów politycznych. Było ich jednak w porównaniu z lwowskimi transportami mniej. Natomiast znalazłem tam dość licznych Polaków z Wileńszczyzny 43 Strg-a S O 3 << 09 S N *5 2 « -rt .e-8 8'^ L « *5 0= N- S 3. _. «. o ^ 2? n- o- a. ' o" * fi-B o *= g -8 O. e g;, g - TT e et: o ą. o BIS n ^ 1 ^ o ¦o S « i-II - B* ^S 3^ (S n 1 O i (« 3 S 03 N w c 3-3 3 3 L L.5 3 N. 8 C ro lilii llllłlieifilli ft T3 *-p t» O 3 N C 3. es 2 T)oT" l-ili-^ 8" Ą _ Ł3«s-p-ce-l^lii 3. S^S^S ?3 J3' 3 2 &• N O 3 3 • n o N St^ ^S 2". o. 3 S.E^-51 S er S 3 o o- P-g-1-1 2 ^ N 3 e-3 § OB ^•¦0-3 ^ O ps N- ^-3 § P3 P O v ca a >-t ca <2..8' !*! ¦ oj O I: g- e. t ^- p! S xi '8 N O & 3-^ rt- N H n P & "S^ N o o o 8 ¦5*2 ^ ° <5 N 3-^ ^.2. o ,» ,5* Iłllfl p *-S o- n lili obecnie za dalszy ciąg historii, a w szczególności wojny wrześniowej 1939 roku. Bezpośrednio potem jakże szeroko dotknęły obywateli polskich, zamieszkałych na terenach zajętych przez ZSRR, represje podobne do tych, które w latach trzydziestych zastosowano w ZSRR wobec polskich komunistów czy działaczy lewicy, którzy z własnej woli przedostali się do tego kraju. W latach 1939—1946 (myślę także o wywożeniu w latach 1945—1946) zesłano do łagrów— moim zdaniem—co najmniej milion obywateli polskich. Zapewne drugi milion przymusowo przesiedlono. Powody takiego postępowania nigdy nie zostały w ZSRR publicznie przedstawione. Były one zgodne ze znaną tezą Stalina, iż zwłaszcza w rejonach przygranicznych ZSRR nie należy tolerować elementów niepewnych pod względem społeczno-politycznym. Odpowiadało to także innej tezie Stalina, głoszącej, że na stu skazanych na łagry może być 99 niewinnych, ale jeśli choć jeden jest wrogiem narodu, to decyzja o uwięzieniu wszystkich stu jest słuszna. Teza ta była znana wszystkim łagrowiczom. Już w 1940 roku wiedziałem, iż pojęcie „wroga narodu" jest w ZSRR ustawicznie rozszerzane, zaś w latach 1944—1946 aresztowania, wywożenie uzasadniano—jak wiadomo — koniecznością zapewnienia bezpieczeństwa na tyłach frontu. Stalin i chyba wszyscy z aparatu ucisku, jeśli chcieli, to mogli wiedzieć, że wyroki łagrowe, wydawane zaocznie przez trojki OSSO, są wyrokami śmierci dla co trzeciego łagrowicza. Skierowanie do łagrów miliona ludzi z dawnych ziem polskich, przy uwzględnieniu naszego nieprzystosowania do warunków klimatycznych i do forsownych prac fizycznych, było jednocześnie decyzją o skazaniu na śmierć—jak sądzę—pół miliona ludzi. Liczba ta jest szacunkowa, nie można jej udowodnić. Chyba że istnieją archiwa NKWD. Ale musiałyby one być udostępnione i naszym badaczom. Znalazłem się wkrótce w takim samym wagonie towarowym. Ale było jeszcze zimniej. Znowu pragnęliśmy ponad 46 wszystko wody i ciepła. Widziałem na własne oczy więźnia, który jakimś sposobem wyskoczył z jednego z sąsiednich wagonów w czasie postoju na bezludziu. Konwojenci po-szczuligo psami. Widziałem, jak szarpały go i gryzły, tak jak mnie w czasie przejścia zielonej granicy. Pamiętałem dobrze ból po takich ukąszeniach, ciepło krwi cieknącej z ran i słabość, która potem ogarnia. Widziałem też, jak konwojenci strzelali do uciekającego z transportu. Teraz strzelali jeszcze częściej do rąk, które więźniowie wysuwali przez okienka wagonów, aby zagarnąć śniegu gaszącego pragnienie. Mijaliśmy bezkresne, zaśnieżone przestrzenie. Któregoś dnia przez szpary zobaczyłem drewniane domy, parterowe i piętrowe, ciągnące się kilometrami. Nasz pociąg został zatrzymany pod semaforem. Widziałem ludzi opatulonych w ciepłe ubrania, w walonkach — których przedtem nie widywałem — na nogach. Przejeżdżaliśmy przez przedmieścia wielkiego miasta. Była to Moskwa. Patrząc przez szpary wagonu bydlęcego na Moskwę myślałem o wiekach panowania carów w tym kraju. Dźwię-czały mi w uchu częstokroć głoszone w Europie poglądy, iż kraje Zachodu od wieków dążą do wolności, zaś kraje Wschodu przywykły do despotyzmu. Carat to samowładzt-wo, uwzględniające jedynie, choć nie zawsze, interesy bojarów— szlachty. Carskie imperium nie było rządzone jednakowo. Na przykład dowódcy wojskowych okręgów wprowadzali często stan wyjątkowy na podległych im terytoriach. Pamiętałem, że w XIX wieku wzmogły się nastroje wielkorosyjskie. Za carem opowiadało się, oczywiście z wyjątkami, około 100 tysięcy rodzin szlacheckich i wciąż powiększające się kręgi przekupionych urzędników, sługusów, oficerowi żołnierzy zawodowych. Forsowano rusyfikację na ogromnych terenach zamieszkanych przez inne narody, od Polski i Litwy po Gruzję. Napotykany opór był tłumiony z bezwzględnością, biciem i katorgą. Ale z niewielkimi rezultatami. W początkach XX wieku te metody stawały się wręcz anachroniczne, osłabiały carat, coraz głębiej podważały jego rządy. Pamiętałem też, że 47 obecnie za dalszy ciąg historii, a w szczególności wojny wrześniowej 1939 roku. Bezpośrednio potem jakże szeroko dotknęły obywateli polskich, zamieszkałych na terenach zajętych przez ZSRR, represje podobne do tych, które w latach trzydziestych zastosowano w ZSRR wobec polskich komunistów czy działaczy lewicy, którzy z własnej woli przedostali się do tego kraju. W latach 1939—1946 (myślę także o wywożeniu w latach 1945—1946) zesłano do łagrów— moim zdaniem—co najmniej milion obywateli polskich. Zapewne drugi milion przymusowo przesiedlono. Powody takiego postępowania nigdy nie zostały w ZSRR publicznie przedstawione. Były one zgodne ze znaną tezą Stalina, iż zwłaszcza w rejonach przygranicznych ZSRR nie należy tolerować elementów niepewnych pod względem społeczno-politycznym. Odpowiadało to także innej tezie Stalina, głoszącej, że na stu skazanych na łagry może być 99 niewinnych, ale jeśli choć jeden jest wrogiem narodu, to decyzja o uwięzieniu wszystkich stu jest słuszna. Teza ta była znana wszystkim łagrowiczom. Już w 1940 roku wiedziałem, iż pojęcie „wroga narodu" jest w ZSRR ustawicznie rozszerzane, zaś w latach 1944—1946 aresztowania, wywożenie uzasadniano—jak wiadomo — koniecznością zapewnienia bezpieczeństwa na tyłach frontu. Stalin i chyba wszyscy z aparatu ucisku, jeśli chcieli, to mogli wiedzieć, że wyroki lagrowe, wydawane zaocznie przez trojki OSSO, są wyrokami śmierci dla co trzeciego łagrowicza. Skierowanie do łagrów miliona ludzi z dawnych ziem polskich, przy uwzględnieniu naszego nieprzystosowania do warunków klimatycznych i do forsownych prac fizycznych, było jednocześnie decyzją o skazaniu na śmierć—jak sądzę — pół miliona ludzi. Liczba ta jest szacunkowa, nie można jej udowodnić. Chyba że istnieją archiwa NKWD. Ale musiałyby one być udostępnione i naszym badaczom. Znalazłem się wkrótce w takim samym wagonie towarowym. Ale było jeszcze zimniej. Znowu pragnęliśmy ponad 46 it wszystko wody i ciepła. Widziałem na własne oczy więźnia, który jakimś sposobem wyskoczył z jednego z sąsiednich wagonów w czasie postoju na bezludziu. Konwojenci poszczuli go psami. Widziałem, jak szarpały go i gryzły, tak jak mnie w czasie przejścia zielonej granicy. Pamiętałem dobrze ból po takich ukąszeniach, ciepło krwi cieknącej z ran i słabość, która potem ogarnia. Widziałem też, jak konwojenci strzelali do uciekającego z transportu. Teraz strzelali jeszcze częściej do rąk, które więźniowie wysuwali przez okienka wagonów, aby zagarnąć śniegu gaszącego pragnienie. Mijaliśmy bezkresne, zaśnieżone przestrzenie. Któregoś dnia przez szpary zobaczyłem drewniane domy, parterowe i piętrowe, ciągnące się kilometrami. Nasz pociąg został zatrzymany pod semaforem. Widziałem ludzi opatulonych w ciepłe ubrania, w walonkach — których przedtem nie widywałem — na nogach. Przejeżdżaliśmy przez przedmieścia wielkiego miasta. Była to Moskwa. Patrząc przez szpary wagonu bydlęcego na Moskwę myślałem o wiekach panowania carów w tym kraju. Dźwię-czały mi w uchu częstokroć głoszone w Europie poglądy, iż kraje Zachodu od wieków dążą do wolności, zaś kraje Wschodu przywykły do despotyzmu. Carat to samowładzt-wo, uwzględniające jedynie, choć nie zawsze, interesy bojarów— szlachty. Carskie imperium nie było rządzone jednakowo. Na przykład dowódcy wojskowych okręgów wprowadzali często stan wyjątkowy na podległych im terytoriach. Pamiętałem, że w XIX wieku wzmogły się nastroje wielkorosyjskie. Za carem opowiadało się, oczywiście z wyjątkami, około 100 tysięcy rodzin szlacheckich i wciąż powiększające się kręgi przekupionych urzędników, sługusów, oficerów i żołnierzy zawodowych. Forsowano rusyfikację na ogromnych terenach zamieszkanych przez inne narody, od Polski i Litwy po Gruzję. Napotykany opór był tłumiony z bezwzględnością, biciem i katorgą. Ale z niewielkimi rezultatami. W początkach XX wieku te metody stawały się wręcz anachroniczne, osłabiały carat, coraz głębiej podważały jego rządy. Pamiętałem też, że 47 ] I s n n Z CŁ kć U ck 19 ob ski wie wia (by, w K 44 Szukałem PUsUdf ^ n stów^bolszewików, Znaczme czesc i d° TSomlnali oni wtargmęcj -^ 48 spra- pote m 49 4-Cynga stosunek naszego społeczeństwa do ZSRR uległ pewnej pozytywnej zmianie. Zaczęto zdawać sobie sprawę, że ZSRR będzie uczestniczyć w koalicji przeciwstawiającej się zagrażającemu Europie faszyzmowi. Moskwa była dla mnie symbolem caratu, ale jednocześnie stolicą kraju, w którym w 1917 roku zwyciężył proletariat. Rewolucja ta była ziszczeniem nadziei wolnościowych i postępowych. Nasi przodkowie walczący o sprawiedliwość społeczną przekonali się po Wiośnie Ludów o nieskuteczności rewolucji burżuazyjnych. Z proletariatem współdziałała część drobnomieszcząństwa i inteligencji z miast i wsi Rosji, licząca na pozbawienie sił ich dotychczasowych wyzyskiwaczy. Myśląc o tych sprawach w latach 1939 i 1940 wciąż miałem na względzie sytuację w Niemczech, gdzie obserwowałem odmienne procesy. Tam kapitalizm w okresie swego rozwoju zmuszał drobnomieszczaństwo do podjęcia pracy fizycznej, do przyłączenia się do proletariatu. Ale w okresie kryzysu lat trzydziestych fabryki nie przyjmowały nowych robotników i dlatego niemieckie drobnomieszczaństwo bało się groźby głodu. W tej sytuacji stało się ono podatne na werbunek hitlerowski. Ten narybek, faktycznie półlumpenproletariacki, Hitler przekształcał w posłuszną armię agentów i szpicli, żyjących oczywiście na koszt proletariatu, mimo iż faktycznie opłacał tę armię kapitał współdziałający z Hitlerem. Głosząc radykalne i z pozoru ludowe hasła hitleryzm zdołał, w porozumieniu z kapitalistami, zjednoczyć burżuazję z częścią drobnomieszcząństwa (m.in. ze spiskującymi byłymi wojskowymi) i skutecznie przeciwstawić tę siłę niemieckiej klasie robotniczej. Jak przebiegały procesy społeczne w ZSRR po 1917 roku, właściwie w tym czasie nie wiedziałem. Męczyło mnie pytanie: jak przedstawia się rzeczywistość tego kraju obecnie? Odpowiedzi szukałem w ciągu kilku następnych lat. Z Moskwy mogliśmy jechać na krańce północno-wschod-niej Europy jedynie przez Kotłas, do tak zwanej Auto- 50 nomicznej Republiki Korni. Jakże długa i ciężka była ta droga w nieznane. A przecież liczyła „tylko" niewiele ponad tysiąc kilometrów! Licząc od Lwowa jechaliśmy ponad miesiąc. Właśnie w czasie przejazdu od Moskwy do Korni zamarzli1 najsłabsi, którzy nie wytrzymali fizycznego i psychicznego przeciążenia. Bodaj 7 stycznia 1941 roku pociąg zatrzymał się wśród bezkresnych śniegów w pobliżu kilku drewnianych baraków w miejscowości Czibiu. W pobliżu, bo prawie cztery kilometry dalej, znajdował się „OŁP nr 7 Więtłosian". Znacznie później dowiedziałem się, że skrót OŁP oznacza „Otdielnyj łagiernyj punkt". Wchodził on w skład „UIŁ NKWD", czyli „Uprawlenija isprawitielnych łagierej Narodnogo Kommi-sariata Wnutriennych Dieł". Rejon łagrów, położony w dorzeczu Peczory, nazywał się „Uchtiżemłag", od nazwy rzeki Uchta, płynącej centralnie w tym rejonie. Do Wietłosianu doszedłem bez sił. Wietłosian Zmarzniętych, ledwo trzymających się na nogach konwojenci, z bagnetami na karabinach, doprowadzili pod bramę łagrową. Zobaczyłem rozległy teren obozu, otoczony wysokim, drewnianym płotem, nadbudowanym gęstym drutem kolczastym. Co kilkadziesiąt metrów, wzdłuż linii płotu, wznosiły się drewniane wieże strażnicze. Na ich pomostach widziałem uzbrojonych striełkow. Krajobraz niezmierzonych połaci białego śniegu, jaskrawo skrzącego się w mroźny dzień, kontrastował z obskurną zabudową łagru, którego wygląd doprawdy zharmonizowany był z jego przeznaczeniem. Większość była już przekonana, że nasza przyszłość zamknie się tu na zawsze. Rozumieliśmy, że skuteczniej niż najbardziej czujni strażnicy strzec nas będą tysiące kilometrów ziemi zamarzniętej i nie zaludnionej, dzielącej kraj łagrów od rejonów, w których ludzie poruszają się bez konwoju. , Po żmudnej „prowierce" (sprawdzaniu) uczestników transportu znaleźliśmy się wreszcie w ciepłym baraku-zie-miance. Dostaliśmy chleb i po chochli wodnistej, ale gorącej zupy. Przedtem każdy z nas musiał zdobyć blaszankę (puszkę po konserwach), spełniającą rolę menażki. Trzeba ją było kupić od „osiedlonych" tu łagrowiczów. Przy tej okazji obiegli nas oni, oferując za „europejskie" ubrania czy buty porcje chleba, a nawet kawałki słoniny. Proponowali też łagrowe łachy: „buszłaty" (watowane kurtki), „watnyje briuki" (ocieplane spodnie) czy też buty zrobione ze starych opon samochodowych. Na chleb miałem wielką ochotę, ale słoniny bałem się jeść. Byłem przekonany, że po długim 52 okresie głodu może mi po niej grozić choroba żołądka. Wtedy jeszcze, w początkach 1941 roku, widziałem w łagrze słoninę, natomiast przez następnych kilka lat pozostała ona tylko wspomnieniem. Okryłem się kurtką skórzaną na flanelowej podszewce, która służyła mi w tej długiej i zimnej drodze, półbuty złożyłem pod głową i zapadłem w głęboki, długi sen. Zbudziłem się po wielu godzinach dygocąc z zimna, W czasie snu zostałem okradziony prawie ze wszystkich rzeczy. Nie tylko ja, wory i żuliki okradli doszczętnie nowo przybyłych więźniów. Nikogo z „władz"jto nie interesowało. Jak się potem dowiedziałem, był to stały tutaj zwyczaj, tolerowany, a nawet popierany przez władze łagrowe. Dostawały one część tego łupu lub w całości go „konfiskowały" (katując przy okazji niektórych sprawców kradzieży). W tej biedzie poratował mnie staruszek, „dniewalnyj" (dyżurujący w ciągu dnia), który palił w piecu, zamiatał przejście między narami, zapewne miał także przykazane nie dopuszczać do kradzieży. Przyniósł mi zniszczone „obuwie" z opon samochodowych, doradził włożyć do wewnątrz trochę słomy i szmat, aby je dopasować i ocieplić. Znalazły się też jakieś strzępy waciaka, które miały odtąd zastępować skórzaną kurtkę. Mogłem teraz żałować, że nie sprzedałem swoich rzeczy. Łagrowe prawa były bezwzględne. Przeciwstawianie się im było walką z siłą największą (poza NKWD) w łagrach, walką z pospolitymi przestępcami, skazaną z góry na niepowodzenie. A tym właśnie ludziom NKWD powierzało pełnienie wszystkich funkcji łagrowych, zezwalając jednocześnie, na znęcanie się nad ogromną większością łagrowiczów — więźniami politycznymi. Barak-ziemianka dla łagrowiczów skierowanych na „ob-szczije raboty" (pospolite prace), czyli na wyrąb lasu, był obszerny, mieścił ze stu więźniów. Baraków takich było kilkanaście. Pozostałe były nieco lepsze. W nich mieszkali łagrowicze zaliczeni do brygad wykonujących inne prace, głównie obsługujący miejscowy szpital lagrowy. Właśnie w Wietłosianie zorganizowano szpital dla całego rejonu łagrów „Uchtiżemłagu". „Mój" pierwszy barak miał kształt 53 niemal okrągły. Był wkopany w ziemię, a podłogę stanowiło klepisko, na którym dookoła ustawione były dwupiętrowe prycze zbite z drzewa; nie były one podzielone na poszczególne legowiska, a więc nie można było określić swojego miejsca, trzeba było zajmować coraz to inne na narach, na których układaliśmy się pokotem. W środku ziemianki ulokowana była żelazna beczka, do której dniewa-lnyj wrzucał całe kłody drzewa, dające zbawienne ciepło. Śpiący na narach z nogami w kierunku beczki mieli ciepłe nogi, ale ich głowy i ramiona marzły. Jeszcze teraz, po dziesiątkach lat, czuję ciągle te przemarznięcia i w szyi, i ramionach. Ziemianki były w naturalny sposób opatulone na zewnątrz grubą warstwą śniegu. Leżał on tam przez ponad dziesięć miesięcy w roku. Na narach nie było żadnych posłań. Spało się na deskach w odzieży, w której wychodziło się do pracy. W tych warunkach byliśmy stale zawszeni. Raz na kilkanaście dni prowadzono nas do „bani" (łaźni). W pomieszczeniu obok przeprowadzano wówczas odwszawianie naszych łachów. Ale pomagało to najwyżej na jedną noc. O piątej rano z głośnika radiowego codziennie rozbrzmiewała melodia Szyroka strona moja wcinają. Był to dla nas sygnał do wstawania. Do baraku wpadało kilku uzbrojonych konwojentów z psami, którzy krzycząc „podjom" (pobudka) spędzali wszystkich z nar. Kto nie mógł wstać, tego szczuto psami i ściągano siłą. Bardziej doświadczeni w łagrowym życiu często zgłaszali się wówczas do lekarza, nie szli więc do pracy. Ale jeśli felczer nie potwierdził ich choroby, to znaczy nie wypisał zwolnienia — byli zamykani w karcerze za „sabotaż". Zaraz po piątej biegliśmy do stołówki, aby wychłeptać z blaszanki poranną lurę. W baraku otrzymywaliśmy dzienną porcję chleba. Wielkość porcji zależała od urobku w lesie. Najsłabiej pracujący otrzymywali bodaj 350 gramów, zaś najlepiej — 600 lub 650 gramów. W najcięższych latach wojny zmniejszono te normy do 300 i 500 gramów. Chleb był czarny i zawsze bardzo wilgotny. W „chleborezce" (krajalni chleba), aby uzyskać dla siebie i na nielegalny 54 handel dodatkowe porcje, ci, którzy krajali otrzymywany z piekarni chleb, już mokry, dodatkowo zlewali wodą. W porannej zupie z rzadka pływały ziarnka pęczaku i kawałki brukwi. O tłuszczu można było tylko marzyć. Wyróżniającym się przy wyrębie lasu dodawano czasami kawałek nieco podsmażonej ryby — „treski". W godzinę po pobudce następował wymarsz do pracy. Owijałem się, czym było można, w tym ponadtrzydziesto-stopniowym mrozie. Przy takiej temperaturze brygady leśne powinny być kierowane do prac w pomieszczeniach, ale naczalstwo lagrowe tego przepisu zwykle nie przestrzegało, zasłaniając się obowiązującym planem wyrębu i dążąc do wyróżnień za przekroczenie planów. Ponadto w Wietłosia-nie było niewiele „cechów" (wydziałów) produkcyjnych, a więc brakowało miejsca do pracy w pomieszczeniach. Pamiętam, że już w temperaturze minus dwudziestu stopni ślina, która dostawała się na wargi, nawet przy lekkim wietrze natychmiast lodowaciała; pluło się kulkami lodu. W kolumnie ustawionej przez brygadzistów i konwojentów, po kilkakrotnych przeliczeniach, wychodziliśmy za bramę. Na wyrąb szliśmy dwa, trzy, a bywało i pięć kilometrów. Na cały dzień, aż do zapadnięcia mroku. W kraju Zyrian, rdzennych mieszkańców republiki Korni, przez znaczną część roku ściemnia się już około godziny 14; nasz dzień pracy trwał wtedy razem z dojściem do wyrębów ponad dziesięć godzin, w miesiącach białych, polarnych nocy — od maja do lipca — ponad dwanaście godzin. Kiedy wychodziliśmy do pracy, w łagrze zawsze paliło się światło. Kiedy wracaliśmy—również. Lagrowy „zabór" z bali, desek i z drutami kolczastymi zawsze był jasno oświetlony. Podobnie wieże strażnicze. Wokół Wietłosianu roztaczały się śnieżne pola i lasy, tak zwana lesotundra. Nie były to nasze, polskie, wysokopienne lasy. Ale w tej części republiki Korni rosły sosny czy świerki na tyle wysokie, że pod ciężarem zwalonych drzew, które trzeba było poukładać w sążnie, umęczeni łagrowicze tracili wszystkie swe siły. Brygadzista, również więzień (nie mógł być jednak więź- 55 niem politycznym), wyznaczał każdemu odcinek pracy. W lesie można było utonąć w śniegu. Jeśli wskazany odcinek był bardziej dostępny, a śnieg płytszy, można było zaoszczędzić wiele sił. Oczywiście mieliśmy tylko ręczne piły i topory. Po ścięciu drzewa trzeba było od pnia odciąć, a najczęściej odrąbać konary i gałęzie, sam zaś pień pociąć na przewidziane normą części. Wykonywałem te prace niemal zapadając się w śnieg. Ale etap następny był najgorszy: trzeba było ułożyć sążnie, a więc dźwigać na plecach ciężary, które wprost wgniatały w śnieg. Było to ponad moje siły! Wykonywałem minimum normy, a często tylko jej część. Czasami udawało się oszukać brygadzistę, budując sążnie w ten sposób, że w środku były puste. Ale w większości wypadków brygadzista, który pod koniec dnia pracy mierzył sążnie, wpadał na ślad tego sabotażu i, jeśli był gorliwy, karał karcerem, jeśli bardziej wyrozumiały — ograniczał się do wpisania braku wykonania normy, a to pociągało za sobą zmniejszenie racji chleba, natomiast dłuższe niewykonywanie normy groziło karcerem. W południe była przerwa kilkunastominutowa. Można było ogrzać się przy ognisku i podpiec chleb, jeśli ktoś z otrzymanej porcji zdołał zachować jakąś kromkę. Nadzorujący nas konwojenci również jadali taki przypieczony na ognisku chleb; mieli go jednak nieco więcej i czasami czymś go przegryzali. W następnych latach dowiedziałem się, że byli oni kierowani do odbycia służby na Północy, co stanowiło jakąś karę. Konwojentami— strażnikami byli nie tylko szeregowi członkowie NKWD, ale także żołnierze z armii. Z lasu wracałem w stanie skrajnego wyczerpania. Wlokłem się popędzany słowami, pogróżkami i popychany kolbami konwojentów. Przed bramą łagru i po minięciu jej znowu kilkakrotnie przeliczano nas. Nawet wówczas, a zdarzało się to nader często, gdy był wielki mróz. Nie wykonywałem normy wyrębu, otrzymywałem więc najgorsze wyżywienie i najmniejsze porcje chleba. Wszyscy ludzie z Polski, skierowani do pracy w lesie, byli w takim samym jak ja położeniu; nie przypominam sobie wyjątków. 56 Po dojściu z najwyższym wysiłkiem do swojej ziemianki padałem na nary. Niekiedy nie miałem sił iść do stołówki po zupę. Czasami ktoś mi ją przyniósł. Ale to zdarzało się rzadko i raczej w późniejszym okresie życia lagrowego. Już po kilku miesiącach „lesopowału" (wyrębu lasu) wystąpiły u mnie silne objawy awitaminozy, a kilka miesięcy potem coraz wyraźniejsze oznaki tamtejszej odmiany szkorbutu — cyngi. Chudłem, zanikały mi mięśnie, a nogi puchły. Część zębów zaczęła się ruszać, potem wypadać. Męczyły mnie biegunki, zapalenie śluzówek, coraz dotkliwsze zapalenia skóry. Najpierw na nogach, a potem i wyżej pojawiły się czarne plamy. Gdy w tym miejscu naciskałem ciało, wklęśnięcie pozostawało na trwałe (skaza krwotoczna); w niektórych miejscach były one bardzo głębokie, aż do kości. Jeszcze teraz, po tylu dziesiątkach lat, zachowało się jedno takie „czarne" miejsce na mojej nodze. Potem przyszły zaburzenia czynności układu nerwowego i wreszcie zaburzenia psychiczne, które tam na Północy zapowiadały śmiercionośną dla wielu tysięcy łagrowiczów pelagrę. W tym stanie nie miałem sil, aby codziennie wyruszać do pracy w lesie. Zgłaszałem się więc do „lekpoma" (felczera). Od niego zależało uzyskanie zwolnienia. Szybko dowiedziałem się, który z nich daje, a który nie daje takim jak ja zwolnień. Dawał Gubienko, Ukrainiec, pisarz i poeta, który tu w łagrach odbył przeszkolenie fełczerskie. Czasami dawał je Osipow, Chińczyk, wielokrotnie jednak odmawiał. Wtedy szedłem do karceru. Karcer lagrowy różnił się niewiele od baraków-ziemianek dla łagrowiczów skierowanych do obszczich rabot. Były oczywiście kraty, jeszcze większy smród i więcej wszy. Porcja chleba wydawana w karcerze- wynosiła około 200 czy 250 gramów, zupy były takie same jak dla pracujących, ale oczywiście nie było mowy o dodatku, suszonej rybie, można było natomiast siedzieć i drzemać cały dzień, zamiast wyczerpująco pracować w lesie, i to nie na mrozie. Był to więc wielokrotnie wybór dla mnie korzystniejszy. Trudno zresztą mówić o wyborze. Do lekpoma wlokłem się bez sił, często w malignie. A o moim losie decydował właśnie on. 57 niem politycznym), wyznaczał każdemu odcinek pracy. W lesie można było utonąć w śniegu. Jeśli wskazany odcinek był bardziej dostępny, a śnieg płytszy, można było zaoszczędzić wiele sił. Oczywiście mieliśmy tylko ręczne piły i topory. Po ścięciu drzewa trzeba było od pnia odciąć, a najczęściej odrąbać konary i gałęzie, sam zaś pień pociąć na przewidziane normą części. Wykonywałem te prace niemal zapadając się w śnieg. Ale etap następny był najgorszy: trzeba było ułożyć sążnie, a więc dźwigać na plecach ciężary, które wprost wgniatały w śnieg. Było to ponad moje siły! Wykonywałem minimum normy, a często tylko jej część. Czasami udawało się oszukać brygadzistę, budując sążnie w ten sposób, że w środku były puste. Ale w większości wypadków brygadzista, który pod koniec dnia pracy mierzył sążnie, wpadał na ślad tego sabotażu i, jeśli był gorliwy, karał karcerem, jeśli bardziej wyrozumiały — ograniczał się do wpisania braku wykonania normy, a to pociągało za sobą zmniejszenie racji chleba, natomiast dłuższe niewykonywanie normy groziło karcerem. W południe była przerwa kilkunastominutowa. Można było ogrzać się przy ognisku i podpiec chleb, jeśli ktoś z otrzymanej porcji zdołał zachować jakąś kromkę. Nadzorujący nas konwojenci również jadali taki przypieczony na ognisku chleb; mieli go jednak nieco więcej i czasami czymś go przegryzali. W następnych latach dowiedziałem się, że byli oni kierowani do odbycia służby na Północy, co stanowiło jakąś karę. Konwojentami— strażnikami byli nie tylko szeregowi członkowie NKWD, ale także żołnierze z armii. Z lasu wracałem w stanie skrajnego wyczerpania. Wlokłem się popędzany słowami, pogróżkami i popychany kolbami konwojentów. Przed bramą łagru i po minięciu jej znowu kilkakrotnie przeliczano nas. Nawet wówczas, a zdarzało się to nader często, gdy był wielki mróz. Nie wykonywałem normy wyrębu, otrzymywałem więc najgorsze wyżywienie i najmniejsze porcje chleba. Wszyscy ludzie z Polski, skierowani do pracy w lesie, byli w takim samym jak ja położeniu; nie przypominam sobie wyjątków. 56 Po dojściu z najwyższym wysiłkiem do swojej ziemianki padałem na nary. Niekiedy nie miałem sił iść do stołówki po zupę. Czasami ktoś mi ją przyniósł. Ale to zdarzało się rzadko i raczej w późniejszym okresie życia łagrowego. Już po kilku miesiącach „lesopowału" (wyrębu lasu) wystąpiły u mnie silne objawy awitaminozy, a kilka miesięcy potem coraz wyraźniejsze oznaki tamtejszej odmiany szkorbutu — cyngi. Chudłem, zanikały mi mięśnie, a nogi puchły. Część zębów zaczęła się ruszać, potem wypadać. Męczyły mnie biegunki, zapalenie śluzówek, coraz dotkliwsze zapalenia skóry. Najpierw na nogach, a potem i wyżej pojawiły się czarne plamy. Gdy w tym miejscu naciskałem ciało, wklęśnięcie pozostawało na trwałe (skaza krwotoczna); w niektórych miejscach były one bardzo głębokie, aż do kości. Jeszcze teraz, po tylu dziesiątkach lat, zachowało się jedno takie „czarne" miejsce na mojej nodze. Potem przyszły zaburzenia czynności układu nerwowego i wreszcie zaburzenia psychiczne, które tam na Północy zapowiadały śmiercionośną dla wielu tysięcy łagrowiczów pelagrę. W tym stanie nie miałem sił, aby codziennie wyruszać do pracy w lesie. Zgłaszałem się więc do „lekpoma" (felczera). Od niego zależało uzyskanie zwolnienia. Szybko dowiedziałem się, który z nich daje, a który nie daje takim jak ja zwolnień. Dawał Gubienko, Ukrainiec, pisarz i poeta, który tu w łagrach odbył przeszkolenie felczerskie. Czasami dawał je Osipow, Chińczyk, wielokrotnie jednak odmawiał. Wtedy szedłem do karceru. Karcer łagrowy różnił się niewiele od baraków-ziemianek dla łagrowiczów skierowanych do obszczich rabot. Były oczywiście kraty, jeszcze większy smród i więcej wszy. Porcja chleba wydawana w karcerze- wynosiła około 200 czy 250 gramów, zupy były takie same jak dla pracujących, ale oczywiście nie było mowy o dodatku, suszonej rybie, można było natomiast siedzieć i drzemać cały dzień, zamiast wyczerpująco pracować w lesie, i to nie na mrozie. Był to więc wielokrotnie wybór dla mnie korzystniejszy. Trudno zresztą mówić o wyborze. Do lekpoma wlokłem się bez sił, często w malignie. A o moim losie decydował właśnie on. 57 Do lekpomów i do karceru trafiałem wielokrotnie. Wreszcie któryś z lekpomów wypisał zapewne zalecenie dla „proraba" (przełożonego brygadzistów), aby skierował mnie do innych prac. W ten to sposób znalazłem się w brygadzie budowlanej. Tam, na Północy, podobnie jak i bodaj w całej Rosji, uważało się, że budować można cały rok, bez względu na temperaturę. Nasza brygada budowała więc lub remontowała jakieś baraki, baraczki, przybudówki itp. Kazano mi między innymi kopać doły. Kopać to złe słowo. Używałem przede wszystkim łomu, aby odłupywać drobne kawałki zmarzniętej ziemi. Dopiero potem potrzebna była łopata, dla wyrzucenia ich na bok czy na powierzchnię. Była to syzyfowa praca. W ciągu dnia potrafiłem wydrążyć zaledwie kilkucentymetrowe wgłębienie pod pal, który miał być wkopany głęboko w ziemię. Zajęcie to od pracy w lesie było o tyle lepsze, że do miejsca pracy nie było tak daleko i że można było co pewien czas ogrzać się w którymś z pobliskich baraków. Innym łagrowieżom udawało się niewiele więcej osiągnąć niż mnie, jednak moje rezultaty z pewnością należały do najmniejszych. Zdarzały się dni, gdy brygadzista kierował mnie do „sztukaturki", czyli do tynkowania wnętrz baraku. Przed tynkowaniem należało oczyścić ściany z resztek poprzedniego tynku oraz przybić poprzeczne listwy, służące do podtrzymywania tynku. Zaprawę narzucałem ręcznie kiel-nią i wyrównywałem drewnianą łatą. Ta praca była lżejsza, chociaż najczęściej wykonywałem najprostsze, a więc najcięższe prace pomocnicze. Szybko nauczyłem się podstawowych sposobów tynkowania. Ściany wyglądały nawet nieźle, a brygadzista był zadowolony. Ale po kilku czy kilkunastu tygodniach, co sam stwierdzałem, tynk odpadał całymi płatami. Pozostawały jedynie listwy, a tynk, który miał przecież zachowywać ciepło w pomieszczeniu, trzeba było kłaść ponownie. Jednak brygadziści ani prorabi nie zwracali na to uwagi. Na nowo zlecali tynkowanie i zaliczali normy dla całej brygady i poszczególnych łagrowiczów. Nie zagrzałem zbyt długo miejsca w brygadzie budowlanej. Brygadzista chciał dać tę przecież lżejszą pracę które- 58 muś ze znanych mu łagrowiczów, mnie skierował do proraba. Ten znowu przydzielił mnie do brygady chodzącej na lesopował. Przeniesienie z brygady do brygady ąznaczało także zmianę baraku. Brygady miały swoje legowiska w wyznaczonych barakach-ziemiankach, często zmieniałem więc miejsca. Była to okazja do poznania różnych ludzi, szczególnie gdy zwolniony od pracy pozostawałem w baraku. Pewien czas spędziłem w wyjątkowo odrażającej ziemiance. Była ona przeznaczona dla łagrowiczów okresowo zwolnionych od pracy, a więc chorych, dla których nie było miejsca w szpitalu. W jakimś kącie zauważyłem grupę trzymających się razem Gruzinów. Skupiali się wokół człowieka o inteligentnej twarzy, niewysokiego wzrostu, z siwymi włosami i wąsami. Któregoś dnia na tym samym piętrze nar zostaliśmy tylko we dwóch. Wówczas rozpoczęliśmy rozmowę, która ciągnęła się kilka dni. Potem rozdzielił nas los, a dokładniej—jakieś decyzje władz lagrowych. Mój nowy znajomy nazywał się Swanidze i był starszym bratem pierwszej żony Stalina. W latach dwudziestych Swanidze pełnił między innymi funkcję prezesa Gosbanku (Banku Państwowego ZSRR), w związku z czym wyjeżdżał za granicę, dokładniej do Francji, kilkakrotnie. Został aresztowany w 1936 roku i oskarżony o zdradę państwa i szpiegowską działalność prowadzoną z inspiracji Leona Bluma, przywódcy socjalistów francuskich, na rzecz Francji. Swanidze opowiadał mi, że miał zadanie nakłonienia Bluma do opowiadania się w pełni i bez zastrzeżeń za aktualną polityką Związku Radzieckiego. Blum jednak miał swoje zdanie na ten temat. W rozmowach ze mną Swanidze podkreślał, że nie był on zwolennikiem zastępowania autentycznych działaczy lewicowych partii politycznych na Zachodzie upatrzonymi przez wywiad ZSRR, posłusznymi „mianowańcami", wykonującymi ślepo zlecone zadania. W wielu krajach Zachodu wszelkimi sposobami zabiegali 59 o to formalni i nieformalni przedstawiciele ZSRR. Druga połowa lat dwudziestych i pierwsza połowa lat trzydziestych były okresem inspirowanej aktywności sekciarskich komunistów, działających w lewicowych ruchach różnych krajów, przede wszystkim Europy. Efektem tej aktywności było także sformułowanie tezy, iż najzaciętszych wrogów komunizmu trzeba szukać w ugrupowaniach lewicowych, dokładniej w partiach socjalistycznych. Była to teza o „socjalfaszys-tach", której szerzenie utrudniło i opóźniło tworzenie w tych krajach frontu ludowego, rzeczywiście przeciwdziałającego faszyzmowi we wszelkich jego postaciach. Swanidze opowiadał mi, choć, jak pamiętam, bardzo niechętnie, o losach swojej siostry, żony Stalina. Jego samego charakteryzował jako despotę, który z socjalizmem, od śmierci Lenina, nie miał już nic wspólnego, a zwłaszcza z humanistycznymi ideałami socjalizmu, które według Leona Bluma miały prowadzić wyłącznie do rewolucji moralnej, a więc różniącej się od rewolucji dokonanej w Rosji przez proletariat walczący o władzę w kraju. Właśnie na tej kanwie (humanistycznych idei socjalizmu) spreparowano na polecenie Stalina akt oskarżenia przeciwko Swanidze, dołączając jedynie sfingowane dowody jego rzekomej zdrady czy szpiegostwa na rzecz Francji. Na podstawie tych faktów wydano oczywiście wyrok śmierci. Jednak z wykonaniem go wciąż zwlekano. Od pięciu lat ten człowiek oczekiwał śmierci. Spodziewając się jej, co dobrze wryło mi się w pamięć, każdego dnia, żył w stanie skrajnego napięcia psychicznego i wyczerpania. W Wietłosianie Swanidze był jako tako „urządzony". Na ogół nie goniono go do roboty. Dysponował pieniędzmi, a- więc w jakimś, oczywiście niewielkim, stopniu mógł uzupełniać swoje wyżywienie. Tak było w okresie przed najazdem hitlerowskim, a więc w okresie, gdy z bliska obserwowałem jego życie. Miał własną odzież, koce, bodaj własną pościel. Otaczała go grupka Gruzinów, chętnie wyręczająca go w różnych czynnościach łagrowych, odnosząca się do niego z nie skrywanym szacunkiem. Było to w łagrze czymś niezwykłym. Nawet pospolici przestępcy 60 woleli się trzymać z daleka od Swanidze i jego grupy. Byłem przekonany, że dla urków i żulików nie liczył się sam Swanidze, nie znieważali go i nie okradali, ponieważ bali się Gruzinów. W pierwszych dniach po wybuchu wojny niemiec-ko-radzieckiej do Wietłosianu przyjechała czarna karetka więzienna (czornyj woron) z kilkoma oficerami NKWD. Zabrali jedynie Swanidze. Wszyscy w łagrze byli przekonani, że wywieziono go, aby wykonać wyrok śmierci, że był on w spisie tych przestępców politycznych, którzy w sytuacji wojennej mieli być i zostali natychmiast straceni. Rozmowy ze Swanidze utkwiły mi głęboko w pamięci. Człowiek ten serdecznie odnosił się do mnie, z dużym zainteresowaniem wypytywał o sprawy polskie. Nasze rozmowy odbywaliśmy, jak wspomniałem, przed czerwcem 1941 roku. Podkreślam to jeszcze raz, aby przytoczyć jego przewidywania w sprawie rezultatów spodziewanej napaści hitlerowskiej na ZSRR. Otóż Swanidze, gdy mówiłem o sile zbrojnej i metodach prowadzenia wojny przez Trzecią Rzeszę, stwierdzał zawsze i bez żadnych wahań, że wojna ta będzie zwycięska dla ZSRR. Przytaczał głównie argumenty ekonomiczne i geograficzne, ale także powoływał się na te społeczne aspekty socjalizmu, które mimo bezgranicznie deprawującego reżimu Stalina i ogromnego, ślepo posłusznego aparatu, są cenione przez znaczną część wielonarodowego społeczeństwa; w związku z tym Swanidze był przekonany, że ruszy ono do wojny z patriotycznym oddaniem. Spośród kilkunastu moich rozmówców w łagrze, ludzi z otwartą głową, inteligentnych, właśnie Swanidze pierwszy tak dobitnie wypowiadał się w tej sprawie. I to na kilka tygodni czy nawet dni przed swoją śmiercią. Jej bliskości był pewien, chociaż czuł się niewinny. Swanidze uczył mnie geografii i historii gospodarczej ZSRR. Obszernie mówił o zasadach Nowej Polityki Ekonomicznej (NEP), których inspiratorem był Lenin. Zamiast polityki komunizmu wojennego, w katastrofalnej sytuacji gospodarczej rosyjskiej federacji, Lenin przeforsował w 1921 roku wprowadzenie w życie tych przeobrażeń socjalistycz- 61 nych, z którymi występował w 1918 roku, a więc o wykorzystaniu praw rynku w stosunkach między miastem i wsią, w sprawie umożliwienia działania inicjatywy prywatnej w handlu i niektórych dziedzinach produkcji. W okresie NEP-u stało się możliwe płacenie specjaliście, często rekrutującemu się z klas uprzywilejowanych, ponad dziesięciokrotnie więcej niż robotnikowi. Już sam ten fakt powodował wręcz lawinowy rozwój spekulacji, mimo poprawy ogólnej sytuacji gospodarczej kraju. Swanidze opowiadał, że lokalne rady pragnęły podjąć walkęz przejawami spekulacji, ograniczać wypadki skrajne, a jednocześnie zachęcać do rozwijania dalszych inicjatyw gospodarczych, co umożliwiała nowa polityka. Jednak nie leżało to w interesie kadr partyjno-państwowych, instruowanych w sposób sekciarski, a także broniących swych niepisanych przywilejów, do których zgłaszały coraz większe pretensje. W tej sytuacji dochodziło do lekceważenia rad i samorządów lokalnych, a tym samym umacniania tendencji do wszelakiej centralizacji. W latach NEP-u zmniejszało się zjawisko centralnego mianowania kadr partyjnych i rządowych, ale już w krótkim czasie, w wyniku wspomnianej kontrakcji tych kadr, ich liczebność i znaczenie poważnie wzrosły. W każdym niemal baraku, za przepierzeniem, znajdowały się jedna lub dwie komórki, w których mieszkali uprzywilejowani łagrowicze. Znalazłem się w baraku, w którym taką komórkę zajmował człowiek o nazwisku Pelc. O ile mnie pamięć nie myli, był on brygadzistą w miejscowej szwalni. My, szeregowi łagrowicze, wiedzieliśmy, że takie funkcje pełni się „po błatu" (dzięki protekcji) za donoszenie czy też innego rodzaju wysługiwanie się władzom łagrowym lub też ż polecenia NKWD. Tak jak i inni stroniłem od Pelca. Zwrócił się kiedyś do mnie po polsku. Byłem zdziwiony, uprzednio zauważyłem bowiem, że mówi on bezbłędnie po rosyjsku, co rzadko zdarzało się ludziom pochodzącym 62 z Polski. Zrozumiałem, że postanowił nawiązać ze mną kontakt, przy czym unikał świadków. Byłem więc szczególnie ostrożny. Mówił mi, że był i czuje się nadal komunistą, że mieszkał od urodzenia w Polsce, a do ZSRR przeszedł nielegalnie z własnej woli w początkach lat trzydziestych. Falę politycznych aresztowań w następnych latach określał jako uzasadnioną i potrzebną, chociaż w jego wypadku, jak mówił, aresztowanie i skazanie było błędem. Jak się wnet zorientowałem, Pelc ukrywał przed innymi, iż mówi po polsku i wywodzi się z Polski. A mimo to, z jakichś powodów, chciał rozmawiać ze mną. Wobec wszystkich podkreślał, że jest Żydem i komunistą. Łączyły go kontakty i coś w rodzaju przyjaźni z lagrową wierchuszką: z prora-bem, niektórymi brygadzistami, lekpomami i innymi uprzywilejowanymi więźniami. Chyba także z niektórymi pracownikami cywilnymi NKWD. Zapewne dzięki tym kontaktom miał zawsze żywność i papierosy. Nie dowiedziałem się, gdzie Pelc mieszkał w Polsce. Dopytywał się o Warszawę i Łódź. Starał się prowokować mnie do rozmów na tematy polityczne. Nie lubiłem go. Podejrzewałem go o nieszczerość. Pogardzałem nim za szczycenie się przywilejami w łagrze. Byłbym o nim nie wspomniał, gdyby nie dwa względy. Po pierwsze dlatego, że to właśnie Pelc odszukał mnie tuż po wojnie w Polsce, było to we Wrocławiu, i wówczas mętnie opowiadał o sobie, chociaż oczywiście po polsku. Nieco później dowiedziałem się, że już wyjechał na Zachód. Drugi powód tego przypomnienia to pewna analogia losów Pelca do losów Ludwikowskiej, która dłuższy czas pracowała jako lekpom w łagrowej izbie przyjęć szpitala w Wietłosianie. Ona także manifestowała swoje żydowskie pochodzenie i komunistyczne poglądy. W Polsce działała nielegalnie, zaś w pierwszej połowie lat trzydziestych z własnej woli przedostała się do ZSRR. Podobnie jak Pelc, tylko w krótszym czasie, po przybyciu do ZSRR została aresztowana i otrzymała wyrok 10 czy 15 lat łagrów. Znając, bodaj od Pelca, jej losy, pewnego dnia odezwałem się do niej po polsku. Odpowiedziała, że mnie nie rozumie. 63 Ludwikowską także spotkałem w Polsce, chyba w 1957 lub 1958 roku. W kraju została przyjęta z honorami, jako zasłużona i pokrzywdzona komunistka. W czasie gdy spotkaliśmy się, była formalnie pracowniczką KC PZPR. Jednak choroba uniemożliwiała jej pracę. Nasze spotkanie było przypadkowe, dla niej i dla mnie niespodziewane. Powiedziała, że mnie poznaje i pamięta. Na temat naszych dawnych losów nie chciała mówić. Wyraziła nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Oczywiście, rozmowa była prowadzona po polsku. Do żadnego następnego spotkania nie doszło. Zainteresowałem się jej dalszym losem. Zmarła po kilku latach choroby—była już od lat człowiekiem psychicznie nieodpornym. W łagrach spędziła około dwudziestu lat. Gdyby nawet i w następnych latach była więźniem uprzywilejowanym, to i tak nie mogłaby wrócić do normalnego życia i pracy. Ludwikowska zdołała przywieźć ze sobą do Polski córkę, która w czasie jej aresztowania była maleńkim dzieckiem. Wychowywała się w sowieckich domach dziecka. Wiem, że aktualnie mieszka w Warszawie, jednakże nie utrzymuje żadnego kontaktu z ludźmi z Polski i ZSRR, którzy znają losy jej matki i jej. Wkrótce z brygad budowlanych zostałem skierowany do pracy w tak zwanym cechu bednarskim. Tak, łagrowicze w Wietłosianie byli także bednarzami. Beczki były potrzebne rybakom, zaopatrzeniowcom i, czort wie, komu jeszcze. Cech mieścił się w długim, ale dość wąskim baraku. W jednej jego części schły deski na dna i klepki do beczek, w innej klepki były odpowiednio wyginane i przycinane. Był też rodzaj kuźni, w której przygotowywaliśmy obręcze z taśm stalowych, dostarczanych w dużych kręgach wprost z hut. W centrum baraku montowaliśmy beczki. Oczywiście rej wodzili ci, którzy znali się na bednarstwie. Ja do nich nie należa)em. Kazano mi, między innymi, składać beczki i nabijać obręcze. Waliłem więc młotem w już nałożone 64 dtwl . ją tś' >cy astwe etar af: "Jft* odUjjłosci 'i wuiiioAb bie, musimy gkm . "My wszyscy * •si «tzvv St.wedzkicft woi Strona tytułowa „Polski Ludowej" wydrukowanej konspi.acyjnta w grudniu - styczniu 1940 i. Jan Lukas, student, poeta, uczestnik kampanii wrześniowej, prowadzony w październiku 1939 r. w kolumnie jeńców AR do Kozielska. Zaginql bez wiesci Władysław Straszewicz, współtowarzysz ucieczki z GG i więziennej niedoli autora; zmarł w więzieniu w Dniepropietrowsku w 1941 r. Widok z rejonu Wietłosianu w porze lata Północy Efekt procy łogrowiczów - ścięte pnie drzew *-»4u WiMlosi<|ni| Efekt procy łagrowiciów - ściąte pnie driew Snieine polo i lesotundro wokół Wietlosionu Do«or UW Sokolowski chiatra k'J „m 1907-1^7 —- S mm s e y A ^ 1 tCfcl* «• *" "" Doktor loków Jos.fow.cx Kamiński Zaświadczenie o pracy autora w I korpusie lagrowego szpitala w Wietlosianie obręcze, aby klepki ściśle dochodziły do siebie. Do moich obowiązków należało także przygotowywanie kleju. Gdy tylko wspominam swoją pracę w cechu bednarskim, natychmiast przypominam sobie klej. Klej przedstawiał tam wielką wartość. Wiedzą o tym ci, którzy byli w łagrach Północy. Ten klej stolarski, przygotowywany był w innych łagrach Korni w sposób znany od wieków przez gotowanie skór, kości i niektórych roślin. Dodatkowo długo gotowany przez nas, nadawał się do jedzenia. Po wystygnięciu był jakby twardym serem o pewnym zapachu i smaku. „Ser" ten jadłem często i nie chorowałem. O ile mnie pamięć nie myli, gotowaliśmy go przez dwa lub trzy tygodnie. Na piecu w kuźni stały zawsze dziesiątki blaszanek z wrzącym klejem. Jego „nadwyżkę" zamieniałem na chleb, zupę, a nawet treskę. Praca w cieple i właśnie ten ser pozwoliły mi przeżyć do wielkich dni nadziei w lipcu i sierpniu 1941 roku. O napaści Trzeciej Rzeszy na ZSRR dowiedzieliśmy się z jednozdaniowego komunikatu radiowego, uzupełnionego frazesem o entuzjastycznym podjęciu walki z Niemcami. Niewielu z nas miało siły rozmyślać nad znaczeniem tej wojny, a jeszcze mniej — śledzić jej losy. Zamknięci w łagrach mieli o wojnie wiedzieć jak najmniej, rozmowy na ten temat były zabronione. Tak chciało NKWD. W łagrach nikt nie agitował na rzecz zwycięstwa czy też wstępowania do armii. Byliśmy traktowani jak ludzie znajdujący się poza społeczeństwem. Z lagrowego radiowęzła mogliśmy słuchać jedynie najkrótszych dzienników radiowych. Z krótkich i często opóźnionych informacji próbowałem ukształtować sobie zdanie na temat przebiegu działań wojennych. Byłem oszołomiony wiadomością, że Niemcy zbliżają się do Moskwy i Leningradu. Jak już pisałem NKWD zabraniało nam mówić o wojnie. „Zatrudniono" donosicieli podsłuchujących rozmowy. Można więc było rozmawiać tylko z najbardziej zaufanymi. A mimo to, zapewne dla postrachu, kilku z nas skazano za rozmowy o wojnie na karcer, innych wywieziono w nieznane. Oskarżono ich o sianie paniki wojennej. Ta rzeczywiście ogarnęła nieco 5-Cynga 65 as oo I I P5 * * o-o sr tra N rPO In CD <8 aresztowanych i skazanych na łagry, zaś inni zostali przymusowo przesiedleni. Wysłannik ambasady polskiej mówił mi także o projekcie generała Sikorskiego zorganizowania w ZSRR około trzy-stutysięcznej armii polskiej. Sądziliśmy wówczas, że było to realne. W rzeczywistości było jeszcze inaczej: w armii gen. Andersa zostało ewakuowanych w 1942 roku z ZSRR blisko 116 tys. osób, zaś w 1 Dywizji im. T. Kościuszki i innych jednostkach armii polskiej uformowanych w ZSRR, które następnie weszły w skład Wojska Polskiego — znalazło się ponad 100 tys. żołnierzy. W czasie wspominanych rozmów w Wietłosianie mówiliśmy też o głównych skupiskach Polaków w ZSRR. Z pomocą publikacji P. Żaronia uzupełniłem ten wykaz, który przedstawia się następująco: Polacy w latach wojny byli rozproszeni w ponad 5 tysiącach miejscowości dziesięciu republik i 126 obwodów, głównie: archangielskim, wołogodzkim, kirowskim, mołotowskim, gorkowskim, świerdłowskim, ak-tiubińskim, czkałowskim, czelabińskim, saratowskim, kus-tanajskim, nowosybirskim, pawłodarskim, irkuckim, pół-nocnokazachstańskim, omskim, akmolińskim, karagandz-kim, południowokazachstańskim, kizyłordyńskim, dżam-bulskim, semipałatyńskim, władywostockim, buchtanacho-dzkim, ałmaatyńskim oraz w tak zwanych autonomicznych republikach: Marijskiej, Baszkirskiej, Komi, Jakuckiej, a także w Krasnojarskim Kraju i republikach: Kirgiskiej, Uzbeckiej, Tadżyckiej i Turkmeńskiej. Ze snu o wyjeździe przebudziłem się ostatecznie, gdy prorab bez namysłu zadecydował o moim dalszym losie: lesopował, a nie żadne brygady budowlane czy cech bednarski. Z dnia na dzień znalazłem się w zimnej i twardej rzeczywistości. A właśnie wówczas nadeszły najcięższe łag-rowe czasy: wyżywienie stało się gorsze, racje mniejsze, zarządzono pracę bez dni wolnych (uprzednio w zasadzie co dziesiąty dzień był wolny od pracy). Chodziłem na wyrąb 70 lasu bez chleba, zjadałem go bowiem natychmiast po otrzymaniu. Nie byłem wyjątkiem. Głodowali wszyscy. Nieco lepiej mieli się tylko funkcyjni. Nawet „nadziratieh (konwojenci), pilnując nas przez dziesięć czy więcej godzm w lesie, przypiekali na ogniu tylko małe kawałki chleba. Natomiast łagrowicze po prostu padali bez sił. Co dzień biedna szkapina kilkakrotnie kursowała z saniami, wioząc z lasu tych, którzy nie potrafili już trzymać się na nogach. Nocowałem w najgorszych ziemiankach, w których chłód paraliżował w ciągu nocy głowę, barki, piersi te wszystkie części ciała, które znalazły się dalej od ognia Czarne plamy cynei obejmowały wciąż nowe części ciała. Wypadały zęby. Powróciła zmora chorób żołądkowych. Ale teraz ponownie przyjęła formę trwałą „panosu", biegunki straszliwie wyni- ^racaw lesie we wrześniu i październiku 1941 roku doprowadziła moje zdrowie do ruiny. Stan psychiczny ciągle się pogarszał. Pewnego dnia, niosąc jakąś ciężką kłodę drzewa na sążeń, upadłem w lesie i już się o własnych siłach nie podniosłem. Źródła autyzmu' Dwa tygodnie później odzyskałem przytomność na oddziale psychiatrycznym łagrowego szpitala w Wietłosianie. Tu zetknąłem się z bezmiarem krzywd, męki, tragedii ludzi będących, z małymi tylko wyjątkami, ofiarami bezprawia NKWD. Do oddziału psychiatrycznego szpitala w Wietłosianie przywożono więźniów z ogromnego obszaru łagrowego Uchtiżemłagu, obejmującego zapewne trzecią część Autonomicznej Republiki Korni (obszar jej wynosi około 416 tys. km2, jest więc większy o ponad 100 tys. km2 od terytorium Polski i o około 50 tys. km2 od łącznej powierzchni obu państw niemieckich). O ile wiem, w Komi znajdowało się tylko kilka szpitali lagrowych, z tym że jeden z nich był ulokowany w pobliżu stolicy — Syktywkaru, inny w rejonie Workuty, skąd jednak ciężko chorych odsyłano możliwie szybko. Nie wiem, gdzie jeszcze zorganizowano w Komi szpitale dla psychicznie chorych. Podobno były trzy. Przypuszczalnie podobnej wielkości, czyli dla stu chorych, co stanowiło liczbę około trzystu miejsc dla psychicznie chorych spośród co najmniej miliona łagrowiczów więzionych w republice Komi! Tak jest — w czasach wojny i bodaj do 1955—56 roku było tam nas około miliona łagrowiczów. 100 miejsc dla „duszewnobolnych" w Wietłosianie było to oczywiście mało. Tak mało, iż skierowanie do tego oddziału było okruchem szczęścia. Ja miałem to szczęście. Temu * Autyzm — odcięcie od świata otaczającego i życie własnym światem. Definicja Antoniego Kępińskiego w pracy pt. Schizofrenia, Warszawa PZWL. 72 zawdzięczam swoje przetrwanie i możliwość powrotu do życia. Jak mi później opowiedziano, z lasu zostałem przewieziony do Wietlosianu na saniach. Ponieważ byłem nieprzytomny, dyżurny lekpom kazał dostarczyć mnie do położonej o kilkaset metrów dalej i nieco w górę drogą prowadzącą przez teren samego łagru do szpitalnej izby przyjęć. Byłem zmarznięty i przeraźliwie chudy. Prawie nie miałem mięśni, zupełnie brakowało mi pośladków, na całym ciele skóra była wysuszona. W łagrze nazywano takich dochadiagami, czyli dochodzącymi do kresu życia. Ponadto zapewne byłem zapaskudzony, ze względu bowiem na panos był to wówczas mój ciągły stan. Prócz tego nie reagowałem na światło i dźwięk, a dopiero po iluś tam dniach zacząłem przyjmować pokarm. To prawdziwy opis. Widziałem wielu łagrowiczów w takim właśnie stanie, w jakim i ja się znalazłem. Jak potem osobiście miałem okazję obserwować. Dyżurny felczer izby przyjęć sam nie decydował o dalszych losach chorego, ale wzywał lekarza lub felczera z oddziału psychiatrycznego. W taki najpewniej sposób i ja znalazłem się w tym oddziale. Miałem tam pozostać przez trzy lata. Widok wietłosiańskiego oddziału szpitalnego dla psychicznie chorych pozostanie zapewne w mojej pamięci do końca życia. Oddział ten nazywano w skrócie I korpusem. Mniej więcej w centrum łagru, za wysokim i mocnym parkanem, stał parterowy, obszerny barak ze spadzistym dachem, pokrytym papą. W parkanie była furtka, stale zamykana, podobnie jak drzwi wejściowe do samego baraku, przez czuwającego dzień i noc odźwiernego. Były też i wrota, otwierane jedynie dla dowozu drzewa na opał. Oczywiście, parkan miał wąskie szczeliny, przez które spacerujący wewnątrz ogrodzenia chorzy mogli zerkać na lagrowy świat. Przez te szczeliny wielu z nich krzykiem, gwałtownie dopominało się o uznanie ich ludzkich praw, mimo iż byli łagrowiczami i psychicznie chorymi. Wszystkie okna w baraku były okratowane. Oddział był przystosowany do przyjęcia zaledwie 60—70 chorych, ale za moich czasów był stale 73 is łte ¦za 93 O c/i P O' V r* > c/i OOP 7^ P ^ Httttipifflii a « o t3 - o-ń Q ^ &• 2-^) h8 8^ p ffi.oą - ¦ b i 1-8-i P O ' !=*• t° S» g o ts 82. 3. N1^"*^ łlłir* n i n> K ^ r n S.J5. 3^ 5^ 8 no O N 5 • . P T i LL^ || 4- P P 4 a p' 3^. 3 g ! .. ćmo 2 o o-ś s^ 2*. p -! i3- o* o p o- 1 5 E S* f Ę * e P p C B-l 3- O (-Ł. * 3 o ' 5° r o o o- ^ g- • 1 n > 2 "7 ó- a. • 5 5' p.- S- 5 i L? 3 tg > S"3 « ? l w & łf łf l S1 4 ll S 5-2. | i. p ; L. |^ 2 S.^- PIIR l I *5 rf.*^ E 2 8-^ * s. ¦a r s « * i 3 rP " i CD 00 (" " K 11 ł 3 ^ ^3i :Vs - L.2: 3. .0 ? -3 p ^ ^ ^ t i. 1 3 ' «r-t : 1 c L S CD g 5 o ; '-, IS 1 i it if S wv; w r, s ej ii U. CI — • * n 11 P CD o N NI. 5 r-t- ] CD d 3 ¦; c CD O -|0Q 5 ! : 5 i I 1 2. « ¦5 ° 1 x. e tff o lir. c/j O I11 2: » o N ? ! ' CD 5^% N O~^ 3* P ci r*i* h* 3 - * tn>ii3 2. P T3 - O "-1 *> N g^ !:8ap-5 8 *. e - - p Kh N N 3 P. ^ L O T3 S-"3 CD ?• o c5 « » o tf. ^ -. f^ o -2'-i o o t3 ><; N p- s-fi.P«o N CD r- L3 ?C 3 ° N Liiioi o dfi ^ CD >S » ^ 3 ° 2 3 ero P~ g _. 3 —¦o o °* 3J cd .* P" I! 1 8 p CD N p 3 >? - - ^ ^ 3. i"> P CD ĆD N -^CTO 5 o- o 1 «» p 4 CD cd' n> p .co CD-S P O H 3. o o- & ,f-i!ifii«iniii;iipii.ii CD O *< p* 3 O 5 P Si < 2 n ij 5 n O 3 3T. p ap t? P & ^ O ^ 3 S r, C N CD' S- 3-- O* CD 00 < 3- N <-< N 3,8 8 8-g g.g- u ręki. Z historii choroby wynikało, że sam sobie je obciął. Fakt ten między innymi świadczył o jego związkach ze światem urków i ongiś „bezprizornych" (pozostające bez opieki dzieci i młodzież), którzy w ten sposób kaleczyli się, aby uniknąć obowiązkowej służby wojskowej. Przed uwięzieniem był robotnikiem, pracował w transporcie w jakimś niewielkim mieście rosyjskim. W łagrach przebywał już kilka lat. Nie był więźniem politycznym. Sądzony był za rozbój, za jaki — o tym w I korpusie nie wiedzieliśmy. Czaban był epileptykiem, należał do chorych najbardziej niebezpiecznych dla otoczenia. Miesiącami bywał spokojnym człowiekiem, z którym można było prowadzić zwykłe, nawet przyjazne rozmowy. Jednak w nieoczekiwanym momencie jego układ nerwowy stawał się niezależny od jego woli. Utkwiła mi w pamięci wizyta w I korpusie jakiejś grupy oficerów NKWD z zarządu Uchtiżemłagu, czyli przełożonych komendanta Baumana. Doktor Sokołowski przestrzegał ich przed kontrolą poszczególnych pomieszczeń I korpusu. Jednakże nie odstąpili od swego zamierzenia. Zdołał ich jedynie przekonać, aby zostawili w dyżurce broń (pozostawili tam striełka) i założyli białe kitle lekarskie, ale ich mundury było widać. Grupa obcych, do tego enkawudzis-tów, spowodowała rozdrażnienie wielu chorych. Dubossar-ski natychmiast zwymyślał enkawudzistów. Inny chory, doktor Gekker, uznał ich za przedstawicieli generalnego prokuratora Wyszyńskiego (który od kilku lat był wiceministrem spraw zagranicznych, lecz był generalnym prokuratorem ZSRR w czasie procesu Gekkera) i wręcz uniemożliwiał im przejście korytarzem. Klątwami obrzucał ich Bałaban. Kilku innych chorych też bardzo gwałtownie zareagowało na tę kontrolę. Czaban z daleka i bez słowa przyglądał się całej grupie, której oczywiście towarzyszył Bauman i doktor Sokołowski. W pewnym momencie zerwał solidną i mocno przybitą pokrywę z beczki na wodę i cisnął nią w mgnieniu oka, trafiając w dwóch czy trzech enkawudzistów, powodując złamanie żeber i stłuczenia innych części ciała. Oto przykład, 80 jak czynnik emocjonalny (widok grupy funkcjonariuszy NKWD) wywoływał przejaw wegetatywny (konwersję), niezależny od woli Czabana. Bauman bezapelacyjnie zażądał założenia choremu kaftana bezpieczeństwa. Tym razem chory poddał się temu dość łatwo. Enkawudziści szybko opuścili teren 1 korpusu. 1 długo potem nie pojawiali się tam. Doktor Sokołowski został zobowiązany do sporządzenia oświadczenia, podpisanego także przez trzech lekarzy, o niepoczytalności Czabana. Aż dziw bierze, że na tym sprawa stanęła. Był to wynik perswazji i autorytetu, jaki miał, nawet wśród ludzi NKWD, przełożony I korpusu doktor Sokołowski. Czaban był prostym człowiekiem. Ile ukończył klas, nie pamiętam, ale umiał czytać i pisać. Pochodził ze wsi, lecz wyrósł w miastach czy miasteczkach ZSRR w dwudziestych i trzydziestych latach. Obserwowałem go trzy lata. Czasami miewał dni, kiedy był skłonny do wręcz sentymentalnych zwierzeń z lat dziecinnych i młodzieńczych. Wspominał wieś, pola, matkę. Wówczas jego język był zwykły, prosty, serdeczny. Natomiast w czasie opowieści o okresie życia w miastach sypały się potoki przekleństw i wyzwisk na ówczesnych kumpli — zabijaków, z którymi wielekroć bił się, ale jednocześnie przyjaźnił, a którzy, jego zdaniem, namawiali go, a nawet zmuszali, do wciąż nowych rozbojów. W tym kontekście wspominał o utracie palców u ręki. Czy sam je obciął, czy też była to sprawa kumpli—tego się od niego nie mogłem dowiedzieć. Na swoje usprawiedliwienie zawsze mówił, że właściwie wszyscy jego rówieśnicy żyli w tych czasach z podobnego jak on procederu. Tacy jak on — mówił—jeśli nie kradli, to głodowali. Były to pierwsze lata po rewolucji. W następnych latach—jak twierdził — robotnik fizyczny nie zarabiał tyle, aby mieć spokojny kąt do spania i przynajmniej wystarczające wyżywienie. Z tego, co mi mówił Czaban, wynikało, że zawsze źle przyjmował nakazy, a stykał się z nimi wszędzie: w pracy, w miejscach zamieszkania, na ulicach, w knajpach. Wspominane przez niego nakazy i zakazy, występujące we wszystkich dziedzinach życia w ZSRR, były niewątpliwie przesłan- 81 6-Cynga WKSaBK. u ręki. Z historii choroby wynikało, że sam sobie je obciął. Fakt ten między innymi świadczył o jego związkach ze światem urków i ongiś „bezprizornych" (pozostające bez opieki dzieci i młodzież), którzy w ten sposób kaleczyli się, aby uniknąć obowiązkowej służby wojskowej. Przed uwięzieniem był robotnikiem, pracował w transporcie w jakimś niewielkim mieście rosyjskim. W łagrach przebywał już kilka lat. Nie był więźniem politycznym. Sądzony był za rozbój, za jaki — o tym w I korpusie nie wiedzieliśmy. Czaban był epileptykiem, należał do chorych najbardziej niebezpiecznych dla otoczenia. Miesiącami bywał spokojnym człowiekiem, z którym można było prowadzić zwykłe, nawet przyjazne rozmowy. Jednak w nieoczekiwanym momencie jego układ nerwowy stawał się niezależny od jego woli. Utkwiła mi w pamięci wizyta w I korpusie jakiejś grupy oficerów NKWD z zarządu Uchtiżemlagu, czyli przełożonych komendanta Baumana. Doktor Sokołowski przestrzegał ich przed kontrolą poszczególnych pomieszczeń I korpusu. Jednakże nie odstąpili od swego zamierzenia. Zdołał ich jedynie przekonać, aby zostawili w dyżurce broń (pozostawili tam striełka) i założyli białe kitle lekarskie, ale ich mundury było widać. Grupa obcych, do tego enkawudzis-tów, spowodowała rozdrażnienie wielu chorych. Dubossar-ski natychmiast zwymyślał enkawudzistów. Inny chory, doktor Gekker, uznał ich za przedstawicieli generalnego prokuratora Wyszyńskiego (który od kilku lat był wiceministrem spraw zagranicznych, lecz był generalnym prokuratorem ZSRR w czasie procesu Gekkera) i wręcz uniemożliwiał im przejście korytarzem. Klątwami obrzucał ich Bałaban. Kilku innych chorych też bardzo gwałtownie zareagowało na tę kontrolę. Czaban z daleka i bez słowa przyglądał się całej grupie, której oczywiście towarzyszył Bauman i doktor Sokołowski. W pewnym momencie zerwał solidną i mocno przybitą pokrywę z beczki na wodę i cisnął nią w mgnieniu oka, trafiając w dwóch czy trzech enkawudzistów, powodując złamanie żeber i stłuczenia innych części ciała. Oto przykład, 80 jak czynnik emocjonalny (widok grupy funkcjonariuszy NKWD) wywoływał przejaw wegetatywny (konwersję), niezależny od woli Czabana. Bauman bezapelacyjnie zażądał założenia choremu kaftana bezpieczeństwa. Tym razem chory poddał się temu dość łatwo. Enkawudziści szybko opuścili teren I korpusu. I długo potem nie pojawiali się tam. Doktor Sokołowski został zobowiązany do sporządzenia oświadczenia, podpisanego także przez trzech lekarzy, o niepoczytalności Czabana. Aż dziw bierze, że na tym sprawa stanęła. Był to wynik perswazji i autorytetu, jaki miał, nawet wśród ludzi NKWD, przełożony I korpusu doktor Sokołowski. Czaban był prostym człowiekiem. Ile ukończył klas, nie pamiętam, ale umiał czytać i pisać. Pochodził ze wsi, lecz wyrósł w miastach czy miasteczkach ZSRR w dwudziestych i trzydziestych latach. Obserwowałem go trzy lata. Czasami miewał dni, kiedy był skłonny do wręcz sentymentalnych zwierzeń z lat dziecinnych i młodzieńczych. Wspominał wieś, pola, matkę. Wówczas jego język był zwykły, prosty, serdeczny. Natomiast w czasie opowieści o okresie życia w miastach sypały się potoki przekleństw i wyzwisk na ówczesnych kumpli — zabijaków, z którymi wielekroć bił się, ale jednocześnie przyjaźnił, a którzy, jego zdaniem, namawiali go, a nawet zmuszali, do wciąż nowych rozbojów. W tym kontekście wspominał o utracie palców u ręki. Czy sam je obciął, czy też była to sprawa kumpli — tego się od niego nie mogłem dowiedzieć. Na swoje usprawiedliwienie zawsze mówił, że właściwie wszyscy jego rówieśnicy żyli w tych czasach z podobnego jak on procederu. Tacy jak on — mówił—jeśli nie kradli, to głodowali. Były to pierwsze lata po rewolucji. W następnych latach—jak twierdził — robotnik fizyczny nie zarabiał tyle, aby mieć spokojny kąt do spania i przynajmniej wystarczające wyżywienie. Z tego, co mi mówił Czaban, wynikało, że zawsze źle przyjmował nakazy, a stykał się z nimi wszędzie: w pracy, w miejscach zamieszkania, na ulicach, w knajpach. Wspominane przez niego nakazy i zakazy, występujące we wszystkich dziedzinach życia w ZSRR, były niewątpliwie przesłan- 6 - Cynga 81 ką jego urazów i konfliktów psychogennych, a więc zjawisk natury emocjonalnej. Z tych wspomnień same wypływały wnioski o ograniczaniu w ZSRR swobód osobistych w takim stopniu, że, jak powszechnie w łagrach mówiono, człowiek wolny nigdy nie był wolny. Ciężkie stany depresyjne Czabana były chorobliwą reakcją na nadmiar zakazów i nakazów regulujących życie obywateli ZSRR. W 1942 roku znalazł się w I korpusie pierwszy przybysz z niemieckiego frontu. Był to Rosjanin, człowiek bardzo kulturalny i wykształcony. Był dowódcą pułku, zaś przed wojną — partyjnym działaczem odpowiedzialnym za sprawy oświaty na Ukrainie. Niestety, nie potrafię sobie przypomnieć jego nazwiska. Był on więźniem, ale, jak wynikało z jego dokumentów znajdujących się w I korpusie, bez wyroku. Wyrok miał być wydany po zapoznaniu się z wynikami badań lekarskich. Jak wyczytałem w jego historii choroby, towarzysze frontowi określali postępowanie swego dowódcy jako dziwne. Opuścił punkt dowodzenia bez przekonywających powodów. Po kilku godzinach znaleziono go w pobliżu, w lesie, głęboko zamyślonego. Dlaczego więc nie został uznany za dezertera? Doktor wyjaśnił to, o ile pamiętam, następująco: widocznie sąd polowy miał jakieś wątpliwości, skoro zarządził badania psychiatryczne. Ale jednocześnie tenże sąd zdegradował go i zdecydował o wysłaniu go do łagrów. Doktor Sokołowski polecił mi staranną, codzienną obserwację chorego. Zapowiedział, że jest to zadanie na wiele miesięcy. Codziennie miałem wpisywać do specjalnego zeszytu swoje obserwacje i uwagi. Na polecenie doktora zająłem sąsiednie łóżko. Miałem być dla pułkownika po prostu chorym, który pomaga personelowi I korpusu. Mój sąsiad okresowo źle sypiał. Miał zwyczaj wstawania w nocy z łóżka i spędzania długich godzin przy oknie, za którym panowała nieprzenikniona ciemność. Rozmowy z pułkownikiem należały do przyjemności. Ale tylko te, które nie dotyczyły okresu wojny i wydarzeń na froncie. Gdy siłą rzeczy dochodziliśmy do tych tematów, wyraźnie zmieniał się wyraz jego twarzy, głos; pytania 82 zbywał półsłówkami, wreszcie ucinał rozmowę. Uważałem to za częściową utratę pamięci. Niektóre wypowiedzi na wojenne tematy sprawiały wrażenie nie całkiem rozkojarzo-nych. O szkolnictwie mówił z niekłamanym zaangażowaniem i bardzo logicznie. Wspominał między innymi swoją działalność w latach dwudziestych: okres mozolnego organizowania szkół i zapewniania cennych treści nauczania i wychowania oraz niezbędnych warunków materialnych, szeroko prowadzoną walkę z analfabetyzmem. Mówił także o podręcznikach szkolnych, a właściwie o walce o ich zawartość. Wspominał swoje starania, aby nasycać je treściami głęboko humanistycznymi. Napotykał jednakże sprzeciwy natury ideowo-politycznej. Jak wynikało z jego opowiadań, wielokrotnie w swojej działalności uzyskiwał pomoc ze strony Anatołija Łunaczarskiego, który w latach 1917—1929 był komisarzem oświaty Rosyjskiej Federacji i kierował polityką partii w zakresie kultury. W sporach o treść podręczników dla uczelni ukraińskich powoływał się na liczne prace Łunaczarskiego (np. Marksizm i estetyka oraz Socjalizm i sztuka), co pomagało mu w przeforsowywaniu humanistycznego ujęcia szeregu zagadnień; byli to więc ideowo bliscy sobie ludzie. Z okresu frontowego uzyskiwałem od pułkownika jedynie zdawkowe relacje o natarciach kolumn czołgów hitlerowskich i o panice w okresie wycofywania i porażek Armii Czerwonej. Jego relacje nie odbiegały od moich wspomnień z walk w Polsce we wrześniu 1939 roku. Zdawałem sobie jednak sprawę z odmiennej skali tych walk, i to zarówno ze względu na liczebność wojsk, jak i na odległości, które oddziały musiały pokonywać, co potęgowało wysiłek ludzki i wpływało na powstawanie wręcz tragicznych sytuacji i takich samych postaw ludzkich. Zauważyłem szczególny sposób „cedzenia" tego rodzaju relacji przez pułkownika. Na podstawie własnych badań i obserwacji, a także w jakiejś mierze wykorzystując moje uwagi oraz spostrzeżenia, doktor Sokołowski w sporządzonej po sześciu miesiącach opinii stwierdził u pułkownika objawy choroby psychicznej, związanej z wydarzeniami na froncie, tak 83 ką jego urazów i konfliktów psychogennych, a więc zjawisk natury emocjonalnej. Z tych wspomnień same wypływały wnioski o ograniczaniu w ZSRR swobód osobistych w takim stopniu, że, jak powszechnie w łagrach mówiono, człowiek wolny nigdy nie był wolny. Ciężkie stany depresyjne Czabana były chorobliwą reakcją na nadmiar zakazów i nakazów regulujących życie obywateli ZSRR. W 1942 roku znalazł się w I korpusie pierwszy przybysz z niemieckiego frontu. Był to Rosjanin, człowiek bardzo kulturalny i wykształcony. Był dowódcą pułku, zaś przed wojną — partyjnym działaczem odpowiedzialnym za sprawy oświaty na Ukrainie. Niestety, nie potrafię sobie przypomnieć jego nazwiska. Był on więźniem, ale, jak wynikało z jego dokumentów znajdujących się w I korpusie, bez wyroku. Wyrok miał być wydany po zapoznaniu się z wynikami badań lekarskich. Jak wyczytałem w jego historii choroby, towarzysze frontowi określali postępowanie swego dowódcy jako dziwne. Opuścił punkt dowodzenia bez przekonywających powodów. Po kilku godzinach znaleziono go w pobliżu, w lesie, głęboko zamyślonego. Dlaczego więc nie został uznany za dezertera? Doktor wyjaśnił to, o ile pamiętam, następująco: widocznie sąd polowy miał jakieś wątpliwości, skoro zarządził badania psychiatryczne. Ale jednocześnie tenże sąd zdegradował go i zdecydował o wysłaniu go do łagrów. Doktor Sokołowski polecił mi staranną, codzienną obserwację chorego. Zapowiedział, że jest to zadanie na wiele miesięcy. Codziennie miałem wpisywać do specjalnego zeszytu swoje obserwacje i uwagi. Na polecenie doktora zająłem sąsiednie łóżko. Miałem być dla pułkownika po prostu chorym, który pomaga personelowi I korpusu. Mój sąsiad okresowo źle sypiał. Miał zwyczaj wstawania w nocy z łóżka i spędzania długich godzin przy oknie, za którym panowała nieprzenikniona ciemność. Rozmowy z pułkownikiem należały do przyjemności. Ale tylko te, które nie dotyczyły okresu wojny i wydarzeń na froncie. Gdy siłą rzeczy dochodziliśmy do tych tematów, wyraźnie zmieniał się wyraz jego twarzy, głos; pytania 82 zbywał półsłówkami, wreszcie ucinał rozmowę. Uważałem to za częściową utratę pamięci. Niektóre wypowiedzi na wojenne tematy sprawiały wrażenie nie całkiem rozkojarzo-nych. O szkolnictwie mówił z niekłamanym zaangażowaniem i bardzo logicznie. Wspominał między innymi swoją działalność w latach dwudziestych: okres mozolnego organizowania szkół i zapewniania cennych treści nauczania i wychowania oraz niezbędnych warunków materialnych, szeroko prowadzoną walkę z analfabetyzmem. Mówił także o podręcznikach szkolnych, a właściwie o walce o ich zawartość. Wspominał swoje starania, aby nasycać je treściami głęboko humanistycznymi. Napotykał jednakże sprzeciwy natury ideowo-politycznej. Jak wynikało z jego opowiadań, wielokrotnie w swojej działalności uzyskiwał pomoc ze strony Anatolija Łunaczarskiego, który w latach 1917—1929 był komisarzem oświaty Rosyjskiej Federacji i kierował polityką partii w zakresie kultury. W sporach o treść podręczników dla uczelni ukraińskich powoływał się na liczne prace Łunaczarskiego (np. Marksizm i estetyka oraz Socjalizm i sztuka), co pomagało mu w przeforsowywaniu humanistycznego ujęcia szeregu zagadnień; byli to więc ideowo bliscy sobie ludzie. Z okresu frontowego uzyskiwałem od pułkownika jedynie zdawkowe relacje o natarciach kolumn czołgów hitlerowskich i o panice w okresie wycofywania i porażek Armii Czerwonej. Jego relacje nie odbiegały od moich wspomnień z walk w Polsce we wrześniu 1939 roku. Zdawałem sobie jednak sprawę z odmiennej skali tych walk, i to zarówno ze względu na liczebność wojsk, jak i na odległości, które oddziały musiały pokonywać, co potęgowało wysiłek ludzki i wpływało na powstawanie wręcz tragicznych sytuacji i takich samych postaw ludzkich. Zauważyłem szczególny sposób „cedzenia" tego rodzaju relacji przez pułkownika. Na podstawie własnych badań i obserwacji, a także w jakiejś mierze wykorzystując moje uwagi oraz spostrzeżenia, doktor Sokołowski w sporządzonej po sześciu miesiącach opinii stwierdził u pułkownika objawy choroby psychicznej, związanej z wydarzeniami na froncie, tak 83 zwanej psychozy wojennej (w odróżnieniu od psychozy więziennej czy lagrowej). Uznał jego postępowanie na froncie za przejaw okresowej choroby, która jednakże może mieć nawroty. Po tego rodzaju orzeczeniu łagrowej komisji lekarskiej, której przewodniczył doktor Sokołowski, pułkownik został zwolniony z łagrów, przywrócono mu stopień wojskowy i skierowano ponownie na front. W szereg miesięcy potem dotarła do Wietłosianu wiadomość, że nasz pacjent, po kilku miesiącach dowodzenia pułkiem, powiesił się na przyfrontowej leśnej polanie. Byłem wstrząśnięty losem tego mądrego człowieka. Doktor i lekpom w I korpusie uważali, że popadł on w głęboką depresję schizofreniczną, wynikającą najpewniej z urojenia własnych błędów w przeszłości oraz w dowodzeniu. Depresje takie skłaniają czasami do samounicestwienia, kiedy indziej do spowodowania jakiejś katastrofy. Często takie przejawy występują u ludzi starszych, uzmysławiających sobie — w ich mniemaniu — nicość swego życia czy też minimalny albo wręcz żaden jego dorobek. Wspomniane orzeczenie lekarskie, którego autorem był przede wszystkim doktor Sokołowski, uważam i dziś za trafne, sporządzone z największą troską o dalszy los tego człowieka. Inną możliwością było uznanie pułkownika za nieuleczalnie chorego, wówczas czekałoby go długoletnie dogorywanie w łagrach. Z licznej grupy psychicznie chorych Ukraińców szczególnie utkwił mi w pamięci Bałaban. Był to chłop, ongiś zapewne w całym tego słowa znaczeniu gospodarz wiejski. Mówił dość poprawnie po rosyjsku, co Ukraińcom zdarza się rzadko. Nie tylko nie ukrywał, ale wręcz demonstrował swoje przywiązanie do wiary prawosławnej, do obrzędów cerkiewnych. Wiele godzin spędzał przy swojej kojce na głośnych modlitwach. Pieśni i modlitw nie przerywał nawet w nocy. Odnosiło się wrażenie, że często nie rozróżnia on dnia i nocy. Na zwracane wielokrotnie uwagi reagował zupełnie normalnie, ściszał głos. Pytania lekarzy czy personelu najczęściej pozostawiał bez odpowiedzi. Nakłaniany 84 do odpowiedzi, wygłaszał tekst, z którego trzeba było dedukować sens. Bałaban często odzywał się pełnym, donośnym głosem w sprawach zupełnie oderwanych od realnej sytuacji. Wyglądało na to, że choroba przerywa w sposób chaotyczny wątki snute przez tego człowieka. Były to głównie strzępy opowiadań biblijnych, a czasami reminiscencje z dawnych lat, gdy pracował na roli, dotyczące zazwyczaj okresu kolektywizacji wsi ukraińskich, niszczenia kułaków, do których i on był zaliczany. Niestety, chociaż wątki te z punktu widzenia psychiatrii tworzyły system uporządkowany, nie mogły być podstawą do odtwarzania wydarzeń zachodzących wówczas na ukraińskich wsiach. Psychoza endogenna Bałabana miała swoje źródło w tamtej rzeczywistości, nie zaś w organicznych zmianach ośrodkowego układu nerwowego. Bałaban należał także do chorych głośnych, nie dających spokoju innym chorym i personelowi I korpusu. Mimo kilku lat łagrów, całych tygodni bez snu, często, choćby w czasie obchodów lekarskich, agresywnie występował, krzyczał, prowadził rozmowy z ludźmi ze swego urojonego świata. Jego zespoły urojeniowe, którym w ten sposób dawał wyraz, nosiły charakter trwały. Ten system paranoidalny Bałabana trwał latami. Do jego świadomości „przebijali się" czasami tylko niektórzy ludzie, rzeczywiście go otaczający, których rozpoznawał i po swojemu nazywał. Rozpoznawał na przykład komendanta łagru Baumana. Gdy go tylko dostrzegł, krzyczał, że przeklina go jako antychrysta, ciemięzcę i zbrodniarza. Im dłużej mówił, tym bardziej wpadał w stan podniecenia. Jego urojenia prześladowcze przeplatały się z urojeniami o swojej wielkości; mówił o mocy Boga, którą on właśnie posiada i wykorzysta, by wtrącić Baumana do piekła. Z chorych łagrowiczów, obywateli ZSRR, przebywających przez długi czas w I korpusie, pamiętam dobrze również Rostomiana. Był to Turkmen lub Ormianin, wówczas 85 3 3 P- 00 O o Ka sr 3 ?Ii i i 2. ** tiift ilt lłit if i tlittt lill lfttll llttlł B-~ y fi o 3 -r tlitttliiflfttlliflllt fllltt l -P i 2 ss- P e? sr P ,2 o- o o 3 " N vi O O S ' o 3 ^ f5 S 3 3 5" 3 NS. 5c 5. g. p p g, p o 3 Z. p p i"81.1 s p 8 „ . 3 6 Łsr f5. * gf o P ES, t 3. ^^'l O ST a* L: pu 3. a* p g. 5 "< o Elf litfffii I L. a* p p p o 52' S S- C 5'0Ł 3.5" P S. 2. o y p"3. ćr ttliif ttt if lf tl -i llifl lll tt lł lł P N tl O "O 3- p. p p «. ^ * n O |32& f «» - 11 K'S^K.gQ- a L o. "a b Si ja ^ ^ N -3 "^ 5 3 3 3 on f P ,E -P O liii sl § i 3 a. 3 er. 3 p -9 o n o b *• Si- s* S- n p -1 3 P 11 s g-S- 3 S.F- 11 o rr 5. a* o3^ C= - g s e. p >< p O p 2 o l T3 3 sr o- o ^ N 3. p 3 >-< p p S 3 P 3 o- o (*r 3* o 35 1.3 O 3 gręg: <—. 3- p N 3 rV 03 O- O" S 09 >3 L. r^?s;5 ^^ 3.?r^ SI O- 5- rf 8 3. a «-. « g- Q. O l-aiŁ-agfegiaijL.ą-ial p - 00 _ nr 3" o << p « s-s o er 3 N K P S3 <-t LL^ S n w p 2. o ?rC3 g 5- » p on 2> o. o> 3 b 2 -*1 s i.ff fT a 8 I Od werbunku specjalistów niemieckich upłynęło zaledwie kilka lat, gdy kompetentne organy reżimu stalinowskiego ogłosiły, iż zostali oni nasłani do ZSRR w celu prowadzenia działalności szpiegowskiej i dywersyjnej. Wszystkich aresztowano. Miesiącami, a nawet całymi latami, ciągnął się ich proces, głośny również poza granicami ZSRR. I ja o nim słyszałem, chociaż będąc wówczas gimnazjalistą dopiero zaczynałem interesować się wydarzeniami politycznymi w kraju i za granicą. Młodzież lewicująca, i ja w tej liczbie, sądziła wówczas, że niemieccy faszyści rzeczywiście zdołali zorganizować szpiegowskie grupy w celu penetracji ZSRR. Nie wiedziałem, że po upływie niewielu lat w niezwykłych warunkach moje losy skrzyżują się z losami jednego z tych „szpiegów" i że diametralnie zmienię moją opinię w tej sprawie. Gekker w latach 1942—1944 był ciężko chorym człowiekiem. Doktor Sokołowski był zdania, że cierpi on na schizofrenię klasyczną. W czasie długo trwającego procesu sądowego przeżył bez wątpienia niezwykle głęboki wstrząs i w rezultacie nastąpiło rozszczepienie, czyli dezintegracja, wszystkich funkcji psychicznych. Otóż przebywając w I korpusie niemal w każdym człowieku widział on prokuratora Wyszyńskiego, oskarżyciela w wielu procesach politycznych w ZSRR, głównego oskarżyciela w sprawie niemieckich specjalistów. Kiedy w I korpusie pojawiała się jakaś nowa postać, bez względu na to, czy był to nowy chory, nowy felczer czy sanitariusz, a specjalnie jeśli był to enkawudzista, naczelny lekarz szpitala czy też lekarz konsultant, Gekker ustawiał się w pozycji oskarżonego, ale z głową wyraźnie uniesioną, i zwracał się do przybysza w sprawie bezprawnego aresztowania go, rozpoczynając od sakramentalnego zwrotu: „Grażdanin gienieralnyj prokuror". Następnie szczegółowo relacjonował swoją obronę, podając miejscowości, nazwiska, fakty mające udwodnić jego niewinność, zaświadczyć o jego sumiennej pracy w ZSRR. Warto dodać, że codziennie właśnie w ten sposób zwracał się do doktora Sokołows-kiego. Jeśli rozmówca wykazywał cierpliwość. Gekker mó- wił całymi godzinami. Powtarzał dokładnie zadawane mu na procesie pytania (zjawisko tzw. perseweracji) i obszernie na nie odpowiadał. Taka trwała forma urojeniowa schizofrenii występuje—jak wiadomo — pod koniec okresu zapadalności. Jest ona rezultatem skutecznego zwalczania przez chorobę struktury osobowości chorego. Gekker bardzo rzadko i ogólnikowo mówił o miasteczku niemieckim, z którego pochodził, o rodzicach, żonie, czasami prosił o widzenie z nimi. Nie przyjmował w ogóle do wiadomości faktu napaści Niemiec na ZSRR i prowadzonej przez całe lata wojny. Jak wspomniałem, Gekker składał ciągle protesty i zażalenia. Przede wszystkim na Wyszyńskiego, którego określał jako cynicznego zbrodniarza, działającego również na szkodę ZSRR, jako organizatora wielkiego spisku, mającego na celu doprowadzenie do politycznego i gospodarczego rozpadu ZSRR. Określał go także jako wyjątkowo podłego człowieka, który wszystko czyni z zamiarem wyciągnięcia osobistych korzyści. Mówił, że jemu, Gekkerowi, zrabował on wszystkie oszczędności, a także rzeczy osobiste. Żalił się również na warunki szpitalne w Wietłosianie. Oskarżał enkawudzistów lagrowych, Baumana na przykład za to, że ukradł i nosi jego zegarek. Składał także uroczysty, jak podkreślał, protest, gdy mu się wydawało, że inny chory I korpusu zabrał mu kawałek mydła. Biedny Gekker zawsze miał w zanadrzu przygotowane pisemne zażalenia, odwołania, protesty. Gorąco dziękował, gdy mu ktoś podarował kawałek papieru. Najczęściej pisał na korze brzozowej, którą obrywał z polan, przyniesionych do palenia w piecu. W okresie, gdy go obserwowałem, coraz wyraźniej pojawiały się u niego objawy cyngi: strasznie chudł, czarne plamy stawały się coraz widoczniejsze. Często zaziębiał się, wyczekując godzinami, zazwyczaj w samej bieliźnie, na urojonych prokuratorów Wyszyńskich. "Myślę, że przeżył niewiele lat po moim wyjeździe z Wietłosianu. Były to lata, w których nie podejmowano rewizji takich procesów jak Gekkera, z pewnością bowiem nie Wyszyński, ale Gekker miał rację. W latach powojennych również nie 89 3 O* 5. * N K #5 L s>B? O 3 *i "Ca P*»n rr? K- 3- O- n 5 *» 3« P CS N C3 111*1: 0.3 ti Cs aa .§¦"¦ a o !* » - Cl ej 2. 5L. 5. o 3 o j3 S-3 o 1-aS.Ii? frl P3 S 3 O T3 P 3 - 3 O P 2 a. O* ,ro fi5 ^ »"t g. s- S. §: e- 58 s- ^ p n T3 CT p' P *5 p. W* ijrt fg ^^-^S-S "o Italii:.3? ^S 1 8 i O' o p m :1 S.*.l- B B. 0? L N ^* P {13 P W ' B- 3 * o O C O c/i —'^ tar oq 3 N O !Sp * ^3 ¦sr» 8- o to L8 * s * "3 O c* *=> g- 3 5*.- R ^ a. 0. &.% & |i|Hgri; &i i liii ii* iii iii i*t "o.^. ts L• 7^ « n c; CD| && n 3-rt « W L3 P &I|S ¦4IWgfI|S~ iiyilPil-tllPili B S ^ ° ¦s»e-t ?;.0 s& eo.8 |.|| U S. o ^d 3 1 o o • %¦ o- tą. C/5 |tl «-^| B r^ as co P-- •I 8-1 O 7Ń-' O o 3 n •« " N O N -t p - ^S-3 " ae* p P " j O N ^ p m B. I o o >r3 O. "ON Z 8 O N 3 S" « 8 p o o-o o o-S o 3 N N $ igS- p. g s- 5* & 11" 13 O f o o ¦3 E 8 N i P 3 ^ • 3. a y a p* ^. r- sr o a* o p „..eg CS-ff lilii :a||lUH*»F1 e « ^ .5* l3.cL.3^p^of' ^i n ^ i-i K' 3 "5 N S1»! P P P 3*^3 O O P P o a* p- « S ,/! Jj ffl „_ O. •5 o 3. o p. «• cr.v< -ii>t $3< 8 § (9 3 " ¦3* p p 31 sl.fi silili ffi 2T. 5d ^ p 3 "Tl S "*• P 11 Ił Iii Pobiedonoscowa, Białorusina. Zaaresztowano ją w 1936 lub 1937 roku pod jakimiś „rutynowymi" zarzutami politycznymi, faktycznie zaś za to, że była i czuła się Polką. Była drobną, cichą, w każdym calu dobrą istotą. Do I korpusu trafiła z głęboką depresją. Tam odżyła. Doktor przetrzymał ją rok czy dwa jako chorą. Ale już wówczas pełniła funkcje troskliwej i starannej sanitariuszki. Potem została zaliczona do personelu I korpusu. Przychodziła często do mnie na szeptem prowadzone rozmowy po polsku. Sonia była zawsze zajęta: szyła, cerowała odzież, prała osobiste cenniejsze rzeczy chorych i nasze — personelu. Wiem, że co najmniej pięć lat po moim wyjeździe, to jest w 1949 roku, przebywała i pracowała nadal w I korpusie. Większość ludzi z Polski trafiała do I korpusu w takim stanie, iż żadne możliwe tam leczenie nie mogło im pomóc. Po kilku dniach czy tygodniach przenosiliśmy ich zwłoki do kostnicy. Zwłaszcza starsi ode mnie wiekiem byli z reguły w bardzo złym stanie zdrowia. Jedni, psychicznie chorzy i w związku z tym nie umiejący i nie mogący chronić się przed zwykłymi chorobami. Inni, wyczerpani ciężkimi chorobami skłonni byli do załamań i chorób psychicznych. W większości wypadków bardzo trudno było nawiązywać z nimi kontakty. O tym, iż byli Polakami, orientowałem się dopiero po zapoznaniu się z historiami ich chorób, w których w zasadzie podawano datę i miejsce aresztowania oraz właściwe brzmienie imion. Starałem się wyjaśniać, co robili przed wojną. W znacznej części byli to ludzie związani z szeroko pojętą administracją i szkolnictwem polskim na terenach na wschód od Bugu. Ale byli też chłopi, kupcy, rzemieślnicy. Nie brakowało także księży. Jak już wspominałem, droga tych ludzi z Wietłosianu była najczęściej bardzo krótka. Z lagrowego morgu zawożono ich zwłoki w nieznane miejsca lesotundry. Ziemia tam, zwłaszcza w lasach, jest niemal wieczną zmarzliną. Miejsca te są całkowicie zapomniane. Wielokrotnie po wojnie wracałem myślą do tamtych miejsc i pochowanych tam ludzi i z żalem myślałem o tym, że pozostali oni tam na zawsze, w większości nieznani. Brakuje 94 tu, w kraju, mauzoleum, w którym symbolicznie upamiętniono by rozsiane, głównie na Północy i na Syberii, miejsca łagrów, w których cierpieli i zginęli Polacy. Nie byłby to akt nieprzyjazny wobec narodów ZSRR. Przeciwnie — byłoby to świadectwo potępienia wszystkiego, co tak bardzo ciąży na wzajemnych stosunkach naszych narodów. A także odcięcie się od tragicznego w skutkach, nieludzkiego postępowania stalinowskiego aparatu partyjno-państwowego, sprzecznego z głoszonymi ideami socjalistycznymi. •Azyl' Kimże był doktor Lew Grigoriewicz Sokołowski, tak często wspominany na tych stronicach przeze mnie? Na niezmierzonych przestrzeniach Północy europejskiej części ZSRR, wśród miliona nieszczęsnych łagrowiczów walczących o swe życie z mrozem, cyngą, sponiewieranych do ostateczności nieludzkim postępowaniem ówczesnych władz ZSRR, był jednym z tych niezłomnych, którzy zachowali godność. Doktor Sokołowski był więźniem w ciągu ośmiu lat w Wietłosianie, następnie zmuszony został do osiedlenia się w tymże rejonie na kolejne dziesięć lat. Został zrehabilitowany w 1957 roku, ale bez prawa osiedlenia się w 356 miejscowościach, wobec czego zdecydował się na dalszą pracę w tym rejonie aż do 1966 roku. Doktor Sokołowski, żyjąc wśród łagrów Północy w ciągu trzech dziesięcioleci, ocalił własne ludzkie uczucia, rozumiał innych skazanych i ofiarnie im służył. Brał na siebie ryzyko i wielką moralną odpowiedzialność pomagając przeżyć tym, którzy mieli szansę przetrwania nawet kosztem innych, już nieodwracalnie chorych. Istniejącą w systemie łagrów szczelinę — swoisty azyl stu kojek dla psychicznie chorych w Wietłosianie— z godną najwyższego uznania odwagą, nie licząc się z grożącym mu stale niebezpieczeństwem, wykorzystywał dla ratowania życia znacznej liczby łagrowiczów. Obserwując przez trzy lagrowe lata, na co dzień i z bliska, działalność doktora Sokołowskiego, podziwiałem przede wszystkim wolę, z jaką służył oddanym pod jego opiekę ludziom. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa grożącego mu bez przerwy. Sprawą ogromnie 96 ważną był dobór współpracowników. Felczer czy sanitariusz, a nawet odźwierny, znający I korpus od wewnątrz, donoszący do NKWD o tym, co się tam dzieje, spowodowałby nowy wyrok dla doktora Sokołowskiego. Byłby to zapewne wyrok za specjalną opiekę nad wrogami ZSRR. I wówczas losy doktora byłyby przesądzone: praca w lesie, krańcowe wyczerpanie i wreszcie śmierć. Doktor Sokołowski został aresztowany w Leningradzie w 1937 roku, a następnie skazany z paragrafu 58/10, czyli za rozmowy, które NKWD określiło jako antyradzieckie. Były to — w rzeczy samej — żarty polityczne, wypowiedziane w gronie kilku bliskich osób. Sąd skazał Lwa Grigoriewicza na 8 lat łagrów i 5 lat pozbawienia praw publicznych. Miał on wówczas 29 lat i był lekarzem psychiatrą. Urodził się w Kazaniu, ale większość życia (do czasu aresztowania) spędził w Leningradzie. Ojciec jego był inżynierem elektrykiem, znanym i cenionym na Ukrainie. Rodzina Sokoło-wskich do rewolucji żyła dostatnio. Babka doktora (ze strony matki) była śpiewaczką, występowała między innymi w Kijowie i Lwowie, ale także w Warszawie. Anonse o jej koncertach ukazywały się w językach: rosyjskim, ukraińskim oraz po polsku. Matka Lwa Grigoriewicza interesowała się sztuką, biegle znała języki obce. Rodzice dbali o jego staranne wychowanie. W czasie rewolucji ojciec zaginął, ale matka, zarobkująca wówczas tłumaczeniami i lekcjami języków obcych, zdołała w następnych latach zapewnić synowi warunki do rozpoczęcia studiów wyższych w Leningradzie. Młody Sokołowski pokochał miasto nad Newą, w którym spędził młodzieńcze i studenckie lata, gdzie wśród porewolu-cyjnej zawieruchy otoczony był życzliwością bliskiej rodziny matki i ojca. Inteligenckie związki rodzinne przesądzały jednakże o trudnościach w ułożeniu dalszego życia zgodnie z pragnieniami, które w młodym człowieku wykrystalizowały się już wcześniej. Przebieg studiów, o ile mi wiadomo, świadczył o jegQ wybitnych uzdolnieniach. Tylko kilka lat po studiach mógł młody doktor Sokołowski korzystać w pełni z życia i cieszyć się wykonywaniem 7-Cynga 97 wybranego zawodu. Zaledwie zawarł związek małżeński, jego także zagarnęła pierwsza wielka fala politycznych aresztowań. Podczas towarzyskiego spotkania powiedział coś, co donosiciel przedstawił jako antyradziecką propagandę. NKWD zareagowało... W drugiej połowie lat trzydziestych łagry w ZSRR gwałtownie zapełniały się. Był tó—jak wiadomo — nowy okres masowych czystek, represji politycznych obejmujących miliony ludzi różnych zawodów. Przeważali wśród nich kułacy i inteligencja, ale do łagrów powędrowali także wybitni oficerowie Armii Czerwonej. Późniejszy marszałek Konstanty Rokossowski w swych opublikowanych wspomnieniach pomija ten okres. Ale generał Aleksander Gor-batow w tomie pt. Lata wojny i pokoju (Wyd. MON, 1965 r.) opisuje swe tragiczne losy w łagrach Magadanu, w tym w kopalniach w rejonie Kołymy, gdzie więziono go w latach 1937—1941, skazany został bezpodstawnie na 15 lat łagrów. Podobnie jak Rokossowski, został uwolniony przed napaścią armii Hitlera na ZSRR. Brak kadr lekarskich w łagrach w republice Korni, zakładanych w pośpiechu i gwałtownie rozrastających się, zwłaszcza w oddalonych „łagiernych punktach" (po prostu mniejszych łagrach), skłonił tamtejszych komendantów do wykorzystywania doktora Sokołowskiego jako kierownika medpunktów. Dopiero po latach, bodaj w 1940 roku, NKWD uznało go za godnego pełnienia funkcji lekarza psychiatry. Do I korpusu w Wietłosianie został skierowany niewiele miesięcy wcześniej, zanim zostałem tam przywieziony. Przełożonymi I korpusu przed doktorem Sokołowskim byli lekarze innych specjalności, zajmujący się oddziałem psychiatrycznym jedynie dodatkowo. Powierzali więc prowadzenie I korpusu felczerowi, który przez szereg lat, wszelkimi sposobami, starał się utrzymać na stanowisku wielkorządcy oddziału psychiatrycznego. Felczerem owym był Chińczyk, zwany Iwanem Iwanowiczem Osipowem. Przed uwięzieniem był on działaczem politycznym w Chinach, felczerskie ostrogi zdobył dopiero w łagrach, zaś 98 psychiatrii uczył się praktycznie wyłącznie w Wietłosianie, zaglądając czasami do posiadanego podręcznika. Kiedy poznałem doktora Sokołowskiego, miał on około 35 lat, ale był całkiem siwy. Słusznego wzrostu, zawsze starannie, choć przecież jak my wszyscy biednie ubrany, zachowywał się z godnością, ale na jego twarzy często można było dostrzec wysiłek, z jakim starał się opanować zniecierpliwienie, gdy musiał odpowiadać na grubiańskie zwykle pytania enkawudzistów, w tym także zwykłych striełkow. Wszyscy oni z reguły odnosili się lekceważąco do każdego więźnia, nawet jeśli był on lekarzem. Doktor pracował z dużą systematycznością, był wymagający wobec siebie i wobec podległego mu personelu. Stosunki przyjazne nawiązywał ostrożnie, o spoufalaniu się z nim nie mogło być mowy. Chyba dopiero po dwóch latach wspólnej pracy dowiedziałem się o jego przykrej sytuacji osobistej. Żona, szykanowana przez NKWD, przeprowadziła rozwód z „wrogiem ludu". Pamiętali o nim jedynie stryjowie i wujowie, ale w powszechnie panującej atmosferze zastraszenia trudno było manifestować uczucia rodzinne i okazywać znaczącą pomoc. Podobnie jak do nas, personelu I korpusu, z dużą powściągliwością odnosił się Lew Grigoriewicz do innych lekarzy i felczerów w lagrowym szpitalu w Wietłosianie. Wyjątek stanowili doktor Jaków Josifowicz Kamiński i lek-pom Paweł Michajłowicz Gubienko. Doktor Kamiński, niskiego wzrostu, korpulentny, zawsze małomówny, jakby zamknięty w sobie, mógł uchodzić za wyniosłego. Jednak w rzeczywistości był wyjątkowo człowiekiem skromnym, odnoszącym się przyjaźnie do wszystkich łagrowiczów. Był on wybitnym specjalistą rentgenologiem. W Wietłosianie prowadził skromnie urządzony gabinet rentgenowski oraz oddział szpitala. Starszy od Lwa Grigoriewicza, jeszcze przed aresztowaniem był zaliczany do wybitnych w swojej specjalności. Związany był z Odessą, dokąd — także chyba po trzydziestu latach przymusowo spędzonych na Północy—wyjątkowo pozwolono mu wrócić. 99 Codzienny obchód lekarski doktora Sokołowskiego świadczył o jego żywym zainteresowaniu każdym chorym i każdym szczegółem, związanym z pomocą chorym, z ich obsługą, zaopatrzeniem, z pracą personelu I korpusu. Po obchodzie, do późnych godzin wieczornych, najczęściej w towarzystwie lekpoma, prowadził on badania, spisywał historie chorób, asystował przy zabiegach, ustalał zadania dla personelu. W ciągu trzech lat kilkakrotnie byłem świadkiem stosowania przez doktora Sokołowskiego hipnozy wobec chorych kobiet. Uzyskiwał na to ich zgodę. Hipnozą leczył głównie wypadki padaczki. Zdążał do uwolnienia chorej od przeżycia wywołującego stany chorobowe, związanego często z bodźcami słuchowymi, węchowymi, smakowymi itp. Hipnozę stosował jako jedną z metod leczenia. Wprowadzał chore w stan głębokiego uśpienia, całkowitego poddania się sugestiom, wykonywania różnych zaleconych czynności. Chore uśpione w pozycji leżącej np. wznosiły się, zgodnie z jego poleceniami, o kilkanaście centymetrów nad posłanie. W innym wypadku sprawdzał stan zahipnotyzowanej poprzez nakłucie skóry, które nie wywoływało upływu krwi. Sam to widziałem. Rozmawiałem też z tymi niewiastami kilka godzin po zabiegach. Nie wiedziały, co się wówczas z nimi działo. Efekty seansów hipnotycznych doktor Soko-łowski czasami oceniał pozytywnie. Doktor i jeden z lekpomów nauczyli mnie robić punkcję kręgosłupa. Niewątpliwie umiejętne posługiwanie się igłą punkcyjną jest rzeczą trudną. Starałem się robić to spokojnie i dokładnie, zdając sobie sprawę z wielkiej odpowiedzialności za ten zabieg. Przeprowadzałem go najczęściej pod nadzorem doktora Sokołowskiego. Pilnowałem, aby chorzy dłuższy czas po zabiegu spoczywali bez ruchu. W wyniku punkcji uzyskiwaliśmy próbkę płynu mózgowo-rdzeniowe-go. Odnosiliśmy ją do laboratorium szpitala w Wietłosianie, gdzie przeprowadzano odpowiednie badania również pod nadzorem doktora Sokołowskiego. Wyniki były pomocne przy ustalaniu prawidłowej diagnozy. Punkcje kręgosłupa 100 traktowałem jako najtrudniejsze z moich zadań felczerskich w I korpusie. Wśród felczerów pracujących pod kierownictwem doktora Sokołowskiego do najbardziej szanowanych przez Lwa Grigoriewicza i przez personel I korpusu należeli: Miesz-kierys i Kim. Aleksander Władysławowicz Mieszkierys, Rosjanin polskiego pochodzenia (o czym świadczy imię ojca — imienia Władysław w zasadzie w Rosji nie nadawano), nie widział Polski i nie mówił po polsku. Czuł się Rosjaninem, ale żywił szczególnie przyjazne uczucia dla Polski. Prawie całe życie zgodnie ze swym powołaniem pracował w służbie zdrowia. Cichy, skromny, z trudem zwalczał psychiczne przeciążenia, jakich w łagrach nie brakowało. Rozmiłowany w poezji, dobrej literaturze, sam wielokrotnie sięgał po pióro. Nienawiść Mieszkierysa do łagrów przejawiała się między innymi w tym, że najchętniej nie opuszczał w ogóle terenu I korpusu. Czasami zamiast iść do swojego baraku, również po dyżurach pozostawał w I korpusie. Były więc okazje do wielu rozmów. Często czuł się nie najlepiej — popadał w stany ciężkiej depresji. Korzystał wówczas z apteczki I korpusu, co jednakże dawało nikłe rezultaty. Doktor Sokołowski kilkakrotnie w okresie owych trzech lat mojego tam pobytu decydował się zaliczyć go w poczet chorych I korpusu. Przeżywając stany depresji Mieszkierys wyraźnie załamywał się fizycznie, ale mimo to zawsze przejawiał troskę 0 innych chorych. Prowadziło to czasami do niebezpiecznych sytuacji: w okresach wyraźnego wzburzenia chorych starał się on oddziaływać na nich perswazją, prosił o zażycie lekarstw lub o zgodę na zrobienie zastrzyku. Były wypadki pobicia go, gdyż niektórzy chorzy perswazji nie przyjmowali, a konieczne było niestety nałożenie im kaftana bezpieczeństwa. Z takimi decyzjami Aleksander Władysławowicz zwlekał. W ogóle nierzadko popadał w rozterkę, trudno mu było podjąć decyzję. My, pozostali pracownicy 1 korpusu, mieliśmy częstokroć w związku z tym różnego rodzaju kłopoty w godzinach jego dyżurów. Narażał siebie, 101 innych chorych, a także nas wszystkich, na trudne do przewidzenia niebezpieczeństwa. Ale nie zmieniało to opinii wielu z nas, że jest to człowiek o wielkim i złotym sercu. Mieszkierys był więźniem politycznym. Do 1937 roku zajmował się różnymi pracami. Był także lekpomem i rozpoczął studia medyczne. Otrzymał wyrok pięcioletni, ale, jak wszyscy więźniowie polityczni, nie został zwolniony w czasie wojny. Uwolnienie odkładano bezterminowo. Dopiero w 1945 roku, ze względu na stan zdrowia, o czym przede wszystkim zaświadczał doktor Sokołowski, otrzymał zgodę na powrót do oczekujących go cały czas żony i córek. W czasie wojny zostały one ewakuowane do południowych rejonów ZSRR, stosunkowo cieplejszych. Mimo ich troskliwej opieki Aleksander Władyslawowicz czuł się i tam źle. Dopiero chyba po dwudziestoletnich staraniach pozwolono im na przeniesienie się do Leningradu, gdzie cała rodzina znalazła odpowiednie zajęcia (m.in. córka została pracownikiem naukowym). Niestety, mimo klimatu bardziej mu odpowiadającego, Aleksander Władysławowicz często i tam zapadał na zdrowiu. Zdarzały się nawroty stanów depresji. Zmarł w połowie lat osiemdziesiątych. Koreańczyk, nazwany przez Rosjan Mikołajem Aleksan-drowiczem Kimem, był z zawodu nauczycielem. Znalazł się w łagrach, tak jak wielu innych Koreańczyków, również w okresie czystek politycznych, czyli w drugiej połowie lat trzydziestych. Koreańczycy, podobnie jak polscy komuniści, przedostawali się w latach trzydziestych nielegalnie do ZSRR. Nie mogę sobie przypomnieć, a Kola Kim niechętnie 0 tym opowiadał, czy przeszedł on do ZSRR z własnej inicjatywy, czy też w swojej ojczyźnie wypowiadał się krytycznie o rządach stalinowskich i w związku z tym został, jako komunista, „wezwany" do ZSRR i następnie skazany na łagry. Chyba jednak znalazł się na terenach ZSRR z własnej woli. Sądzę tak, ponieważ kilkakrotnie w czasie trzyletniego wspólnego pobytu w Wietłosianie otrzymał przesyłki od swoich najbliższych. A zatem i oni byli w ZSRR 1 zdobywali się na śmiałość okazywania pomocy łagrowi-czowi. 102 W paczkach, które otrzymywał Kola Kim, znajdowały się wyłącznie ryż i machorka. Gdy Kola był już w ich posiadaniu, grono najbardziej zaprzyjaźnionych z nim łagrowiczów zbierało się, oczywiście w dyżurce I korpusu, na niesłychane uczty. Potraw, które Kim umiał przyrządzić z ryżu, nie umiem opisać, zawsze były wspaniałe. I jakże różniły się od siebie. Jak przyrządzał te rozmaite dania z ryżu, pozostało dla mnie tajemnicą. W okresie, gdy jeden z tego grona przyjaciół, Chińczyk I-Wan-Pin, pracował w kuchni szpitalnej, dania z ryżu były, dzięki różnym dodatkom, jeszcze bardziej zróżnicowane i jedne lepsze" od drugich. W czasie tych uczt można było także do woli palić przysłaną machorkę. Tak znakomitej w ogóle nie spotykaliśmy w łagrach. Kola Kim był mężczyzną szczupłym, delikatnym, średniego wzrostu, wyraźnie słabym fizycznie. Jego twarz, charakterystyczna dla Koreańczyków, miała wyraz miły i dobrotliwy. Był bardzo schludny, ubrany, jak my wszyscy, biednie, jednak zawsze czysto. Moim zdaniem, wzorowo wykonywał swoje obowiązki lekpoma, a zabiegi zlecone przez lekarza — bardzo starannie. Swoją znajomością literatury psychiatrycznej mógł on konkurować nawet z Lwem Grigoriewiczem. Niestety, tak jak losy Polaków wiązały się z wydarzeniami II wojny światowej, losy Koreańczyków w ZSRR były uzależnione od historycznych procesów, które rozwinęły się w okresie po zakończeniu tej wojny. Kola Kim miał „tylko" dziesięcioletni wyrok, ale i po jego zakończeniu, podobnie jak i inni jego rodacy, nie został uwolniony. Doszła mnie wiadomość, że cztery, może pięć lat po moim wyjeździe Mikołaj Aleksander Kim zmarł w Wietłosianie. Serce nagle odmówiło mu posłuczeństwa. Odszedł cicho, tak jak żył. Przez I korpus, w czasie gdy tam pracowałem, przewinęło się kilku innych lekpomów. Nie zapamiętałem nazwiska pracującego tam krótko starszego wiekiem Rosjanina. Wysoki, siwy, zawodowy felczer, pozostał w mojej pamięci jako człowiek sumienny i szlachetny. Całkiem inną postacią był wspomniany już Osipow, mały, energiczny, obrotny Chińczyk. Gdy znalazłem się w I korpusie i zacząłem tam 103 Iow i sił ,na bną lod-2go lat-one one kie. iwa szej dzi-snci :eba >ny->wej óry. , co , na srs. tam czę. cach irki. ylko >iali-ków >ara- uchy łacie imo-tilku ików 129 pracować jako chory, Osipow był tam „carem i bogiem". Zachowując pozory, w gruncie rzeczy lekceważył swego (od bodaj roku) przełożonego, doktora Sokołowskiego. Jak po pewnym czasie zdołałem się zorientować, doktor wielokrotnie udowodnił, iż rozpoznania czy diagnozy Osipowa były błędne. Zresztą było to zrozumiałe: chociaż przez szereg lat pracował jako lekpom, przecież z psychiatrią niewiele miał do czynienia. Tylko od czasu do czasu sięgał do jedynego podręcznika psychiatrii, którego posiadaniem ostentacyjnie się szczycił. Osipow regularnie urządzał libacje w dyżurce I korpusu. Korzystał oczywiście ze służbowego spirytusu. Bywali tam nawet enkawudziści, naczalstwo łagrowe, a także różni łagrowicze — kombinatorzy, świadczący Osipowowi wszelkie usługi. No i oczywiście łagrowe prostytutki. Osipow domagał się od nas, personelu I korpusu, dostarczania przeznaczonych dla chorych najlepszych dań, nie tylko na libacje, ale i na co dzień — dla niego. Chorym kazał zaś wydawać porcje pęcaku czy kaszy kukurydzianej. Stało się więc zwyczajem, że mój poprzednik, starszy sanitariusz, Rosjanin Antoniuk, zanosił najlepsze, jeszcze doprawiane „żyrnoje bliudo" (tłuste danie) do dyżurki dla Osipowa. Komórkę, w której (poza terenem I korpusu) mieszkał, urządził wykorzystując rzeczy otrzymywane przez I korpus: były tam nowe koce, prześcieradła, szlafroki, kitle lekarskie, sprzęt, naczynia, żarówki i inne bogactwa łagrowe. Doktor Sokołowski miał ciężki orzech do zgryzienia: trzeba było usunąć Osipowa z I korpusu. W szpitalu wietłosiańskim naczelnymi lekarzami, dysponującymi personelem lekarskim i felczerskim. byli lekarze łagrowicze. Musieli oni liczyć się z kliką, z którą Osipow był tak blisko związany. Przez pewien czas naczelnym lekarzem szpitala był także doktor Kamiński. Ale i on, jak i kolejni, nie ośmielił się uniemożliwić Osipowowi zajmowania stanowiska starszego lekpoma. Osipow pozyskał sobie wielu lekarzy i felczerów z całego szpitala. Na libacje do niego przychodziła także wspominana już przeze mnie Ludwikowska. 104 Upłynął chyba rok od mojego przybycia do I korpusu, gdy naczelnym lekarzem w Wietłosianie została mianowana doktor Seliwanowa, żona pracownika aparatu administracyjnego czy gospodarczego, który został skierowany z Moskwy do pracy w zarządzie Uchtiżemłagu. Wśród łagrowiczów mówiono o dwóch rodzajach motywów skierowań ludzi wolnych do pracy w łagrach na Północy. Jeden— iż była to kara za jakieś wykroczenia; drugi — że była to ewakuacja ludności ze stolicy w związku z tym, iż armia hitlerowska podeSzła pod Moskwę. Ten drugi motyw wydaje się w tym wypadku bardziej prawdopodobny. Doktor Seliwanowa okazała się ludzką, wrażliwą istotą. Może z tego względu nie utrzymała się dłużej na tym stanowisku. Po kilku miesiącach słuch o niej zaginął. Obejmując swoje funkcje doktor Seliwanowa bodaj kilka dni zaznajamiała się szczegółowo z I korpusem: badała wszystkich chorych, czytała historie chorób, sprawdzała personel. Ale przede wszystkim prowadziła długie rozmowy z doktorem Sokołowskim. Ja także zostałem wezwany przez nią na rozmowę. Pytała o moje losy. Skarżyłem się, że nie zostałem zwolniony do polskiej armii. Następnie, w obecności doktora Sokołowskiego, rozpytywała o sprawy związane z pracą w I korpusie. Prosiła o scharakteryzowanie również Osipowa. Zwięźle opowiedziałem wszystko. Bodajże tegoż dnia doktor Sokołowski poinformował personel I korpusu, iż Osipow został awansowany na starszego lekpoma w izbie przyjęć łag-rowego szpitala w Wietłosianie. W cztery oczy zaś dodał, że bardzo pomogłem w tej sprawie. Wiele lat później dowiedziałem się, że Osipow przemawiał po rosyjsku przez radio w Pekinie. Część swego przemówienia adresował do przyjaciół z łagrów na Północy. Namawiał łagrowiczów, podobnie jak wszystkich obywateli ZSRR, aby obalili władzę rewizjonistów (było to za czasów Chrusz-czowa). Twierdził, iż Pekin udzieli wszelkiej, nie tylko moralnej pomocy. Tak więc Osipow jeszcze kilkanaście lat temu żył i działał w ramach osławionej rewolucji kulturalnej w Chinach, a więc w służbie tych sił, które pozostały wierne , 105 metodom Stalina. Osipow spędził całe lata w stalinowskich łagrach na uprzywilejowanych warunkach. Wrócił do ojczystego kraju. Ale tam, zgodnie ze swym charakterem, stał się ciemięzcą rodaków, dołączył bowiem do tych, którzy stalinowskie wzorce uzupełniali szczególnymi metodami gnębienia godności ludzkiej. Moje kolejne i ostatnie zetknięcie z doktor Seliwanową miało niemal towarzyski charakter. Przy jakiejś okazji zaprosiła mnie do swego służbowego pomieszczenia na „czaj". Do czaju zaproponowała „warenije" (konfitury) i kruche ciastka. Zapamiętałem z tego spotkania dwie rzeczy: że o jej interwencji w miejscowym NKWD w mojej sprawie nie miałem co marzyć („To nie są moje sprawy"— powiedziała), poza tym nauczyła mnie swego sposobu przygotowywania skrętów z machorki, które bez przerwy paliła (kawałek odpowiedniej gazety skręcało się w trąbkę, jej wąską końcówkę należało zagiąć prawie pod kątem prostym, do rozszerzonej zaś części wsypać znacznie więcej machorki niż do zwykłego skręta). Zagięta wąska końcówka trąbki stanowiła rodzaj filtru, przez który nie przedostawały się do ust okruchy machorki, ale palący się w trąbce tytoń można było ciągnąć wyśmienicie. W następnych latach, gdy posiadałem więcej machorki, skręcałem sobie tego rodzaju trąbkę, której wypalenie potrafi zaspokoić nawet najbardziej zachłannego palacza. W Wietłosianie miałem także do czynienia z innym Chińczykiem, którego uważałem i uważam za bliskiego i drogiego przyjaciela. Był nim, a być może jest jeszcze, I-Wan-Pin. Byliśmy rówieśnikami i sanitariuszami w I korpusie. Łączyła nas początkowo wspólna, solidnie wykonywana praca. Wówczas naszym przełożonym był wspomniany już Antoniuk, który pracę w I korpusie traktował jako pracę „zawchoza" (zawiedujuszczego choziajstwem), czyli kierownika gospodarczego. Przed aresztowaniem był właśnie zawchozem. Wyrok, podobno bezpodstawny, otrzymał za jakieś nieporządki gospodarcze w fabryce czy instytucji, w której pracował. W1 korpusie sprawnie wypełniał funkcje zaopatrzeniowca, nie przejmując się zanadto ani chorymi, 106 ani stanem sanitarnym pomieszczeń i terenu. Te właśnie prace powierzył mnie i I-Wan-Pinowi. Pamiętam, że istotnie nie szczędziliśmy sił, aby I korpus w jakimś stopniu przypominał oddział szpitala. A więc wykonywaliśmy wszystko: mycie, sprzątanie, drobniejsze remonty, także naprawianie starych, drewnianych kojek, zmienialiśmy pościel i bieliznę chorym itd. Nosiliśmy także wodę (w wiadrach zawieszanych na koromysłach) do mycia chorych i zmywania naczyń. Wodę trzeba było nosić z odległości kilkuset metrów po śnieżnych, śliskich wertepach. Była to ciężka praca. I-Wan-Pin był silniejszy fizycznie ode mnie. Częstokroć, z własnej woli nosił wodę za nas obu. A przecież nie prosiłem go o to. Ja, co prawda, nie siedziałem w tym czasie z założonymi rękami, pracowałem, ale wykonywałem lżejsze roboty. Podobnie było z rąbaniem drzewa. Zwłaszcza podczas silnych mrozów było to zadanie ciężkie. I-Wan-Pin rąbał częściej i więcej, a ja nosiłem drzewo do pomieszczeń. Mieliśmy do siebie zaufanie. Wiedzieliśmy, że pracę każdy z nas wykonuje solidnie. Ponadto stosunek I-Wan-Pina do chorych podobał mi się: był on delikatny i wyrozumiały. Wiedzieliśmy, że w czasie naszych dyżurów chorzy rzeczywiście będą nakarmieni, że nie będą bici. Za panowania Osipowa różni byli sanitariusze. Niektórzy z nich nie szczędzili swej siły dla utrzymania porządku wśród chorych. My obaj mieliśmy jednakowo krytyczny stosunek do Osipowa (mimo że byli oni przecież rodakami). Wszelkie błędy, a zwłaszcza przestępstwa Osipowa, mój przyjaciel dostrzegał szybciej i oceniał surowiej. Gdy ja zostałem starszym sanitariuszem, przyjaźń z I-Wan-Pinem utrwaliła się i pogłębiła. Był on dla mnie partnerem, sojusznikiem, na którego mogłem liczyć. Zostałem starszym, ponieważ doktor Sokołowski urządził Antoniuka jako zawchoza, zajmującego się inwentarzem wszystkich oddziałów szpitala lagrowego w Wietłosianie. Była to raczej funkcja administracyjna, nie mająca nic wspólnego bezpośrednio z chorymi. Przed nami, pracującymi w I korpusie, doktor Sokołowski postawił wyższe wymagania, odnoszące się do stanu sanitarnego i stosunku 107 do chorych. Mieliśmy więc z I-Wan-Pinem szersze pole do współdziałania, zarówno jeśli chodziło o naszą wspólną pracę, jak i spowodowanie zmian w pracy innych sanitariuszy. I-Wan-Pin był postawnym, silnie zbudowanym mężczyzną, ale jednocześnie był subtelny i delikatny. Był inteligentny, chociaż ukończył niewiele klas szkolnych. Pochodził z rodziny wielodzietnej i biednej. Wyniósł z domu szlachetność i pracowitość. W Chinach był lewicowym działaczem młodzieżowym i z tego tytułu został nielegalnie wysłany na przeszkolenie do ZSRR. W czasie tego przeszkolenia wyrażał sądy nazbyt samodzielne i w latach czystek politycznych został zaocznie skazany na dziesięć lat łagrów. Nie łudził się, że po ich upływie uzyska wolność. Był przekonany, że los tych Polaków, którzy przetrwają w łagrach, ułoży się pomyślniej niż los jego rodaków. Szczególny okres próby charakteru I-Wan-Pina rozpoczął się po awansowaniu go na kucharza, a potem głównego kucharza kuchni szpitala wietłosiańskiego. Kucharze w łagrach byli z zasady łotrami szczególnego gatunku: kradli wszystko, co można było ukraść z kuchni, i potajemnie sprzedawali po cenach, które bezustannie podnosili. Nie chodziło im o ruble, ale o cenne rzeczy, które w jakiś sposób przedostawały się jednak do łagrów. Oczywiście, zabiegali też o spirytus i kochanki. Kucharze łagrowi byli zawsze usuwani za nadużycia, z tym że wydawanie nawet po błatu specjalnie przygotowanych posiłków właściwie nie uważano za nadużycie. Ale kradli oni także znaczne ilości na przykład lepszych rodzajów ryb, tłuszczów, mąki czy też bardzo rzadko dostarczanego cukru (w czasie moich lat w Wietłosianie otrzymałem nie więcej niż pięć razy po kawałku około stugramowym żółtego cukru, który dostarczano w blokach). W I korpusie wiedzieliśmy, że I-Wan-Pin tak postępować nie będzie. Rzeczywiście, wytrwał na tej funkcji wiele lat i nikt mu nie mógł nic zarzucić. Do czasu mojego zwolnienia, gdy pobieraliśmy posiłki dla I korpusu, I-Wan-Pin dodatkowo wydawał nam niemal co 108 dzień na przykład pół wiadra zupy lub miednicę kaszy (najczęściej pęcaku, który znienawidziłem), z przeznaczeniem dla personelu I korpusu. Mówił, że w kuchni szpitalnej, która karmi tysiące chorych łagrowiczów, musi być zawsze pewna nadwyżka. I tę właśnie przeznaczał dla nas. Prócz podzięki nic za to od nas nie otrzymywał. Nadwyżkę dzieliliśmy solidarnie. Nikt tej tajemnicy nie zdradził. Po wielu latach dowiedziałem się o dalszych losach 1-Wan-Pina. Uzyskał wolność około 1950 roku. Do tego czasu pracował jako szef kuchni szpitalnej. Nie pozwolono mu jednak opuścić Północy. Ożenił się z Rosjanką, zamieszkali w Uchcie, która z roku na rok rozrastała się i coraz bardziej przypominała miasto. Dalsze jego losy nie są mi znane. Zawsze wspominam przyjaźń z I-Wan-Pinem jako prawdziwą, serdeczną i sprawdzoną w czasie kilku tak trudnych lat w Wietłosianie. Do naszej przyjacielskiej dwójki po kilku miesiącach dołączył Fin — Sasza Pieusza. Z pewnością po fmsku należy inaczej pisać jego nazwisko. Rosły i silny, wysoki blondyn, flegmatyczny, ale pracowity, szybko pozyskał nasze zaufanie. Pochodził z rodziny wiejskiej, gospodarzącej na granicy z ZSRR. Ukończył gimnazjum. W czasie wojny, którą późną jesienią 1939 roku rozpoczęła Finlandia, został zagarnięty w rejonie przygranicznym przez wojska ZSRR. Nie zdążył jeszcze rozpocząć służby w armii fińskiej, a mimo to został zaocznie skazany, jako „socyalno-opastnyj eliemient" (niebezpieczny dla społeczeństwa). Sasza był inteligentnym człowiekiem, interesującym się wieloma sprawami. Jeśli życie w I korpusie toczyło się normalnie, mógł, podobnie jak ja, godzinę dziennie przeznaczyć na czytanie. Jednakże cała trudność polegała na znalezieniu ciekawej i wartościowej lektury. O gazetach czy czasopismach nie można było w ogóle marzyć. A zresztą nie stanowiły one owej cennej lektury, zawierały tylko pewien, bardzo niewielki zasób informacji, opinii czy refleksji. Biblioteki w łagrach na Północy nie istniały. A zatem czytaliśmy tylko wówczas, gdy ktoś zza żony łagrowej przyniósł jakąś książkę. Pamiętam, że właśnie 109 w Wietłosianie poznałem w oryginale twórczość Dostojews-kiego i zachwyciłem się nią. Ale okazji do zdobycia ciekawej książki było bardzo niewiele. To, co było dostępne, to czytanie podręcznika psychiatrii, ewentualnie z innych dziedzin medycyny, stanowiących cudem zgromadzoną podręczną biblioteczkę I korpusu, przy czym podręcznik psychiatrii był tylko jeden (i to Osipowa), a dwie czy trzy inne pozycje nie przedstawiały większej wartości. Czasami lagrowy radiowęzeł nadawał koncerty muzyczne. Słuchaliśmy ich wspólnie z Saszą, jeśli było to możliwe. O jego dalszych losach wiem tylko tyle, iż w cztery czy pięć lat po moim wyjeździe z Wietłosianu został przeniesiony do innego łagru. A zatem spędził w łagrach co najmniej osiem lat. Czy zyskał możliwość powrotu do swej ojczyzny — tego nie udało mi się ustalić. Wierzę, iż tak się stało, był bowiem silnym człowiekiem. Wspominam Saszę z dużą sympatią, a zwłaszcza jego pogodny, życzliwy stosunek do ludzi, tak bardzo odbiegający od panujących w łagrach stosunków międzyludzkich. Z innych sanitariuszy I korpusu wspomnę jeszcze dwóch Słowaków. Jednego z nich pamiętam dobrze po dziś dzień: sympatycznego pyknika — Misze Dyląga. Był uczciwym, rzetelnym młodym człowiekiem, który mimo lagrowych lat zachował wewnętrzną radość życia. Często ją przekazywał, poprawiając nasze samopoczucie. Inny Słowak, którego tylko zdrobniałe imię — Niki — zachowałem w pamięci, wysoki i szczupły, był zupełnie odmiennym od Miszy Dyląga człowiekiem, mimo że pochodzili z tego samego rejonu Słowacji. Wszystko, co czynił, a nawet to, co winien czynić w ramach funkcji sanitariusza, przeliczał na dodatkowe porcje chleba, kaszy czy też garstki machorki. Może dlatego, iż rzeczywiście wciąż był głodny, wciąż żądny jakiejś odmiany w bezgranicznie ponurym i monotonnym lagrowym życiu. Czy obaj Słowacy dostali się do korpusu czechosłowackiego, organizowanego w ZSRR przez generała Ludwika Svobodę, nie udało mi się ustalić. W końcu 1944 roku wciąż jeszcze pozostawali w łagrze wietłosiańskim. A przecież swój 110 pierwszy batalion Svoboda zaczął organizować już w lutym 1942 roku i jego brygada brała udział w walkach o wyzwolenie Kijowa. Od września do listopada 1944 roku brygada ta walczyła o Przełęcz Dukielską; w tym samym czasie moi słowaccy przyjaciele nadal byli więzieni w łagrze wietłosiańskim. Prawdopodobnie obaj Słowacy zostali potraktowani jako obywatele Rusi Podkarpackiej (od XI wieku znajdującej się w granicach Węgier, zaś od 1919 r. — Czechosłowacji), którą już w czasie wojny uznano w ZSRR za ziemie ukraińskie, chociaż znalazła się w granicach ZSRR dopiero w 1945 roku. Obecnie rejon ten stanowi obwód zakarpacki Ukraińskiej SRR. Słowacy z Rusi Podkarpackiej byli więc w latach II wojny światowej bezzasadnie traktowani jak obywatele ZSRR, przydzielano im paszporty tego kraju, najczęściej równocześnie z miejscami w łagrach. Wobec Słowaków posługiwano się więc analogiczną zasadą do tej, jaką praktykowano bez żenady wobec Polaków zamieszkujących do 1939 roku w rejonach Lwowa, Wilna i innych. Wątpię, czy Miszy Dylągowi i jego rodakowi udało się, tak jak mnie, opuścić ZSRR. W I korpusie był wśród nas jeszcze jeden Koreańczyk, również Kola Kim, nie mający jednak powiązań rodzinnych z lekpomem o tym samym nazwisku. Niezwykle rosły i silny jak na Koreańczyka, budową przypominał raczej dońskiego Kozaka. Był solidnym pracownikiem, zdecydowanie separującym się od urków, którzy chcieli go pozyskać ze względu na siłę fizyczną, tak bardzo przydatną w ich procederze. Tymczasem, choć popędliwy, Kola nigdy swej siły nie nadużywał, przekonaliśmy się o tym w czasie jego pracy w I korpusie, gdzie przydawała się ona bardzo. ZI korpusu został przeniesiony do pracy w chleborezce. Właśnie na chleborezkę często napadali ci, których przyjaźń Kola Kim tak zdecydowanie odrzucał. Przydawała się jego siła dla obrony porcji chleba, na które zawsze z taką niecierpliwością oczekiwali łagrowicze. Gdy Kola Kim pracował w krajami chleba, zapytałem go, czy to oni zlewają tak obficie chleb wodą, aby w ten sposób 111 uzyskiwać nadwyżki, za które mogli się bogacić (kupować za chleb machorkę, dodatkowe porcje jedzenia ze stołówki, cywilną odzież od wygłodniałych nowo przybyłych, a także miłość lagrowych prostytutek). Zaklinał się, że taki mokry chleb otrzymują już z piekarni, znajdującej się poza żoną. A więc to tam dokonywano tej kradzieży. Za żoną pracowali ludzie wolni. Kilku tych ludzi, którzy mogli działać jedynie za cichą zgodą NKWD, całymi latami bogaciło się w ten nieludzki sposób. Gdy Kola Kim już u nas nie pracował, regularnie odwiedzał 1 korpus, a konkretnie swego imiennika lekpoma. Byli chyba rówieśnikami, ale Kola odnosił się z wielkim szacunkiem do swego rodaka — lekpoma, dawał otwarcie wyraz takiemu do niego przywiązaniu, że na nas, postronnych robiło to duże wrażenie. Lekpom był dla Koli i rodakiem, i prawdziwym moralnym autorytetem. Krótko pracował razem z nami Mikołaj, Rosjanin. Wiedziałem, że na wolności był złodziejem, ale wobec nas do tego się nie przyznawał. Mówił, że brak dwóch czy trzech palców u ręki jest wynikiem nieszczęśliwego wypadku. Powszechnie jednak było wiadomo, że tak właśnie złodzieje chronią się przed poborem do armii. Przebywając wśród nas, zachowywał się normalnie, może czasami nieco nachalnie, sięgając do cudzej machorki. Zapewne skończył kilka klas szkoły, miał bowiem większy od innych urków zasób wiadomości. Znał szereg przepisów obowiązujących w ZSRR, na przykład z zakresu buchalterii i innych dziedzin pracy zawchozów. Wobec nas, pozostałych sanitariuszy obcokrajowców, zabłysnął praktyczną umiejętnością walki z pluskwami. Pluskwy były straszliwą plagą całego łagru, a więc i I korpusu. Otóż Mikołaj namówił nas, aby, tak jak to się robi we wsiach i miasteczkach rosyjskich, wynosić kojki i inny drewniany sprzęt na zewnątrz i tam obficie polewać wrzącą wodą, a w tym samym czasie opalać płomieniem wszystkie dziury, listwy, framugi w pomieszczeniach I korpusu. Jednak Mikołaj niezbyt często przejawiał inicjatywę. W codziennej pracy nie był zbyt gorliwy. W związku z tym doktor, 112 przy jakiejś nadarzającej się okazji, zastąpił Mikołaja innym sanitariuszem, tym razem Łotyszem. Ciekawym człowiekiem był jeden z odźwiernych. Odźwierni pełnili swoją służbę dzień i noc. Nie była ona ciężka, a więc starających się o nią było wielu. Doktor powierzał zwykle te funkcje starszym, inteligentnym ludziom, mieli oni przecież bezpośrednią styczność z chorymi. Jednym z odźwiernych I korpusu był za moich czasów wieloletni, wybitny ekonomista moskiewski, Kimelbłat. Przed aresztowaniem pracował w urzędach Sownarchozu (Sowiet Narodnogo Choziajstwa — Rada Gospodarki Narodowej) na Kremlu. Był człowiekiem wybitnie wykształconym i kulturalnym. Rozmowy z nim były dla mnie niezwykle interesujące. Rozpytywałem Kimelbłata zwłaszcza o sposoby zarządzania gospodarką i przepisy prawne. Przedstawiał je w sposób przejrzysty, uzupełniając własnymi ocenami zjawisk zachodzących w ZSRR, zwłaszcza w latach trzydziestych. Był on oczywiście więźniem politycznym,skazanym na wiele lat łagrów za uczestnictwo w rzekomym spisku żydowskim, mającym pojawić się wśród pracowników najwyższych organów władzy ZSRR. Tak brzmiał—jak mi mówił — zaocznie wydany wyrok. W rzeczywistości zaś nie ułożyły mu się dobrze stosunki z przełożonym, również żydowskiego pochodzenia, który sam, a najpewniej z wyższej inspiracji, wykoncypował spisek, aby pozbyć się samodzielnie myślących współpracowników. Cała najbliższa rodzina Kimelbłata nadal zamieszkiwała w Moskwie. Był to wyjątek, regułą bowiem było przesiedlanie rodziny łagrowicza do miejscowości oddalonych (o ile nie została ona również aresztowana). Z rozmów z Kimel-błatem wiedziałem, jak bardzo kocha żonę i dorosłe już dzieci. Cierpiał, iż nie otrzymywał od nich żadnych wiadomości. O sobie mógł donieść najbliższym tylko w kilku grypsach, wysłanych okazyjnie z łagrów. Dzięki temu wiedzieli, że żyje. Nie znali jego adresu i nie mieli prawa pisywać do niego. W listopadzie 1944 roku spotkałem się z tą rodziną. 8-Cynga 113 1 K> KJ O O 3 .ct-o- 3. łł o 6; 05 05 S 2 m JrT J? e* r» o o o o 3 %¦ S 3 21 3. 2. 3 ET'3'o ' 05 O y ^1 i> 3 << B. rn O 3 5? S. O 3" N 3 S.3'8 — >-• co O Si3 Ł ^3*5 !lS-3.- o os N nT* j N"g- — > o n 2T n F ,65 05 n O. N O -^3 o. 05 05 ,65 O ii ¦L 65 os ?r ( o S Ct 3" 65 65 2 3.2.o>g-g?? 3 O 3 S. B o | 3 ,q-o 5- 65 3 3 •• N- 65 B. O .65 O "I N O- C2 N 65 T3 ^ g'^ 3 rt a os n a.T-S ES - c ii O- 05 C Ci. 3.ts §• 3 o O 3- s"3! n> o 5-<2. B- < co 05 N N.1 S- 3" O- a. o- s-ec n o 3 3*8 s;b w f 5- o N B N N O n N 2. O i5 O) 05 o c rł- 65 05 9- 05 O 05 3 0Q 3. 8 I ° § 8 3 Song o harmonii W 1978 lub 1979 roku sporządziłem odpis poematu, napisanego przez nieznanego autora z kręgu lekarzy lub felczerów, łagrowiczów Północy. Poemat został napisany w Uchcie i nosi datę 10 października 1977 roku. Jest on poświęcony doktorowi Kamińskiemu z okazji osiemdziesię-ciolecia jego urodzin. Poemat ten to wymowny, dla mnie wstrząsający, dokument czasów, które opisuję. Odzwierciedla sposób myślenia lekarzy łagrowiczów w owych latach i po upływie następnych paru dziesiątków. Sposób myślenia oczywiście tych, którzy na Północy nie zatracili swego człowieczeństwa. Z tych względów przytaczam ten tekst w całości. Poemat ten został wygłoszony na uroczystym wieczorze, zorganizowanym w Odessie w 1977 roku ku czci jubilata. Jego tekst jest kolportowany*w odręcznych odpisach wśród byłych więźniów północnych łagrów i ich rodzin. PAMIĘCI LAT PÓŁNOCNYCH* Jakowowi Josifowiczowi Kamińskiemu w osiemdziesiątą rocznicę urodzin I Mijają lata — rok, znów rok. Czas płynie życie znacząc, Wciąż nowe sprawy, nowe dni -Czyż może być inaczej? * Tłumaczyła Janina Wujkiewicz 116 I dobrze, że tak biegnie czas. Że nic go nie powstrzyma. To dzięki niemu życie trwa, Myśl ku przyszłości ciągle gna I szybciej świat się zmienia. Nie może nas zaskoczyć los Odmianą dni wspaniałych W nas jeszcze mocno przeszłość tkwi I spokój skamieniały. Witamy nadchodzący czas Jak słońca blask po deszczu I każdy nowy życia znak, Wciąż nie ostatni jeszcze. II Mój drogi stary przyjacielu, Daruj ten wstęp, chwila go składa. Życie nam śpiewa swoje pieśni, Smucić się chyba nie wypada. Żyjmy, wciąż wierząc w mądrość ludzi, W przyszłość bez żalu i tęsknoty I że, choć starość nas dosięgnie, Każdy zachowa serce młode. Niech nasze życie na tym świecie Służy harmonii, może wtedy Uda się łatwiej nam zrozumieć, To, czego wciąż nie rozumiemy. III Dziś, gdy minęło tyle lat, Wspomnijmy, już bez żalu, Miniony i niełatwy czas W północnej mroźnej dali. 117 zow o sił a na oną od-lego dat-one ;one ikie. awa szej dzi-enci >ny-»wej óry. co na :rs. tam czę. ach rki. lko ali-ów ira-ios- icie no-łku ów 29 Song o harmonii W 1978 lub 1979 roku sporządziłem odpis poematu, napisanego przez nieznanego autora z kręgu lekarzy lub felczerów, łagrowiczów Północy. Poemat został napisany w Uchcie i nosi datę 10 października 1977 roku. Jest on poświęcony doktorowi Kamińskiemu z okazji osiemdziesię-ciolecia jego urodzin. Poemat ten to wymowny, dla mnie wstrząsający, dokument czasów, które opisuję. Odzwierciedla sposób myślenia lekarzy łagrowiczów w owych latach i po upływie następnych paru dziesiątków. Sposób myślenia oczywiście tych, którzy na Północy nie zatracili swego człowieczeństwa. Z tych względów przytaczam ten tekst w całości. Poemat ten został wygłoszony na uroczystym wieczorze, zorganizowanym w Odessie w 1977 roku ku czci jubilata. Jego tekst jest kolportowany* w odręcznych odpisach wśród byłych więźniów północnych łagrów i ich rodzin. PAMIĘCI LAT PÓŁNOCNYCH* Jakowowi Josifowiczowi Kamińskiemu w osiemdziesiątą rocznicę urodzin I Mijają lata — rok, znów rok. Czas płynie życie znacząc, Wciąż nowe sprawy, nowe dni -Czyż może być inaczej? * Tłumaczyła Janina Wujkiewicz 116 I dobrze, że tak biegnie czas, Że nic go nie powstrzyma. To dzięki niemu życie trwa, Myśl ku przyszłości ciągle gna I szybciej świat się zmienia. Nie może nas zaskoczyć los Odmianą dni wspaniałych W nas jeszcze mocno przeszłość tkwi I spokój skamieniały. Witamy nadchodzący czas Jak słońca blask po deszczu I każdy nowy życia znak, Wciąż nie ostatni jeszcze. II Mój drogi stary przyjacielu, Daruj ten wstęp, chwila go składa. Życie nam śpiewa swoje pieśni, Smucić się chyba nie wypada. Żyjmy, wciąż wierząc w mądrość ludzi, W przyszłość bez żalu i tęsknoty I że, choć starość nas dosięgnie, Każdy zachowa serce młode. Niech nasze życie na tym świecie Służy harmonii, może wtedy Uda się łatwiej nam zrozumieć, To, czego wciąż nie rozumiemy. III Dziś, gdy minęło tyle lat, Wspomnijmy, już bez żalu, Miniony i niełatwy czas W północnej mroźnej dali. 117 Czas naszych spotkań w Wietłosianie, W smutnym, dalekim Szorze Wkrótce zostanie zapomniany. Kto wie, na zawsze może ... My wiemy, jak tam było źle, Często o krok od śmierci, Lecz dobrych ludzi, lepsze dni Chrońmy od niepamięci. IV Niełatwo jest zapomnieć Szor I leśną głuszę wokół, Ostrokół szary z rzędem wież I szpital nieco z boku. Tam można było spotkać się, Przeżyć jaśniejsze chwile. Często wspominam takie dni, Przyjaciół i Kamilę. W pamięci także utkwił mi Krzykliwy doktor Berman, Z Lozanny, lecz prostacki typ, Zadręczał nas bez przerwy. Czibiu, od świata oddalona — Bez dróg i telefonów; I nagle, jak z dobrego snu Kamiński trafił do nas. Odtąd przez wiele długich lat Ratował, wspierał, leczył. W tym piekle samym dobrem był, Nadzieję w nas rozniecił. 118 Jawi się w moich wspomnieniach Mroczny świat Wietłosianu, Teraz, gdy nastał październik Białym śniegiem usłany. Od lat już nie ma szpitala, A co się stało z nami? Rząd twarzy tak dobrze znanych Mam wciąż pod powiekami. Ostroumow, Wiktorów, Uskow ... W tych kilku moich wierszach Przypomnieć wszystkich trudno. I przyjaciele, i wrogowie — Niedola połączyła wszystkich, Aleksiejew, Briger, Sierebrow, Meburnutow, lekarzy lista. Sokolowski z głową srebrną, Wołochowski stroskany, Chytry Porec (skąd brał wino?), Judycki ze swoją Sarą. Kownacki, mąż Szewieliowej, Także Sierow z Kamilą. Jeszcze tak wielu było Kamiński był naszą ostoją, Dzielny za nas wszystkich. Bez niego Wietłosianu nie przeżylibyśmy. VI Różnie mijały tamte lata, Zdarzyło się niejedno. 119 Tęsknota serca nam zżerała, Myśli do bliskich biegły. Każdy, niepewny, czy przeżyje, W tym świecie upodlenia, Tęsknotę zagłuszając w sobie, Pracował bez wytchnienia. I każdy szukał gwiazd w ciemności Nucąc o życiu, o miłości. Uczyliśmy się tam wzajemnie — Sukcesy były liczne: Zwalczaliśmy pelagrę, cyngę I zmiany organiczne. W dalekiej głuszy z wielkim trudem Szukaliśmy leczniczych źródeł. I był wśród nas wspaniały człowiek, Oddany nam, życzliwy. Zostawił w nas najlepszą pamięć 0 swoich pięknych czynach. Dzisiaj, w jubileuszu chwilach Z podziwem głowę przed nim schylam. VII Chwała naukom nieśmiertelnym 1 wielkim ich kapłanom, Chociaż zwyciężać nie od razu Nawet i mędrcom dano. A jeśli prawdy poszukując, Kroczyli prostą drogą, Dzisiaj, u schyłku swego życia Z dumą odetchnąć mogą. 120 Pozostawili pośród ludzi, Żyjąc wśród przeciwności, Światło, co innych prowadziło — Blask ludzkiej swej godności. Uchta, 10 października 1977 roku Dla wszystkich, którzy przeżyli tyle lat w jakby zatrzymanym czasie, zdolni jedynie do wykonywania najprymitywniejszych i najtrudniejszych czynriości, w ciągłym lęku o przetrwanie; dla wszystkich przepełnionych żalem za utraconym światem bliskich, za zwykłym widokiem błękitnego nieba i blaskiem ciepłego słońca, za życiem bez doświadczania codziennych okrucieństw i wynaturzeń, ten poemat ma wartość niepowtarzalną. I to nie tylko dlatego, że jeden z łagrowiczów przypomina w nim po latach tamten czas, ale głównie dlatego, że nie pozbawiony przecież goryczy, przepojony jest nadzieją, a także, że jest pochwałą ludzi, którzy w tym piekle potrafili strzec humanitarnych wartości i służyć innym ludziom. Tyle w tym poemacie jest tęsknoty za spokojem, pięknem życia, tyle wiary w człowieka; jest w nim odwieczne ludzkie marzenie o ładzie i harmonii. W jednym jednak fragmencie odczytałem przebijającą gorycz. W przepowiedni, iż bliski jest czas, gdy wszyscy zapomną o „epoce" łagrów. Trudno się temu dziwić w sytuacji, gdy w ZSRR przez okres od usunięcia Chruszczowa do czasów Gorbaczowa pokrywało się niemal pełnym milczeniem zbrodnie popełnione w dwudziestoleciu 1936—1956 wobec milionów ludzi. Nie mogło przecież być zadośćuczynieniem dla doktora Kamińskiego to, że jemu wyjątkowo pozwolono wrócić do rodzinnej Odessy, że mógł tam podjąć pracę i prowadzić życie rodzinne. I że na jego jubileuszu zebrało się kilkadziesiąt osób oddających, choć niepełnym głosem, hołd łagrowiczom: Kamińskiemu, Sokołowskiemu i milionom innych. Przypomnijmy, że nawet tego rodzaju szczęście, jak 121 powrót w strony rodzinne, znakomitej większości łagrowi-czów nie spotkało. Chociażby Sokołowskiemu nie zezwolono na powrót do Leningradu. A gdzież najwyższej rangi akty rehabilitacji i uznania? Poemat odnosi się głównie do wyodrębnionej grupy łagrowiczów: lekarzy i felczerów. Opiewa ich losy. To jedyna grupa inteligencji, która była w łagrach w pewnej mierze uprzywilejowana i izolowana. Inżynierowie—łagrowicze mogli być prorabami, brygadzistami, ba, nawet mogli pełnić (pod strażą) odpowiedzialne funkcje kierownicze szefów czy dyspozytorów rozbudowywanych (np. w republice Korni — w latach powojennych) sieci energetycznych, łączności czy kolei. Ale ich uzależnienie od całego systemu łagrowego było znacznie większe niż lekarzy. To wyłącznie lekarze mogli powoływać się na to, iż w swej pracy uznają jedynie zwierzchność lekarzy. Pozycja inżynierów w łagrach nie wpływała w takiej mierze jak w wypadku lekarzy na ich warunki życia. Mogli mieszkać, podobnie jak lekarze, w nieco lepszych barakach, nawet mieć przydzielone indywidualne komórki czy boksy w tych barakach. Mogli otrzymywać takie wyżywienie, jakie inni łagrowicze uzyskiwali wyłącznie za najcięższą pracę fizyczną w lesie. Ale nie mogli korzystać z wyżywienia szpitalnego, z reguły dostępnego lekarzom szpitala, wyżywienia lepszego o dobrych kilka punktów kalorycznych i smakowych. Wszystko to charakteryzuje warunki, z jakich korzystali lekarze w łagrach. A w związku z tym ciśnie się na usta ogólna uwaga o poemacie. Łagrowicze z lesopowału, jeśli przeżyliby okres dwudziestu — trzydziestu lat w łagrach, wyraziliby swoje sądy znacznie dobitniej, ostrzej. Ale przeżyć tyle lat na obszczich robotach było rzeczą niemożliwą. Znane jest świadectwo człowieka, który spędził kilka lat w tak zwanych spec-łagrach. Myślę oczywiście o Aleksandrze Sołżenicynie i jego znanym utworze pt. Jeden dzień Iwana Denisowicza. Obraz życia łagrowego jest w jego opisie bez porównania ostrzejszy, tragiczniejszy. Główny bohater Sołżenicyna — Szuchow —jest stale głodny. Nieprzerwanie 122 cierpieli głód również zwykli łagrowicze Wietłosianu. Tymczasem lekarze i felczerzy — w świetle poematu — przeżywali tam co najwyżej wielką biedę, a czasami bywało im bardzo ciężko. Był rok 1962, gdy w miesięczniku „Nowyj Mir" ukazał się utwór Sołżenicyna. Został on zaopatrzony w przedmowę, w której między innymi czytamy: „Jest w nim echo owych bolesnych przejawów w naszej przeszłości, związanych z okresem obalonego i odrzuconego przez partię kultu jednostki, a które nam, choć tak niedawne, wydają się daleką przeszłością... Warunkiem pełnego i bezpowrotnego zerwania z całą tą ponurą przeszłością jest rzetelne i odważne ujawnianie jej skutków" (tłum. J.D.). Utwór Sołżenicyna dotarł do szerokich kręgów społeczeństwa ZSRR i odbił się głośnym echem w świecie. Nie przypadkiem był on opublikowany w ZSRR, gdy sekretarzem generalnym KPZR i premierem rządu był Nikita Chruszczow. To on wydatnie przyczynił się do tego, że w latach 1956—1957 zlikwidowano znaczną większość łagrów i zwolniono z nich więźniów politycznych. Zanim usunięto go z kierownictwa partii i rządu, istniała możliwość opublikowania dzieła Sołżenicyna. Potem o łagrach nie pisano. A Sołżenicyna ekspulsowano. I jeszcze kilka wyjaśnień. Moje wspomnienia dotyczą łagrów z okresu 1941—1944. Natomiast bohater Sołżenicyna rozpoczyna swą lagrową ośmiolatkę w 1943 roku. Trafił tam jako żołnierz Armii Czerwonej, który dostał się do niewoli hitlerowskiej i zdołał z niej zbiec. I ta ucieczka właśnie wydała się enkawudzistom podejrzana. W kwietniu 1943 roku oficjalnie, choć bez rozgłosu, przywrócono w ZSRR zsyłanie na katorgę, zakładanie więźniom kajdan, oznaczanie ich numerami. Przywrócono także karę śmierci przez powieszenie. W spec-łagrze, jak pisze Sołżenicyn, bito więźniów pejczem. W Wietłosianie tego nie czyniono. Tam karcer był kamienny i lodowaty, w Wietłosianie — drewniany i także lodowaty. W spec-łagrze siedzieli więźniowie z wyrokami po 25 lat. W Wietłosianie natomiast z wyrokami dziesięciolet- 123 |f f 1 ftf i i f § 11; i s i § * 11 1 zą 5 N o ° °. K s. y 3 O H- a g- *• O- =• 11 ? f I f 411 ii 11 I P i f i o L 1 11 U 1 S. o te 5-B.^ rfż w S-^S- O O 2 ^'5.^.^. § 2. O 3 3" O 3 3 3 L 5 11 1 3 ¦h"(S. g-^ i PI §"2. D. e o 3 e 8. P ci et y o Ł !. P N- O CD tl. StLó ^ 3 3. ~ cr rt w <ł".03 O os s. a* sr 5T3 c 2 3-1 = 2 o to 3 _ ^.t 8' °- ? S3 .p" -¦ Cł Oj o <»3 2 i 3 w g-8 S1 "5" St St^.J:«g N 03 b. ?r S" S"' - n 5 o Kajdany, pędzenie piechotą na katorgę, bicie pałami — to straszliwe przejawy tyranii i okrucieństwa władzy carskiej. W takich warunkach przy życiu pozostawali jedynie najbardziej zdrowi i wytrzymali zesłańcy. Zmiany, które nastąpiły w świecie w ciągu stu lat w stosunkach międzyludzkich, hasła, pod którymi zwyciężyła rewolucja 1917 roku, uniemożliwiły—jak się wydawało—w porewolucyjnej Rosji, a potem w ZSRR, zakuwanie skazańców w ciężkie kajdany, bicie pałami i pędzenie piechotą do łagrów. Mimo to, jak już wspomniałem, w 1943 roku nakazano zakuwanie rąk spec-łagrowiczom. Do łagrów położonych na Północy czy na Syberii przewożono nas w nie ogrzewanych wagonach bydlęcych, przetrzymywano w transporcie całymi tygodniami lub miesiącami. Straty ludzkie były prawdopodobnie równie liczne jak przed stu laty, gdyż w transporcie na Północ zamarzał co czwarty czy piąty łagrowicz. Dostojewski zaświadcza między innymi, że wśród katorż-ników większość stanowili zabójcy, zbrodniarze, złodzieje. Znienawidzeni i szykanowani przez nich przedstawiciele szlachty, podobnie jak rewolucjoniści, w tym także ludzie wykształceni, stanowili tam znikomą mniejszość. W łagrach ZSRR za moich czasów proporcje te były zasadniczo odmienne. Większość stanowili więźniowie polityczni, często bez wykształcenia, ale zdecydowanie odróżniający się swoją postawą od przestępców pospolitych. Ci ostatni jednakże z woli NKWD pełnili prawie wszystkie funkcje kierownicze, jakie pozwalano powierzać łagrowi-czom. I nie przepuszczali okazji, aby wszelkimi sposobami udowadniać i wykorzystywać wyższość wobec więźniów politycznych. Z opisów Dostojewskiego wynika jednak, że przestępcy polityczni, prześladowani przez większość katorż-ników—przestępców pospolitych, znajdowali się w sytuacji gorszej od łagrowiczów — skazańców politycznych. Chociaż bowiem byliśmy podporządkowani kryminalistom, stanowiliśmy większość, co prawda nie zorganizowaną, ale jednakże reprezentującą znaczną siłę w łagrach. 126 Rejestr drugiej grupy odmienności, a mianowicie świadczących o cięższych warunkach życia łagrowiczów czasów stalinowskich, jest długi i bardzo wymowny. Wspomnę tylko o najważniejszych sprawach. Z głęboko wstrząsających wspomnień Dostojewskiego wynika dla mnie, łagrowicza następnego wieku, iż katorż-nicy nie byli tak zwierzęco głodni jak my. Chwalili otrzymywany chleb. Chleb ten był poszukiwany poza twierdzą, w mieście Omsku. Nasz lagrowy chleb był czarną, wodnistą gliną. Przed wiekiem katorżnicy karmili chlebem psy, ochłapami mięsa — orła, nie jadali zupy, gdy była gorsza niż zazwyczaj. Ograniczali się wówczas do picia herbaty, która—jak wiadomo — głodu nie zaspokaja. W łagrach każdy z nas zjadał najpodlejszą nawet zupę. Dostojewski wspomina, że tylko raz katorżnicy twierdzy w Omsku próbowali zorganizować demonstrację głodową. Ale w ostateczności nie powiedziano nawet placmajorowi, jaki jest powód zamierzonej demonstracji. Tu występuje zbieżność — i my w łagrach też nigdy nie zdobyliśmy się na jakikolwiek protest w związku z głodowymi racjami żywności. Inaczej było w więzieniach, o czym pisałem. Katorżnicy mogli kupować dodatkowe jedzenie za posiadane lub zarobione pieniądze. Ba, w święta i w dzień swoich imienin organizowali nawet hulanki zjadłem, wódką i muzyką. Dostojewski w swych wspomnieniach między innymi pisał: „Lud rosyjski żywi dla pijaka sympatię, w więzieniu okazywano mu nawet poważanie. Hulanka więzienna odznaczała się swego rodzaju arystokratyzmem" (wyd. PIW, 1957 r., str. 41). W łagrach na Północy nie było mowy o legalnym kupowaniu dodatkowego jedzenia, zaś alkohol, kradziony ze szpitala, pijano jedynie w naparstkach. I jeszcze jedno: katorżnicy otrzymywali obiad w południe, a my, wygłodniali przez cały dzień, czekaliśmy na swoje porcje do zmroku, po całym dniu pracy. Katorżnicy nie byli w takim stopniu izolowani od świata zewnętrznego jak łagrowicze Północy. Twierdza, opisywana przez Dostojewskiego, znajdowała się na terenie miasta, z którym katorżnicy, mimo wielu utrudnień, utrzymywali 127 dość żywe kontakty. Kupowali tam mięso, ciasta, wódkę, zaś sprzedawali swoje wyroby i niektóre usługi. Przekupieni konwojenci umożliwiali im libacje na mieście, spotkania z kobietami. Jeden z konwojentów dołączył do dwóch katorżników, wspólnie uciekli z twierdzy i, korzystając z ciepłego lata na Syberii, rozpoczęli włóczęgę, która jednak skończyła się dla nich nieszczęśliwie. Ale tylko konwojent dostał się pod sąd, katorżnicy zaś otrzymali jedynie (?) kary chłosty po pięćset czy tysiąc pał. Dostojewski w swych zapiskach napomyka, że chociaż w zasadzie terminy katorgi były przestrzegane, to jednak skazani na katorgę tak zwaną ustawiczną byli przetrzymywani po 15—20 lat. Z naszej polskiej historii znamy losy niektórych zesłańców na katorgę syberyjską, którym udało się stamtąd uciec szczęśliwie. Wspominając losy katorżników z Polski, pracujących w kopalniach, nie mogę powstrzymać się od uwagi, iż Dostojewski może z przesadą zakwalifikował losy katorżników skazanych na twierdzę i reżim aresztantów wojskowych jako najtrudniejsze do zniesienia. Wydaje się, że wyznaczeni do kopalni mieli jeszcze gorsze warunki. Pozostawmy jednak te kwalifikacje, wszystkim im bowiem było ciężko, wszyscy byli pod knutem. Warto jednak wrócić do sprawy izolowania od świata. Nas owa izolacja w latach wojny obejmowała całkowicie. Nikt nie był w stanie pokonać tysięcy kilometrów lesotundry w okresie miesiąca, kiedy mrozy chwytają tylko w nocy. O dostaniu się do pociągu mowy być nie mogło ze względu na kontrole NKWD. Zaś w nielicznych osadach miejscowej ludności Zyrian, nikt z łagrowiczów nie mógł liczyć na pomoc. O to także skutecznie zadbało NKWD. Dostojewski ustami Goriańczykowa wspomina, że katorżnicy po pracy w twierdzy „snuli się po placyku więziennego dziedzińca, z koszar do kuchni i z powrotem" (j.w. str. 84), że ,,ze śmiechem rzucali śnieżkami odgarniając śnieg" (j.w. str. 101) i że niemal każdy z nich zajmował się rękodzielnictwem. Wreszcie, że mieli siłę i ochotę opiekować się psami, orłem i innymi zwierzętami. Nie wiem, czy praca .2 i o a o ¦o I 128 Obligacja trzeciej pożyczki wojennej ZSRR na 25 rubli (nie zreali-. zowana) za pracę w łagrze katorżników była tak wyczerpująca jak praca łagrowiczów na lesopowale. Wracając z pracy w lesie ledwie starczało sił na pójście do stołówki i na znalezienie miejsca do spania na zbiorowej pryczy. Katorżnicy mieli do wykonania w ciągu dnia określoną normę pracy. Po wypełnieniu tej normy konwojenci odprowadzali ich do twierdzy, gdzie korzystali z wolnego czasu. Mogli i chcieli zarabiać pieniądze podejmując dodatkową pracę. Inna rzecz, że najczęściej trwonili zarobione pieniądze na hulanki. W łagrach też mieliśmy wyznaczone dzienne normy pracy. Ale były one nadmiernie wysokie. Nawet po wykonaniu tej normy konwojent nie miał prawa odprowadzić kogoś z nas do łagru czy też zwolnić od dalszej pracy. W lesie trzeba było pozostawać do określonej godziny, czyli do pełnego zmroku, i dopiero wówczas konwojenci pędzili nas wszystkich razem do żony lagrowej. A trzeba było przejść kilka kilometrów. Jakże trudno było je pokonywać. Bezgranicznie zmęczeni nie myśleliśmy o dodatkowej pracy. Nawet gdyby ktoś obiecywał za nią złote góry. Pieniądze w łagrach właściwie nia miały znaczenia. To, co zarobiliśmy, odpisywano, rzekomo z naszej dobrej woli, na państwową pożyczkę wojenną. Przechowałem taki rewers. Katorżnicy mieszkali w lochach twierdzy. Było tam brudno, ale ciepło. Każdy z nich miał wydzieloną pryczę. Łagrowicze, wyganiani na wyrąb lasu, spali w ziemiankach na zbiorowych pryczach. W nocy marzły im głowy i karki. Beczka żelazna, w której palili ogień, mogła ogrzać tylko środkową część ziemianki. Natomiast w więzieniach sypialiśmy wprost na betonie. W twierdzach zżerały katorżników pchły, nas zaś, w ziemiankach, więzieniach i barakach— pluskwy oraz wszy, a w okresach północnej wiosny — komary. W XIX wieku syberyjskim katorżnikom dawano kożuchy (co trzy lata), a także dość solidną odzież. Nam, w klimacie jeszcze ostrzejszym, przydzielano obuwie z opon samochodowych oraz watowane spodnie i kurtki, które po kilku tygodniach używania rozłaziły się wprost w rękach. Konwojenci wyprowadzali prawosławnych katorżników 9-Cynga 129 w niedziele i święta do cerkwi. Żydów do synagogi. W twierdzy wolno było jawnie modlić się. W niedziele i w trzy dni świąt religijnych w roku katorżników nie wolno było zatrudniać. Tolerowano nawet gry hazardowe, tak zwane majdany. W łagrach, w latach wojny, dawano tylko kilka dni wypoczynku w roku, potem, bodaj w 1942 roku—-co dziesiąty dzień. Świadomość, że po tygodniu pracy nie ma dnia wypoczynku, była dla nas szczególnie uciążliwa, zaś sama praca bardziej wyczerpująca. O żadnych praktykach religijnych oczywiście nie mogło być mowy. Dozwolona była natomiast gra w szachy. Można też było słuchać muzyki. Była ona nadawana przez głośniki radiofonii przewodowej, popularne kołchoźniki. Transmitowały one, jak już wspominałem, najzwięźlejsze dzienniki radiowe i jedynie najbardziej znane koncerty. Dostojewski opisał, z jakim entuzjazmem i jak dobrze katorżnicy przygotowywali występy teatralne w twierdzy. Durni naczelnicy czy placmajorzy twierdzy zezwalali jednak na samorzutne tworzenie zespołów teatralnych. Enkawudzi-ści, niewątpliwie z wyższego polecenia, także kazali tworzyć teatry w łagrach. Ale nie zezwalali na samorzutną.twórczość łagrowiczów. Po błatu wyznaczali do zespołów teatralnych i muzycznych łagrowiczów, rzekomo zawodowych artystów. Wynagradzali w ten sposób łagrowiczki i łagrowiczów, o czym wiedziałem, za najbardziej osobiste usługi z ich strony. W tej sytuacji w zespołach teatralnych znaleźli się tylko nieliczni zawodowi artyści. Katorżnik za czasów cara miał prawo mieć przy sobie Biblię. Łagrowicz nie miał prawa posiadać jakiejkolwiek książki. Przeczytałem kilka książek rosyjskich w tamtych latach, ale były to książki nielegalnie przemycone do łagru. Przytoczę, co Dostojewski zanotował w swoich zapiskach 0 lekarzach: „W całej Rosji wiadomo wszystkim więźniom, że ludźmi okazującymi im najwięcej współczucia są lekarze" (j.w. str. 55). Lekarzami w twierdzy carskiej nie mogli być 1 nie byli katorżnicy. Mało było wówczas w Rosji lekarzy i zapewne nie byli tak aktywni politycznie, jak sto lat później. Ale zawód ten już wówczas ukształtował-ich postawy od- miennie od postawy urzędników carskich. Dobre tradycje w tym zakresie przetrwały do moich lagrowych czasów. Jak pisałem, i lekarze więźniowie (raczej bez wyjątków), i lekarze pozostający na wolności nieśli wszechstronną, oczywiście ograniczoną ich możliwościami, pomoc łagrowiczom. Dostojewski pisał też o Polakach zesłanych na katorgę do twierdzy w Omsku. Polacy ...„patrzyli z głębokim uprzedzeniem na wszystkich otaczających, widzieli w katorżnikach samo tylko bestialstwo i nie mogli, ba, nie chcieli dostrzec w nich ani jednej lepszej cechy, nic ludzkiego; to także było zrozumiałe i sam los siłą rzeczy narzucił im ten niefortunny punkt widzenia. Nie dziw, że zgryzota gnębiła ich w katordze" (j-w- str- 264). Dostojewski dodaje, że katorżnicy nie zaczepiali Polaków, nie wypominali im ani pochodzenia, ani wyznania. A tak właśnie postępowali wobec innych obcokrajowców, choćby Niemców. W twierdzy w Omsku, za czasów Dostojewskiego, była nieliczna grupa naszych rodaków — więźniów politycznych, zesłanych na katorgę za udział w spiskach antycarskich po upadku powstania 1830/31. O pięciu z nich pisze Dostojewski, podając ich nazwiska w skrócie. Można je rozszyfrować dzięki jedynej w tym rodzaju obszernej monografii Michała Janika pt. Dzieje Polaków na Syberii (Krakowska Spółdzielnia Wydawnicza, Kraków, 1928 r.). Polacy przebywający w latach czterdziestych XX wieku w więzieniach ZSRR izolowali się od innych więźniów tak ze względów językowych, obyczajowych, jak i wielu innych. Przez innych więźniów nie byliśmy traktowani normalnie (jak wszyscy inni). Szykanowano nas przy każdej okazji (np. znanym zwróceniem się: „Nu, polskije pany...") i często wyśmiewano. Ale w łagrach nie mogliśmy i nie chcieliśmy być izolowani. Mimo że skala zjawiska, to jest masowość, pozwalała na formowanie polskich grup, warunki życia i pracy w łagrach zmuszały nas do możliwie pełnej asymilacji. Kto nie chciał, a raczej nie umiał przystosować się do łagrowych warunków na Północy, szybciej ginął. 131 w niedziele i święta do cerkwi. Żydów do synagogi. W twierdzy wolno było jawnie modlić się. W niedziele i w trzy dni świąt religijnych w roku katorżników nie wolno było zatrudniać. Tolerowano nawet gry hazardowe, tak zwane majdany. W łagrach, w latach wojny, dawano tylko kilka dni wypoczynku w roku, potem, bodaj w 1942 roku—co dziesiąty dzień. Świadomość, że po tygodniu pracy nie ma dnia wypoczynku, była dla nas szczególnie uciążliwa, zaś sama praca bardziej wyczerpująca. O żadnych praktykach religijnych oczywiście nie mogło być mowy. Dozwolona była natomiast gra w szachy. Można też było słuchać muzyki. Była ona nadawana przez głośniki radiofonii przewodowej, popularne kołchoźniki. Transmitowały one, jak już wspominałem, najzwięźlejsze dzienniki radiowe i jedynie najbardziej znane koncerty. Dostojewski opisał, z jakim entuzjazmem i jak dobrze katorżnicy przygotowywali występy teatralne w twierdzy. Durni naczelnicy czy placmajorzy twierdzy zezwalali jednak na samorzutne tworzenie zespołów teatralnych. Enkawudzi-ści, niewątpliwie z wyższego polecenia, także kazali tworzyć teatry w łagrach. Ale nie zezwalali na samorzutną^twórczość łagrowiczów. Po błatu wyznaczali do zespołów teatralnych i muzycznych łagrowiczów, rzekomo zawodowych artystów. Wynagradzali w ten sposób łagrowiczki i łagrowiczów, o czym wiedziałem, za najbardziej osobiste usługi z ich strony. W tej sytuacji w zespołach teatralnych znaleźli się tylko nieliczni zawodowi artyści. Katorżnik za czasów cara miał prawo mieć przy sobie Biblię. Łagrowicz nie miał prawa posiadać jakiejkolwiek książki. Przeczytałem kilka książek rosyjskich w tamtych latach, ale były to książki nielegalnie przemycone do łagru. Przytoczę, co Dostojewski zanotował w swoich zapiskach 0 lekarzach: „W całej Rosji wiadomo wszystkim więźniom, że ludźmi okazującymi im najwięcej współczucia są lekarze" (j.w. str. 55). Lekarzami w twierdzy carskiej nie mogli być 1 nie byli katorżnicy. Mało było wówczas w Rosji lekarzy i zapewne nie byli tak aktywni politycznie, jak sto lat później. Ale zawód ten już wówczas ukształtował; ich postawy od- 130 miennie od postawy urzędników carskich. Dobre tradycje w tym zakresie przetrwały do moich lagrowych czasów. Jak pisałem, i lekarze więźniowie (raczej bez wyjątków), i lekarze pozostający na wolności nieśli wszechstronną, oczywiście ograniczoną ich możliwościami, pomoc łagrowiczom. Dostojewski pisał też o Polakach zesłanych na katorgę do twierdzy w Omsku. Polacy ...„patrzyli z głębokim uprzedzeniem na wszystkich otaczających, widzieli w katorżnikach samo tylko bestialstwo i nie mogli, ba, nie chcieli dostrzec w nich ani jednej lepszej cechy, nic ludzkiego; to także było zrozumiałe i sam los siłą rzeczy narzucił im ten niefortunny punkt widzenia. Nie dziw, że zgryzota gnębiła ich w katordze" (j.w. str. 264). Dostojewski dodaje, że katorżnicy nie zaczepiali Polaków, nie wypominali im ani pochodzenia, ani wyznania. A tak właśnie postępowali wobec innych obcokrajowców, choćby Niemców. W twierdzy w Omsku, za czasów Dostojewskiego, była nieliczna grupa naszych rodaków—więźniów politycznych, zesłanych na katorgę za udział w spiskach antycarskich po upadku powstania 1830/31. O pięciu z nich pisze Dostojewski, podając ich nazwiska w skrócie. Można je rozszyfrować dzięki jedynej w tym rodzaju obszernej monografii Michała Janika pt. Dzieje Polaków na Syberii (Krakowska Spółdzielnia Wydawnicza, Kraków, 1928 r.). Polacy przebywający w latach czterdziestych XX wieku w więzieniach ZSRR izolowali się od innych więźniów tak ze względów językowych, obyczajowych, jak i wielu innych. Przez innych więźniów nie byliśmy traktowani normalnie (jak wszyscy inni). Szykanowano nas przy każdej okazji (np. znanym zwróceniem się: „Nu, polskije pany...") i często wyśmiewano. Ale w łagrach nie mogliśmy i nie chcieliśmy być izolowani. Mimo że skala zjawiska, to jest masowość, pozwalała na formowanie polskich grup, warunki życia i pracy w łagrach zmuszały nas do możliwie pełnej asymilacji. Kto nie chciał, a raczej nie umiał przystosewać się do lagrowych warunków na Północy, szybciej ginął. 131 Powołałem się na zapiski Dostojewskiego z połowy XIX stulecia, które, oprócz wyjątkowych wartości literackich, zawierają cenną faktografię. Moje własne wspomnienia dotyczą warunków życia w łagrach w okresie o około stu lat później. Nasuwają mi się więc w związku z tym pewne refleksje. Rządy carów w Rosji, w szczególności po rewolucji we Francji i po Wiośnie Ludów w wielu krajach Europy, opierały się w istotnej mierze na głębokiej penetracji społeczeństwa przez tak zwaną ochranę carską (aktualnie nazywałaby się policją polityczną). Dotyczyło to w szczególności środowisk i rejonów, w których mogło i rzeczywiście powstawało polityczne zagrożenie dla caratu. W wyniku donosów ochrany skazywano ludzi samodzielnie myślących na katorgę i zsyłki. Katorżnicy zapełniali twierdze, kopalnie i fabryki, które wyróżniały się szczególnie trudnymi warunkami pracy. Władzę stanowili tam osobnicy zwani stupaj-kami, ludzie bezduszni, ślepo posłuszni carowi, gubernatorom, naczelnikom, placmajorom. Byli to specjalnie dobierani oficerowie lub podoficerowie ochrany. Ich zadaniem było gnębienie i likwidacja skazanych na katorgę i zsyłki. Posługiwali się w tym celu między innymi zakuwaniem na stale w kajdany, pędzeniem na piechotę tysiącami kilometrów oraz chłostą. Natomiast sto lat później rządy stalinowskie w okresie około trzydziestu lat umacniały się, stosując coraz bardziej masowy terror, usprawiedliwiany rzekomą obroną socjalizmu w ZSRR. Ogromny liczbowo, zdyscyplinowany aparat partyjny i państwowy, wypełniający ślepo polecenia „góry", potrafił przez całe lata skutecznie wmawiać znacznej części społeczeństwa, że donosicielstwo, a nawet kłamliwe oskarżanie, służy obronie socjalizmu. Słowo „wmawiać" trzeba z pełnym uzasadnieniem uzupełnić słowem „zastraszać". W tym okresie zdołano zastraszyć miliony ludzi masowym skazywaniem na podstawie donosów na wieloletnią zsyłkę do łagrów. Dla narodów te] części świata nie było to 132 zjawisko nowe. Miało swoją tradycję w czasach carskich. Wywożono więc setki tysięcy, a potem miliony ludzi do łagrów, które oszukańczo nazywano trudowo-isprawitiel-nymi, a więc łagrami pracy poprawczej. Ze względu na postęp społeczny, osiągnięty w okresie owych stu lat na świecie, jaskrawą sprzeczność z nadal głoszonymi hasłami rewolucji 1917 roku, nie można było masowo skuwać łagrowiczów kajdanami. Czyniono tak w spec-łagrach od 1943 roku poczynając. Nie można również było bić łagrowiczów palami i pędzić ich tysiącami kilometrów na piechotę. Ze względu na wielką liczbę łagrowiczów do ich bicia i konwojowania potrzebne byłyby nowe, niezliczone zastępy nadziratieli i stupajek. Zamierzony rezultat osiągnięto w. wyniku rozlokowania łagrów w rejonach koła polarnego i innych, o podobnie trudnych warunkach. Surowa przyroda Północy była ponurym sprzymierzeńcem NKWD. Łagry umożliwiały masową likwidację ludzi bez stosowania pieców krematoryjnych i osławionych metod ochrany carskiej. Tak więc podstawową różnicę między tyranią carską a tyranią totalitarną, stosowaną przez stalinowski aparat partyjno-państwowy ZSRR, upatruję w odmiennej skali przemocy i w innych sposobach jej stosowania. Przez łagrowe szczeliny Nadchodził letni miesiąc 1943 roku. Słuchaliśmy doniesień lagrowego radiowęzła. Niewiele można było się z nich dowiedzieć o tym, co dzieje się na świecie, a nawet na frontach wojny w ZSRR. W każdym razie nie wiedziałem nic 0 losach polskiej armii sformowanej w ZSRR z inicjatywy generała Władysława Sikorskiego. Nadeszły jednak wiadomości, przekazywane z ust do ust, o nowym poborze do polskiej armii w ZSRR. Ktoś dał mi maleńki wycinek z gazety, informujący o werbunku do polskiej dywizji imienia Tadeusza Kościuszki. W Wietłosianie, jak pisałem, tylko trzecia część łagrowiczów z Polski została zwolniona w 1942 roku do armii generała Władysława Andersa, mimo że umowa generała Władysława Sikorskiego ze Stalinem z 30 lipca 1941 roku przewidywała zwolnienie z łagrów i więzień wszystkich obywateli polskich. Potem, w listopadzie 1941 roku, Sikor-ski interweniował u Stalina w sprawie zwolnienia nadal przetrzymywanych Polaków. Były też i następne interwencje. Ale mimo to wielu z nas na próżno oczekiwało na zwolnienia i skierowania do polskiej armii. A więc w 1943 roku było po kogo sięgnąć. Historia jakby powtórzyła się. Znowu wydzielono baraki, znowu jedzenie było lepsze niż dla innych łagrowiczów 1 znowu ożyły nadzieje... Tym również razem personalnie wymieniano, kogo ten werbunek dotyczy. Moje nazwisko, tak jak w 1941 roku, znajdowało się na tych listach. Tygodniami, a potem miesiącami trwało jednak oczekiwanie. Bogatszy o nabyte doświadczenia nie zrezygnowałem 134 z pracy w I korpusie, ale wykonywałem ją, za zgodą doktora Sokołowskiego, w nieco ograniczonym zakresie. Miałem więcej czasu, aby pomyśleć, porozmawiać, odpocząć. Żadnych wiadomości na temat polskiej armii nie mogłem zdobyć. Niecierpliwie czekałem. Zima przełomu lat 1942 i 1943 była bardzo ciężka. Wyżywienie stale się pogarszało. Szkorbut i cynga znajdowały coraz więcej ofiar. Hasło „Wszystko dla frontu", wywieszone na bramie łagru, w Wietłosianie praktycznie oznaczało: za wszelką cenę siłami łagrowiczów zwiększyć wyrąb lasów i produkcję beczek. Pracowaliśmy dla Frontu Kalinińskiego, który odegrał dużą rolę w obronie Moskwy i we wspomaganiu oblężonego Leningradu. Mimo wielu natarć hitlerowskich front ten utrzymywał się także dzięki dostawom węgla z Workuty, zagłębia, którego eksploatację uruchomiono w czasie wojny siłami łagrowiczów. Pracowali oni w kopalniach Workuty w straszliwych warunkach. Po wyjściu na powierzchnię poruszali się powiązani powrozami, gdyż w pojedynkę nie byli w sianie przeciwstawić się silnym wiatrom, zadymkom, śnieżycom, szczególnie przy pięćdziesięciostopniowym mrozie. Najcięższe były okresy jesieni i zimy, gdyż panuje tam wtedy bez przerwy noc. Łagrowicze Północy najbardziej bali się Workuty. Wiedzieliśmy, że w ciągu roku umierała tam ponad połowa zesłanych, podczas ' gdy śmiertelność w innych łagrach na Północy, jak obliczaliśmy, sięgała jednej trzeciej. Wypełnialiśmy zadania hasła „Wszystko dla frontu", mimo dalszego zmniejszania racji żywnościowych do zupełnie głodowego minimum. Ze względu na całkowite zaprzestanie w tym czasie dostaw warzyw dla łagrów na Północy (transport służył wyłącznie dla potrzeb frontu), w Wietłosianie wydano „ukaz" zobowiązujący każdego łagrowicza do wykarczowania wyznaczonej działki na terenie żony łagrowej i zasadzenia tam na wiosnę pięciu kilogramów 135 ziemniaków. Praca na działce miała być wykonana w wolnym czasie. Było to bardzo trudne zadanie. Pnie i korzenie trzeba było wyłupywać łomem z całkowicie zamarzniętej ziemi. Dobrych kilka tygodni męczyłem się na tej przeklętej działce. Ale na tym nie koniec. Sadzeniaki były na wagę złota. Każdy z nas chętnie zjadłby je, ratując się przed cyngą. Przed tym ostrzegano więc, grożąc karcerem i Workutą. Przeprowadzano ostrą kontrolę w czasie sadzenia ziemniaków. A potem przyszło chyba najgorsze. Noce i ranki przed letnim okresem i w czasie jego trwania były tak zimne, iż od zmroku do białego rana należało palić ogniska, by dym przykrywał całunem nasze nieszczęsne pola ziemniaczane. Bodaj na pięć działek musiało być rozpalone jedno ognisko. Oznaczało to, że co dwie, trzy noce we dwóch dyżurowaliśmy, znosiliśmy suche drewno i spalaliśmy wydobyte korzenie. Za nieutrzymanie płomienia ogniska groził karcer. Ileż to było męki i zziębnięcia, ale rezultat był oszałamiający: ze swojej działki zebrałem pięć i pół kilograma drobnych ziemniaków. Zjedliśmy je. W następnym roku nie kazano już w Wietłosianie sadzić ziemniaków. Kilka lat temu dowiedziałem się, że po likwidacji łagru już nie łagrowicze podjęli na tych terenach planową uprawę ziemniaków. Specjaliści dobrali odpowiedni rodzaj sadzeniaków, zalecili solidne nawożenie. I już bez rozpalania nocą ognisk zbiory okazały się całkiem niezłe jak na tamtejsze warunki klimatyczne. W czasie tygodni oczekiwań na pobór do dywizji kościuszkowskiej korzystałem z wolnego czasu również i w południe. W tygodniu, kiedy słońce silnie grzało, a komary jeszcze nie kąsały, położyłem kiedyś ze dwa koce na trawie i zasnąłem. Przed zaśnięciem bacznie, przez dłuższy czas, przypatrywałem się roślinności. Po kilku godzinach snu spostrzegłem, że trawa urosła. Trawa na dalekiej Północy w okresie bezpośrednio po stopnieniu śniegów rośnie w oczach! * * * 136 Zaledwie napomykałem dotąd o kobietach w łagrach. Trudny, straszliwy był ich los. W łagrach, w których przebywałem, było stosunkowo niewiele kobiet, pięć do dziesięciu procent ogółu łagrowiczów. Wiadomo, że w więzieniach czy łagrach, mimo najgorszego nawet odżywiania, potrzeby seksualne nie zanikają. Takie widocznie są prawa życia. W więzieniach nie widziałem aktów współżycia, widziałem natomiast samogwałty. Warunki więzienne nie sprzyjały, wręcz uniemożliwiały wszelkiego rodzaju zbliżenia. Choćby z tego względu, że dla kobiet wydzielone były cele czy nawet wyodrębnione części więzień. W łagrach było inaczej. Panoszące. się bandy urków uważały wszystkie dziewczyny czy kobiety za swoją własność. Na ogół, aby przeżyć w łagrach, każda z nich musiała wyłącznie spośród nich wybrać sobie opiekuna. Dokładniej, to oni je wybierali i porzucali. Jeśli mężczyźni ci mieli jeszcze jakieś resztki ludzkiego stosunku do wybranych i jeśli posiadali dość siły i sprytu, bronili ich dniem i nocą przed swymi koleżkami, jeśli nie, stawali się często alfonsami, aranżującymi zarobkowanie podopiecznych na ich korzyść. W Wietłosianie ceną za tego rodzaju spotkanie była porcja dzienna chleba plus kilka skrętów machorki. Wspominałem, że z takich usług korzystał nie tylko Osipow, ale i inni pracownicy I korpusu. Zresztą dość rzadko. Pracujący w I korpusie, po odpowiednich przygotowaniach organizacyjnych, mieli szansę przeprowadzania swych romansowych spotkań w wybitnie luksusowych warunkach, a mianowicie w dyżurce. O tych spotkaniach doktor Sokoło-wski nie wiedział. Pozostali patrzyli na to przez palce. Trzeba dodać, że do pracy w szpitalu łagrowym wybierano kobiety stosunkowo czyste, zdrowe. Jako pracownice szpitala były one w jakimś stopniu chronione. My, męski personel szpitala, mieliśmy z nimi ułatwioną styczność. Właśnie w okresie oczekiwań na pobór do dywizji kościuszkowskiej przywieziono do Wietłosianu i skierowano do 137 ziemniaków. Praca na działce miała być wykonana w wolnym czasie. Było to bardzo trudne zadanie. Pnie i korzenie trzeba było wyłupywać łomem z całkowicie zamarzniętej ziemi. Dobrych kilka tygodni męczyłem się na tej przeklętej działce. Ale na tym nie koniec. Sadzeniaki były na wagę złota. Każdy z nas chętnie zjadłby je, ratując się przed cyngą. Przed tym ostrzegano więc, grożąc karcerem i Workutą. Przeprowadzano ostrą kontrolę w czasie sadzenia ziemniaków. A potem przyszło chyba najgorsze. Noce i ranki przed letnim okresem i w czasie jego trwania były tak zimne, iż od zmroku do białego rana należało palić ogniska, by dym przykrywał całunem nasze nieszczęsne pola ziemniaczane. Bodaj na pięć działek musiało być rozpalone jedno ognisko. Oznaczało to, że co dwie, trzy noce we dwóch dyżurowaliśmy, znosiliśmy suche drewno i spalaliśmy wydobyte korzenie. Za nieutrzymanie płomienia ogniska groził karcer. Ileż to było męki i zziębnięcia, ale rezultat był oszałamiający: ze swojej działki zebrałem pięć i pół kilograma drobnych ziemniaków. Zjedliśmy je. W następnym roku nie kazano już w Wietłosianie sadzić ziemniaków. Kilka lat temu dowiedziałem się, że po likwidacji łagru już nie łagrowicze podjęli na tych terenach planową uprawę ziemniaków. Specjaliści dobrali odpowiedni rodzaj sadzeniaków, zalecili solidne nawożenie. I już bez rozpalania nocą ognisk zbiory okazały się całkiem niezłe jak na tamtejsze warunki klimatyczne. W czasie tygodni oczekiwań na pobór do dywizji kościuszkowskiej korzystałem z wolnego czasu również i w południe. W tygodniu, kiedy słońce silnie grzało, a komary jeszcze nie kąsały, położyłem kiedyś ze dwa koce na trawie i zasnąłem. Przed zaśnięciem bacznie, przez dłuższy czas, przypatrywałem się roślinności. Po kilku godzinach snu spostrzegłem, że trawa urosła. Trawa na dalekiej Północy w okresie bezpośrednio po stopnieniu śniegów rośnie w oczach! 136 Zaledwie napomykałem dotąd o kobietach w łagrach. Trudny, straszliwy był ich los. W lagrach, w których przebywałem, było stosunkowo niewiele kobiet, pięć do dziesięciu procent ogółu łagrowiczów. Wiadomo, że w więzieniach czy łagrach, mimo najgorszego nawet odżywiania, potrzeby seksualne nie zanikają. Takie widocznie są prawa życia. W więzieniach nie widziałem aktów współżycia, widziałem natomiast samogwałty. Warunki więzienne nie sprzyjały, wręcz uniemożliwiały wszelkiego rodzaju zbliżenia. Choćby z tego względu, że dla kobiet wydzielone były cele czy nawet wyodrębnione części więzień. W łagrach było inaczej. Panoszące. się bandy urków uważały wszystkie dziewczyny czy kobiety za swoją własność. Na ogół, aby przeżyć w łagrach, każda z nich musiała wyłącznie spośród nich wybrać sobie opiekuna. Dokładniej, to oni je wybierali i porzucali. Jeśli mężczyźni ci mieli jeszcze jakieś resztki ludzkiego stosunku do wybranych i jeśli posiadali dość siły i sprytu, bronili ich dniem i nocą przed swymi koleżkami, jeśli nie, stawali się często alfonsami, aranżującymi zarobkowanie podopiecznych na ich korzyść. W Wietłosianie ceną za tego rodzaju spotkanie była porcja dzienna chleba plus kilka skrętów machorki. Wspominałem, że z takich usług korzystał nie tylko Osipow, ale i inni pracownicy I korpusu. Zresztą dość rzadko. Pracujący w I korpusie, po odpowiednich przygotowaniach organizacyjnych, mieli szansę przeprowadzania swych romansowych spotkań w wybitnie luksusowych warunkach, a mianowicie w dyżurce. O tych spotkaniach doktor Sokoło-wski nie wiedział. Pozostali patrzyli na to przez palce. Trzeba dodać, że do pracy w szpitalu łagrowym wybierano kobiety stosunkowo czyste, zdrowe. Jako pracownice szpitala były one w jakimś stopniu chronione. My, męski personel szpitala, mieliśmy z nimi ułatwioną styczność. Właśnie w okresie oczekiwań na pobór do dywizji kościuszkowskiej przywieziono do Wietłosianu i skierowano do 137 polskich baraków setki łagrowiczów z Polski, przetrzymywanych w pobliskich łag-punktach. Wśród nich znalazł się Polak z Australii. Chyba jego nazwisko zaczynało się na literę B, był starszy ode mnie o kilka lat. W 1939 roku przyjechał w odwiedziny do swojej dalszej rodziny do Polski. Oczywiście dla NKWD nic nie znaczył paszport australijski. Aresztowano go i skazano na łagry, tak jak wielu innych Polaków. Uznano go za socjalno-opastnyj eliemient. Był to człowiek interesujący, inteligentny, jak na Australijczyka dość oczytany. Widział wiele rzeczy w świecie i wiele rozumiał. B. został aresztowany o kilka miesięcy później niż ja, bodaj w Kobryniu. Przez pewien czas siedział w więzieniu w Mińsku. Od niego po raz pierwszy dowiedziałem się o tworzeniu w okupowanej Polsce (w GG) grup partyzanckich do walki na tyłach wojsk hitlerowskich w czasie, gdy ruszą one na ZSRR. B. dowiedział się o tych przygotowaniach od współwięźnia, Polaka, chyba wiosną 1941 roku, w najściślejszej tajemnicy. Ze mną jednak mówił na ten temat. Były to projekty akcji dywersyjnych, w które nikt by nie uwierzył. A jednak w głównych zarysach pokrywały się one z późniejszymi bohaterskimi działaniami polskich partyzantów. Z ich historią zapoznałem się pełniej dopiero po wielu latach dzięki książce Cezarego Chlebowskiego pt. Zagłada IV odcinka (Warszawa, 1968). Po tej lekturze nie mam wątpliwości, że B. musiał rzeczywiście spotkać się w więzieniu z kimś, kto w przygotowaniach do tej akcji albo brał udział, albo co najmniej był w nich dobrze zorientowany. Niewykluczone, iż tym kimś mógł być sam B. Przypomnę pokrótce, o czym mówił ogólnie B., a co powołując się na fakty historyczne opisał Cezary Chlebow-ski. Jeszcze przed napaścią hitlerowców na ZSRR, w kwietniu—maju 1941 roku, zostały opracowane przez zespół ówczesnego majora Remigiusza Grocholskiego, współdziałającego w pewnym stopniu ze sztabem Armii Krajowej, plany akcji dywersyjnych, które oznaczono kryptonimem Wachlarz (akcja „W"). Przewidywano działania na bardzo 138 rozległych obszarach na wschód od granicy polskiej z sierpnia 1939 roku. Działania tego rodzaju zostały podjęte już w listopadzie 1941 roku. Dowództwo „Wachlarza" powierzono podpułkownikowi Janowi Włodarkiewiczowi. Dopiero po wojnie dowiedzieliśmy się, że to generał Władysław Sikorski polecił Związkowi Walki Zbrojnej (ZWZ), a potem Armii Krajowej (AK) rozwijanie akcji dywersyjnych na tyłach wojsk hitlerowskich, posuwających się w głąb ZSRR. Przeznaczył na ten cel znaczne środki, a mianowicie cztery miliony dolarów, czyli tyle, ile wynosił roczny budżet AK. Generał Sikorski ustalił ze sztabem Armii Czerwonej zasady działania polskich grup dywersyjnych na terenach ZSRR. Jednym z najbardziej bohaterskich dywersantów akcji „W" był Miron Zachert-Okrzanowski (ps. Mirek). Znałem go osobiście jako kolegę szkolnego, rówieśnika mojego młodszego brata Andrzeja, rozstrzelanego przez Niemców w Palmirach w kwietniu 1940 roku, a więc wcześniej niż zaczęto przygotowania do akcji „W". W dalszych miesiącach okupacji Mirek działał w harcerskich Szarych Szeregach. Jesienią 1941 roku skierowano go (lub sam się zgłosił) na półroczny kurs dla dywersantów, zorganizowany przez dowództwo „Wachlarza". Na kurs ten zakwalifikowano wypróbowanych żołnierzy podziemia, przede wszystkim tych, którym Gestapo deptało po piętach. Byli wśród nich także cichociemni, specjalnie przeszkoleni w Anglii i zrzuceni do kraju na spadochronach. W maju 1942 roku Mirek znalazł się w Mińsku w charakterze pracownika (elektryka) warszawskiej firmy Tomasze-wskiego, której Niemcy zlecali wykonywanie różnego rodzaju prac na Białorusi. W czasie pracy i w godzinach wolnych penetrował Mińsk i jego okolice, korzystając z pomocy mieszkańców polskiego pochodzenia. W okresie od maja do grudnia 1942 roku polscy partyzanci wysadzali pociągi niemieckie i przeprowadzili szereg innych akcji dywersyjnych w okolicach Mińska, Orszy, Borysowa, Baranowicz i Bobrujska. W końcu października 139 1942 roku, w samym tylko Mińsku, oddział „Wachlarza" liczył ponad czterdziestu ludzi. Gestapo nie ustawało w poszukiwaniach. W grudniu 1942 roku udało im się schwytać siedemnastu członków polskiej dywersji w Mińsku, zaś dziesięciu w Borysowie. Na terenie całej Białorusi aresztowano łącznie około siedemdziesięciu osób związanych z akcją „W. Osadzono ich w więzieniu mińskim, mieszczącym się w starym zamku Sapiehów. Wśród więźniów najczynniejszym był Mirek: z pomocą grypsów kontaktował się z pozostającymi na wolności, a potem z przybyłymi z Warszawy w celu odbicia uwięzionych. Mimo tak młodego wieku (ok. 20 lat) cieszył się, jak wynika z grypsów, dużym autorytetem wśród więzionych Polaków. Organizował nielegalne dostawy żywności do zamku, gdzie panował głód i terror, a także próby ucieczki. Niestety, akcję odbicia polskich dywersantów Niemcy udaremnili. W marcu 1943 roku Mirka i część uwięzionych rozstrzelali, a pozostałych wywieźli do Oświęcimia. Tak, relacjonując w wielkim skrócie, Cezary Chlebowski przedstawił w swej książce tragiczne i bohaterskie losy Mirona Zachert-Okrzanowskiego i grupy polskich partyzantów, działających na tyłach armii hitlerowskich, na terytorium ZSRR. B. mówił mi w zaufaniu, w Wietłosianie, w połowie 1943 roku, o przygotowaniach prowadzonych w 1941 roku do tego rodzaju akcji. Awięc nawet tam, na Dalekiej Północy, doszły do mnie w ten przedziwny sposób echa walk, które Polacy toczyli z hitlerowcami nie tylko na prawie wszystkich frontach drugiej wojny światowej, ale także na tyłach wojsk niemieckich, wdzierających się do ZSRR. B. w szczególny sposób zapewnił mnie o swej przyjaźni: postanowił podzielić się ze mną dużym majątkiem w Australii, będącym jego własnością. Nauczyłem się na pamięć jego nazwiska i adresu, a także* adresu odpowiedniego biura adwokackiego. Cóż, kiedy zapamiętałem tylko pierwszą literę nazwiska wspaniałomyślnego ofiarodawcy! Przyrzeczenie to, dane z własnej woli przez równie jak ja szarego łagrowicza, złożone wśród lesotundry kręgu polarnego, 140 a odnoszące się do posiadłości w słonecznej Australii, przyjąłem jako fantastyczne urojenie. Nie umiem powiedzieć, czy B. dostał się do dywizji kościuszkowskiej, czy też zginął w łagrach. Zniknął mi z oczu po jednym czy dwu miesiącach. Gdy oczekiwanie na zwolnienie z łagrów wciąż się przedłużało, skorzystałem z prawa poruszania się poza żoną lagrową, które w pojęciu NKWD było aktem zaufania wobec Polaków, oczekujących na wyjazd do armii. Po krótkim przeszkoleniu zostałem kierowcą ciężarówki. Dobrze, że podjąłem się tej pracy tylko na krótko. Właśnie w związku z jakimś zadaniem frontowym odebrano na pewien czas okolicznym łag-punktom wszystkie ciężarówki. Zebrano ich kilkanaście i sformowano z nich kolumnę. Trasy nie były długie, tylko kilka odcinków polnych dróg przejezdnych w okresie bez śniegu, a jeszcze mniej w czasie zimy. Woziliśmy skrzynie i beczki. Były one ciężkie, ale co w nich było, nie pamiętam. Wszystkie je dostarczaliśmy na stację kolejową, ponieważ adresowane były do Wołogdy. Właśnie w przeddzień gwałtownego oziębienia wyruszyliś-my całą kolumną w nadłuższą trasę. Nagle nadeszły jednak bardzo ostre mrozy i służba kierowcy, zwłaszcza tak słabego, stała się doprawdy ciężka. Ten wyjazd był dla mnie przedsięwzięciem niezwykle ryzykownym. Jechaliśmy po bezdrożach, po uroczyskach. Nasze ciężarówki opalane były drzewem. Obok szoferki stał piec podobny do pieców na węgiel czy drzewo, instalowanych w starych łazienkach. Starannie pocięte i wysuszone „paliwo" wieźliśmy ze sobą. Wczesnym wieczorem wprost porwała nas zamieć śnieżna. Wiał wszystko mrożący, silny wiatr. Przewodnik dodawał otuchy, że już wnet dotrzemy do osady (posiołka), w której zatrzymamy się i przenocujemy. Tych kilka godzin walki z zamarzającą ciężarówką i przeklętą wichurą śnieżną utkwiło mi głęboko w pamięci. Późną nocą dotarliśmy do osady zamieszkanej przez 141 tubylców—Zyrian. Mieszkają oni nie tylko w Korni, ale również w zachodniej Syberii i na półwyspie Kola. Nazwa republiki Komi pochodzi podobno od zniekształcenia nazwy rzeki Kamy. Z jej dorzeczy, ciągnących się aż po Wołgę, wywędrowało przed tysiącami lat wiele plemion ugrofińskich, kierując się na północ, właśnie na ziemie obecnej republiki Komi. Osada, do której dotarliśmy, składała się z kilkunastu ziemianek, po części wrytych w ziemię, kształtu owalnego lub okrągłego. Pośrodku ziemianek ustawione były piece gliniane (nieco podobne do naszych chlebowych), z obszernymi paleniskami. Nad każdym duża nadbudowa z obszernym, najcieplejszym miejscem do spania. Jakieś jedzenie mieliśmy ze sobą, wrzątkiem częstowano do woli. Trzeba było dobrze wyspać się. Zamieć śnieżna i lodowate podmuchy nie ustawały bodaj przez trzy dni. Kolumna samochodów zamarzła. Wyruszenie w drogę w taki czas groziłoby śmiercią. Zresztą nikt nas specjalnie nie popędzał. Tam na Północy ludzie wiedzą, czym grozi człowiekowi wielki mróz i to przy takim wietrze. Mieliśmy więc czas, żeby trochę podpatrzeć Zyrian. Byli oni niewielkiego wzrostu, sięgali mi pod ramię, mieli rysy nieco mongoidalne, w większości byli szaro- i niebieskoocy. Nosili odzież podobną do naszej, to znaczy łagrowej, ale podszytą jakimiś skórami. Jadali najczęściej gęstą uchę (zupa rybna) i podpłomyki. Nie mogłem zrozumieć języka Zyrian, wsłuchiwałem się w ich rozmowy. Powoli zaczynałem rozróżniać poszczególne słowa. Rozpoznałem szereg zniekształconych w wymowie słów brzmiących podobnie jak: main (ręka), tete (głowa), pain (chleb czy podpłomyk), genou (kolano), pied (stopa) itd. Zachodziłem w głowę, skąd w tym języku, jak się dopiero później dowiedziałem, pochodzenia ugrofińskiego, znalazły się słowa o rdzeniu francuskim. Po szczęśliwym powrocie do łagru i porzuceniu kariery kierowcy rozpytywałem o to bardziej wykształconych łag-rowiczów. Nikt jednak nie znał ani języka, ani obyczajów Zyrian. Dopiero w listopadzie 1944 roku znalazłem w Mosk- 142 wie rozmówcę, który wyjaśnił mi tę zagadkę. Otóż jeńcy napoleońscy spod Moskwy pognani zostali na północ i wschód. W miarę oddalania się od Moskwy ich kolumny rzedły, ale część z nich, stosunkowo nieliczna, dotarła aż do kraju Zyrian. Osiedlili się tam i założyli rodziny. Stąd te ślady francuszczyzny w kulturze ludzi Północy. Przetrwały one ponad sto lat. Historia ta silnie przemówiła do mojej wyobraźni. Wiele lat później dowiedziałem się, że w czasach carskiej Rosji Zyrian nazywano potocznie „samojedami", a więc ludożercami. Czy było to uzasadnione—trudno mi powiedzieć. Powrót z osady Zyrian zakończył się szczęśliwie, chociaż zapowiadał się tak niebezpiecznie. Żadna z ciężarówek nie chciała zapalić. Roznieciliśmy ognisko pod silnikami i w ten sposób rozgrzane motory pozwoliły nam ruszyć w drogę do Wietłosianu. Podobnie jak przy zwalnianiu łagrowiczów do armii Sikorskiego, również i przy poborze do 1 dywizji kościuszkowskiej spośród wyznaczonych do transportu znowu pozostawiono w Wietłosianic około trzeciej części. I mnie także. Nie dowiedzieliśmy się, dlaczego akurat nam odmówiono prawa do wyjazdu. Oczywiście, obecnie wykorzystując już znacznie szersze kontakty, również z ludźmi mieszkającymi poza żoną łagrową, wysyłałem listy do naszej ambasady, a także do Wandy Wasilewsidej. Po długich staraniach dostałem się przed oblicze jakiegoś enkawudzisty (dostęp do kapitana wietłosiańskiej gosbiezopastnosti, Baumana, był niemożliwy), który, po przejrzeniu jakiejś dokumentacji na moją interwencję w sprawie skierowania do polskiej armii, twardo i krótko odpowiedział: nie ma polecenia. Miejscowe NKWD dostawało więc od swych zwierzchnich władz imienne wykazy, kto z łagrowiczów z Polski ma być włączony do transportów. Więźniowie pracujący w kancelarii NKWD (nikogo z nich osobiście nie znałem; byli to bowiem bardziej lub mniej wykształceni kryminaliści) po- 143 twierdzali taką właśnie procedurę imiennego zestawiania przez nadrzędne władze kolejnych transportów do polskiej dywizji. Z przecieków wynikało także, iż miejscowe NKWD nie posiada prawie żadnych akt personalnych łagrowiczów. Wszystko, czym dysponują, to dane czysto formalne i nader skąpe (podobno nie znano nawet obywatelstwa więźniów). Natomiast gromadzono skwapliwie informacje poufne i donosy na poszczególnych łagrowiczów. Ponoć zbierali je na własny użytek, władze wyższe z zasady nie pytały o zdanie niższych szczebli NKWD. W jaki więc sposób sporządzono wstępną listę Polaków, na której przecież za każdym razem znajdowało się moje nazwisko? Pozostanie to tajemnicą NKWD. Nadmieniłem o swych szerszych w owym czasie kontaktach z „wolnymi" ludźmi. Właściwie dotyczyło to tylko jednej rodziny Rosjan, żyjącej i pracującej poza żoną łagrową. Była to rodzina Bardiejewych. Przed wojną mieszkali w Moskwie, ale w trybie ewakuacji zostali skierowani do Uchty. Oboje pracowali, zgodnie z kwalifikacjami, w zarządzie łagrów Uchtiżemłag. Ich ładna córka Tamara, wówczas może szesnastoletnia, przeżywała stany maniakal-no-depresyjne. Nie ulegało wątpliwości, że wiązały się one z okresem jej dojrzewania. Jednakże przejawy chorobowe były na tyle ostre, iż doktor Sokołowski zdecydował o jej hospitalizacji w I korpusie. Nie można było myśleć o umieszczeniu Tani w izbie szpitalnej z innymi chorymi, chociażby z tego względu, iż w okresach maniakalnych była bardzo pobudliwa. Urządziliśmy dla niej małą separatkę, oddzieloną od dyżurki jedynie sienią wejściową do I korpusu. Ponieważ często zupełnie nie kontrolowała swoich ruchów, kocami i buszłatami wysłaliśmy ściany i podłogę separatki. Został ściśle określony krąg osób, które miały prawo wchodzić do tego pomieszczenia. Żal mi było tej sympatycznej dziewczyny i opiekowałem się 144 nią serdecznie. Matka, odwiedzająca ją regularnie, widocznie to zauważyła. Podejmowała się przesyłania przez okazje moich listów do Moskwy i zapewniała, że były one faktycznie wrzucane tam do skrzynek pocztowych. Rodzina Bardiejewych zaopatrywała mnie w machorkę do końca mego pobytu w Wietłosianie. Kilkanaście lat później odwiedziłem Tanie w Moskwie. Choroba wieku dojrzewania nie zostawiła żadnych śladów. Skończyła wyższe studia — filologię rosyjską. Została nauczycielką szkół podstawowych, a potem średnich. Przypadkowo trafiłem na jej przyjęcie weselne. Potem spotkałem już tylko samą Tanie z córką. Dotąd nie miałem okazji wspomnieć, że w czasie mojego blisko czteroletniego pobytu w Wietłosianie dwa lub trzy razy przyjechał tam zespół teatralny. Jak wspominałem, miał się on składać w zasadzie z łagrowiczów, którzy na wolności byli aktorami, śpiewakami czy tancerzami. Występy tego „teatru" budziły co najmniej sprzeczne uczucia. Wręcz zwierzęce warunki życia i stosunki w łagrach, pozbawianie łagrowiczów dostępu do książek i gazet to podłe, ale w jakimś sensie zrozumiałe w tamtej sytuacji postępowanie. Teatr łagrowy natomiast był zjawiskiem pod każdym względem zdumiewającym. Zastanawiało mnie, że wystawiano wyłącznie operetki wiedeńskie: Księżniczka czardasza, Nad pięknym, modrym Dunajem itp. Były to żałosne i groteskowe spektakle. Prezentowano je na scenie zmontowanej w obszernym cechu bednarskim. Dekoracje i kostiumy były oczywiście brudne i podniszczone. Jak już wspomniałem, żeby zostać aktorem w łagrach, trzeba było mieć czyjeś wysokie poparcie, być utrzymanką czy utrzymankiem lagrowego bonzy albo prominenta NKWD. A zatem nie przygotowanie i talent decydowały o włączeniu do łagrowego zespołu teatralnego. Gra takich „artystów" wzbudzała politowanie. Wykonanie 10-Cynga 145 Bylibyśmy wówczas odcięci od dróg, transportu i zaopatrzenia z Rosji, Ukrainy i całego południa ZSRR. Zastanawialiśmy się, ilu z nas mogłoby w takiej sytuacji przeżyć, a ilu musiałoby zginąć z głodu czy zamarznąć w lesotundrze. Ale i w tych rozmowach nie zakładaliśmy przegranej ZSRR w walce z hitleryzmem. Teraz rozważaliśmy jedynie sytuację, w jakiej moglibyśmy się znaleźć, gdyby hitlerowcy wtargnęli na ziemie Związku Radzieckiego o kilkaset kilometrów głębiej, niż to miało faktycznie miejsce. Mimo starań wciąż zbyt mało-wiedzieliśmy na temat tego, co działo się w Leningradzie. Jednak orientowaliśmy się, że w wyniku blokady mieszkańcy tego wielkiego i pięknego miasta przeżywają najstraszliwsze chwile, znosząc je po bohatersku. Relacje radiowe z oblężenia i obrony Leningradu były stosunkowo obszerniejsze i bardziej rzetelne niż relacje z innych frontów. Lew Grigoriewicz chłonął wiadomości o poszczególnych dzielnicach, a nawet ulicach miasta, które tak dobrze znał, i bardzo głęboko przeżywał wszystkie informacje o losach trzystu tysięcy obrońców i trzech milionów mieszkańców miasta, którzy bronili go dziewięćset dni. Od dawna już nie widzieliśmy w Wietłosianie „czarnej wrony", karetki NKWD, która kiedyś, w 1941 roku wywiozła na śmierć Swanidze. I oto zjawiła się znowu. Po krótkim poszukiwaniu enkawudziści wyprowadzili z ambulatorium Gubienkę. Dali mu zwykłe w- takich sytuacjach polecenie natychmiastowego wyjazdu z rzeczami (sakramentalne: so-birajties's wieszczami). Musiałem być w pobliżu, bo pamiętam, jak podenerwowany, z wielkim trudem, Paweł Michaj-łowicz zbierał swe rzeczy do tobołka, wymieniał uściski, żegnał się z nami. Przyrzekał dać znać o sobie, jeśli będzie można. Powtarzał adres swojej rodziny, pod którym powinna zamieszkiwać w wyzwolonym już w ostatnich tygodniach Kijowie. 148 Kilka dni potem, nie pamiętam, w jaki sposób, dowiedzieliśmy się, że Paweł Michajłowicz mieszka w hotelu w Uchcie, że jest dobrze karmiony, że bez przerwy pozostaje pod nadzorem. Następna wieść jeszcze bardziej nas zdumiała—podobno szyto mu przyzwoite ubrania. Wreszcie dowiedzieliśmy się, że go wywieziono. Dokąd, tego nie wiedzieliśmy. ^ W drodze do kraju Dwudziestego pierwszego października 1944 roku dowiedziałem się, że do NKWD w Uchcie nadeszła służbowa depesza z Moskwy następującej treści: „Głażewskogo Josifa Gieorgijewicza niemiedlenno iz spod straży oswobodit" (natychmiast zwolnić Józefa Głażewskiego syna Jerzego). Wiadomość o tej depeszy i jej treści przekazał mi poufnie doktor Sokołowski. Wiedział o tym od łagrowicza pracującego w kancelarii NKWD. Wprost nie wierzyłem własnym uszom. Nie wierzyłem do następnego ranka, kiedy wezwano mnie do NKWD (do baraku za bramą naszego łagru), gdzie przeczytano mi depeszę. Nigdy nie dowiedziałem się, kto spowodował wydanie tej decyzji. A była ona podjęta „aż" w Moskwie. Po wojnie dowiedziałem się, że delegacja Krajowej Rady Narodowej w czasie rozmów na Kremlu przed 22 lipca 1944 roku i potem (czyli po wydaniu w Chełmie Manifestu Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego) usilnie upominała się o zwolnienie Polaków pozostałych w łagrach i więzieniach ZSRR. Te interwencje poskutkowały w niewielkim stopniu. Masowe zwolnienia Polaków nastąpiły dopiero na wniosek Władysława Gomułki w latach 1956—1957. Moje sprawy w Wietłosianie potoczyły się szybko, chociaż nie okazały się proste. Natychmiast wydano mi jedynie przepustkę, upoważniającą do wychodzenia z łagru. Wytłumaczono mi także, iż treść depeszy oznacza, że zostałem zwolniony z łagru, ale — podobnie jak wszyscy zwalniani— nie mam prawa wyjazdu z Korni. Winienem — powie- 150 dziano mi—wyrobić sobie w Uchcie paszport obywatela ZSRR i zameldować się jako stały mieszkaniec w dowolnie wybranej miejscowości w republice Korni. W sprawie wyjazdu z Korni, jak mi objaśniono, mogę jedynie zwrócić się z podaniem do władz NKWD. Z pracą—mówiono — nie będzie kłopotu: uzyskane kwalifikacje pracownika I korpusu szpitala mogą być podstawą uznania mnie za specjalistę i zatrudnienia nawet w charakterze felczera. „Możecie tam dalej pracować — mówił enkawudzista—jako wolno-nąjomnyj". Kiedy powiedziałem mu, że będąc Polakiem chcę się natychmiast dostać do polskiej armii w ZSRR, uzyskałem krótką odpowiedź: „W tej sprawie decyzji nie otrzymaliśmy i zezwolenia nie wydamy". Wracałem do łagru całkowicie załamany. U Lwa Grigoriewicza Sokołowskiego spotkałem się z gronem najbliższych przyjaciół. Pamiętam, że był tam Miesz-kierys i I-Wan-Pin. Wypiliśmy po kieliszku z okazji mojego zwolnienia z lagrów. Zastanawialiśmy się, w jaki sposób mogę wyrwać się z Północy i znaleźć się bliżej kraju ojczystego, którego wschodnia, znaczna połać była już przecież oswobodzona. Stanowczo odradzano mi formalne zgłoszenie w NKWD odmowy wystąpienia o paszport obywatela ZSRR. „Za taką manifestację możesz otrzymać— mówili przyjaciele — nowy wyrok, tym razem dziesięcioletni". Wynik długotrwałej narady był następujący. Nazajutrz muszę iść do Wojenkomatu (wojskowa komendantura zajmująca się poborem do Armii Czerwonej) i zgłosić się na ochotnika do armii. A wiadomo nam było, że zgłoszenia ochotników do armii są nadal w całym ZSRR przyjmowane. Dopiero będąc w Armii Czerwonej powinienem zacząć starania o przeniesienie do armii polskiej. Zdecydowałem się tak właśnie postąpić. Po wylegitymowaniu się przepustką wydaną przez łag-rowe NKWD i po oświadczeniu, że właśnie otrzymałem zwolnienie z łagrów, a także, iż mam 25 lat, dowiedziałem się, że jeśli dziś przyniosę dokument o zwolnieniu z łagrów 151 oraz podanie o dobrowolnym zgłoszeniu się do Armii Czerwonej, następnego dnia otrzymam skierowanie i prowiant na wyjazd do Kirowa (dawniej: Wiatka), gdzie formowane są jednostki Armii Czerwonej. Bodaj dwukrotnie zapytywałem, czy żadne inne dokumenty nie są potrzebne. Potwierdzano, iż wyłącznie dokument z NKWD o zwolnieniu z łagrów i ewentualnie inne dokumenty, które NKWD uzna za właściwe przekazać do Wojenkomatu. O paszporcie obywatela ZSRR w ogóle nie było mowy. Wróciłem do biura NKWD. Rozmawiałem z innym niż poprzedniego dnia oficerem. Prosiłem o wydanie dokumentów poświadczających zwolnienie z łagrów, które zamierzam odnieść do Wojenkomatu w celu uzyskania skierowania do Armii Czerwonej. Oficer wyszedł, zapewne do swego przełożonego. Po chwili wrócił z odpowiedzią, że następnego dnia mogę odebrać odpowiednie dokumenty. Dopiero w tym dniu na stalowym niebie Północy zajaśniał dla mnie promień wolności. Odwiedziłem Bardiejewych, którzy podzielili moją radość, ugościli mnie i obdarowali zasobnym woreczkiem machorki. Przyjaciele w Wietłosianie byli już przekonani, że za kilka dni będziemy się żegnać. Zorganizowali między sobą zbiórkę pieniędzy, aby zaopatrzyć mnie na drogę. W Wietłosianie zarabialiśmy w latach wojny dosłownie kopiejki na rok. Zarobiłem w ciągu lat bodaj siedem rubli. Tyleż zebrali moi przyjaciele. Ponadto każdy z nich chciał mi jeszcze jakoś pomóc. W rezultacie otrzymałem kilka par nowej łagrowej bielizny, jakiś całkiem dobry koc, przyzwoite „gimnastiorki" (robocze bluzy w rodzaju koszul rosyjskich) zamieniono mi na nowy komplet ciepłej odzieży, podarowano nowiutką czapkę-uszankę itd. Z obuwiem było źle—musiałem ruszyć w drogę w butach z opon samochodowych. Ale od Soni Pobiedonoscowej dostałem ciepłe, długie skarpety ręcznej roboty, zrobione w ciągu kilku nocy właśnie dla mnie. Skarpety te dodatkowo owijałem jeszcze onucami. Wszystko to znoszono mi indywidualnie, cichcem, jakby nieśmiało. Był to obyczaj nabyty w łagrach: przyjaźni nie należy manifestować. Następnego dnia wydano mi w NKWD zalakowany 152 pakiet, zaadresowany do miejscowego Wojenkomatu. Tam z kolei przygotowano po jednym czy dwu dniach jeszcze większy pakiet, jeszcze solidniej zalakowany. Na pakiecie wypisane było zezwolenie na bezpłatny przejazd koleją do Kirowa. Była to jednocześnie moja przepustka na wyjazd z krainy Północy. Dano mi także bochenek chleba i chyba dwieście gramów słoniny, jako wyżywienie na drogę. Pociąg do Kirowa przez Kotlas odjeżdżał następnego ranka. Nadszedł więc wieczór pożegnania z Wietłosianem, z gronem bliskich mi ludzi. Tego wieczoru bardzo różni łag-rowicze przychodzili do I korpusu życzyć mi pomyślności; życzenia były szczere, choć z pewnością w wielu z nich mój wyjazd wywoływał uczucie zazdrości. Najserdeczniejsze było pożegnanie z Lwem Grigoriewiczem. Nie wiedziałem, że zobaczymy się dopiero po dziesiątkach lat. Kilku łag-rowiczów prosiło mnie, abym zapamiętał adresy ich rodzin i jeśli będzie to możliwe, abym je odwiedził i opowiedział o życiu łagrowym. Aleksander Władysławowicz Mieszkierys ułożył wiersz na moje pożegnanie. Oryginał udało mi się zachować. Jest on dla mnie drogą pamiątką. DO LEPSZYCH SPOTKAŃ* Radość znów rozjaśniła Twe oczy, Jakże szczere, choć takie poważne. Po niedawnej niewoli—już wolny, W przestrzeń jasną spoglądasz uważnie. Ty odjedziesz zrywając z tęsknotą, Gubiąc smutek wśród lasów i pól, A pod niebem z błękitu i złota Słowik pieśnią ukoi Twój ból. Przez niełatwe przeżycia znękane Twoje serce bić zacznie spokojnie. Uwierz—długi będą wyrównane. Tłumaczyła Janina Wujkiewicz 153 Dobrą myślą uskrzydlony ruszysz Z sercem lżejszym w burzliwe dni wojny. Pod wierszem Aleksander Mieszkierys dopisał: „Bodrost' Wam — Wy uczastnik raspłaty" (Otuchy—jesteś jednym z rozliczających się z wrogami). Od doktora Sokołowskiego otrzymałem zaświadczenie, iż w okresie trzech lat zajmowałem stanowisko „siostry przełożonej" oddziału psychiatrycznego szpitala w Wietłosianie i że jednocześnie często wykonywałem na zlecenie obowiązki felczera, pełniąc dyżury medyczne w oddziale szpitala. Doktor uznał za słuszne podkreślić w zaświadczeniu, że byłem sumiennym i zdyscyplinowanym pracownikiem, przejawiającym chęć do pracy, inicjatywę i zdolności organizacyjne. Następnego ranka zza bramy łagru rzuciłem okiem na ośnieżony, skuty mrozem Wietłosian. Z tobołkiem pod pachą wskoczyłem na platformę ciężarówki, która jechała w stronę stacji kolejowej. Do Kotłasu, gdzie miałem się przesiąść, jechałem chyba ze dwie doby. Było ciasno, ale jakieś siedzące miejsce na podłodze wagonu znalazłem. Wagony były ogrzane, miałem co jeść, a więc był to luksus w porównaniu z warunkami podróży na Północ. Postanowiłem zobaczyć Kotłas. Była to wówczas duża, ale nędzna wieś. Jednak w 1959 roku było tam już czterdzieści tysięcy mieszkańców, zaś w ostatnich dziesięcioleciach rozwinięto w tym rejonie wydobycie ropy naftowej, zbudowano elektrociepłownię, zakłady przemysłu maszynowego, stocznię rzeczną u ujścia Wyczegdy i Dwiny, tartaki, zakłady celulozowo-papiernicze itd. W swojej wędrówce po Kotłasie w końcu 1944 roku natknąłem się, po raz pierwszy od lata, na targowisko. Na wolnym rynku można było kupić konia, cielaka, dziczyznę, kury, chociaż jaj — o ile pamiętam — widziałem mało. Obok tego odzież, w większości znana mi, łagrowa. Mój wzrok przyciągnęło mleko. Dłuższy czas stałem i rozważałem, czy stać mnie na kupno choćby litra. Dawno marzyłem o napiciu się do woli prawdziwego mleka, którego nie piłem przez 154 blisko pięć lat. Skusiłem się i wymieniłem nową koszulę lagrową na litr tego napoju. Wypiłem je od razu. Bez gotowania. Było wspaniałe! Ale godzinę czy dwie później rozpoczęły się męczarnie. Był to dobrze mi znany, ale w tym wypadku niezwykle ostry panos (chyba — dyzenteria), który odebrał mi wszystkie siły, a potem także świadomość. W jakiejś chałupie pozwolono mi położyć się w przybudówce czy drwalni. Chorowałem ze dwie—trzy doby. Pamiętam, że gospodyni zdobyła się na dobry uczynek: kilkakrotnie dostałem od niej kipiatok. Leczyłem się proszkami, w które zaopatrzył mnie przewidujący Lew Grigoriewicz. Poprzez tę doszczętnie rujnującą zawieruchę żołądkową wkupiłem się do nowego życia. Byłem odtąd nader ostrożny wobec kolejnych pokarmowych zachcianek. Gdy tylko poczułem się lepiej, ruszyłem w dalszą drogę do Kirowa. Pociągi chodziły oczywiście bez rozkładu jazdy. Czekałem na dworcu, w parterowym baraku. Już nie pamiętam jak długo. W pociągu znalazłem miejsce na podłodze. Można tam było położyć się na boku i pospać. Droga do Kirowa, chociaż trwała także dwie doby, minęła mi dość szybko. Kirów pozostał w moich oczach jako duże i stare, prawdziwe miasto. Górowała nad nim zbudowana z czerwonej cegły forteca czy stary zamek. Tam właśnie mieściło się dowództwo i punkt werbunkowy Armii Czerwonej. Zgłosiłem się, oddałem pakiet. Jednocześnie powiedziałem dyżurnemu, starszemu wiekiem, wąsatemu oficerowi, że jestem Polakiem i chcę się dostać do polskiej armii. Odpowiedź brzmiała: uwidim, podożditie (zobaczymy, poczekajcie). Po chwili jednak wrócił i kazał mi napisać podanie, że jako Polak chcę być skierowany do polskiej armii. Kazał czekać w dużym i ciemnym korytarzu. Widocznie czekanie trwało długo, bo zasnąłem. Przebudzili mnie dwaj żołnierze z karabinami. Żądali, abym poszedł z nimi. Zaprowadzili mnie do mieszczącego się obok więzienia. Nie byłem tym szczególnie zdumiony. Zostałem zamknięty w celi z małym, zakratowanym oknem. 155 W kącie było trochę słomy. Byłem sam. Przebyty kilka dni temu panos tak mnie wycieńczył, że właściwie było mi wszystko jedno, co się ze mną dzieje. Jedzenie było postne, typu lagrowego. Nawet nie wszystko zjadałem, ale widocznie nie szkodziło mi. W tej ciemnicy dochodziłem do siebie bodaj przez tydzień. Nikt nie umiał czy nie chciał mi odpowiedzieć na pytania: dlaczego jestem więziony i na co czekam? Ale nie denerwowałem się specjalnie. Po pierwsze— byłem osłabiony chorobą, po drugie — miałem duże doświadczenie więzienno-łagrowe, z którego wynikało również, że dobijanie się do drzwi, domaganie się rozmowy z komendantem, krzyczenie czy głodówka, właściwie sprawy nie przyspieszą. Przede wszystkim zaś wiedziałem, że z punktu widzenia władz ZSRR mogę oczekiwać tylko jednego zarzutu: przyznawania się do polskości. Ryzyko związane z tym zarzutem brałem pod uwagę od początku swego działania po uzyskaniu zwolnienia z łagrów. Pewnego dnia doprowadzono mnie przed jakąś komisję. Z ciemnicy, nawet nie oczyszczony ze słomy, znalazłem się nagle w sali zebrań, wśród grona kilku cywilnych osób, w którym przeważały kobiety. Oficer, który mnie wprowadził do tej sali, kazał odpowiadać na zadawane pytania. Odezwała się starsza kobieta. Mówiła łamaną polszczyzną. Pytała, czy jestem Polakiem i skąd się wywodzę. Zorientowałem się natychmiast, że jest to zwołana przez komendanturę wojenną w Kirowie komisja, która ma ustalić, czy jestem Polakiem. Byłem tym uradowany. W planie ustalonym jeszcze w łagrze przewidywaliśmy i taki bieg wydarzeń. Nie potrzebuję chyba dodawać, że mówiłem lepiej po polsku niż wszyscy członkowie komisji razem wzięci. Natychmiast wzięły górę nad zmęczeniem i wyczerpaniem wszystkie tlące się jeszcze we mnie żywotne siły. Przeżywałem nawet momenty wewnętrznej wesołości, kiedy ucinano moje odpowiedzi wówczas, gdy świadczyły, że zostałem bezpodstawnie aresztowany i zaocznie skazany. Ale też ze strony starszych kobiet—Polek usłyszałem zdania wręcz rozczulające pełne współczucia i serdeczności. Wychodziłem z godzinnego chyba spotkania z komisją 156 wyprostowany i pełen najlepszych myśli. Podniosło mnie na duchu, że Polki, wśród których siedzieli oficerowie Armii Czerwonej (drugi z nich nadszedł po pewnym czasie), zachowywały się godnie, po ludzku. Był to jednak koniec 1944 roku, a nie początek 1940 roku. Podobnie swobodna rozmowa mogła mieć miejsce w Kirowie, w głębi Rosji, a nie na terenach Ukrainy czy Bałorusi. I to z udziałem oficerów z komendantury wojskowej, a nie z NKWD. Wszystko to uświadamiałem sobie jakby w mgnieniu oka. Nie zdziwiłem się wcale, że zaprowadzono mnie do tej samej celi, w tym samym więzieniu. Już następnego dnia wezwano mnie jednak do komendantury. Bez żadnych wstępów wręczonymi znowu zalakowany pakiet, zaadresowany do dowództwa Wojska Polskiego w Winnicy na Ukrainie. Na kopercie, jak uprzednio, wypisano zezwolenie na indywidualny, bezpłatny przejazd koleją z wyraźnie wskazaną trasą: przez Moskwę i Kijów do Winnicy. Poczułem się nareszcie wolny. Wydano mi, podobnie jak w Uchcie, bochen chleba i już znacznie większy kawałek słoniny. Napisałem pocztówkę do doktora Soko-łowskiego (nigdy jej nie otrzymał), iż ustalony wspólnie plan jest realizowany. Droga do Moskwy stała dla mnie otworem. Szedłem powoli na dworzec w Kirowie. Stać mnie było tylko na rzut oka na to stare miasto. Pierwsze osiedle na tym miejscu, założone w XII wieku, rozrosło się do miejscowości zwanej Chłynowem, by w XVIII wieku stać się już znanym miastem Wiatka. W 1934 roku Wiatkę nazwano imieniem Kirowa, zamordowanego na polecenie Stalina, widzącego w nim potencjalnego konkurenta, działacza cieszącego się szerokim zaufaniem. Idąc przez Kirów dostrzegłem tylko z oddali sylwetkę słynnego Soboru Uspieńskiego z XVIII wieku, zaś w pamięci przywołałem historyczny fakt, iż w XIX wieku Wiatka była miejscem zesłań carskich więźniów politycznych. W latach II wojny światowej Kirów rozrósł się do miasta ponad dwustutysiecznego. Tu, z dala od frontów wojny, można było rozwijać przemysł zbrojeniowy. 157 Podróż z Kirowa do Moskwy (ponad tysiąc km) w wagonie towarowym upłynęła bez przygód, mimo iż trwała kilka dni. Po skutej mrozem i zasypanej głębokim śniegiem Moskwie poruszałem się chyłkiem. Na każdym kroku napotykałem uzbrojone patrole, wszędzie panował wojenny porządek. W czasie podróży dowiedziałem się, że prawo przejazdu przez Moskwę nie jest prawem do przebywania w Moskwie, że obowiązuje tam przepis meldowania się na każdą noc, że regularnie przeszukuje się domy, aby znaleźć dezerterów i szpiegów, że nadal przestrzegane są przepisy wprowadzone w czasie walk na przedmieściach Moskwy, a także, że wszędzie przypomina się o czujności, a na murach domów rozlepione są plakaty przestrzegające, że „wróg podsłuchuje". Mówiono mi, że każdego człowieka, nie będącego obywatelem Moskwy, z zasady podejrzewa się o służenie wrogowi. Wiedziałem także, iż moskwianie ciężko pracują, wykonują codziennie konkretne zadania w służbie dla frontu. Nie można więc było spacerować po Moskwie. Zdawałem sobie sprawę, że moja odzież, biedna jak i wszystkich moskwian, jest jednak charakterystyczna, lagrowa. Wbrew tego rodzaju ostrzeżeniom i własnemu, być może, przeczuleniu postanowiłem odwiedzić w Moskwie rodziny lagrowych współtowarzyszy. Uważałem to za wypełnienie swego moralnego zobowiązania. Przyjęcie, jakiego doznałem u rodziny Kimelbłata, odźwiernego w I korpusie szpitala w Wietłosianie, a przed ośmiu laty wybitnego prawnika w służbie państwowej, przeszło moje wszelkie oczekiwanie. Byłem pierwszym, który jego żonie mógł dokładnie zrelacjonować życie w łagrze, opowiedzieć, jak wygląda i jak się czuje nadal ubóstwiany przez nią i szanowany mąż. Ułożono mnie na najlepszym łóżku, pod najcieplejszą pierzyną. Karmiono tym, co było w tym domu najlepszego. A przecież i pod tym względem, w tym wielkim mieście, w listopadzie 1944 roku panował surowy porządek wojenny, racje żywnościowe były nadzwyczaj skromne. Następnego dnia po moim przyjeździe małżonka Kimelbłata zaprosiła kilka najbliższych osób. Ręczyła, że wszyst- 158 kie te osoby są godne pełnego zaufania, że mogę mówić całą prawdę o łagrach i jej mężu. Byłem zdumiony do najwyższych granic: zebrani nic nie wiedzieli o łagrach, nie wiedzieli, kto się tam znalazł, ani też ilu było tych ludzi. Moje relacje, przecież rzeczowe i w miarę spokojne, były dla nich wstrząsem. Żona Kimelbłata nie miała od kilku lat żadnej wiadomości od męża. Izolacja łagrowiczów od społeczeństwa była niezwykle skuteczna. Zapraszano mnie do pozostania w Moskwie jak najdłużej. Przestrzegano jednocześnie, bym nie dal się zauważyć sąsiadom. Moje przebywanie w mieszkaniu Kimelbłatowie utrzymywali w największej tajemnicy. W związku z tym został ułożony dokładny plan moich odwiedzin u innych rodzin tak, abym jak najkrócej przebywał na ulicach i wracał przed godziną, po której osoby cywilne nie miały prawa znajdować się poza domem. W drogę ruszałem więc najczęściej wówczas, gdy było ciemno. W owym okresie Moskwa rzeczywiście pogrążona była w ciemnościach. Oszczędzano każdy kilowat, aby mógł być wykorzystany w zakładach przemysłu zbrojeniowego i innych, pracujących dla potrzeb frontu. Odwiedziłem w Moskwie kilka rodzin łagrowiczów z Wie-tlosianu. Wszędzie byłem przyjmowany bardzo serdecznie; byłem przybyszem co prawda ze „strasznego świata", który jednak był rzeczywistością bliską tym ludziom. U dwu czy trzech rodzin byłem tak wypytywany, że zostałem na noc, aby móc dłużej i szczegółowiej odpowiadać na nie kończące się pytania. W jednym tylko wypadku spotkałem się ze złym przyjęciem (przez dość znanego reżysera teatru), o tym już wspominałem. W czasie pobytu w Moskwie mogłem zgłosić się do polskiej ambasady lub do Związku Patriotów Polskich, o którego działalności byłem już dostatecznie poinformowany. Jednak świadomie z tego zrezygnowałem. Sądziłem, że takie zgłoszenie się może opóźnić, a nawet utrudnić mój wyjazd w kierunku Polski. Obawiałem się legitymowania przed wejściem do ambasady, ewentualnego zatrzymania przez milicję i skierowania znowu do NKWD, Miałem 159 Podróż z Kirowa do Moskwy (ponad tysiąc km) w wagonie towarowym upłynęła bez przygód, mimo iż trwała kilka dni. Po skutej mrozem i zasypanej głębokim śniegiem Moskwie poruszałem się chyłkiem. Na każdym kroku napotykałem uzbrojone patrole, wszędzie panował wojenny porządek. W czasie podróży dowiedziałem się, że prawo przejazdu przez Moskwę nie jest prawem do przebywania w Moskwie, że obowiązuje tam przepis meldowania się na każdą noc, że regularnie przeszukuje się domy, aby znaleźć dezerterów i szpiegów, że nadal przestrzegane są przepisy wprowadzone w czasie walk na przedmieściach Moskwy, a także, że wszędzie przypomina się o czujności, a na murach domów rozlepione są plakaty przestrzegające, że „wróg podsłuchuje". Mówiono mi, że każdego człowieka, nie będącego obywatelem Moskwy, z zasady podejrzewa się o służenie wrogowi. Wiedziałem także, iż moskwianie ciężko pracują, wykonują codziennie konkretne zadania w służbie dla frontu. Nie można więc było spacerować po Moskwie. Zdawałem sobie sprawę, że moja odzież, biedna jak i wszystkich moskwian, jest jednak charakterystyczna, łagrowa. Wbrew tego rodzaju ostrzeżeniom i własnemu, być może, przeczuleniu postanowiłem odwiedzić w Moskwie rodziny lagrowych współtowarzyszy. Uważałem to za wypełnienie swego moralnego zobowiązania. Przyjęcie, jakiego doznałem u rodziny Kimelbłata, odźwiernego w I korpusie szpitala w Wietłosianie, a przed ośmiu laty wybitnego prawnika w służbie państwowej, przeszło moje wszelkie oczekiwanie. Byłem pierwszym, który jego żonie mógł dokładnie zrelacjonować życie w łagrze, opowiedzieć, jak wygląda i jak się czuje nadal ubóstwiany przez nią i szanowany mąż. Ułożono mnie na najlepszym łóżku, pod najcieplejszą pierzyną. Karmiono tym, co było w tym domu najlepszego. A przecież i pod tym względem, w tym wielkim mieście, w listopadzie 1944 roku panował surowy porządek wojenny, racje żywnościowe były nadzwyczaj skromne. Następnego dnia po moim przyjeździe małżonka Kimelbłata zaprosiła kilka najbliższych osób. Ręczyła, że wszyst- 158 kie te osoby są godne pełnego zaufania, że mogę mówić całą prawdę o łagrach i jej mężu. Byłem zdumiony do najwyższych granic: zebrani nic nie wiedzieli o łagrach, nie wiedzieli, kto się tam znalazł, ani też ilu było tych ludzi. Moje relacje, przecież rzeczowe i w miarę spokojne, były dla nich wstrząsem. Żona Kimelbłata nie miała od kilku lat żadnej wiadomości od męża. Izolacja łagrowiczów od społeczeństwa była niezwykle skuteczna. Zapraszano mnie do pozostania w Moskwie jak najdłużej. Przestrzegano jednocześnie, bym nie dał się zauważyć sąsiadom. Moje przebywanie w mieszkaniu Kimelbłatowie utrzymywali w największej tajemnicy. W związku z tym został ułożony dokładny plan moich odwiedzin u innych rodzin tak, abym jak najkrócej przebywał na ulicach i wracał przed godziną, po której osoby cywilne nie miały prawa znajdować się poza domem. W drogę ruszałem więc najczęściej wówczas, gdy było ciemno. W owym okresie Moskwa rzeczywiście pogrążona była w ciemnościach. Oszczędzano każdy kilowat, aby mógł być wykorzystany w zakładach przemysłu zbrojeniowego i innych, pracujących dla potrzeb frontu. Odwiedziłem w Moskwie kilka rodzin łagrowiczów z Wie-tłosianu. Wszędzie byłem przyjmowany bardzo serdecznie; byłem przybyszem co prawda ze „strasznego świata", który jednak był rzeczywistością bliską tym ludziom. U dwu czy trzech rodzin byłem tak wypytywany, że zostałem na noc, aby móc dłużej i szczegółowiej odpowiadać na nie kończące się pytania. W jednym tylko wypadku spotkałem się ze złym przyjęciem (przez dość znanego reżysera teatru), o tym już wspominałem. W czasie pobytu w Moskwie mogłem zgłosić się do polskiej ambasady lub do Związku Patriotów Polskich, o którego działalności byłem już dostatecznie poinformowany. Jednak świadomie z tego zrezygnowałem. Sądziłem, że takie zgłoszenie się może opóźnić, a nawet utrudnić mój wyjazd w kierunku Polski. Obawiałem się legitymowania przed wejściem do ambasady, ewentualnego zatrzyrńania przez milicję i skierowania znowu do NKWD, Miałem 159 przecież tylko zalakowany pakiet jako jedyny dowód tożsamości. Zechcą badać, sprawdzać — myślałem. I może znowu aresztują. Z Kirowa do Moskwy przejechałem, jak na warunki wojenne, dość szybko. Jednakże z Moskwy na zachód można było w listopadzie 1944 roku jechać jedynie pociągami wojskowymi, oczywiście składającymi się prawie wyłącznie z wagonów towarowych. Przygotowywałem się wiec na podróż w bardzo ciężkich warunkach, w okresie ostrej zimy. Moje przewidywania okazały sie, na szczęście, gorsze od rzeczywistości. Pociągi szły szybko, panował rygor wojskowy. Po okazaniu pakietu kolejarz pozwolił mi znaleźć w którymś z wagonów towarowych spokojne miejsce. Do mrozów byłem już przyzwyczajony, a otrzymana w Moskwie od rodzin łagrowiczów żywność pomagała przetrwać podróż. Ponadto kolejarze i żołnierze nie byli enkawudzis-tami, dzielili się ciepłą zupą, herbatą, wrzątkiem. Nie minęły nawet dwie doby, kiedy znalazłem się w Kijowie. Postanowiłem spróbować tam odszukać Pawła Michajłowicza Gubienkę, mimo że wcale nie miałem pewności, czy tam się on znajduje. Wiedziałem, że w Kijowie obowiązują jeszcze sroższe porządki wojenne i postanowiłem unikać okazji do legitymowania się i kontaktów z władzami porządkowymi. Nie mogłem więc zwiedzać Kijowa, w którym znalazłem się rano. Ale zdążyłem zauważyć, że to piękne miasto, a zwłaszcza jego centrum, znajduje się w ruinie. Kupiłem gazetę, z której dowiedziałem się między innymi, że w Kijowie działa już Związek Literatów Ukraińskich. Uważałem, że tam lepiej zapytać o Gubienkę, niż w jakiejś kamienicy, której adres zresztą pamiętałem. Adres Związku znalazłem w gazecie. Było to blisko dworca kolejowego. W biurze Związku Literatów zapytałem o niego. Powiedziano mi, że wnet tu będzie. Dostrzegłem także baczne spojrzenie rozmówcy skierowane na moje obuwie z opon samochodowych. I zaraz potem padło pytanie, w jakiej sprawie. Odpowiedziałem zdecydowanie, że jestem przyja- 160 cielem i byłem współpracownikiem Pawła Michajłowicza. Tak, rozumiem, proszę zaczekać—'brzmiała odpowiedź. Domyśliłem się, że mój rozmówca zna losy Gubienki (Ostapa Wiszni). Powitanie z Pawłem Michajłowiczem było serdeczne. Zapowiedział w sekretariacie Związku, że jest chwilowo zajęty. Wypiliśmy—zamiast śniadania—po szklance gorzałki. Zaczęła się jego opowieść. Informacje, że z Wiet-łosianu zawieziono go do hotelu w Uchcie, były prawdziwe. Rzeczywiście, odżywiano go dobrze. Ubrano od stóp do głów. Ale ciągle był pilnowany. Nie mówiono mu, jakie mają wobec niego zamierzenia. Z Uchty do Moskwy jechał salonką wraz z oficerami NKWD. Całą drogę milczał. W stolicy ulokowano go w hotelu „Moskwa", w strzeżonym apartamencie. Nie pozwalano mu rozmawiać telefonicznie z nikim, a zwłaszcza z kimkolwiek z wyzwolonego już Kijowa. Po kilku dniach oczekiwania — było to zapewne w końcu listopada lub w grudniu 1943 roku—późnym wieczorem poproszono go do samochodu, który przewiózł go jedynie przez plac Maneżny i plac Czerwony, aby wjechać na teren Kremla. Gubienko wiedział, że czeka go rozmowa, która przesądzi o jego dalszych losach. Został wprowadzony do znanego z licznych fotografii gabinetu Stalina. Stalin podszedł do niego i powitał zwracając się do niego Pawle Michajłowiczu. Prosił, aby usiadł. Zostali sami. Po chwili Stalin zaczął mówić. Powiedział, że po wyzwoleniu Ukrainy zorientowali się, iż twórczość Pawła Michajłowicza w czasie lat wojny i okupacji nie została zapomniana przez naród ukraiński, przeciwnie, żyła wśród ludzi, a jej patriotyczne wartości dodawały mu otuchy i pozwalały przeciwstawiać się zdrajcom narodu, którzy zgłosili się na usługi Hitlera. I dziś, po wyzwoleniu, ta twórczość jest wciąż żywa wśród Ukraińców. Naród czeka na powrót swojego poety. Ocena twórczości Ostapa Wiszni przed pozbawieniem go wolności okazała się niewłaściwa. Za ten błąd teraz przepraszają i proszą o wybaczenie, ll-Cynga 161 rozumiejąc, że nie przyjdzie mu ono łatwo. Stalin zaproponował Ostapowi Wiszni powrót do Kijowa, gdzie z pewnością będzie witany i przyjmowany serdecznie. Oczywiście władze zapewnią poecie dobre warunki życia. „Jeśli zdołacie nam wybaczyć—mówił Stalin—piszcie o powrocie do życia radzieckiej Ukrainy. Jeśli nie będziecie się mogli na to zdobyć — żyjcie w zdrowiu i pomyślności długie lata, nie martwiąc się o byt wasz i waszych najbliższych. Czy teraz możecie mi coś powiedzieć?" Ostap Wisznia zdobył się tylko na jedno słowo: „Nie", a zapytany, czy w łagrach było mu bardzo ciężko, powiedział: „Tak". " Stalin życzył mu jeszcze zdrowia i zapewniając, że on i jego twórczość potrzebne są Ukraińcom, pożegnał go. Po wyjściu z gabinetu Stalina nie zobaczył już pilnujących go przedtem enkawudzistów. Jakiś pracownik sekretariatu kremlowskiego odprowadził go do samochodu i poinformował, że salonka będzie dołączona do pociągu kijowskiego w dniu następnym, że żona i córka, wszyscy jego najbliżsi i liczni mieszkańcy Kijowa będą oczekiwać na jego przyjazd tym właśnie pociągiem. Ostap Wisznia mówił mi z dumą, że w czasie tej rozmowy ze Stalinem zdobył się jedynie na dwa przytoczone słowa. Gdy go zapytałem, co sądzi o takim postępowaniu wobec niego, odpowiedział jakby z westchnieniem: „A cóż mieli innego zrobić?" Rzeczywiście, powrót Ostapa Wiszni do Kijowa był—jak mi później mówiono—prawdziwą manifestacją narodową. „Płakałem obejmując żonę i córkę, która pięknie wyrosła dzięki poświęceniu i staraniom mojej żony" — opowiadał mi. Podczas naszego pierwszego spotkania w Kijowie wypytywał mnie o mój los i o życie naszych wietłosiariskich przyjaciół w ciągu ostatniego roku, który upłynął od jego wyjazdu z łagru. Nadeszła jego żona. Powierzył mnie jej opiece proponując, abym zatrzymał się u nich. Właśnie przed kilkoma tygodniami otrzymali w pobliżu obszerne 162 mieszkanie, jeszcze nie urządzone. Długo i dobrze przespałem się w jasnym i ciepłym pokoju, w którym nie było żadnych mebli. Było mi dobrze u życzliwych gospodarzy. Śpieszyłem jednak do kraju, więc zostałem tam tylko kilka dni. Oprócz niezwykłej serdeczności moich gospodarzy, utkwił mi w pamięci jeszcze jeden fakt z pobytu w Kijowie. Ostap Wisznia nie czuł się najlepiej, a właśnie tego wieczora był wraz z żoną zaproszony na otwarcie opery w Kijowie. Postanowiono, że córka, kilka lat ode mnie młodsza, i ja będziemy ich reprezentować. Przyznam się, że byłem z tego dumny. Zaczęła się krzątanina wokół pożyczenia dla mnie odpowiedniego ubrania. Po raz pierwszy od lat zrzuciłem więc na ten wieczór strój lagrowy. Córka Ostapa Wiszni była miłą, ładną, niezwykle inteligentną dziewczyną. Wydawało mi się, że oboje byliśmy wówczas szczęśliwi. Tak więc w zastępstwie Ostapa Wiszni i w towarzystwie jego córki byłem obecny na uroczystym otwarciu po wojnie opery w Kijowie. Ostap Wisznia był i pozostanie na trwałe w historii kultury ukraińskiej. Niestety, jego zdrowie po ośmioletnim pobycie w łagrach było w opłakanym stanie. Nie dbał o nie, mimo próśb żony i córki, przyjaciół. Zmarł w 1956 roku, w okresie gdy likwidowano łagry. W ostatnią drogę odprowadzały go tysiące rodaków. W czasie uroczystości pogrzebowych przemilczano jego lagrową tragedię. Wśród wierszy, poświęconych jego pamięci, znalazłem i następującej treści: „Niechaj ziemia mu będzie lekką jak ptasie piórka, Niechaj wieczna pamięć go otacza. Całe życie walczył on z nieprawdą i złem i za to i za wszystko Świat go nie zapomni". Jest to końcowa strofa wiersza Sergieja Woskrekasenki, zamieszczonego w ukraińskim tygodniku „Litieraturna Ga- 163 zieta" (przekł. J.D.) w numerze 1295 z 1956 roku, poświęconym niemal w całości Ostapowi Wiszni. Tam też podano, że poecie ziemi ukraińskiej oddali należny hołd polscy pisarze, jak również polski konsulat w Kijowie. Po zakończeniu wojny pragnąłem odwiedzić Ostapa Wi-sznię i jego rodzinę. Mimo starań nigdy mi się to nie udało. Mam nadzieję, że kiedyś spotkam jeszcze jego żonę i córkę. Piewca Ukrainy był w lagrach człowiekiem nieugiętym, tak jak nieugięty pozostał w rozmowie ze Stalinem. Takim pamiętam Pawła Michajłowicza Gubienkę — Ostapa Wisz-nię. W Kijowie po raz pierwszy czułem się wolnym człowiekiem. Pamiętam na przykład, że do opery nie wziąłem ze sobą zalakowanego pakietu, który był moim jedynym dokumentem. U państwa Wiszniów spotykałem się i rozmawiałem z wieloma ludźmi nie ukrywając, wzorem gospodarza, swej łagrowej przeszłości, a także swej polskości. W czasie tych rozmów dowiedziałem się wiele o dywizji kościuszkowskiej, a przede wszystkim o tym, że jej dowództwo nie kwateruje już w Winnicy, lecz dawno przeniosło się do Chełma, a najprawdopodobniej znajduje się już w Lublinie. Tak więc z Kijowa tam właśnie miałem wyruszyć. W środowisku Gubienki mówiono nie tylko o armii generała Zygmunta Berlińga. Tam, po raz pierwszy nieco szerzej niż z jednozdaniowych informacji przeczytanych w gazetach, dowiedziałem się o powstaniu warszawskim. To dramatyczne wydarzenie było jednak komentowane niemal wyłącznie na podstawie oficjalnych komunikatów. Ale niektórzy rozmówcy napomykali, iż powstanie, chociaż pod względem wojskowym skierowane było przeciwko hitlerowcom, w rzeczy samej zostało podjęte na rozkaz polskiego rządu emigracyjnego, który pragnął za wszelką cenę w sierpniu czy wrześniu zdobyć władzę w centrum Polski, przenieść się do Warszawy, aby w ten sposób przeciwstawić się PKWN-owi, utworzonemu w lipcu na wyzwolonym skrawku ziemi polskiej. Już więc w Kijowie zostałem w pewnym stopniu wciągnięty w złożoną walkę polityczną o przyszły 164 kształt odrodzonej Polski. Jednakże w Kijowie, szczególnie tragiczne i skomplikowane problemy wewnętrzne samej Ukrainy, jeszcze w rok po jej wyzwoleniu, przesłaniały wszystko, co działo się wtedy w ZSRR i w całej Europie. Ukraina z trudem powracała do życia po kataklizmie wojennym, po wielkich stratach. Opłakiwano miliony rodaków, którzy zginęli w walkach na frontach i w partyzantce w czasie okupacji, w obozach śmierci. Wreszcie w oddziałach, które przeszły na stronę wroga. NKWD nie próżnowało, chociaż o tym w środowisku poety głośno się nie mówiło. Właśnie w tym czasie wielu Ukraińców wysyłano do łagrów, podjęto masowe przesiedlenia Tatarów krymskich w głąb ZSRR, między innymi w rejon Kirowa. Osądzano także surowo ludność niektórych innych rejonów Ukrainy za postępowanie w okresie walk i okupacji. W każdej rozmowie prowadzonej w Kijowie w końcu listopada 1944 roku dowiadywałem się o wciąż żywych tragediach, związanych z trwającą jeszcze wojną. Mimo społecznych niepokojów trzeba było zgodnie odbudowywać kraj i porządkować gospodarkę, która produkowała nadal głównie dla potrzeb frontu, dla Armii Czerwonej, przygotowującej frontalny atak na Berlin. Na ziemiach od Kijowa na zachód czuło się już wszędzie front. Władzę sprawowało wojsko. Milicji faktycznie nie było. NKWD działało w ukryciu. Dla patroli wojskowych, w tym kolejowych, mój zalakowany pakiet dla dowództwa Wojska Polskiego był wiarygodnym i wzbudzającym zaufanie dokumentem. Prowiant z domu Gubienków wystarczył mi na drogę do ojczyzny bez kłopotów żywnościowych. W miarę zbliżania się do kraju moje emocje tak rosły, że nie odczuwałem grudniowego mrozu i niewygód jazdy w wagonie towarowym. Pociągi w kierunku frontu nie wlokły się. Niemcy nie mieli już sił lotniczych, aby je bombardować. Zaś kolejarze byli żołnierzami ofiarnie wykonującymi rozkazy. Obsługa pociągu, który stał na stacji w Kijowie, miała rozkaz jechać wprost do Chemia i Lublina. Przyjechałem do 165 Polski nie wiedząc o tym. Pociąg zatrzymał się na krótki postój w Chełmie. Polski kolejarz zapytany, gdzie stacjonuje dowództwo Wojska Polskiego, odpowiedział bez wahania: „Już w Lublinie". Dojechałem do Lublina w pierwszych dniach grudnia 1944 roku. Minęły cztery lata i siedem miesięcy mego przebywania w więzieniach i łagrach ZSRR w latach wojny. Powrót Gdybym był mniej wdrożony w żelazne prawa więzień i łagrów NKWD, z pewnością inaczej pokierowałbym swoimi pierwszymi krokami w Lublinie. Ale ponieważ tak nie było, poszedłem wprost do-dowództwa Wojska Polskiego. Dyżurny oficer wskazał mi departament personalny. Tam oddałem swój zalakowany pakiet, prosząc o skierowanie do formujących się jednostek wojskowych. Tak więc do przewiezionego tysiące kilometrów pakietu nawet nie zajrzałem i dotąd nie wiem, jaka była jego zawartość. Po półgodzinie, zamiast oficera dyżurnego, przyszło do mnie dwóch uzbrojonych żołnierzy. Powiedzieli mi, że mają rozkaz odprowadzić mnie, gdzie należy. Szedłem pod konwojem kilka kilometrów za miasto. Zaprowadzono mnie na Majdanek, do aresztu wojskowego. Wiedziałem, że na Majdanku był hitlerowski obóz koncentracyjny. W tych samych barakach rozlokowano areszt. Było mi wszystko jedno. Zaliczyłem tak dużo więzień, że i ten areszt, chociaż polski i na Majdanku, nie zrobił na mnie większego wrażenia. Tym bardziej że pilnowali go polscy żołnierze. Bardziej przykre było przebudzenie. Zdałem sobie sprawę, że znowu jestem w jakimś wilgotnym baraku, słabo ogrzewanym ciepłem z żelaznego piecyka, znajdującego się w pomieszczeniu za ścianą, gdzie kwaterowali żołnierze. Żywność otrzymywałem taką jak oni. Ale nie wolno mi było stamtąd się ruszyć. Domagałem się niecierpliwie rozmowy w dowództwie. Czekałem na nią. Czas spędzałem na rozmowach z żołnierzami. Wiedzieli, 167 że na Majdanku był hitlerowski obóz śmierci. O Majdanku mówiono mi już w Kijowie. Potem w drodze z Chełma do Lublina rozmawiałem na ten temat z kolejarzami polskimi. Chciałem jak najwięcej dowiedzieć się o okupacji hitlerowskiej. Długo jeszcze zastanawiało mnie, na ile ludzie stali się w owych latach bezwzględni i bezlitośni, na ile instynkt przetrwania obdarł ich z wartości moralnych, spowodował upadek tradycji i kultury? Rzecz zrozumiała, iż na te sprawy patrzyłem przez pryzmat własnych doświadczeń łagrowych. W wyniku rozmów kształtowałem własną opinię o terrorze hitlerowskim, ciągle zestawiając go mimo woli z terrorem w łagrach i w ZSRR. Nazajutrz czy w dwa dni później pilnujący mnie na Majdanku żołnierze otrzymali rozkaz doprowadzenia mnie do dowództwa. Do dwóch żołnierzy, stanowiących moją eskortę, zwróciłem się, by poprowadzili mnie przez centrum miasta i to możliwie najwolniej. Przyrzekłem, że nie będę uciekać. Oni, jakby wstydząc się, że kogoś konwojują, mówili, abym spokojnie szedł przed nimi. Spodziewałem się, że na ulicach wyzwolonego Lublina, aktualnej stolicy Polski, spotkam dobrych znajomych. I nie pomyliłem się. Przechodząc przez Krakowskie Przedmieście spotkałem najpierw profesora Juliusza Saloniego, zaprzyjaźnionego z moim ojcem i znającego całą naszą rodzinę. Ledwie go zatrzymałem i zamieniłem pierwsze słowa, zobaczyłem profesora Ludwika Hirszfelda, z którego córką, Marysią, przed wojną przyjaźniłem się i w którego domu na Saskiej Kępie wielokrotnie bywałem. Obaj byli zdumieni tym spotkaniem, moim wyglądem i strojem łagrowym. Żołnierze poczekali chwilę bez niecierpliwości. Profesorom, którzy znali się ze sobą, w telegraficznym skrócie opowiedziałem swoje dzieje i prosiłem, aby poszli ze mną do dowództwa i zaświadczyli, kim jestem w rzeczywistości. Chciałem przecież nie tylko wyjść z aresztu, ale wreszcie, po blisko pięciu latach, uwolnić się od nazwiska przyjętego w czasie ucieczki przed Gestapo, powrócić do życia pod swoim własnym nazwiskiem. Obaj profesorowie byli wstrząśnięci moją sytuacją, cho- 168 ciąż sami przeżyli straszne lata okupacji. Państwo Hirszfel-dowie przeszli przez getto warszawskie, a Marysia, po wyprowadzeniu z getta przez moich przyjaciół, zmarła z wyczerpania. Jak się później zorientowałem, wiedzieli też 0 tragicznych losach mojej rodziny, ale o tym wówczas nie wspomnieli. Tym bardziej, że konwojujący mnie żołnierze zaczynali się niepokoić. Świadkowie poszli razem z nami. Zaprzyjaźnieni profesorowie, których nazwiska były znane, zgłosili się do szefa departamentu personalnego Wojska Polskiego. Ja zaś czekałem na rozmowę z tym, kto mnie wzywał. Chyba po półgodzinie profesorowie wrócili uśmiechnięci zapewniając, że moja sprawa będzie załatwiona szybko i pomyślnie. Z niepokojem pytali, czy naprawdę chcę 1 muszę iść do wojska, ale nie zdołali podważyć mojego przekonania co do tego, iż powinienem walczyć z armią hitlerowską w szeregach Wojska Polskiego. Doczekali momentu, gdy ich rozmówca, którym —jak się później dowiedziałem— był ówczesny major Anatol Fejgin, podszedł do mnie i w ich obecności powiedział, że zwalnia konwojentów i sam zajmie się załatwieniem wszelkich formalności związanych z przyjęciem mnie do Wojska Polskiego. Profesorowie zostawili mi swoje adresy prosząc, abym jeszcze tego dnia ich odwiedził. Major Fejgin, faktycznie decydujący w owym czasie 0 głównych sprawach kadrowych w Wojsku Polskim, odbył ze mną krótką i rzeczową rozmowę. Oglądał i czytał w czasie jej trwania dokumenty, które przywiozłem z Wietłosianu 1 Kirowa, a których nigdy nie miałem zobaczyć. Ale mnie to już nie interesowało. Natomiast wyraził zdziwienie, że po blisko pięcioletnim pobycie w łagrach decyduję się wstąpić do Wojska Polskiego. Odpowiedziałem, że jest to chyba zrozumiałe — trzeba walczyć z Niemcami. No tak—w ten sposób wyraził swe wątpliwości. Rok czy dwa później Fejgin należał już do grupy najbardziej bezwzględnych oficerów w kierownictwie Ministerstwa Bezpieczeństwa, której działalność została w latach 1955—1956 zdemaskowana i potępiona jako zbrodnicze przedłużenie stalinowsko-beriows-kiego aparatu terroru w Polsce. 169 że na Majdanku był hitlerowski obóz śmierci. O Majdanku mówiono mi już w Kijowie. Potem w drodze z Chełma do Lublina rozmawiałem na ten temat z kolejarzami polskimi. Chciałem jak najwięcej dowiedzieć się o okupacji hitlerowskiej. Długo jeszcze zastanawiało mnie, na ile ludzie stali się w owych latach bezwzględni i bezlitośni, na ile instynkt przetrwania obdarł ich z wartości moralnych, spowodował upadek tradycji i kultury? Rzecz zrozumiała, iż na te sprawy patrzyłem przez pryzmat własnych doświadczeń łagrowych. W wyniku rozmów kształtowałem własną opinię o terrorze hitlerowskim, ciągle zestawiając go mimo woli z terrorem w łagrach i w ZSRR. Nazajutrz czy w dwa dni później pilnujący mnie na Majdanku żołnierze otrzymali rozkaz doprowadzenia mnie do dowództwa. Do dwóch żołnierzy, stanowiących moją eskortę, zwróciłem się, by poprowadzili mnie przez centrum miasta i to możliwie najwolniej. Przyrzekłem, że nie będę uciekać. Oni, jakby wstydząc się, że kogoś konwojują, mówili, abym spokojnie szedł przed nimi. Spodziewałem się, że na ulicach wyzwolonego Lublina, aktualnej stolicy Polski, spotkam dobrych znajomych. I nie pomyliłem się. Przechodząc przez Krakowskie Przedmieście spotkałem najpierw profesora Juliusza Saloniego, zaprzyjaźnionego z moim ojcem i znającego całą naszą rodzinę. Ledwie go zatrzymałem i zamieniłem pierwsze słowa, zobaczyłem profesora Ludwika Hirszfelda, z którego córką, Marysią, przed wojną przyjaźniłem się i w którego domu na Saskiej Kępie wielokrotnie bywałem. Obaj byli zdumieni tym spotkaniem, moim wyglądem i strojem lagrowym. Żołnierze poczekali chwilę bez niecierpliwości. Profesorom, którzy znali się ze sobą, w telegraficznym skrócie opowiedziałem swoje dzieje i prosiłem, aby poszli ze mną do dowództwa i zaświadczyli, kim jestem w rzeczywistości. Chciałem przecież nie tylko wyjść z aresztu, ale wreszcie, po blisko pięciu latach, uwolnić się od nazwiska przyjętego w czasie ucieczki przed Gestapo, powrócić do życia pod swoim własnym nazwiskiem. Obaj profesorowie byli wstrząśnięci moją sytuacją, cho- 168 ciąż sami przeżyli straszne lata okupacji. Państwo Hirszfel-dowie przeszli przez getto warszawskie, a Marysia, po wyprowadzeniu z getta przez moich przyjaciół, zmarła z wyczerpania. Jak się później zorientowałem, wiedzieli też 0 tragicznych losach mojej rodziny, ale o tym wówczas nie wspomnieli. Tym bardziej, że konwojujący mnie żołnierze zaczynali się niepokoić. Świadkowie poszli razem z nami. Zaprzyjaźnieni profesorowie, których nazwiska były znane, zgłosili się do szefa departamentu personalnego Wojska Polskiego. Ja zaś czekałem na rozmowę z tym, kto mnie wzywał. Chyba po półgodzinie profesorowie wrócili uśmiechnięci zapewniając, że moja sprawa będzie załatwiona szybko i pomyślnie. Z niepokojem pytali, czy naprawdę chcę 1 muszę iść do wojska, ale nie zdołali podważyć mojego przekonania co do tego, iż powinienem walczyć z armią hitlerowską w szeregach Wojska Polskiego. Doczekali momentu, gdy ich rozmówca, którym —jak się później dowiedziałem— był ówczesny major Anatol Fejgin, podszedł do mnie i w ich obecności powiedział, że zwalnia konwojentów i sam zajmie się załatwieniem wszelkich formalności związanych z przyjęciem mnie do Wojska Polskiego. Profesorowie zostawili mi swoje adresy prosząc, abym jeszcze tego dnia ich odwiedził. Major Fejgin, faktycznie decydujący w owym czasie 0 głównych sprawach kadrowych w Wojsku Polskim, odbył ze mną krótką i rzeczową rozmowę. Oglądał i czytał w czasie jej trwania dokumenty, które przywiozłem z Wietłosianu 1 Kirowa, a których nigdy nie miałem zobaczyć. Ale mnie to już nie interesowało. Natomiast wyraził zdziwienie, że po blisko pięcioletnim pobycie w łagrach decyduję się wstąpić do Wojska Polskiego. Odpowiedziałem, że jest to chyba zrozumiałe — trzeba walczyć z Niemcami. No tak—w ten sposób wyraził swe wątpliwości. Rok czy dwa później Fejgin należał już do grupy najbardziej bezwzględnych oficerów w kierownictwie Ministerstwa Bezpieczeństwa, której działalność została w latach 1955—1956 zdemaskowana i potępiona jako zbrodnicze przedłużenie stalinowsko-beriows-kiego aparatu terroru w Polsce. 169 Departament personalny Wojska Polskiego wystawił mi dokumenty na prawdziwe nazwisko, przyznał stopień podporucznika artylerii i skierował jako dowódcę plutonu do 63 pułku artylerii przeciwpancernej 2 armii WP, formującego się w jakiejś wsi w pobliżu Chełma, z terminem stawienia się po trzech dniach. Wydano mi umundurowanie, broń osobistą, żołd i zaprowiantowanie. Po kilku godzinach przedzierzgnąłem się w oficera ludowego Wojska Polskiego. Żałuję, że z rynsztunku lagrowego nie zachowałem czegoś na pamiątkę, choćby owych butów z opon samochodowych. Ale wówczas nie pomyślałem o tym, a pani doktor Anna Hirszfeldowa, w której mieszkaniu zrzuciłem łagrowy strój, poleciła mi wszystko, co miałem na sobie, spalić w piecu centralnego ogrzewania. Gdy uzmysłowiłem sobie, że kilka dni mogę spędzić w Lublinie, przypomniałem sobie, że przecież w tym mieście mieszkał przed wojną jeden z braci stryjecznych mojej matki, architekt Stanisław Piotrowski. W książce telefonicznej odnalazłem adres i w kilka minut potem byłem na miejscu. Zostałem życzliwie i serdecznie powitany. Stryjostwo byli bardzo zmęczeni przeżyciami wojennymi. Od nich dowiedziałem się, że moja matka od stycznia 1940 roku jest więźniem obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravens-briick, że o aresztowanych przez Gestapo ojcu i bracie nie umieją nic powiedzieć. Natomiast wiedzieli, że mój najmłodszy brat przebywał w czasie okupacji w Warszawie, zaś najstarszy przez cały czas wojny był w oflagach w Niemczech. Dowiedziałem się także o losach dalszej rodziny. Stryjostwo zaprosili mnie, abym w czasie pobytu w Lublinie zamieszkał u nich. Ponieważ mieszkanie było przepełnione, przydzielono mi do spania sofę, stojącą w dość obszernym hallu. Moimi sprawami zajęła się troskliwie ich córka, a moja kuzynka, niemal rówieśnica, Ajka. Tegoż dnia zdołałem jeszcze odwiedzić profesora Saloniego. Wieczór spędziłem w rodzinnym gronie profesorostwa Hirszfeldów. Wspomnieniom, jakże smutnym, nie było końca... Czas w Lublinie płynął szybko. W terminie zjawiłem się w swoim pułku, którego dowódcą był oficer Armii Czer- 170 . wonej w polskim mundurze. Czy w jego rodowodzie doszukano się polskiego pochodzenia, czy też jego nazwisko miało polskie brzmienie i dlatego został przeniesiony do Wojska Polskiego, nie pamiętam. Okazało się, że z wyjątkiem jednego oficera, a mianowicie zastępcy dowódcy pułku, kapitana Michała Pirko, wszyscy pozostali oficerowie mieli z Polską tyle wspólnego, co dowódca pułku. Natomiast pluton, który mi przydzielono, podobnie jak cały pułk, składał się z polskich chłopców, zwerbowanych do wojska zaledwie przed kilku tygodniami. Obdarzyli mnie oni od pierwszego momentu tak bezgranicznym zaufaniem, iż wnet stało się ono dla mnie wielkim ciężarem. Prócz funkcji dowódcy plutonu obarczony zostałem przez dowódcę pułku licznymi, pracochłonnymi zadaniami. Otóż brak było regulaminów i instrukcji artyleryjskich w języku polskim (do sprzętu produkcji ZSRR). Tłumaczyłem je z tekstów rosyjskich. Męczyłem się niesłychanie. Znałem tylko potoczny język rosyjski. Poza tym nigdy nie służyłem w artylerii przeciwpancernej. Brakowało mi więc znajomości nazw i określeń, a nie mogłem zdobyć żadnego podręcznika artyleryjskiego w języku polskim, aby chociaż przypomnieć sobie podstawowe nazewnictwo. Tak więc zajęcia z plutonem były dla mnie w tej sytuacji znacznie lżejszym zadaniem niż żmudna praca tłumacza. Miałem jeszcze inne zajęcia. Kapitan Pirko był stale wzywany na odprawy i narady poza pułkiem. Zajmował się on sprawami polityczno-wychowawczymi. W ciągu kilku tygodni widziałem go zaledwie kilkanaście razy, a więc musiałem wykonywać pewną część jego funkcji, co przychodziło mi o tyle łatwo, że miałem posłuch u żołnierzy. Zostałem zakwaterowany, jak wszyscy inni porucznicy i podporucznicy, w jakiejś większej izbie w porządnych zabudowaniach chłopskich. Ulokowano nas tam chyba dziesięciu. Wszyscy uczestniczyli już w bojach, mieli za sobą doświadczenie ostatnich lat czy miesięcy wojny. Szkoły oficerskie ukończyli rok czy dwa lata temu, oczywiście na dalekich tyłach. Znali dobrze warunki życia w głębi ZSRR. Moi koledzy pułkowi byli o kilka lat młodsi ode mnie, 171 a przecież w walkach frontowych mieli więcej doświadczenia. Moje ograniczało się do walk we wrześniu 1939 roku, wojny o całkowicie odmiennym charakterze. Czy wspominani młodzi oficerowie 63 pułku przeciwpancernego zamierzali na trwałe wiązać się z Wojskiem Polskim? Raczej nie. Traktowali aktualne zadania jako oddelegowanie w charakterze instruktorów, którzy mieli nauczyć żołnierzy strzelać do czołgów i zwyciężać. Toteż nie starali się poznać dobrze naszego języka, chociaż życie zmuszało ich do tego. Natomiast bojowego ducha i prostej dyscypliny im nie brakowało. I w określonej mierze zdołali przekazać ten zapał i karność naszym żołnierzom. Musztrą nie przejmowaliśmy się zbytnio, natomiast szkolenie bojowe, a zwłaszcza strzelanie wprost do celów ruchomych, było „oczkiem w głowie" kadry oficerskiej naszego pułku. Kadra ta chciała rzeczywiście poprowadzić naprzód przygotowane do walki polskie oddziały do Berlina. Na przełomie lat 1944/45 w rejonie Chełma grasowały dobrze uzbrojone i dość liczne bandy. Były tam także oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA), składające się głównie, jak wiadomo, ze zwolenników Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), działającej w owym czasie na zachodnich terenach Ukrainy i południowo--wschodniej Polski. Bandy szowinistów ukraińskich mordowały działaczy polskich i terroryzowały ludność. Grasowały tam także bandy rabusiów i dezerterów. Prócz tego uzbrojone grupy, których oblicze polityczne trudno było wówczas dokładniej określić. O partyzantce Armii Krajowej na tych terenach nie słyszałem. Nasz pułk, tak jak i inne jednostki wojskowe, był zobowiązany do oczyszczania zaplecza frontu. Pamiętam takie akcje. Były one trudne. Trzeba było nie tylko schwytać ludzi z uzbrojonych band, ale i przekonywająco wyjaśniać naszym żołnierzom, dlaczego mamy tych ludzi poszukiwać, siłą rozbrajać i, gdy trzeba, aresztować ich prowodyrów. Z pełnym przekonaniem mówiłem, że armia na swoim zapleczu musi utrzymywać porządek. Żołnierze naszego pułku, pochodzący w większości z Lu- 172 belszczyzny, dobrze wiedzieli o postępowaniu w czasie wojny i okupacji nacjonalistów ukraińskich wobec Polaków. A zatem byliśmy jednomyślni. Niektórzy żołnierze wypytywali jednak o polskie podziemie, działające przeciwko PKWN-owi, a także o powstanie warszawskie. Wyjaśnianie tych spraw nie było łatwe, tym bardziej że na przykład dowódca pułku stale mówii o „karłach reakcji", czy „sługusach ziemian", których trzeba wyłapać. Tłumaczyłem żołnierzom, że mówi on o przeciwnikach politycznych PKWN, w tym także i uzbrojonych, z którymi na naszym terenie nie mamy do czynienia. Rzeczywiście, podczas przeczesywania terenów spotykaliśmy jedynie oddziały czy bandy nacjonalistów ukraińskich albo poszczególnych ludzi lub grupy, wyłącznie zajmujące się rabunkiem i grabieżą. W czasie kilku wolniejszych wieczorów była okazja do pogawędek z innymi oficerami przy szklaneczce czegoś mocnego. Po pewnym czasie zorientowałem się, że część kadry wręcz nałogowo upija się eterem. Przechwalali się, że to są ich zapasy z czasów działań wojennych jeszcze w ramach Armii Czerwonej. Uważali oni wówczas za najcenniejszą zdobycz na Niemcach wozy sanitarne, w których znajdowali przede wszystkim eter. Któregoś wieczoru zostałem niemal zmuszony do wypicia naparstka eteru. Przez kilka dni bardzo źle się czułem, chociaż widziałem wszystko w nader jaskrawych, ostrych kolorach. Pijący więcej pozostawali w stanie zamroczenia przez całe tygodnie. Surowe kary okazywały się bezskuteczne. Z takimi oto sprawami zetknąłem się w czasie kilku tygodni służby w 63 pułku artylerii przeciwpancernej 2 armii WP. Był to okres formowania i szkolenia tego pułku. Być może w innych jednostkach Wojska Polskiego sytuacja w tym czasie przedstawiała się inaczej. Może tam polscy oficerowie wykonywali rzeczywiście swe dowódcze funkcje, zaś instruktorzy z ZSRR zajmowali się wyłącznie szkoleniem wojskowym. Były takie jednostki Wrojska Polskiego. Ale nie zmienia to faktu, że intencją ZSRR nie było wyłącznie szkolenie bojowe WP, ale także obsadzanie kluczowych stanowisk dowódczych. 173 a przecież w walkach frontowych mieli więcej doświadczenia. Moje ograniczało się do walk we wrześniu 1939 roku, wojny o całkowicie odmiennym charakterze. Czy wspominani młodzi oficerowie 63 pułku przeciwpancernego zamierzali na trwałe wiązać się z Wojskiem Polskim? Raczej nie. Traktowali aktualne zadania jako oddelegowanie w charakterze instruktorów, którzy mieli nauczyć żołnierzy strzelać do czołgów i zwyciężać. Toteż nie starali się poznać dobrze naszego języka, chociaż życie zmuszało ich do tego. Natomiast bojowego ducha i prostej dyscypliny im nie brakowało. I w określonej mierze zdołali przekazać ten zapał i karność naszym żołnierzom. Musztrą nie przejmowaliśmy się zbytnio, natomiast szkolenie bojowe, a zwłaszcza strzelanie wprost do celów ruchomych, było „oczkiem w głowie" kadry oficerskiej naszego pułku. Kadra ta chciała rzeczywiście poprowadzić naprzód przygotowane do walki polskie oddziały do Berlina. Na przełomie lat 1944/45 w rejonie Chełma grasowały dobrze uzbrojone i dość liczne bandy. Były tam także oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA), składające się głównie, jak wiadomo, ze zwolenników Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), działającej w owym czasie na zachodnich terenach Ukrainy i południowo--wschodniej Polski. Bandy szowinistów ukraińskich mordowały działaczy polskich i terroryzowały ludność. Grasowały tam także bandy rabusiów i dezerterów. Prócz tego uzbrojone grupy, których oblicze polityczne trudno było wówczas dokładniej określić. O partyzantce Armii Krajowej na tych terenach nie słyszałem. Nasz pułk, tak jak i inne jednostki wojskowe, był zobowiązany do oczyszczania zaplecza frontu. Pamiętam takie akcje. Były one trudne. Trzeba było nie tylko schwytać ludzi z uzbrojonych band, ale i przekonywająco wyjaśniać naszym żołnierzom, dlaczego mamy tych ludzi poszukiwać, siłą rozbrajać i, gdy trzeba, aresztować ich prowodyrów. Z pełnym przekonaniem mówiłem, że armia na swoim zapleczu musi utrzymywać porządek. Żołnierze naszego pułku, pochodzący w większości z Lu-172 belszczyzny, dobrze wiedzieli o postępowaniu w czasie wojny i okupacji nacjonalistów ukraińskich wobec Polaków. A zatem byliśmy jednomyślni. Niektórzy żołnierze wypytywali jednak o polskie podziemie, działające przeciwko PKWN-owi, a także o powstanie warszawskie. Wyjaśnianie tych spraw nie było łatwe, tym bardziej że na przykład dowódca pułku stale mówir o „karłach reakcji*', czy „sługusach ziemian", których trzeba wyłapać. Tłumaczyłem żołnierzom, że mówi on o przeciwnikach politycznych PKWN, w tym także i uzbrojonych, z którymi na naszym terenie nie mamy do czynienia. Rzeczywiście, podczas przeczesywania terenów spotykaliśmy jedynie oddziały czy bandy nacjonalistów ukraińskich albo poszczególnych ludzi lub grupy, wyłącznie zajmujące się rabunkiem i grabieżą. W czasie kilku wolniejszych wieczorów była okazja do pogawędek z innymi oficerami przy szklaneczce czegoś mocnego. Po pewnym czasie zorientowałem się, że część kadry wręcz nałogowo upija się eterem. Przechwalali się, że to są ich zapasy z czasów działań wojennych jeszcze w ramach Armii Czerwonej. Uważali oni wówczas za najcenniejszą zdobycz na Niemcach wozy sanitarne, w których znajdowali przede wszystkim eter. Któregoś wieczoru zostałem niemal zmuszony do wypicia naparstka eteru. Przez kilka dni bardzo źle się czułem, chociaż widziałem wszystko w nader jaskrawych, ostrych kolorach. Pijący więcej pozostawali w stanie zamroczenia przez całe tygodnie. Surowe kary okazywały się bezskuteczne. Z takimi oto sprawami zetknąłem się w czasie kilku tygodni służby w 63 pułku artylerii przeciwpancernej 2 armii WP. Był to okres formowania i szkolenia tego pułku. Być może w innych jednostkach Wojska Polskiego sytuacja w tym czasie przedstawiała się inaczej. Może tam polscy oficerowie wykonywali rzeczywiście swe dowódcze funkcje, zaś instruktorzy z ZSRR zajmowali się wyłącznie szkoleniem wojskowym. Były takie jednostki Wojska Polskiego. Ale nie zmienia to faktu, że intencją ZSRR nie było wyłącznie szkolenie bojowe WP, ale także obsadzanie kluczowych stanowisk dowódczych. 173 63 pułk artylerii przeciwpancernej wszedł do walki już w początkach 1945 roku, toczył ciężkie boje, poniósł ogromne straty. A może Fejgin, kierując mnie do tego pułku, miał na względzie jego przewidywany już za parę tygodni udział w wielkiej ofensywie i faktyczną masakrę? Z okresu służby w pułku w życzliwej pamięci zachowałem Michała Pirkę oraz grupę żołnierzy z mojego plutonu. Warto dodać, iż nikt w pułku nie wiedział o mojej przeszłości łagrowej. Wiadomo było tylko, że w czasie wojny pracowałem „gdzieś w ZSRR". Potem przez długie lata podobnie ujmowałem to w życiorysach: w latach 1940—1944 pracowałem w głębi ZSRR. Pragnę podzielić się także krótką refleksją dotyczącą wspomnianej grupy moich kolegów pułkowych — młodych oficerów oddelegowanych z Armii Czerwonej do Wojska Polskiego. Przyznaję, że rozumiałem i dziś mogę zrozumieć, choć nie pochwalam i nie przyłączałem się do ich wręcz szaleńczych ucieczek w eterowe zapomnienie. Młoda kadra żołnierzy i oficerów Armii Czerwonej, uczestnicząca bezpośrednio w walkach wymagających ponadludzkich wysiłków i spotykająca się twarzą w twarz ze śmiercią, była straszliwie wyczerpana fizycznie i psychicznie, również sytuacją wewnętrzną w ZSRR. Podziwiać więc należy, iż owe wycieczki w zapomnienie potrafili godzić z dyscypliną oraz sprawnością i gotowością bojową. Otrzymałem z pułku kilkudniowy urlop na Boże Narodzenie i Nowy Rok. Oczywiście wyjechałem do Lublina. Dostałem się tam pod swoisty „ostrzał" wszystkich bliskich i życzliwych mi ludzi. Każdy na swój sposób tłumaczył i przekonywał, że warto i trzeba wrócić do obranego zawodu, że tylu ludzi straciła Polska, iż trzeba pracować w dziedzinach, w których możemy przynosić społeczeństwu największe korzyści. Sprowadziło się to do tego, iż namówiono mnie do złożenia przygotowanej uprzednio wizyty doktorowi Bolesławowi Drobnerowi, ówczesnemu kierownikowi jednego z resortów PKWN. On także wyraził opinię, że powinienem przejść do pracy cywilnej i zadeklarował, iż sprawę może załatwić w trybie pilnym. Zgodziłem się na to. 174 W czasie tego pilnego odwoływania mnie z 63 pułku ówczesny zastępca dowódcy artylerii, pułkownik Wiśniewski, zlecił mi w swoim sztabie w Lublinie wręcz morderczą pracę tłumacza regulaminów artyleryjskich i różnego rodzaju instrukcji szkoleniowych. Pod koniec stycznia 1945 roku byłem już korespondentem wojennym „Polski Zbrojnej". W zespole tej redakcji czułem się jednak obco. W 1946 roku zostałem formalnie zdemobilizowany, aby po październiku 1956 roku powrócić na kilka lat do Wojska Polskiego. W następnych latach zajmowałem się pracą dziennikarską na większą i mniejszą skalę i różnymi sprawami politycz-no-społecznymi. Starałem się przyczyniać do kształtowania życia polityczno-społecznego naszego kraju, odpowiadającego polskiemu społeczeństwu, pozbawionego tych straszliwych wynaturzeń, których wraz z ludźmi ZSRR tak ciężko i przez długie lata doświadczali Polacy przymusowo przesiedleni i więzieni w łagrach ZSRR. Skomplikowane wydarzenia polityczno-społeczne, związane z dążeniami ZSRR w czasach stalinowskich do wszechstronnej dominacji, także nad naszym krajem, oraz wydarzenia w życiu osobistym zrujnowały w okresie pierwszych lat powojennych moje siły wewnętrzne, których po próbie łagrowej nie pozostało tak wiele. Wydarzenia związane z sytuacją w Jugosławii, bezzasadne jej potępienie przez ZSRR, w tym przez grupę stalinowców z kierownictwa polskiego, były dla mnie głębokim wstrząsem, najostrzej przypominającym o konieczności przestrzegania nauk wynikających z przebytych lat w łagrach. 1 W Wietłosianie i w Korni po 1945 roku Przełożonym w I korpusie szpitala w Wietłosianie w ciągu następnych (od mego wyjazdu) dziesięciu lat był nadal doktor Sokołowski. Czy się coś zmieniło? Ależ tak. Wielu chorych zmarło, przybywali nowi, wciąż brakowało kojek. Z personelu pracującego w I korpusie w moich latach pozostali, prócz doktora, chyba jedynie Sonia, a także I-Wan-Pin, który szefował pobliskiej kuchni szpitalnej. Łagier w Wietłosianie zaczął wymierać w latach 1953—1954, kiedy zrealizowano amnestię dla kryminalistów. W dwóch czy trzech następnych latach zwalniani byli stopniowo więźniowie polityczni. W 1956 lub 1957 roku Wietłosian i wiele innych łagrów w Komi zostały zrównane z ziemią. Nikt z moich przyjaciół nie widział tego na własne oczy, ale kilku odwiedziło te miejsca w pewien czas potem. Jako naoczni świadkowie stwierdzają, że łagier w Wietłosianie został zmieciony z powierzchni ziemi. W tym samym czasie rozpoczynano w Komi wydobywanie ropy i gazu na wielką skalę. Trzeba było tworzyć nowe osiedla i miasta, rozkwitło w nich nowe życie. Już nie dla łagrowiczów... Ale zanim to się stało, przez całe lata toczyło się dzień za dniem łagrowe życie, również w Wietłosianie. Po latach dowiedziałem się, że liczba łagrowiczów z Polski, już wnet po moim wyjeździe, ponownie zaczęła rosnąć tak w Wietłosianie, jak i w innych łagrach na Północy. Tam właśnie skierowano całe transporty Polaków głównie z Wileńszczyz-ny, aresztowanych w latach 1944—1945. Z nowo przybyłych transportów dwie Polki trafiły do pracy w I korpusie szpitala w Wietłosianie. Pracowały tam jako sanitariuszki, a potem 176 Autor w karykaturze Korni - riemia bogata w jako siostry i, podobnie jak ja, korzystały z opieki i pomocy doktora Sokołowskiego. Ale los był dla nich mniej łaskawy: spędziły tam długie dziesięć lat swego młodego życia. Jedna z nich, ponieważ była dowódcą plutonu sanitariuszek wileńskiego AK, otrzymała dziesięcioletni wyrok, z tym iż jego połowę określono jako katorgę i z Wietłosianu wysłano ją do Workuty, gdzie wraz z grupą polskich dziewcząt budowała jakiś odcinek linii kolejowej. Brak słów, aby opisać lata jej workuckiej męki. Na szczęście odesłano ją z powrotem do Wietłosianu. Nie wiedziałem o tej nowej fali łagrowiczów z Polski ani w 1945 roku, ani w latach późniejszych. Wiedziałem natomiast o wypadkach aresztowań w Polsce i o zsyłkach niektórych aresztowanych również do łagrów na Północy. O wielkiej skali tych deportacji, i to właśnie do łagrów na Północy, dowiedziałem się dopiero od powracających stamtąd rodaków w 1955 i 1956 roku. Podobnie jak w ZSRR, umiejętnie ukryto te fakty przed społeczeństwem polskim. Transporty politycznych zesłańców szły w latach powojennych nie tylko z Polski. Oto w 1946 roku (po dwóch latach śledztwa i tułaczki po więzieniach) rozpoczęła pracę sanitariuszki w I korpusie Zenia Michajłowna, Ukrainka z okolic Lwowa, która przed wojną tam właśnie ukończyła polskie gimnazjum. Po wyzwoleniu Ukrainy nadal przestrzegano stalinowskiej tezy, że trzeba za wszelką cenę zapewniać spokój na „obwarzanku" — ziemiach pogranicznych ZSRR. Dlatego rodziców Żeni przesiedlono na Syberię, a wobec niej spreparowano zarzuty o rzekomej nielegalnej działalności i sąd skazał ją na osiem czy dziesięć lat łagrów. Zenia, rzecz zrozumiała, czuła się bardzo związana z Polską. Doszły mnie wieści, że przez długie lata (1947—55) serdeczna przyjaźń łączyła cztery kobiety pracujące w I korpusie szpitala w Lemiagu: dwie z Wileńszczyzny, So-nię—Polkę z Mińska, pracującą tam jeszcze od moich czasów, i właśnie Żenię Michajłowna. W 1947 roku został zwolniony z łagrów Lew Grigoriewicz Sokołowski, ale rehabilitowany został dopiero dziesięć lat później, zaś prawo 12-Cynga 177 Korni - ziemio bogato w rop* noUowq, gaz i jako siostry i, podobnie jak ja, korzystały z opieki i pomocy doktora Sokołowskiego. Ale los był dla nich mniej łaskawy: spędziły tam długie dziesięć lat swego młodego życia. Jedna z nich, ponieważ była dowódcą plutonu sanitariuszek wileńskiego AK, otrzymała dziesięcioletni wyrok, z tym iż jego połowę określono jako katorgę i z Wietłosianu wysłano ją do Workuty, gdzie wraz z grupą polskich dziewcząt budowała jakiś odcinek linii kolejowej. Brak słów, aby opisać lata jej workuckiej męki. Na szczęście odesłano ją z powrotem do Wietłosianu. Nie wiedziałem o tej nowej fali łagrowiczów z Polski ani w 1945 roku, ani w latach późniejszych. Wiedziałem natomiast o wypadkach aresztowań w Polsce i o zsyłkach niektórych aresztowanych również do łagrów na Północy. O wielkiej skali tych deportacji, i to właśnie do łagrów na Północy, dowiedziałem się dopiero od powracających stamtąd rodaków w 1955 i 1956 roku. Podobnie jak w ZSRR, umiejętnie ukryto te fakty przed społeczeństwem polskim. Transporty politycznych zesłańców szły w latach powojennych nie tylko z Polski. Oto w 1946 roku (po dwóch latach śledztwa i tułaczki po więzieniach) rozpoczęła pracę sanitariuszki w I korpusie Zenia Michajłowna, Ukrainka z okolic Lwowa, która przed wojną tam właśnie ukończyła polskie gimnazjum. Po wyzwoleniu Ukrainy nadal przestrzegano stalinowskiej tezy, że trzeba za wszelką cenę zapewniać spokój na „obwarzanku" — ziemiach pogranicznych ZSRR. Dlatego rodziców Żeni przesiedlono na Syberię, a wobec niej spreparowano zarzuty o rzekomej nielegalnej działalności i sąd skazał ją na osiem czy dziesięć lat łagrów. Zenia, rzecz zrozumiała, czuła się bardzo związana z Polską. Doszły mnie wieści, że przez długie lata (1947—55) serdeczna przyjaźń łączyła cztery kobiety pracujące w I korpusie szpitala w Lemiagu: dwie z Wileńszczyzny, So-nię—Polkę z Mińska, pracującą tam jeszcze od moich czasów, i właśnie Żenię Michajłowna. W 1947 roku został zwolniony z łagrów Lew Grigoriewicz Sokołowski, ale rehabilitowany został dopiero dziesięć lat później, zaś prawo 12-Cynga 177 wyjazdu na stałe z Północy uzyskał w 1966 roku. Sonia została także uwolniona, bodaj w 1949 roku, ale również bez prawa wyjazdu z Korni. A oprócz nich zwolniono — ale dopiero w 1955 roku — trzy młode kobiety z Polski i Ukrainy. Gdyby nie opieka doktora Sokołowskiego i Soni — ich życie byłoby jeszcze trudniejsze i niebezpieczniejsze. Dzięki własnemu hartowi i dzięki tej pomocy doczekały i one wielkich zmian, które nastąpiły w ZSRR po śmierci Stalina. Nim jednak to się stało, między Lwem Grigoriewiczem i Żenią Michajłowną zawiązała się trwała przyjaźń i miłość. Po zwolnieniu z łagrów zmuszeni byli jednak pozostać nadal na Północy. Wówczas zawarli związek małżeński i doczekali się szczęśliwie potomstwa, które inny świat, poza światem Północy, mogło zobaczyć dopiero po kilkunastu latach życia, w drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Dla urodzonych tam młodych ludzi Korni jest więc krajem rodzinnym lat dziecięcych i młodzieńczych. Obie Polki z Wileńszczyzny w połowie lat pięćdziesiątych szczęśliwie powróciły do Polski. Jedna z nich, już na ziemi ojczystej, pobrała się ze swym rodakiem o dziesięcioletnim stażu łagrowym na Dalekiej Północy. Byli łagrowicze w ZSRR często łączyli się w związki małżeńskie. Nawet ich dzieci też wolą łączyć się ze sobą. Lew Grigoriewicz Sokołowski, chociaż w pełni rehabilitowany, uzyskał możliwość wyjazdu, jak nadmieniłem, dopiero po trzydziestu latach spędzonych na Północy. I to bez prawa osiedlenia się w Leningradzie, gdzie był aresztowany, bez prawa powrotu w rodzinne strony. Doktor i Zenia obrali więc inne miejsce zamieszkania, w takich warunkach klimatycznych, które chronią ich zdrowie wyniszczone dziesiątkami lat, spędzonymi na Północy. Załącznikiem do aktu rehabilitacji doktora Sokołowskiego były jedynie dwumiesięczne pobory. Oboje włączyli się więc do pracy zawodowej. Doktora cechowała nadal szlachetność, pracowitość i rozwaga, których starałem się od niego nauczyć. Lew Grigoriewicz Sokołowski zmarł w maju 1987 roku w osiemdziesiątym roku życia. 178 Sądzę, że Czytelnikowi, który na tych stronicach śledził życie w łagrach na Północy w latach czterdziestych XX wieku, winienem choćby krótką relację, już nie z autopsji, o życiu w republice Korni w okresie po likwidacji łagrów. Napisałem ją na podstawie uzyskiwanych w ciągu wielu lat opowiadań, uzupełnionych danymi zaczerpniętymi z poszukiwanych przeze mnie źródeł dotyczących tych rejonów. Sam nie miałem możliwości, ani też ochoty na wyjazd do Komi. Nie słyszałem zresztą, aby tam kierowano turystów z zagranicy. Chcę dodać, że najbardziej koszmarne sny, które mnie męczą, są związane zawsze z „ponownym" zesłaniem i męczarniami w łagrach na Północy. Za moich czasów, niedaleko od Wietłosianu, znajdowało się małe osiedle Czibiu. Wówczas nieliczne drewniane domki tego osiedla budowano nad rzeką Uchtą, płynącą w dorzeczu wielkiej Peczory. Nazwę tego osiedla wymieniałem kilkakrotnie pisząc o drodze do Kotłasu. Zawsze je nazywałem tak właśnie — Czibiu. Tymczasem dokumenty świadczą, iż już w 1943 roku nadano temu osiedlu nazwę Uchta. Po dziesiątkach lat przekształciło się ono w miasto nazywane perlą Północy. Ale jeszcze w 1951 roku stały tam zaledwie cztery murowane domy. Natomiast w 1976 roku Uchta liczyła już około stu tysięcy mieszkańców i swym wyglądem -oraz urządzeniami komunalnymi nie ustępowała innym miastom ZSRR. Początki Uchty to dzieło łagrowiczów, ale jej dynamiczny rozwój dokonał się za sprawą wytrwałych ludzi, osiadłych tam w większości z własnej woli, a także dzięki złożom nafty i gazu. W 1692 roku w Amsterdamie wydane zostało dzieło posła holenderskiego w carskiej Rosji, Nikolasa Witsena, O Północnej i Wschodniej Tartarii, informujące między innymi 0 bogactwie ropy w rejonie obecnej Uchty. Wysłana tam w 1860 roku przez Michała Sidorowa, badacza Północy 1 poszukiwacza złota, międzynarodowa ekspedycja geologiczna uzyskała pomyślne wyniki próbnych wierceń ropy. Jednakże adiutant carski wyśmiał wszystkie te poczynania i uniemożliwił ich dalsze prowadzenie. 179 W 1929 roku, po półtoramiesięcznej trudnej podróży, dotarła do rejonu Uchty ekspedycja geologów ZSRR; w 1936 roku rozpoczęto budowę zagłębia naftowego w tym rejonie, już w 1940 uzyskano tam 70 tysięcy ton ropy, a w 1970—już ponad 8 milionów ton. Z rejonu Uchty (Woj-Woż, Niżnia, Omra, Wuktył i in.) płynie także rurociągami gaz ziemny do Moskwy, Leningradu, Rygi i Syktyw-karu (stolicy Korni). W 1970 roku przekazywano w ten sposób 45 milionów m3 gazu na dobę. Nic więc dziwnego, że nocą, na skraju Uchty, migocą błękitnawe ognie płonącego gazu. W tym samym rejonie odkryto „ciężką naftę", którą kopie się w szybach górniczych i przeznacza na smary kolejowe, produkcję asfaltu i olejów najwyższej jakości. W samej Uchcie znajduje się stacja pomp oraz w pełni zautomatyzowana rafineria, którą obsługuje tylko tysiąc pracowników. Stacja pomp jest rozlokowana pod gołym niebem, a mimo to pracuje bezawaryjnie nawet przy pięć-dziesięciostopniowym mrozie. Zagłębie naftowe obejmuje rozległe okolice Uchty. W związku z tym, w głębi lesotundry, w odległości 70—100 km od Uchty, powstały osiedla: Jarega, Tebuk, Pasznia, Woj-Woż i inne. W 1976 roku na przykład Niżni Odes liczył kilkanaście tysięcy mieszkańców. Jak zgodnie informują różne źródła, Uchta jest miastem o dużych perspektywach. Chociaż wyroby rafinerii znane są z wysokiej jakości, nie będzie ona dalej rozbudowywana. Specjaliści bowiem obecnie twierdzą, iż rafinerie należy sytuować nie w rejonach wydobycia ciężkiej nafty, lecz największego wykorzystywania jej wyrobów. Natomiast w Uchcie nadal stopniowo rozwijają się przemysły: materiałów budowlanych, drzewny oraz metalowy. Wielokrotnie pisałem tu o wyrębie lasów na Północy. W republice Korni w latach siedemdziesiątych lasy i tundry zajmowały nadal 72 procent terytorium. Do zbudowanego w latach sześćdziesiątych w rejonie ujścia rzeki Sysoły kombinatu papierniczo-celulozowego spławia się po tamtejszych rzekach około miliona ton drewna rocznie. Produkcja tego kombinatu, jak podają statystyki, zapewnia papier na co piątą książkę wydawaną w ZSRR oraz karton na 180 wszystkie opakowania, w których w całym ZSRR sprzedaje się mleko. W republice Komi są rejony, w których warunki życia są nadal szczególnie trudne. Mam na myśli przede wszystkim wspominany rejon Workuty, z zasobnymi kopalniami węgla, wykorzystywanego już w latach II wojny światowej. Rejon Wietłosianu należy i obecnie do trudnych dla człowieka, ale w rejonie Syktywkaru można uprawiać kapustę, ziemniaki, zajmować się hodowlą, a więc uzyskiwać na miejscu mleko i jaja. W rejonach tych okres wegetacyjny trwa cztery miesiące. W całej republice Komi użytki rolne zajmują jednak zaledwie 11 procent terytorium, w tym tylko 2 procent ziemie orne. Rolnictwem w Komi zajmują się jedynie pracownicy sowchozów (państwowych gospodarstw rolnych). Te z nich, które są położone bardziej na północ, nie przynoszą efektów ekonomicznych, ale dostarczają świeżego, cennego pożywienia mieszkańcom północnych rejonów. Klimat republiki Komi nie uległ zmianom od moich czasów. Bywa tam pięćdziesiąt i więcej stopni mrozu. Zawartość tlenu w powietrzu wynosi 18 procent, podczas gdy w krajach południowych — 28 procent. W związku z tym ci, którzy po wielu latach spędzonych na Północy przesiedlają się na Południe, szybciej umierają. Czymże kierują się ci, którzy z własnej woli osiedlają się na Północy? Republikę Komi zamieszkiwało w 1970 roku około miliona obywateli, wśród nich 280 tysięcy należących do narodu Komi, pół miliona to przybyli tam Rosjanie; ponadto osiedlili się tam: Ukraińcy, Białorusini, Niemcy, Tatarzy, Czuwasze i inni. W Komi zamieszkuje także około dwóch tysięcy Żydów, którzy są inżynierami, lekarzami, adwokatami i kwalifikowanymi robotnikami. W jakiej mierze obecne zasiedlenie kraju Zyrian wiąże się z tym, iż uprzednio był to kraj łagrów — nie mogłem ustalić. Każdy osiedleniec w Komi otrzymuje dodatek do swych poborów, określany jako północny współczynnik. Zależnie od rejonu zamieszkania w republice Komi wynosi on od 20 do 60 procent wynagrodzenia. Ponadto zatrudnieni w Komi otrzymują dodatki za staż pracy w tym rejonie: 10 procent za 181 pierwszy rok pracy i po 20 procent za każde następne cztery lata pracy. Są także oddzielne dodatki związane z warunkami pracy w poszczególnych gałęziach gospodarki: na przykład zatrudnieni w rafinerii w Uchcie otrzymują z tego tytułu od 12 do 15 procent dodatku, zaś w kopalniach węgla Workuty — dodatek w wysokości 25 procent uposażenia. Tak więc dla przykładu górnicy w Uchcie, w połowie lat siedemdziesiątych, zarabiali ponad 700 rubli miesięcznie, zaś pracownicy rafinerii w Uchcie ponad 300 rubli. Według źródeł ZSRR produkcja przypadająca na jednego zatrudnionego w republice Komi posiadała znaczną wartość: w rafinerii nafty w Uchcie — 25 tys. rubli, w kombinacie papierniczo-celulozowym nad Wyczegdą (w pobliżu Syk-tywkaru) — 23 tys. rubli, w przemyśle naftowym —17 tys. rubli, w przemyśle węglowym — 7,7 tys. rubli, oczywiście w skali rocznej. W szkołach podstawowych i średnich republiki Komi uczy się około dwustu tysięcy młodzieży, w szkołach zawodowych około dwudziestu tysięcy. W Syktywkarze założono uniwersytet z kilkoma wydziałami humanistycznymi oraz matematyczno-fizycznymi, a także instytut pedagogiczny. W Uchcie zorganizowano wyższą uczelnię przemysłową, przygotowującą specjalistów od wydobycia i przetwórstwa nafty i gazu, a także filię leningradzkiej Akademii Górniczej. Natomiast w samej Workucie otworzono filię leningradz-kiego Instytutu Górniczego. W Komi ukazują się, o ile mi wiadomo, dwa dzienniki republikańskie oraz kilkanaście gazet miejskich i rejonowych, a także czasopismo literatów piszących w języku Komi. Działają także dwa ośrodki telewizyjne i radiowe, nadające również programy lokalne w języku zyriańskim. Naród Komi, wywodzący się, jak pisałem, z ugrofińskiej grupy językowej, władający w przeszłości dziesięcioma dialektami, uczy się czytać i pisać korzystając z ujednoliconego elementarza (cyrylica z dodatkiem „ó" oraz „i"). Warto dorzucić, że stali mieszkańcy republiki Komi są doskonałymi narciarzami-biegaczami. Do dziś z Komi na Południe można się dostać tylko koleją 182 lub samolotem. Kto posiada tam samochód (używany raczej dla przyjemności, np. do wyjazdów na ryby), aby dostać się nim do centrum ZSRR czy w ogóle w świat, musi przewieźć go koleją do Jarosławia, skąd dopiero na własnych kółkach może ruszać w dalszą drogę. Za panowania carów w Rosji kraj Zyrian nazywano więzieniem bez krat. W dziesięcioleciach masowego terroru był to rejon łagrów nazywany strasznym światem, całkowicie odcięty od zwykłego świata. Od czasu likwidacji i zrównania z ziemią łagrów (być może wszystkich) zamieszkują tam, w trudnych, mimo wszystko, warunkach, ludzie zajmujący się ciężką, bardzo jednak cenną dla gospodarki ZSRR pracą. Są oni lepiej wynagradzani. Dysponują także na przykład kilkunastoma samolotami dziennie, odlatującymi do Moskwy, Leningradu, Kijowa czy Rygi, a także w wielu innych kierunkach. Mogą wykorzystywać regularnie kursujące dalekobieżne pociągi sypialne, które przez pamiętny dla mnie Kotłas dowożą ich do Jarosławia. Stąd drogi, oby zawsze otwarte dla obywateli ZSRR, prowadzą w szeroki świat. pierwszy rok pracy i po 20 procent za każde następne cztery lata pracy. Są także oddzielne dodatki związane z warunkami pracy w poszczególnych gałęziach gospodarki: na przykład zatrudnieni w rafinerii w Uchcie otrzymują z tego tytułu od 12 do 15 procent dodatku, zaś w kopalniach węgla Workuty — dodatek w wysokości 25 procent uposażenia. Tak więc dla przykładu górnicy w Uchcie, w połowie lat siedemdziesiątych, zarabiali ponad 700 rubli miesięcznie, zaś pracownicy rafinerii w Uchcie ponad 300 rubli. Według źródeł ZSRR produkcja przypadająca na jednego zatrudnionego w republice Korni posiadała znaczną wartość: w rafinerii nafty w Uchcie — 25 tys. rubli, w kombinacie papierniczo-celulozowym nad Wyczegdą (w pobliżu Syk-tywkaru) — 23 tys. rubli, w przemyśle naftowym —17 tys. rubli, w przemyśle węglowym — 7,7 tys. rubli, oczywiście w skali rocznej. W szkołach podstawowych i średnich republiki Komi uczy się około dwustu tysięcy młodzieży, w szkołach zawodowych około dwudziestu tysięcy. W Syktywkarze założono uniwersytet z kilkoma wydziałami humanistycznymi oraz matematyczno-fizycznymi, a także instytut pedagogiczny. W Uchcie zorganizowano wyższą uczelnię przemysłową, przygotowującą specjalistów od wydobycia i przetwórstwa nafty i gazu, a także filię leningradzkiej Akademii Górniczej. Natomiast w samej Workucie otworzono filię leningradz-kiego Instytutu Górniczego. W Komi ukazują się, o ile mi wiadomo, dwa dzienniki republikańskie oraz kilkanaście gazet miejskich i rejonowych, a także czasopismo literatów piszących w języku Komi. Działają także dwa ośrodki telewizyjne i radiowe, nadające również programy lokalne w języku zyriańskim. Naród Komi, wywodzący się, jak pisałem, z ugrofińskiej grupy językowej, władający w przeszłości dziesięcioma dialektami, uczy się czytać i pisać korzystając z ujednoliconego elementarza (cyrylica z dodatkiem ,,ó" oraz „i"). Warto dorzucić, że stali mieszkańcy republiki Komi są doskonałymi narciarzami-biegaczami. Do dziś z Komi na Południe można się dostać tylko koleją 182 lub samolotem. Kto posiada tam samochód (używany raczej dla przyjemności, np. do wyjazdów na ryby), aby dostać się nim do centrum ZSRR czy w ogóle w świat, musi przewieźć go koleją do Jarosławia, skąd dopiero na własnych kółkach może ruszać w dalszą drogę. Za panowania carów w Rosji kraj Zyrian nazywano więzieniem bez krat. W dziesięcioleciach masowego terroru był to rejon łagrów nazywany strasznym światem, całkowicie odcięty od zwykłego świata. Od czasu likwidacji i zrównania z ziemią łagrów (być może wszystkich) zamieszkują tam, w trudnych, mimo wszystko, warunkach, ludzie zajmujący się ciężką, bardzo jednak cenną dla gospodarki ZSRR pracą. Są oni lepiej wynagradzani. Dysponują także na przykład kilkunastoma samolotami dziennie, odlatującymi do Moskwy, Leningradu, Kijowa czy Rygi, a także w wielu innych kierunkach. Mogą wykorzystywać regularnie kursujące dalekobieżne pociągi sypialne, które przez pamiętny dla mnie Kotłas dowożą ich do Jarosławia. Stąd drogi, oby zawsze otwarte dla obywateli ZSRR, prowadzą w szeroki świat. I Posłowie Rzeczywistość łagrów ZSRR, wszystko, co się z nimi wiązało, wywodziło się, jak już podkreślałem, z tradycji zsyłek i katorg z czasów carskich oraz panoszącej się wszędzie ochrany. Myślę także o rozmieszczeniu łagrów w tak zwanych miejscach oddalonych i o wykorzystywaniu warunków naturalnych, śmiertelnie groźnych dla więzionych ludzi. Aparat partyjno-państwowy, jedyny taki na świecie, posługiwał się systemem lagrowym, nieludzkim orężem, ukrywanym skutecznie przed społeczeństwem. Ale stalinowski system chronił jego istnienie (w tak skrajnie wynaturzonym kształcie) przed powszechnym potępieniem. Łagry ZSRR były, w pełnym tego słowa znaczeniu, zaprzeczeniem założeń rewolucji 1917 roku. Rozważając w kategoriach europejskich ich istnienie w całym okresie historycznym, trzeba je umiejscawiać tam, gdzie one istniały, na peryferiach Europy. Chociaż w kategoriach moralnych bynajmniej nie należały i nie należą do peryferyjnych. Powstanie łagrów i ich masowość wiążę z odizolowaniem się porewolucyjnej Rosji, a potem ZSRR, od świata zewnętrznego. Uważam to wstrząsające do głębi zjawisko za konsekwencję prowadzonej wszelkimi sposobami, włącznie z terrorem, walki o utrwalenie zwycięstwa socjalizmu w jednym kraju. Owe „wszelkie sposoby" stwarzały także warunki dla odradzania się szowinizmu wielkorosyjskiego i kopiowania jego metod, między innymi zsyłek i katorg. Rozmieszczenie łagrów na najdalszych peryferiach Europy i w Azji było też powodem, że proporcjonalnie biorąc, w łagrach umierało więcej ludzi z Polski niż z różnych rejonów ZSRR. 185 W czasie poufnie prowadzonych rozmów z zaprzyjaźnionymi łagrowiczami na tematy polityczne wiedziałem więcej od swoich współtowarzyszy na temat hitleryzmu. Mówiłem o tym, co widziałem na własne oczy w Niemczech w czasie kilkutygodniowej wycieczki młodzieżowej w 1936 roku, o ideologii Mein Kampf, która głosiła wyższość rasy germańskiej, o terrorze stosowanym już od samego początku okupacji w Polsce, o nieludzkich, zbrodniczych, masowych aktach unicestwiania Polaków i Żydów. W czasie rozmów o początkach wojny i o postawie patriotycznej Polaków w walkach 1939 roku, mówiłem także o pakcie Stalin — Hitler, o ugodzeniu narodu polskiego w najcięższych dla nas chwilach, to znaczy o wtargnięciu Armii Czerwonej w porozumieniu z Hitlerem w granice naszego państwa, o wydanym wówczas wyroku rzekomo o ostatecznej i bezpowrotnej zagładzie naszego państwa. Ale i wówczas, podobnie jak we wrześniu 1939 roku, i w czasie nielegalnej działalności w GG za wroga mojej ojczyzny i mojego wciąż uważałem Niemcy hitlerowskie, chociaż siedziałem w łagrach ZSRR. Od najbardziej zaprzyjaźnionych łagrowiczów starałem się dowiedzieć jak najwięcej o procesach społecznych, które zaszły w Rosji po Rewolucji Październikowej*. Z rozmów tych zapamiętałem zgodne opinie co do tego, że przewrót socjalistyczny był dziełem nielicznych, najbardziej światłych grup klasy robotniczej z uprzemysłowionych centrów Rosji. Jakże ich było niewielu w carskim imperium. Te grupy robotników uzyskały wsparcie również nielicznych chłopów i inteligentów, zorientowanych w sprawach społecznych i dążących do ich postępowego rozwiązania. Moi rozmówcy mówili natomiast, że prowincja Rosji była wówczas w swej większości wyraźnie antyrewolucyjna, odnosząca się do * Zapoznałem się także z Pismami ostatnimi Andrzeja Stawara, wydanymi przez Instytut Literacki w Paryżu w 1961 roku. Z satysfakcją stwierdzam, iż wiele opinii łagrowiczów oraz moich własnych na temat procesów społecznych i politycznych, które zachodziły w Rosji i w ZSRR, w istocie pokrywa się z analizą, zawartą w tych pismach, w części napisanej jeszcze przed U wojną światową. Sądzę, iż uznanie tej zbieżności jest hołdem należnym nieżyjącemu, Andrzejowi Stawąrowi. 186 przewrotu z zastrzeżeniami. Wśród rewolucyjnych ośrodków klasy robotniczej występowały także ostre podziały, na przykład bolszewicy głosili hasło Uczereditielnogo Sob-ranija — zwołania Zgromadzenia Ustawodawczego i doprowadzili do wyborów. Wybrano większość eserów (socjalistów — rewolucjonistów), mienszewików oraz przedstawicieli ziemian i mieszczaństwa. Uzbrojeni matrosi-bol-szewicy rozpędzili tę większość. Był to akt terroru. Zgromadzenie to zostało potem całkowicie rozwiązane. Trafiały mi do przekonania zasłyszane wówczas opinie, że rezultatem wojny domowej był swego rodzaju kompromis między klasą robotniczą z uprzemysłowionych miast a drob-nomieszczaństwem i chłopstwem. Ze wspomnianego aktu terroru, często nazywanego zbytecznym, a z drugiej strony z owego, bodaj historycznego kompromisu wywodzą się późniejsze walki frakcyjne i najbezwzględniejsze czystki w partii i w państwie. Zwolennicy rewolucji wyszli zwycięsko z ciężkiej próby wojny domowej. Wyrobiło to w nich skłonność do działania w oparciu o metody właściwe dla czasów wojennych. Już wówczas zapewniali oni sobie pewne, raczej skromne, lecz jakże, co przyszłość pokaże, niebezpieczne przywileje. W okresie bezpośrednio po wojnie domowej siły społeczne uprzednio nie uczestniczące w rewolucji, ale korzystające z jej zdobyczy w dziedzinie demokracji społeczno-politycz-nej, jak i niewielkich korzyściach gospodarczych, coraz silniej oddziaływały na kadrę rewolucyjną. Jakby rozpierały te formy życia społecznego, które wprowadzała nowa władza. Oczywiście część rewolucjonistów utrzymywała nadal ścisłe związki z szerokimi kręgami pracujących. Znając ich niechętny stosunek do wielu centralnych decyzji, wręcz sprzecznych z potrzebami życia, działacze ci, zajmujący często również kluczowe partyjne i państwowe stanowiska, wykonywali dyrektywy i polecenia „góry" tylko częściowo. W związku z tym byli przez zwierzchników usuwani. Pozostała część, bardziej posłuszna, często o stosunkowo niższym poziomie kultury ogólnej i słabo albo wcale nie przygotowana do pełnienia funkcji kierowniczych, utrzymywała się przy władzy z trudem. Jeden z rozmówców mówił mi, że Trocki, bodaj w połowie lat dwudziestych, twierdził nawet, że cała kadra rewolucji została w ciągu kilku lat faktycznie odsunięta od władzy. Aparat partyjny i państwowy w warunkach wciąż rosnącej centralizacji musiał być stale kompletowany. Często więc sięgano do ludzi ze starszego pokolenia, wyróżniających się posłuszeństwem, ale posiadających nieco większą wiedzę i wyższy poziom kultury. Jeszcze częściej wykorzystywano typowych drobnomieszczan, wywłaszczonych w wyniku rewolucji. Znaleźli się oni w takiej sytuacji, iż mogli liczyć jedynie na utrzymanie przez państwo. W ten sposób—przedstawiając sprawy w znacznym uproszczeniu— stopniowo powstała milionowa, a potem kilkumilio-nowa grupa społeczna sprawująca władzę: aparat partyj-no-państwowy. Nie była to biurokracja w potocznym tego słowa znaczeniu, ale sprawujący władzę aparat, pretendujący do coraz większych przywilejów. Jak wiadomo, Engels przestrzegał przed powstaniem biurokracji w ustroju socjalistycznym, zalecał zachowywanie zasady wybieralności do władz i ustanawiania jej zarobków na równi z zarobkami robotników. Ale w porewolucyj-nych latach coraz częściej, a potem wręcz powszechnie, odstępowano od zasady wybierania władz partyjno-pań-stwowych. Faktycznie były one mianowane. W ówczesnej sytuacji w Rosji sam aparat partyj-no-państwowy skutecznie pilnował, aby oddolna krytyka nie docierała do góry. Tenże aparat gorliwie przestrzegał, aby nikt nie śmiał twierdzić, że właśnie hierarchia partyj-no-państwowa stanowi przez nikogo nie kontrolowaną władzę. W latach 1920—1925 tak zmontowany aparat władzy spowodował odebranie lokalnym radom uprawnień terenowych sejmików obywatelskich. Ludzi z aparatu cechowało już wówczas przekonanie, a nawet wiara, że góra wie lepiej, widzi bowiem każdą sprawę w skali kraju. Wynikało to też z wygodnictwa i — niestety w wielu wypadkach — z ograniczonych horyzontów, typowych dla poważnej części tego 188 aparatu. W taki sposób w praktyce obalono wcześniej przyjęte koncepcje o radach lokalnych, o samorządzie robotniczym. Zasłaniano się między innymi twierdzeniem, iż w „centrum" zostały nagromadzone ogromne doświadczenia praktyczne, które są podstawą dla właściwego rozwiązywania każdej konkretnej, nawet indywidualnej sprawy. Aparat stawał się tak silny i wpływowy, iż uniemożliwiał także prace nad wszelkimi postępowymi koncepcjami ustrojowymi, w tym także teoretycznymi. A więc wszelkie sprawy zgłaszano do centrum i oczekiwano na decyzje. Jakaż mogła być w tym wielkim kraju sprawność działania centrum i jak wielka odległość dzieliła sprawujących faktyczną władzę od różnorodnych, lokalnych potrzeb życia i pracy społeczeństwa! W tym samym czasie zlikwidowano w Rosji wszelkie inne partie polityczne, zaś w samej WKP(b) zakazano organizowania wszelkiego rodzaju frakcji. W ten sposób postępował proces likwidacji demokracji również wewnątrzpartyjnej, forsowany siłami aparatu partyjnego, sprawującego w coraz pełniejszej mierze funkcje dyktatorskie. Proces ten przebiegał nierównomiernie. Z aparatu nie zdołano przecież usunąć wszystkich ludzi ideowych. Nie można było również jawnie wypowiadać się i działać wbrew humanistycznym ideom, które głosiła i w imię których zwyciężyła rewolucja, ani też przeciwstawiać się podstawowym założeniom dokonanego przewrotu społecznego. Był to czynnik stale ograniczający cezaryzm aparatu partyjno-państwowego. W okresie NEP-u aparat uległ okresowemu zmniejszeniu i osłabieniu. Lenin, jak mówili, w ostatnich latach swego życia namawiał związki zawodowe do walki z przerostami i wypaczeniami aparatu partyjno-państwowego. Ale z drugiej strony i wówczas wspierał konkretnymi dyspozycjami działalność Cze Ka (Czierezzwyczajnoj Komissji). Komisja ta, wówczas pod kierownictwem Feliksa Dzierżyńskiego, posługiwała się wyłącznie terrorem w stosunku do przeciwników politycznych. W czasie samego przewrotu i w okresie wojny domowej ludzie w pewnym stopniu rozumieli, że konieczny był surowy stosunek do przeciwników rozwija- 189 jących wrogą działalność. Ale stało się to regułą stosowaną bezzasadnie i w sposób coraz bardziej bezwzględny również w następnych latach. W tej sytuacji Cze Ka stawała się nie tylko wyrazicielem, ale i zwierzchnikiem aparatu partyj-no-państwowego. A potem już kierowała się zasadą, że lepiej skazać stu obywateli na łagry, aby wśród nich ukarać jednego rzeczywistego wroga ludu (według kryteriów Cze Ka, GPU czy NKWD). O tym w łagrach wiedzieliśmy szczególnie dobrze. Już za czasów Lenina Cze Ka zorganizowała pierwsze łagry, usiłując przez kilka lat nadawać im charakter obozów, mających poprzez pracę wychowywać wrogów ludu, którzy zostali w ten sposób zakwalifikowani, bez żadnego obiektywnego uzasadnienia, na prawomyślnych obywateli. Nazwa ,.łagry poprawcze" przetrwała długo (do moich czasów), ale z głoszonych przez Dzierżyńskiego haseł o „naprawianiu" ludzi przez pracę w ciągu kilku następnych lat całkowicie zrezygnowano. Warto przypomnieć, że już w początku lat dwudziestych zorganizowano łagier GPU (Gław-noje Politiczeskoje Uprawlenije — Główny Zarząd Polityczny) na niewielkim archipelagu na Morzu Białym, zwany Sołówkami. Potem organizowano tam łagry „specjalnego przeznaczenia". Moi towarzysze niedoli lagrowej mówili mi, że po raz ostatni o „poprawianiu" więźniów przez pracę pisano w ZSRR (wiedzieliśmy o tym i w Polsce) w związku z budową „Biełomorkanału" (w pierwszej połowie lat trzydziestych). Natomiast w kwietniu 1943 roku, o czym dowiedziałem się w końcu 1944 roku w Moskwie czy Kijowie, oficjalnie wprowadzono, powołując się na sytuację wojenną, oprócz obozów specjalnych, także katorgę (skuwa-nie kajdanami, numerowanie więźniów itd.). Wspomniałem o izolacji porewolucyjnej Rosji i ZSRR od Europy. Były jednak próby wychodzenia poza ZSRR, choć z reguły z kategoryczną inspiracją czy nawet dyktatem, wobec powstających spontanicznie ideowo bliskich grup, ruchów, partii. Była to inspiracja — dyktat w sprawie bezwarunkowego wspierania ZSRR. Przy najmniejszych z ich 190 strony zastrzeżeniach wszechwładny aparat partyjno-pań-stwowy ZSRR oskarżał jakże bezpodstawnie partnerów o „socjal-faszyzm". W czasie wojny i po jej zakończeniu zamknięcie ZSRR nie mogło być tak szczelne. I chociaż łagry znowu się zapełniły w latach 1945—1954, a nawet do 1956 roku (nie myślę tu o jeńcach wojennych), to dyktat wobec sprzymierzeńców politycznych znowu powracał. Tadeusz Borowski w przedmowie do książki pt. Byliśmy w Oświęcimiu (str. 11) napisał m.in.: „Połączyła nas śmierć codzienna i bez patosu: nie za Ojczyznę, nie za honor, lecz po prostu za wyczerpane ciało, za wrzody, za tyfus, za spuchnięte nogi". Odnosi się to także w pełni do ludzi z łagrów ZSRR. W łagrach właśnie wyczerpane ciało, wrzody, spuchnięte nogi i nie tyłe tyfus co awitaminoza, szkorbut, a wreszcie niszcząca cynga były etapami wiodącymi do śmierci. W więzieniach ZSRR w latach wojny (wspominałem Rawę Ruską, a zwłaszcza Lwów i Charków) nie skutkowały, tak samo jak w obozach koncentracyjnych Rzeszy, bunty, głodówki i inne protesty zbiorowe. Podobnie nikłe, lub wręcz żadne, występowały tu i tam przejawy solidarności czy współczucia. Sądzę, iż zbieżność ta wynika przede wszystkim z masowości zjawiska. Ale, jak pisałem, ta moja opinia odnosi się do sytuacji w więzieniach ZSRR. Nie odnosi się do łagrów, gdzie mimo tak trudnych warunków, mimo ciężkiej walki o przeżycie, więźniowie polityczni, stanowiący większość w łagrach, byli między sobą solidarni. Sądzę, że moje wspomnienia, przedstawiające system łagrów, prowadzący do upodlenia i zguby łagrowiczów, stanowią jednak także dowód prawdy opinii o mających miejsca przejawach ludzkich uczuć. Hitlerowcy w ten sposób urządzili obozy koncentracyjne, że więźniowie byli zmuszeni do przystosowania się, do myślenia kategoriami obozów koncentracyjnych. Tadeusz Borowski nazywał ich ludźmi złagrowanymi, o moralności wyłączonej, niezdolnymi do uczuć takich jak przerażenie, wstręt czy pogarda. Partyjno-państwowy aparat ucisku w ZSRR inaczej urządził łagry i w związku z tym, choć 191 w pewnym szczątkowym zakresie, moralność więźniów politycznych nie została do końca wyłączona. Aparat partyjno-państwowy ZSRR stworzył rzeczywistość lagrową zgodnie z własnymi potrzebami: ustanowił „prawa" skazywania bez sądu, ludzi, którzy byli lub mogli być nieposłuszni wobec dyrektyw obejmujących nie tylko życie polityczne, społeczne, gospodarkę, ale także sprawy najbardziej indywidualne i osobiste; wydzielił kadry sądzące i nadzorujące; ustalił normy najpodlejszego wyżywienia łagrowiczów (żyt' budziesz, no... nie zachoczesz) itd. Rzeczywistość łagrowa była jakby urzeczywistnieniem wzorca, według którego aparat partyjno-państwowy chciał regulować życie w całym ZSRR. Wzorzec ten był skrojony na miarę nędznego intelektu tego aparatu—wybrańców stalinowskich, nie zdołali go wcielić w życie nawet w łagrach, gdzie mimo wszystko większość więzionych potrafiła zachować swoje człowieczeństwo. O skali i metodach zastraszania ludzi w ZSRR przez aparat ucisku dobitnie świadczy przykład Brunona Jasieńs-kiego. Przed swym aresztowaniem w 1937 roku został on, jak sądzę, zmuszony do rozpoczęcia pisania powieści na temat „wielkiej czystki". Napisał, co niemal dwadzieścia lat później poświadczyła jego żona, około 200 stron tekstu. Miała to być powieść detektywistyczna. Jej zakończenie odtworzono jakoby na podstawie zrelacjonowanych przez żonę zamierzeń autora. Całość została opublikowana w czasopiśmie „Nowyj Mir" w numerach 5—7 z 1957 roku. Założeniem opublikowanego tekstu jest teza, iż wróg jest wszędzie. W związku z tym całe społeczeństwo winno tropić szpiegów, szkodników wszelkiej maści, w tym trockistów czy innych opozycjonistów. Bohaterem powieści jest bolszewik, który kiedyś w przeszłości zwątpił w „linię generalną" wytyczoną przez Stalina. I dlatego na zawsze pozostanie człowiekiem podejrzanym. Czytelnik powieści ma wyciągnąć wniosek, że ludzie obojętnie odnoszący się do szukania wrogów są ich sprzymierzeńcami, a więc w tej samej mierze wrogami. Stąd tytuł powieści Zmowa obojętnych. 192 W powieści Brunona Jasieńskiego znalazł się tylko skromny wątek o nadużywaniu wielkiej czystki do likwidacji wiernych komunistów. Jakże potężna musiała być presja moralna i być może fizyczna, aby skłonić Jasieńskiego, człowieka z pewnością ideowego, do napisania znacznej części omawianego tekstu. Ale i ta uległość nie uchroniła go przed łagrami i śmiercią (dwa lata po aresztowaniu i zesłaniu do łagrów zmarł w okolicach Władywostoku). W rozmowach ze mną łagrowicze wspominali o tym, iż Trocki, pełniący w początkach lat dwudziestych funkcję szefa aparatu państwowego, dążył do przekształcenia związków zawodowych w organizację podporządkowaną temu aparatowi (domagał się tworzenia tzw. armii pracy). Wiele lat później uczynił to Stalin. Trocki zarzucał Stalinowi, a Stalin Trockiemu, posługiwanie się przemocą, komenderowanie zamiast przekonywania i perswazji, wtłaczanie społeczeństwa w tresurę wojskową. Zarzucali więc sobie wzajemnie to, co było odrzucane przez społeczeństwo. Obalenie Trockiego w połowie lat dwudziestych i wydalenie go z ZSRR w 1929 roku sprzyjało zaprowadzeniu pełnej dyktatury aparatu partyjno-państwowego ze Stalinem na szczycie. Decyzje Stalina co do ruchu związkowego przekroczyły zamierzenia Trockiego, spowodowały wydanie zakazu zmiany miejsca pracy bez zgody odpowiednich władz państwowych; rzeczywiście miała wtedy miejsce wielka płynność kadr w zakładach przemysłowych — była to jedna z form walki przeciwko polityce przymusu. Stalin uniemożliwił odchodzenie z zakładów pracy i jednocześnie uzależnił związki zawodowe od komisariatu pracy (czyli od rządu) poprzez stworzenie w ich ramach wydziałów politycznych. Było to więc faktyczne upaństwowienie związków zawodowych. Gdy moi rozmówcy mówili o tych sprawach, zastanawialiśmy się nad analogiami tych rozwiązań z armią pracy, którą hitlerowcy zorganizowali później, a mianowicie w latach trzydziestych. Z tym, że hitlerowcy dążyli do tego, aby robotnicy uznali właściciela (a więc kapitalistę) każdego zakładu pracy za „wodza". W ZSRR natomiast wodzem 193 13-Cynga ;-• fi N T3 Ślaz*& l -•a tj N |i 3.3.2 2^1 p p » 3 '¦ *r W, O. O g_ 00, R" o 5 fi O -CD *< v< 3- ^ Łi '" » ~ N L* 3 O- on ^5 = E.-^- 3 "2 O- H r* f.o|;2. p 3 5-^ 2-cP s.s.^^ 3 N O ^ it 2 ? >!*• rf* JvT "^ K N- o> 3 ?? s-lii"i.R-s-g'i§g s. &i'a-a?i-vii.a.sfii 030 .§3. 1 "' III i I! f ! 1^1 n H I-ll I tUI 1111134 gro S o ź O"rP p; o S-i s ^ e S 13 3 2- p o G L. »*- o 5 p p oa O- § 9I'2.S^5 = n.p 2 3 ?s>i ^^ &^ o ^ is&s Sg.l^8^a-ffS.«gBa^ c. o- S. o -< ^.

<; o o 3 "3 ^S "g o ^ p tj s. O?2.5a3=r^ 3 N 3 g 3 S ^- < CD - B. p ?d 1-1 rr ^ p Ca. p_ cd g *i „. g_' 3^ ps 2J*. n' o . 0Q ^* 5 IHB- ?r^. 2 "2 cS 3* 3 n 1 W i p ^ T3 _ O- 3 L•• — ¦ CD O ¦2. 3 O. §.il on.3 2. Ł p co i-i 3. p -: P P 8 o .v &.00 p o p 3 p* f 8 ag. 3.2. o -ś- o (TQ O 3* 5 3 a. l 3. S n s ff O ? ! CD fSl !ii'«eLLf & g S o 3 Łf g *§ 2. g s- ? CD" o o g»- O 3 s CD P -•w; Q -!. !i P 3- 3 g. CD o 3 ^ 1 S łi * 3 P -¦ 3" 3- 3 § p 5 S D- 1 g. 3 p. ts S O O CD N s; A o -1 ^<- ^* R 3. P. >s= S. N P. g P. O 3 J3 !^ O i^s1!: I N -6 5- o N .p O O '^ Co 3 ^ 3. §. 3' §' .N P "*¦ p on 09 o. o S. s. 5r sj. 3 « -a p p 21 N P fi. ¦_, T3 « P O 02. 3 -¦ o „ Cl - 8 i' ¦3 3 < ?o ^ 3 CD ^^ j K: Sb:5 p 3 ń ^. o li li N CD O N' O* 3 •*¦ p ci ro * < S S.8 ¦5 ^^^ CD on 8- p" CT O S- o CD P : cd n licznych fabrykach czy instytucjach. Ale dopiero w 1977 roku mieszkańcom wsi w ZSRR wydano po raz pierwszy paszporty (dowody osobiste), uprawniające do swobodnego poruszania się po całym kraju. Do tego czasu nie posiadali oni żadnych paszportów i faktycznie byli przywiązani do ziemi. Aby gdziekolwiek wyjechać, musieli uzyskać tak zwaną sprawkę z „sielsowietu" (zaświadczenie z rady wiejskiej), którą wydawano jedynie wówczas, gdy pracownikom aparatu tej rady zostało przedstawione zaświadczenie z kołchozu czy sowchozu stwierdzające, że zainteresowany jest tam stale zatrudniony, wykonuje swe obowiązki właściwie, zaś aktualnie może wyjechać na urlop czy też w odwiedziny do rodziny lub znajomych. Jakże inaczej można nazwać tego rodzaju przepisy, jeśli nie administracyjnym przymusem pracy na wsi i pozbawieniem prawa zmiany pracy i miejsca zamieszkania? I trwało to do 1977 roku. Pytałem moich przyjaciół także i o to, dzięki czemu, mimo wieloletniego zwalczania instytucji przedstawicielskich i faktycznego odsuwania społeczeństwa od działalności społeczno-politycz-nej, mimo stosowania terroru i przymusu, udało się osiągnąć poważne sukcesy w uprzemysłowieniu ZSRR? Otrzymałem zgodną odpowiedź: są to świadectwa poczucia obywatelskiego robotników i inteligencji, lekceważących terror i przymus oraz zlikwidowanie podstawowych form demokratycznych. Pytałem też, czemu zawdzięczać należy zwycięstwo w śmiertelnej walce przeciwko armiom hitlerowskim. Oczekiwałem potwierdzenia moich domniemań i uzyskiwałem je wielokrotnie. Ludzie nie chcieli, aby na ich ziemiach panoszyli się obcy. Tak, jak to czynią zawsze Rosjanie, opór i walkę rozwijali stopniowo, cierpliwie i z bezgranicznym poświęceniem. A jednocześnie, nawet łagrowicze, żywili nadzieje, że jeśli nie ich samych, to następne pokolenia stać będzie na usunięcie własnymi siłami koszmarnego zła, panoszącego się wewnątrz kraju. Uważali, że przyczyni się do tego pośrednio zwycięski wynik wojny, który musi otworzyć szczelnie zamknięte granice wobec otaczającego świata. 196 Zrekapitulowane możliwie wiernie odpowiedzi moich rozmówców łagrowiczów na zadane pytanie mogą wydawać się niezadowalające. Są jednak prawdziwe, autentyczne. Trzeba z nich wyciągać wnioski. Desperacka i uporczywa walka w czasie wojny i mozolna praca od podstaw narodów ZSRR w czasach pokoju, będąca jednocześnie często nie dostrzeganą, nieustanną walką z potężnymi siłami aparatu partyjno-państwowego, oto obrana przez ogromną część społeczeństwa ZSRR droga głębokich przekształceń. Zwycięstwo ZSRR w wojnie z hitleryzmem zapewniło społeczeństwo tego kraju, powodowane męstwem oraz instynktem samozachowawczym. Ono zdecydowało o postawie armii ZSRR. Okazało się prężniejsze niż doprawdy cezarystyczny system stalinowski wprowadzony do armii ZSRR, to znaczy strzelanie do żołnierzy czy grożenie rozstrzeliwaniem cofającym się z pierwszej linii, skazywanie na łagry wszystkich, którzy znaleźli się w niewoli niemieckiej, władza „politruków" nad dowódcami itd. A więc społeczeństwo, przechodząc ponad tym, pozostawiając jako sprawę otwartą rozliczenie ze stalinowskimi metodami, przesądziło o zwycięstwach armii ZSRR. Niestety, pod koniec wojny, a w szczególności po jej zakończeniu, zostało ono ponownie ujęte w żelazne karby dyktatorskiego aparatu partyjno-państwowego. Ale po śmierci Stalina w narodzie znalazły się potężne siły zmierzające do „odwilży"; to one spowodowały okresami śmielsze naruszanie dyktatu scentralizowanej władzy, zaś ostatnio jej głęboką „pieriestrojkę". I Spis treści Ścigany przez Gestapo .................. Rawa Ruska i Brygidki.................. Za krąg polarny...................... Wietłosian ..........,.............. Źródła autyzmu ...................... „Azyl" ........................... Song o harmonii ..................... Katorżnicy XX wieku................... Przez łagrowe szczeliny.................. W drodze do kraju .................... Powrót ........................... W Wietłosianie i w Komi po 1945 roku.......... 1/0 Posłowie ........................... 185 7 24 40 52 72 96 116 125 134 150 167 176 ¦>' ' ¦'!'' .," r Printed in Poland Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1989. Wydanie I Nakład 80 000 + 300 egz. Objętość: 10,58 ark. wyd., 13,50 ark. druk. (z wkładkami). Oddano do składu w marcu 1989 r. Druk ukończono w sierpniu 1989 r. Skład i łamanie „Półprodukt". Druk i oprawa Wojskowe Zakłady Graficzne im. A. Zawadzkiego w Warszawie. Zam. nr 495. A-96 -S