14417

Szczegóły
Tytuł 14417
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14417 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14417 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14417 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

CHRISTEL i ISABELL ZACHERT Spotkamy się kiedyś w moim raju Świat Książki Z niemieckiego przełożyła Marzanna Łągiewska Tytuł oryginału Wir treffen uns wieder in meinem Paradies Projekt okładki i stron tytułowych Cecylia Staniszewska, Ewa Łukasik Zdjęcie na okładce Siegfried Fournes, Mannheim Redakcja Irena Olejnik Redakcja techniczna Alicja Jabłońska-Chodzeń Korekta Małgorzata Juras Copyright © 1993 by Gustav Liibbe Verlag GmbH © Copyright for the Polish book club edition by „Świat Książki", Warszawa 1996 © Copyright for the Polish translation by wydawnictwo „Parnas" Świat Książki, Warszawa 1996 Skład Joanna Duchnowska Druk i oprawa: Białostockie Zakłady Graficzne ISBN 83-7129-997-4 Nr 1443 Dziękujemy wszystkim przyjaciołom, którzy wspól- nie z nami dźwigali nasz los, i wszystkim tym, którzy pomogli nam go zaakceptować Christel i Hans Zachert, Christian i Matthias Listopad, 1992 rok Dedykuję tę książkę mojemu mężowi i naszym obu synom, Christianowi i Matthiasowi. Dziękuję doktorowi Tóbelliusowi za jego przyjaźń oraz pani von Lóbbecke za jej matczyną troskliwość. Christel Zachert „Czułabym się niewypowiedzianie szczęśliwa, gdyby trzymał mnie Pan za rękę w godzinie mojej śmierci". „Zawsze się tak cudownie śmiał". „Nazywałam go Tóbi. Czy było mi wolno? Ale w końcu nie jest przecież jakimś Tóbim, jest moim Tóbim!" 15 listopada 1982 roku D ziesięć lat później. Moja kochana córeczko! Przyjechałam w Ardeny, do domu letniskowego mojej drogiej przyjaciółki. Cieszę się, że znowu bę- dziemy razem - wspólne rozmowy, wymiana myśli. Tutaj, w ciszy, mogę oddać się wspomnieniom. Przed dziesięciu laty odeszłaś od nas - do swego raju. Ale miałaś rację: nie straciliśmy cię. Jakże bar- dzo podtrzymywała nas na duchu twoja wiara i siła! W czasie gdy byłaś nieprzytomna, odczytywałam po raz pierwszy w kręgu najbliższych pisany specjalnie dla nas pamiętnik twych ostatnich tygodni i poczułam głęboką chęć podzielenia się z innymi ludźmi tym testamentem. Jestem pewna, że było to także twoje życzenie. Mam nadzieję, iż ze źródła wspomnień zaczerpnę ożywczą moc, która odwróci moje kroki od doliny nieukojonego smutku. Mam przecież doskonałe wa- runki. Moja przyjaciółka, której nie miałaś okazji po- znać, a której opowiadałam o tobie, otacza mnie opie- ką niemal macierzyńską. Umocniła mnie w mym zamiarze, zaprosiła do swego letniskowego domu w Ardenach, troszczy się o mój byt cielesny i czuwa, by moje myśli nie zawiodły mnie do doliny łez. Podążając za głosem serca, chcę podjąć próbę od- tworzenia tego tak intensywnego dla mnie roku życia, - 7 - dla ciebie ostatniego - był to piętnasty rok twego ży- cia. Przyniósł on chwile ogromnego szczęścia, ale i najgłębszego zwątpienia. Mimo iż był tak trudny, pozwolił nam na przeżycie ogromnej fascynacji. W ciągu jednego roku na naszych oczach wesoła, młoda, całkiem zwyczajna dziewczyna, jaką byłaś, przemieniła się w dojrzałą kobietę. Wszyscy lekarze i pielęgniarki, w ogóle wszyscy ludzie, którzy wów- czas współuczestniczyli w twoim, w naszym życiu, byli zniewoleni tą siłą. Darem od pisanego ci losu było to, iż odeszłaś jak królowa, żegnając się w pełni świadomie ze wszystkimi swoimi miłościami, a nawet w pewnym sensie sama przygotowując święto pożeg- nania. Zacznijmy więc! Chcę spróbować. Gdy umrę, a Bóg zada mi pytanie, jak wykorzystałam dar życia - a na dar ów składa się przecież danie świadectwa temu, co otrzymaliśmy od ciebie, co dałaś nam swoim ży- ciem i swoją śmiercią - nie chcę wówczas szukać wy- mówek. Tata i ja wróciliśmy z Rzymu. Była to pierwsza podróż, w którą wybraliśmy się bez naszych dzieci. Ty oraz twoi dwaj bracia, Christian i Matthias, ocze- kiwaliście naszego powrotu, dumni, iż na cały tydzień pozostawiliśmy was samych. Czuliśmy się tak, jakby otwierał się przed nami kolejny rozdział naszego mał- żeństwa. Wracaliśmy z radością, ale i bogatsi o nie- zapomniane wrażenia. Był sobotni wieczór. Chcieliśmy dotrzeć do domu na czas, gdyż Matthias obchodził czternaste urodziny. Christian i Matthias powitali nas z radością, ale ty - tak nam powiedzieli chłopcy - poszłaś już spać. Bar- - 8 - dzo nas to zdziwiło, lecz uszanowaliśmy twoją de- cyzję. Po chwili jednak zbudziłaś się i wyszłaś z po- koju. Byłaś blada i wyczerpana jak ciężko chory czło- wiek. Zmartwiliśmy się. W niedzielę rano ojciec po- jechał z tobą do naszej domowej lekarki. Jej diagnoza brzmiała - przewlekła infekcja grypowa; przepisała penicylinę i zaleciła prześwietlenie płuc, gdy spadnie gorączka. Niedzielę wypełniły opowiadania o Rzymie i wni- kliwe pytania, jakie kierowaliśmy do was. Coś prze- cież musiało spowodować tak ciężką „grypę". Byłaś na prywatce, ale to raczej nie mogło być powodem. Dwa dni wcześniej byłaś w klubie, przepłynęłaś dwie- ście metrów, potem skorzystałaś z sauny i wróciłaś do domu rowerem. Rower, stary, holenderski, bez przerzutek, ciężko się na nim jeździ - tak, to on mógł być przyczyną. (Matthias do dziś otacza szacunkiem ten stary holenderski rower i zawsze jeździ nim na uniwersytet). Jednak zdziwiło nas jedno wypowie- dziane przez ciebie w niedzielę zdanie: „Jeśli rzeczy- wiście choruję, to ciężko, i trwa to długo". W poniedziałek i wtorek gorączka wprawdzie ustą- piła, ale byłaś coraz słabsza. Na twoich żebrach po- jawił się guz, jak po uderzeniu, nie był jednak siny, nie wiedzieliśmy, skąd się mógł wziąć. Cztery tygo- dnie wcześniej, podczas wycieczki szkolnej, uderzyłaś się w to miejsce. W środę mówienie przychodziło ci już z trudem. Siedziałaś na łóżku i łapczywie chwy- tałaś powietrze. Zadzwoniłam do taty. Zwolnił się z pracy i pojechaliśmy z tobą do szpitala; musieliśmy przecież wiedzieć, czy jest to zwykłe, czy obustronne zapalenie płuc. Po godzinie wiedzieliśmy: był to zło- śliwy guz. - 9 - Już po prześwietleniu płuc powiedziano nam, że musisz jak najszybciej zostać poddana leczeniu, gdyż twoje życie znajduje się w stanie poważnego zagro- żenia. Przywołano ordynatora. Natychmiast trzeba było przeprowadzić punkcję płuc, abyś nie zadusiła się płynem. Nie odstępowaliśmy cię, widzieliśmy, że płyn, który ściągnięto z twoich płuc, był czerwony. Gdy doktor Petri podłączył drugą igłę, pierwszą wy- słał do laboratorium z poleceniem wykonania bada- nia i przywołał telefonicznie dyrektora szpitala, do- ktora Tóbelliusa. Powiedział: „Mamy tu młodą dziew- czynę, myślę, że to pana zainteresuje". Wszystko od- bywało się w atmosferze skupienia i powagi, nie udzielano nam jednak żadnych wyjaśnień. Oboje z oj- cem staraliśmy się zachować spokój. Byłaś bardzo dzielna. Po zmianie drugiej czy trzeciej igły nie można było już odsysać płynu z płuc, by nie osłabić krążenia. Tymczasem przygotowano dla ciebie łóżko w pokoju innej, także młodej dziewczyny. Gdy upewniliśmy się, że odpowiednio o ciebie za- dbano, udaliśmy się na poszukiwanie lekarzy. Na dole w laboratorium zastaliśmy doktora Petri i zapytali- śmy go wprost o jego opinię. Odpowiedział nam tak samo bez ogródek, że jest to na pewno nowotwór złośliwy w końcowym stadium. Nie potrafił jeszcze powiedzieć, o jaki rodzaj guza chodzi. Byliśmy pora- żeni tą wiadomością. I ojciec, i ja walczyliśmy o od- zyskanie równowagi. Natychmiast pojawiło się wspo- mnienie wydarzenia sprzed dwudziestu dwóch lat: wówczas to lekarze zajmujący się leczeniem mojej matki oznajmili jej i nam, czwórce rodzeństwa, ja mia- łam wtedy dziewiętnaście lat, że nasza matka ma no- wotwór płuc i nawet dobry Bóg nie może zdziałać - 10 - cudu i jej uratować. Dwa tygodnie później już nie żyła. Od razu pojęłam, jak poważna jest sytuacja. Nie mogliśmy i nie chcieliśmy przelewać na ciebie na- szych obaw i zasiewać w twym sercu niepokoju. Mu- siałaś użyć wszystkich sił, by pokonać ból i dolegli- wości. Nie mogliśmy ci jeszcze powiedzieć tego, o czym sami już wiedzieliśmy. Ten dzień miał być bardzo radosny. Babcia - mama taty - wracała właśnie z podróży do Japonii. Pier- wotnie zamierzaliśmy wyjechać po nią na lotnisko i wspólnie świętować jej powrót. Już będąc w szpi- talu, musieliśmy ją powiadomić o zmianie wcześ- niej ustalonych planów i zorganizować wszystko nie- co inaczej. Ale wieczorem, gdy byłaś wyczerpana i zmęczona, chcieliśmy pojechać do babci i porozma- wiać z nią. Sądzę, że nie padło jeszcze wówczas sło- wo „guz", mówiliśmy jedynie o poważnej chorobie. W drodze powrotnej wstąpiliśmy ponownie do szpi- tala. Dyżur nocny pełnił młody lekarz. Zaproponował nam, byśmy się jeszcze raz z tobą zobaczyli, ale nie starczyło nam odwagi. Kilka minut staliśmy przed twoimi drzwiami. Lekarz pocieszał nas i zapewniał, że śpisz. W domu udzieliliśmy chłopcom tylko nie- zbędnych informacji. Matthias i Christian byli zupeł- nie wytrąceni z równowagi. Także oni nie mogli pojąć i zrozumieć w pełni tego, co spadło na nich tak nagle. Czułam, że dla nich dzień ten był kresem dzieciństwa i młodości! Oboje z ojcem płakaliśmy i zastanawialiśmy się, co mamy powiedzieć tobie i innym; wreszcie zasnęliśmy. Następny dzień wypełniony był różnorakimi dzia- łaniami. Wykorzystując wszelkie dostępne techniki medyczne, prowadzono dalsze badania. Naszym za- - 11 - daniem było zgromadzenie wszystkich kart informa- cyjnych o twoich dawniejszych chorobach i ich lecze- niu, dostarczenie wyników prześwietleń rentgenow- skich i wyników innych badań, a było ich w twoim wypadku całkiem sporo. Ostatnie badania zrobiono ci przed czterema tygodniami: rentgen żeber oraz szczegółowa analiza krwi. Przyczyną ich przeprowa- dzenia była twoja relacja z wycieczki szkolnej łodzią po kanałach w Holandii. Po powrocie opowiadałaś o niezwykle silnym ucisku po prawej stronie żeber. Dlatego posłaliśmy cię wówczas do naszej domowej lekarki. Na szczęście żadne żebro nie było złamane, a wszystkie wyniki okazały się prawidłowe. Było jeszcze sporo dokumentów dotyczących ope- racji kostki. Latem cierpiałaś na martwicę*, która prze- biegała tak boleśnie, iż zarówno klinika uniwersyte- cka, jak i profesor Dederich radzili operację. Na szczę- ście badanie tkanki dało wynik negatywny. Mimo to odebrałaś tę operację jako cios od losu, w znacznym stopniu bowiem ograniczyła się tak ważna dla ciebie aktywność sportowa. Najgorsze było to, że nie wolno ci już było grać w tenisa - a byłaś przecież taką za- paloną tenisistką! Do dziś przechowuję twoje puchary. Niestety, także z joggingiem musiałaś się pożegnać na zawsze. Pogodzenie się z tym przyszło ci z tru- dem. Gdy po operacji zdjęto ci gips, próbowałaś po- woli wrócić do pływania i jazdy na rowerze. Ale to nie wystarczało wówczas, by dać ci poczucie szczę- ścia. Ileż pokory musieliśmy się później jeszcze na- uczyć! * Martwica - miejscowo ograniczone obumieranie tkanki, organu lub części organu. - 22 - Dotarliśmy także do dokumentów z kliniki dzie- cięcej z roku 1968. W wieku dwóch lat przeżyłaś upa- dek, który omal nie skończył się śmiercią. Przez trzy miesiące pielęgnowaliśmy cię w stanie ciężkiego wstrząsu mózgu. Mieliśmy wówczas poczucie, iż do- bry Bóg podarował nam naszą córkę po raz drugi. Zebraliśmy wprawdzie wszystkie informacje o two- im zdrowiu, jednak - jak nam się zdaje - nie mogły się one na wiele przydać lekarzom. Na podstawie aktualnych badań wiedzieli oni po południu, iż nowotwór zaatakował już całe ciało. My jeszcze tego nie wiedzieliśmy. Wieczorem doktor Tóbellius wraz z szefem oddziału chirurgii przyszli do ciebie. Obserwowałam ich. Siedzieli na łóżku za twoimi plecami i badali żebra. Nic nie mówili, poro- zumiewali się tylko spojrzeniami. Pod koniec badania chirurg pogładził twoje plecy nieomal z czułością, a jego wargi niemo wypowiedziały słowo „pełne". W tym momencie wiedziałam, jaka jest diagnoza. Obaj lekarze postanowili cię operować, by wziąć wy- cinek tkanki. Po jej zbadaniu zamierzali ustalić rodzaj nowotworu. Najpierw jednak trzeba było za pomocą założonego na stałe cewnika osuszyć płuco. To było zadanie na następny dzień. W piątek odbyliśmy pierwszą dłuższą rozmowę z doktorem Tóbelliusem. Bardzo starał się wczuć w naszą sytuację. Z medycznego punktu widzenia diagnoza okazała się, jak sądzę, beznadziejnie brutal- na. Był to mięsak, guz tkanki łącznej, jeden z najbar- dziej agresywnych nowotworów. Jednak doktor Tó- bellius starał się dać nam nadzieję. Zapytałam go: „Jak długo nasza Isabell może je- szcze żyć?" Nie było odpowiedzi. Drążyłam dalej - 13 - i powiedziałam: „Jeśli utrata zdrowia będzie nadal postępowała w takim tempie, to nie przeżyje najbliż- szych pięciu dni". Spojrzał tylko na mnie wymownie dużymi brązowymi oczami. Wiedziałam, że opierając się na swej wiedzy medycznej, mógł liczyć już tylko dni, jeśli oczywiście nie zdarzy się cud. Zaszczepił w nas jednak wiarę w możliwość zaistnienia takiego cudu. I co ważniejsze, uświadomił nam, że i tobie winniśmy tę wiarę przekazać. Od tego dnia darzyli- śmy tego człowieka pełnym zaufaniem. W poniedziałek miało się odbyć pobranie wycinka. Stale byliśmy przy tobie. Odwiedzały cię tłumy ludzi, każdy chciał się z tobą zobaczyć. Szczęściem, tyle rze- czy odwracało twoją uwagę. Nie miałaś chwili spo- koju i nie stawiałaś nam żadnych pytań. W sobotę po południu przyjechał z Mannheim do ciebie do szpitala mój najmłodszy brat Siegfried z żo- ną Ulli i czterotygodniową córeczką Saschą. Starał się powstrzymać łzy. Na szczęście miał ze sobą, jak zwy- kle, aparat fotograficzny, patrzył więc na ciebie jedy- nie przez obiektyw i robił zdjęcia. A ty, dzięki Bogu, nie umiałaś czytać w jego oczach. Wiele radości spra- wiła ci malutka Saschą. Myślę, że czułaś się cudownie, mogąc trzymać na rękach tak maleńkie dziecko. Było uosobieniem życia. Siegfried i Ulli czuli to i pragnęli przenieść na ciebie odrobinę siły tego młodego ist- nienia. Zaczęłaś pisać listy. W piątek napisałaś do swojej chrzestnej Ines. Od pół roku miała raka, a ty już wcześniej byłaś z nią silnie związana. - 14 - 14.11.1981 Kochana Ines! Znowu jestem w szpitalu, ale opowiem Ci wszystko po kolei. Jak, być może, wiesz, rodzice pojechali na tydzień do Rzymu, wykorzystując okazję, że Roili, który ma teraz seminarium w Rzymie, wyjechał właśnie do USA, i jego mieszkanie stało puste. Wyjechali samochodem z przyjaciółmi dwudziestego dziewiątego i zwalili na nas, piętkę dzieci, cała odpowie- dzialność. Było nas pięcioro: 1. My, troje rodzeństwa. 2. Dziewczyna (Marie), która jest przez rok naszym gościem. To Belgijka, mówi po francusku i wspaniale się z nią rozumiemy (ma dwadzieścia lat). 3. Caroline Hopchet, moja przyjaciółka z Belgii, u której spędziłam ferie jesienne. Ponieważ jednak Matthias i Christian nie czuli się spe- cjalnie odpowiedzialni, a trudno obarczać gości obowiąz- kami domowymi, wszystko spadło na mnie, w czym jednak dzielnie pomagała mi Marie. W ciągu tego tygodnia z dnia na dzień miałam coraz większe kłopoty z oddychaniem, ale oczywiście nie poszłam do lekarza, bo myślałam, że to bronchit, a poza tym musia- łam się przecież troszczyć o mieszkanie i chłopców. Przez cały tydzień Caroline towarzyszyła mi w szkole. W piątek Caroline i Marie wyjechały. W sobotę wysprzątałam mieszkanie, a wieczorem wró- cili rodzice pełni wrażeń z Rzymu. Musiałam im zafun- dować niezłą porcję strachu, bo podobno byłam biała jak kreda, zataczałam się i z trudem łapałam powietrze. Tata zawiózł mnie zaraz w niedzielę przed południem - 15 - do naszej domowej lekarki, a ona orzekła, że to początek zapalenia płuc. Gorączka spadła i wszystko inne trochę się polepszyło, ale coraz bardziej brakowało mi powietrza, a po prawej stronie pleców odczuwałam ból bez względu na po- zycję. Nasza domowa lekarka ustaliła termin rentgena płuc w szpitalu na środę po południu i gdy mnie prześwietlili, oznajmili nam, że znajduję się w stanie prawie zagrażają- cym mojemu życiu, bo całe prawe płuco wypełnione jest wodą, co powoduje ucisk na serce i lewy płat płuc. Od razu mnie zatrzymali i zrobili punkcję płuc. W czwartek dalej mnie badali, żeby znaleźć przyczynę tego stanu. Po- brali mi także strzykawką szpik kostny, a w piętek założyli na stałe cewnik do jamy opłucnej. Nigdy bym nie pomyślała, że będę zmuszona pozwolić, by robili ze mną coś tak obrzydliwego. Za to wszyscy w tym szpitalu są niesamowicie sympa- tyczni. Często bywałam w szpitalach, ale w żadnym nie było tak miło. W środę wróciła z Japonii babcia i przywiozła dla nas wszystkich śliczne prezenty. Bolek, mój wujek, dostał od niej walkmana - to taki całkiem mały magnetofon kasetowy ze słuchawkami. Wczoraj wujek przyszedł mnie odwiedzić i po prostu mi go podarował. To niezwykle miłe z jego strony. Mama i tata odwiedzają mnie bardzo często, także Christian i Matthias często przychodzą. Do tej pory by- wało u mnie codziennie przynajmniej siedem osób, a raz nawet piętnaście. Wszyscy są dla mnie tacy kochani. To wspaniałe. Często jestem pytana o zegarek od Ciebie i słyszę, że jest niezwykle elegancki. Noszę go codziennie z ogromną radością. - 16 - Pozdrowienia i całusy dla wszystkich Twoich bliskich. Życzę Ci wszystkiego dobrego, moja kochana Ines. Twoja szpitalna Belli PS Odczuwam bóle i dlatego nie mogę zbyt ładnie pisać. W poniedziałek pobrano ci wycinek. Twój układ krążenia, dzięki Bogu, przetrzymał narkozę. Po ope- racji dostałaś oddzielny pokój, a siostry wstawiły nam drugie łóżko, byśmy - tata lub ja - mogli zosta- wać przy tobie także na noc. Teraz zaczął się czas przemyśleń. Był to okres intensywnych rozmów, naj- bardziej przejmujących myśli i najmroczniejszych ko- szmarnych snów. Czy będzie można cię wyleczyć? Czy masz szansę? Jak długo jeszcze będziesz żyła? Czy możesz wrócić do zdrowia? Staraliśmy się odda- lić od ciebie te pytania, ale z tatą prowadziliśmy cią- gle rozmowę bez słów, dzieląc się troskami i myślami za pomocą spojrzeń, wychodziliśmy też czasami na kilka minut z twego szpitalnego pokoju. Może w twojej głowie pojawiały się te same pytania, lecz bałaś się je sformułować? Może byłaś zbyt słaba, by zadawać je sobie samej? Gdy czuwałam przy tobie nocą, pojawiło się wspo- mnienie dwóch ostatnich tygodni życia mojej matki, tego nieopisanego cierpienia, udręki i beznadziejnego błagania o rychłą śmierć. Nie mogłam się pozbyć tych myśli. Leżałam przy tobie, wsłuchując się w twój sła- by oddech. Dręczyła mnie straszna myśl. Czy nie mo- gę cię ustrzec, moja kochana Isabelko, przed tym okrutnym losem? Miałam nadzieję na cud. Tak trudno patrzeć na cierpienie kochanego człowieka. Także tata myślał w nocy o tobie. - 17 - Bonn, 17.11.1981 Moja Najdroższa! Zanim pójdę spać, utnę sobie jeszcze z Tobą małą po- gawędkę. Mam nadzieję, że zasnę, mimo iż tak bardzo brak mi Twojego buziaka na dobranoc! Gdybym go dostał, mógł- bym już sobie beztrosko chrapać, a tymczasem myślę, co robisz, czy już śpisz, czy nie męczą Cię bóle. Uspokaja mnie myśl, że mama jest przy Tobie. Moja kochana, gdy- bym tylko mógł wziąć na siebie część gorączki albo bólu, żebyś jak najszybciej znów była zdrowa. Niech poczucie, że wszyscy Cię niewypowiedzianie kochamy, da Ci siłę, moje kochane dziecko. Jako Twój tata, kocham Cię i szanuję, nasza mała istotko, której zawdzięczamy tyle dobra, tyle miłości i szczęścia. Zdrowiej szybko, byśmy znów mieli Cię przy sobie w domu. Bardzo nam Ciebie brakuje! Ściskam Cię i całuję w myślach najczulej i mam nadzieję, że mi się przyśnisz. Jestem pełen najszczerszej miłości do Ciebie. Twój tata Świtało, rozpoczynał się nowy dzień. Dziś znów rozmawialiśmy z doktorem Tóbelliusem. Usiłował uprzytomnić nam dwie sprawy. Po pierwsze, musimy spojrzeć prawdzie w oczy. A prawda była okrutna. Cierpiałaś na śmiertelną chorobę. Realnie oceniając sytuację, możliwe było tylko przedłużenie twego krót- kiego życia. Przy właściwym leczeniu może o kilka tygodni, w najlepszym wypadku - miesięcy. Bez za- stosowania terapii mogło ono potrwać najwyżej kilka dni. Nikt nie chciał ani też nie umiał tego dokładnie określić. Po drugie, powinniśmy zachować wiarę w si- łę, jaką daje nadzieja, wiarę w cud. Doktor Tobellius miał do czynienia z kilkoma przypadkami chorób, - 18 - których wyleczenia lekarze nie potrafili wyjaśnić. Opowiedział o nich i podtrzymał nas tym na duchu. Pytaliśmy o warunki i możliwości prowadzenia che- mioterapii. Doktor Tóbellius miał nadzieję, że uzy- ska dla ciebie miejsce w kolońskiej klinice profesora Jagera. Prosiliśmy, błagaliśmy go, byś mogła jednak pozostać w bońskim szpitalu. Ale doktor obstawał przy swojej decyzji. Twierdził, że jeśli w ogóle masz szansę, to tylko na oddziale profesora Jagera. Powie- dział nam także, że stracisz włosy, że pacjenci pod- dawani chemioterapii mogą się bardzo źle czuć i że tego rodzaju terapia musi być wielokrotnie powtarza- na. Nasze przygnębienie sięgało dna. Co mieliśmy ci powiedzieć, a przede wszystkim - w jaki sposób? Do- ktor Tóbellius obiecał, że nam pomoże. Po południu siedzieliśmy we czwórkę na twoim łóżku. Doktor Tóbellius poinformował cię, jak wyglą- da orzeczenie i jak ciężka jest twoja choroba. Ani razu nie użył słowa „rak", lecz konsekwentnie określał chorobę mianem guza. Na twoje pytanie, czy jest to rak, odpowiedział spokojnie, że rak jest jedną z od- mian guzów; ty masz mięsaka. Zapytał cię, czy chcesz być poddana leczeniu; jeśli zaniecha się działania, to wkrótce umrzesz. Powie- działaś, że chcesz żyć i chcesz być leczona. Wtedy spróbował przybliżyć ci obraz kliniki w Kolonii. Pro- siłaś go, by wolno ci było pozostać w bońskim szpita- lu, ale doktor był niewzruszony. Skontaktował się już z profesorem Jagerem - są szanse na łóżko w najbliż- szy poniedziałek. Pocieszał cię, opowiadając o swoim przyjacielu, profesorze L., ordynatorze w klinice pro- fesora Jagera, który będzie się tobą zajmował oso- biście. - 19 - Wtedy wszyscy troje pragnęliśmy zostać w boń- skim szpitalu. Nie znaliśmy przyszłości. Byliśmy tyl- ko ofiarami. Ale pragnęliśmy uczynić wszystko, by uzyskać choćby cień szansy. Doktor Tóbellius przy- rzekł odwiedzać cię w Kolonii. Z właściwym sobie wdziękiem nakłoniłaś go jednak do obietnicy, któ- rej rzeczywiście później dotrzymał, że gdy tylko w Kolonii zostanie już dobrana odpowiednia terapia, dalsze leczenie będzie prowadzone w Bonn. Dał sło- wo, że zawsze będzie miał dla ciebie przygotowane łóżko. Bonn, 19.11.1981 Moja kochana Isabelko! Dziś doktor Tóbellius powiedział lobie i nam, co Ci jest. Tak dzielnie i z takim opanowaniem przyjęłaś to wszy- stko. Jestem z Ciebie dumny! Moja kochana córeczka ma o wiele silniejsze nerwy niż ja, choć to Ciebie rzecz cała dotyka. Cóż za wspaniała z Ciebie istota! Mama i ja bardzo martwimy się o Ciebie, ale jesteśmy głęboko przekonani, że znajdujesz się w najlepszych rękach, dostaniesz pomoc i wyzdrowiejesz. Musimy teraz skoncentrować wszystkie nasze siły na tym, byś znowu była zdrowa. Wierzymy w to mocno i chcemy zrobić wszystko, by do tego doprowadzić. 21.11.1981 Mój najdroższy Tatusiu! Twój list sprawił, że poczułam się niewypowiedzianie szczęśliwa, bo tyle w nim było miłości. Czasami aż się zastanawiam, czy jestem warta tego, by dostawać tyle miłości. Ale tak trudne sytuacje maję też swoje znaczenie. Muszę zakłócać od czasu do czasu nasze - 20 - codzienność, by pokazać nam wszystkim, jak bardzo się naprawdę kochamy i że tylko nieistotne zdarzenia powszed- niego dnia odsuwają gdzieś na bok ogromna miłość, jaką się darzymy. Często teraz żałuję, że tak szybko traciłam cierpliwość w stosunku do Matthiasa. Zawsze myślałam, że mnie nie lubi, ale teraz jest dla mnie taki kochany i miły. Muszę się przyznać, że często byłam dla niego niesprawiedliwa. Wciąż na nowo odkrywam jako coś niezwykłego ten ogrom miłości i troski, którą mnie otaczasz. Starasz się uprzedzać każde moje życzenie. Tak bardzo jestem wdzię- czna mamie. Często bywałam niesforna, a ona nigdy nie straciła do mnie cierpliwości. Christian zmienił się w kochanego i pełnego zrozumie- nia brata, a i Marie pomaga, jak tylko potrafi. jesteście wszyscy najukochańsi! Kocham Cię szalenie i cieszę się Twoją miłością. Gdy byłam u Lou, zauważyłam, jak bardzo mi tej miłości bra- kowało. Tysiące całusów, Twoja kochająca Cię, szalenie Cię ko- chająca córka. 21.11.1981 Kochana Isabelko! Właśnie przeczytałem Twój wspaniały, głęboki list do mnie. Twoje drogie słowa bardzo mnie wzruszyły i jestem Ci za nie wdzięczny. Zauważyłem, że w liście można sobie powiedzieć o pewnych bardzo osobistych sprawach o wiele więcej niż podczas rozmowy, można bowiem pełniej wyra- zić własne uczucia. Będę do Ciebie często pisał i spróbuję być tak blisko Ciebie, jak to tylko możliwe, moje kochane dziecko. To nie jest tak, że dopiero teraz, kiedy jesteś w szpi- talu, nasze serca zaczęły tak mocno bić dla Ciebie. My, - 21 - rodzice, zawsze wiedzieliśmy, że mamy w Tobie najuko- chańsze i najbardziej godne miłości dziecko. W codziennej krzątaninie nie mówi się tego, ale w chwilach trosk i za- grożeń ta świadomość jest szczególnie ważna, powinna Cię wzmocnić i dać poczucie szczęścia. Gdybyś mogła zajrzeć do mego serca, to zobaczyłabyś, że mama i Ty zajmujecie w nim szczególne miejsce; chłopcy też, ale moja miłość do nich jest jednak innego rodzaju. Moja najukochańsza córeczko, prosimy Boga o Twoje uzdrowienie. Ściskam Cię i całuję najszczerzej i najczulej Twój tata Pozostałe dni, które spędziłaś w bońskim szpitalu, wypełnione były odwiedzinami. W sobotę umyliśmy ci włosy. Nie mieliśmy odwagi ci powiedzieć, że je stracisz. W niedzielę jeszcze raz przyszedł Siegfried i zrobił całą serię zdjęć: Bella z grzywką, z czupryną, z rozwianymi włosami, z odrzuconą głową, z kokie- teryjnym spojrzeniem. Potem ty poddałaś pewien po- mysł. Dręczyła cię myśl o prezentach gwiazdkowych, których jeszcze nie przygotowałaś. W końcu do świąt pozostało zaledwie pięć tygodni. Pomyśleliśmy więc, by dawać w prezencie zdjęcia rodzinne. Christian i Matthias byli także zachwyceni pomysłem; teraz do- piero rozpętała się prawdziwa burza z błyskawicami flesza. Tak spędziliśmy ostatnią niedzielę w bońskim szpitalu. Nikt nie odważył się wypowiedzieć żadnej smutnej myśli, żadnego przygnębiającego lub ponu- rego słowa, choć nasze nerwy napięte były do granic wytrzymałości. Na poniedziałek rano zamówiono transport do Ko- lonii. Dwóch młodych mężczyzn zawiozło nas karetką pogotowia do kliniki. Była to straszna podróż, tak źle - 22 - się czułaś. Na autostradzie musieliśmy się zatrzy- mać, wysiadłaś z samochodu i wymiotowałaś. Miałaś mdłości i bez chemioterapii. Gdy przybyliśmy do Kolonii, był już dwudziesty trzeci listopada, trzeba było jeszcze trochę poczekać. Wreszcie dostałaś łóżko we wspólnym pokoju z pew- ną starszą panią. Profesor Jager przebywał na semi- narium za granicą, miał jednak wrócić w ciągu tygo- dnia. Lekarz na oddziale był niezbyt zorientowanym młodym człowiekiem. Nie pamiętam jego nazwiska, miał czarną brodę. Wiesz już, kogo mam na myśli. Udzielał ogólnikowych i banalnych odpowiedzi w ro- dzaju: „Wszyscy musimy kiedyś umrzeć, tylko nikt nie wie dokładnie kiedy". Zwracając się w ten sposób do ciebie, trafił, zapewne nieświadomie, pod właści- wy adres. Po południu zjawił się profesor L. Był to pierwszy promyk światła w Kolonii: stanowczy le- karz o ojcowskim podejściu. Nie mógł jeszcze zlecić rozpoczęcia terapii, musiał zaczekać na powrót swo- jego szefa, a ponadto konieczne było przeprowadze- nie kilku badań. Na następny dzień wyznaczono tomografię kom- puterową. Tata przyjechał do ciebie po pracy. Byliśmy przygnębieni, że musimy cię zostawić w nocy samą, ale nie mogliśmy dostać separatki. Był to bowiem stary, niewielki oddział prywatny, nie odpowiadający dzisiejszym potrzebom. To, że musisz spędzić na nim kilka tygodni, było tym bardziej przygnębiające, że trafiłaś tu wprost z nowoczesnego i miłego szpitala w Bonn. Pielęgniarki sprawujące przez długie lata opiekę wyłącznie nad chorymi cierpiącymi na nowotwory wydawał się cechować pewien rodzaj obojętności. W rzeczywistości wkładały w swą pracę - 23 - dużo serca. Ich siły były czasem na wyczerpaniu. W nowym otoczeniu twoją delikatną duszę pokryła twarda otoczka. Nie mogłaś na dłuższą metę inaczej znosić tych warunków, zachowując nadal wrażliwość i pogodę. Z ciężkim sercem wracaliśmy tego wieczo- ru z Kolonii do domu. Gdy następnego ranka znów pojawiłam się w kli- nice, byłaś już na tomografii komputerowej w głów- nym budynku. Twoje łóżko było puste, ale znalazłam na nim kopertę zaadresowaną „Do Rodziców Za- chert". 24.11.1981 Moi ukochani Rodzice! Miałam Wam właśnie tyle do powiedzenia, ale prze- szkodzono mi, a potem znów zasnęłam, bo działała jeszcze tabletka nasenna. Teraz gdy nie możecie być przy mnie w każdej chwili, czuję się taka opuszczona i samotna, mała i chora. Czuję, jak bardzo jesteście dla mnie ważni, jak bardzo Was po- trzebuję i jak silnie odczuwam Wasze nieobecność w całym tym zamęcie. Choć jestem tutaj, w miejscu, gdzie widoki na poprawę sa już znacznie lepsze, to dręczy mnie poczucie, że mogę Was stracić. Wszystkim tutaj jestem całkiem obojętna, ale przecież nie Wam. Kocham Was tak bardzo Belli Podczas tego tygodnia w Kolonii twoje płuco wy- pełniło się znów wodą. Z dnia na dzień mówiłaś z co- raz większym trudem. Znowu podano ci tlen. W tych - 24 - dniach czytałam ci na głos Małego księcia Saint-Exu- pery'ego - często z drżącym sercem. W czwartek przyjechał profesor Jager, wielka oso- bowość i lekarz z ogromnym doświadczeniem. Wasze spotkanie cechował wzajemny szacunek. Dla ciebie był on człowiekiem, po którym spodziewałaś się cu- du. Ty stałaś się dla niego z upływem czasu wyjąt- kową pacjentką. Choć zachowywał się powściągliwie, to jednak czasami odnosiłam wrażenie, że patrzy na ciebie jak na swoją wnuczkę. Wyjaśnił nam, że nie ma jeszcze żadnych informacji na temat struktury guza. Ustalenie tego na podstawie pobranych wycinków trwa kilka tygodni. W twoim przypadku nie można było tak długo czekać. Profesor Jager znalazł się teraz w sytuacji myśliwego, który ma strzelać w ciemnościach, a mimo to musi trafić. Zdecydował się na schemat HOK*. Jeszcze w czwar- tek założono ci cewnik do tętnicy podobojczykowej. Tej nocy, przed rozpoczęciem terapii, nie wolno nam było z tobą zostać. Musiała to być dla ciebie straszna noc. Lęk przed nieznanym, pytania i obawy, bóle i dolegliwości - miałaś silny atak gorączki, który spo- wodował drgawki - wszystko to sprawiło, iż popro- siłaś, by przyszedł do ciebie lekarz dyżurny. Nie wiem, co ci powiedział, ale następnego dnia wyczu- łam, jaki skutek wywołała jego wizyta. Prawdopo- dobnie udzielił ci dokładnych wyjaśnień i uprzedził, że stracisz włosy. Wtedy stało się dla mnie jasne, że popełniliśmy straszny błąd, nie rozmawiając z tobą o tym. Ale cóż, odwaga jest darem, nie można jej 'Schemat HOK - forma chemioterapii nazwana tak od nazwiska prof. dr. Hansa Ottona Kleina. - 25 - kupić ani sobie nakazać. Odwaga musi zrodzić się w człowieku. W piątek wszystko się zaczęło. Zniosłaś terapię wspaniale w porównaniu z tym, jak to bywa zazwy- czaj. Miałaś już teraz separatkę i jedno z nas mogło zostawać przy tobie także na noc. W niedzielę w południe przyjechali tata, Matthias i Christian. Nie tylko my, także i ty cieszyłaś się bar- dzo, że w końcu znów możemy być wszyscy razem. Christian, który odbywał właśnie praktykę zawodową w sklepie sportowym, przywiózł ci cztery czy pięć par dresów treningowych do wyboru. Uważałaś, że to bardzo miło z jego strony. Największym szczę- ściem dla nas był jednak fakt, że po dwóch dniach terapii stan płuca na tyle się poprawił, że mogłaś od- stawić tlen. Teraz znów mówiłaś głośno i wyraźnie, sama chciałaś czytać dalej na głos książkę. Jeszcze nigdy w życiu nie odczuwałam, że szczęście może być tak wyczerpujące. Byłam zlana potem. Po południu nastąpiła „zmiana warty". Tak mówi- liśmy, tata i ja, gdy zmienialiśmy się przy twoim łóż- ku. Pojechałam z chłopcami do cioci Ewy i jej męża, którzy zaprosili nas razem z babcią na pierwszą nie- dzielę adwentu. W tym dniu cała nadzieja świata mie- ściła się w moim sercu. Bardzo szybko pojęliśmy, jak ważne okazało się to, że podczas terapii zawsze byliśmy przy tobie i jak bardzo przyczynialiśmy się tym samym do jej powo- dzenia. Naszą obecnością staraliśmy się złagodzić twój lęk i, jeśli tylko było to możliwe, skierować twe myśli na sprawy piękne i budzące nadzieję. Gdy tyl- ko nadarzała się możliwość sprawienia ci przyjemno- ści, dokładaliśmy wszelkich starań, by to uczynić. Le- - 26 - czenie według schematu HOK trwało osiem dni i za- kończyło się pełnym sukcesem. Teraz musieliśmy za- cząć lepiej organizować to wszystko. Jak mieliśmy dzielić swój czas? Tata i ja chcieliśmy mieć pewność, że jedno z nas zawsze będzie przy tobie. Ja byłam zajęta zawodowo tylko przez pół dnia, tata pracował na całym etacie. A więc to ja trzymałam w ręku „cza- sowego asa". Zastanawiałam się, czy nie złożyć wymówienia, ale wtedy ty wyraziłaś zdecydowany protest. Chciałaś, by nasze życie biegło na tyle normalnie, na ile będzie to tylko możliwe. Wiedziałaś też, jakie znaczenie ma dla mnie praca. Każde ograniczenie lub zmiana na- szego dotychczasowego trybu życia wzbudzałyby w tobie poczucie niepewności. Tymczasem zgromadził się wokół nas krąg przy- jaciół, gotowych w każdej chwili nieść pomoc. Doty- czyła ona codziennych spraw życiowych, które wszak- że były wtedy dość istotne. Bardzo nas to podbudo- wało. Na przykład, jedno z zaprzyjaźnionych mał- żeństw oddało nam do dyspozycji swój samochód; mogliśmy zatem o wiele sprawniej dokonywać „zmia- ny warty" i nie było to tak czasochłonne. Nasza są- siadka, pani Braun, zbierała z suszarni bieliznę i od- dawała mi już uprasowaną. Ingę, nasza przyjaciółka, mama twojej najlepszej przyjaciółki Maren (tata Ma- ren i twój tata zaprzyjaźnili się jeszcze w Japonii jako mali chłopcy, a więc ta przyjaźń łączy już trzy gene- racje; nasza babcia i dziadkowie Maren są zaprzy- jaźnieni do dziś), z ogromną radością cię odwiedzała, a przecież Maren, sparaliżowana do połowy, w wóz- ku inwalidzkim, wymagała stałej opieki. Z Maren chodziłaś od początku do tej samej klasy w gimna- - 27 - zjum Amosa Komeńskiego, a przyjaźniłyście się już jako pięciolatki. Maren zachorowała ciężko dopiero w wieku ośmiu lat. 5.12.1981 Moja kochana Maren! Twoje listy zawsze dodaję mi tyle otuchy. Dziękuję Ci za nie. Wiersz też jest cudowny. Zawieszę go sobie nad łóżkiem. Wasz kalendarz świąteczny sprawił mi ogromne radość. Szczególnie ucieszył mnie mały jeżyk i okrągły medalion. To bardzo miłe, że pani Bell, moja nauczycielka muzyki, napisała do mnie. Powiedz jej, proszę, że bardzo się ucie- szyłam z tego listu, który mnie tak podniósł na duchu. Zadała sobie tyle trudu. Myślę, że to Ty byłaś tę osobę, która najlepiej rozumiała moje myśli w tych strasznych dniach. Dlatego to właśnie Ty dodajesz mi tyle siły. Wczoraj przez telefon mówiłaś, że nie czujesz się naj- lepiej. Ja i jeszcze ktoś myślimy o Tobie dużo. Moja dobra Maren, przytulam Cię, pozdrawiam Twoje kochane, dobre rodzinę Twoja Belli Gdy tylko Ingę znajdowała kilka godzin dla ciebie, zawiadamiała mnie, abym mogła w tym czasie jechać do pracy. Także Ingę rozwiązała problem wypadają- cych włosów. Po pięciu czy sześciu dniach terapii twoja głowa wyglądała jak postrzępione gniazdo mo- li. Nie można już było nawet czesać sfilcowanych kos- myków. Ale obciąć? Nawet nie mogliśmy o tym mó- wić. Musiałam ci przynieść z domu twój czerwony baskijski beret. Schowałyśmy pod nim włosy. Z wi- sielczym humorem mówiłaś, że wyglądasz jak papu- ga, tym bardziej że masz na sobie żółtą piżamę. Ingę - 28 - nie mogła tego znieść. Porozmawiała z tobą i zapy- tała, czy nie lepiej byłoby ściąć włosy. Dzięki Bogu, tak się stało. Babcia także była dla nas dużym wsparciem. Po- mimo swych siedemdziesięciu czterech lat jeździła - skazana na publiczne środki lokomocji - z Bonn do Kolonii, by spędzać całe przedpołudnia w szpitalu. Wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, jaką warto- ścią jest duża rodzina i jakie znaczenie w życiu mają przyjaciele. Przyjaźnie trzeba jednak budować i pie- lęgnować znacznie wcześniej. W tak trudnych sytu- acjach wartość poszczególnych przyjaźni rozpoznaje się w ułamku sekundy, z szybkością błyskawicy. Na szczęście zawiedliśmy się tylko na jednej zaprzyjaź- nionej rodzinie. W ciągu tego całego okresu ani razu nie okazali nam prawdziwego zainteresowania. A prze- cież to właśnie oni doświadczyli tak wiele dobrego od ciebie; rozmowy z nimi jeszcze dziś przychodzą mi z trudem. Ale to było i jest jedyne rozczarowanie. Po tygodniu zakończyła się pierwsza terapia. Wszy- scy byliśmy ciekawi nowych wyników badań. Tomo- grafia komputerowa wykazała znaczne cofnięcie się guza. Byliśmy na właściwej drodze. Profesor Jager uważał, że trafił tą terapią w dziesiątkę. Teraz trzeba było przezwyciężyć leukopenię*. Po terapii miałaś bardzo złe wyniki badania krwi. Twój system immunologiczny uległ załamaniu. Najdrob- niejszy zarazek mógł zwalić cię z nóg. Aby uchronić cię przed zakażeniem, musieliśmy, będąc z tobą, przestrzegać izolacji. Na ile było to mo- *Leukopenia - zmniejszenie liczby krwinek białych (leukocytów) poniżej 3000/mm3. - 29 - żliwe, nie wolno nam było opuszczać pokoju, a jeśli już, to wyłącznie w specjalnych fartuchach i maskach na twarzy. Odwiedzający mieli do ciebie dostęp je- dynie wówczas, gdy wkładali sterylne fartuchy i ma- ski. Do Lou i jej rodziny pisałaś: 9.22.2952 Moi Kochani! Chciałam do Was wczoraj wieczorem zadzwonić, ale tak mnie bolały usta (skutek uboczny leczenia), że nie byłam w stanie mówić, jak wiecie, w sobotę skończyłam zabiegi, a wczoraj robili mi badania, żeby sprawdzić efekty terapii. Lekarz stwierdził na pierwszy rzut oka, że guz się zdecy- dowanie zmniejszył. Czuję się dobrze i po raz pierwszy mogłam na parę godzin zostać sama. Jestem w tej chwili w takim stanie, że nie mam w sobie przeciwciał, na przykład grypy itp. Dlatego nikt nie może mnie dotykać, a ten, kto chce wejść do mojego pokoju, musi zakładać na twarz maseczkę. Gdy pojadę do domu, zetnę resztę moich „pięknych, ciemnych loków". Krótkie włosy będę praktyczniejsze i łatwiejsze do utrzymania. Chcę sobie zrobić taką bardzo krótką, odważną fryzurę. Mam nadzieję, że będzie się Wam podobać. W czasie zabiegów schudłam sześć kilo. Całe szczęście, że przedtem byłam przy kości. Myślę, że to Boże Naro- dzenie będzie jednym z najpiękniejszych, bo będę w domu, i mogę z całą świadomością stwierdzić, że dobrze się czuję. Taka jestem szczęśliwa. jeśli nie mielibyście nic lepszego do roboty, moglibyście nagrać mi jakąś kasetę. Wciąż słucham walkmana, a Wy macie tyle świetnych płyt. Bardzo bym się ucieszyła. już teraz strasznie się cieszę, że znów Was zobaczę. Ferie jesienne wydają mi się tak odległe. - 30 - Bardzo Was kocham. Przesyłam Wam całą masę słod- kich, serdecznych, mocnych całusów. Wasza znowu prawie zdrowa Isabell PS Pozdrowienia dla wszystkich czworonożnych do- mowników. Był to spory kłopot, ale ten czas także próbowali- śmy wykorzystać na przeżycie czegoś pięknego. Po- starałam się o ciekawe książki dla ciebie i dla siebie. W fazie leukopenii zaczytywałaś się Przeminęło z wia- trem i wszystkimi tomami Angeliki. Michał Anioł i Vin- cent van Gogh to były moje lektury. Później chłopcy nagrali nam najpiękniejszą muzykę na kasety, a już wkrótce miałaś nawet telewizor. Potem, także w fazie leukopenii, Christian i Matthias spędzali z tobą week- endy lub dwa, trzy dni w czasie ferii. Staraliśmy się w pełni korzystać ze wszystkiego, co dawało rozry- wkę i rodziło piękne przeżycia, a było możliwe w tych ograniczonych warunkach. W pierwszej fazie leukopenii głównym tematem, który cię pochłaniał, było Boże Narodzenie. Odczu- wałaś ogromną potrzebę sprawienia wszystkim przy- jemności. Dziergałaś czapki i pisałaś listy. Napisałaś nawet list do swojej dawnej klasy, został on odczytany uczniom przez wychowawcę. Nie dało się już, nieste- ty, tego listu odnaleźć, ale pamiętam jego treść. Twoja choroba dała ci świadomość, jakim dobrodziejstwem jest móc się uczyć, i wyraziłaś to odpowiednim po- dziękowaniem. Gdybym była nauczycielem, oprawi- łabym ten list w ramki. Mam jednak wciąż twój list do Ines. - 31 - 12.22.2951 Kochana Ines! Chcę życzyć Tobie i Twojej rodzinie spokojnych i pięk- nych świąt Bożego Narodzenia. Mam nadzieję, że Nowy Rok przyniesie Wam wszystkim wiele dobrych i radosnych dni. Mijający rok wydaje się pechowy, ale bez względu na to, jaki był okropny, nie żałuję tego czasu. Cieszę się, że rozmawiałam szczerze ze swoimi rodzicami i że potrafię odczuwać zadowolenie i szczęście. Dopiero teraz jestem świadoma, jak bardzo można być szczęśliwym, gdy jest się zdrowym. Doznałam tyle miłości, a nigdy wcześniej nie pomyśla- łam nawet, że mogę zostać tak wspaniale obdarowana. Na co dzień każdy ma podobno mało czasu, ale gdy zachorowałam, wszyscy nagle znaleźli czas dla mnie. Można kogoś naprawdę uszczęśliwić. To obecność bli- skich dała mi tyle siły i odwagi, już teraz snujemy z ro- dzicami plany, gdzie spędzimy wakacje, abym mogła w peł- ni wrócić do zdrowia, a oni naprawdę odpocząć. Moja kochana Ines, życzę Ci wszystkiego dobrego. Moc pozdrowień i całusów dla Was wszystkich Twoja Isabell Dowiedziałaś się także o świątecznym spotkaniu dla lekarzy i sióstr twojego oddziału w Kolonii. Dla każdego kupiłam małą butelkę szampana, a zapako- wałyśmy je tak, jak pakują lekarstwa w aptece. Do każdej buteleczki przyczepiłyśmy karteczkę w formie recepty, by każdy wiedział, jaki lek chcesz mu zaor- dynować: dla jednego coś na nerwowość, dla innego na przerost poczucia własnej wartości, profesorowi Jagerowi przepisałaś proch strzelniczy, by w dalszym - 32 - ciągu celnie strzelał do komórek rakowych! Miałaś tyle wspaniałych pomysłów; następnego dnia słysze- liśmy, ile radości i wesołości nimi wywołałaś. W krót- kim czasie stałaś się ulubienicą oddziału. 17.12.1981 Moja kochana Caroline! Mam nadzieję, że egzaminy dobrze Ci poszły. Przesłu- chałam już kasetę od Ciebie i Cathy. Bardzo mi się podoba. Jestem szczęśliwa, że mogę Boże Narodzenie spędzić w domu. Pisałam Wam już, że myślę o nowej fryzurze, ale chyba nic z tego nie będzie. Moje włosy robię, co chcą, i już prawie wszystkie mi powypadały. Nędzne resztki obetnę sobie dzisiaj po południu sama. To jedyna okazja, żeby zrobić to własnoręcznie, bo i tak niczego nie mogę popsuć. Moja kochana, słodka Caroline! Mam nadzieję, że wkrótce znowu się zobaczymy! Bardzo Cię kocham Twoja Isabell Osiemnastego grudnia pozwolono mi zabrać cię do domu. Na ulicach, a nawet na autostradzie, pa- nował ogromny chaos spowodowany opadami śniegu. Tata był w Wiesbaden w komisji egzaminacyjnej. Je- mu i tobie obiecałam, że po pracy przyjadę po ciebie samochodem. Nie mogłam się jednak wywiązać z tej obietnicy. Poprosiłam o pomoc przyjaciela. Przysłał mi duży samochód z kierowcą, stałym ogrzewaniem i telefonem. Przyjechaliśmy trzy godziny później, niż ci obiecaliśmy. Byłaś bardzo markotna, przecież to w końcu trzy godziny z życia, które ci jeszcze zostało, trzy godziny twego cennego czasu, czasu na wolności i bez bólu. - 33 - W Kolonii na pożegnanie wsunięto nam do ręki receptę, a ponadto ustalono termin następnej fazy te- rapii na 28 grudnia 1981 roku. Mieliśmy więc dla siebie dziewięć drogocennych dni, i to w okresie Bo- żego Narodzenia. Usiłowaliśmy z każdego dnia uczynić małe święto. Musiałaś się znowu spodobać samej sobie. Ale pa- trzenie w lustro było dla ciebie zbyt trudne. W wy- niku terapii włosy były zniszczone, a do tego przy- strzyżone przez nas, amatorów. Takiej siebie nie mo- głaś zaakceptować. Zaprosiłam mojego fryzjera do nas, do domu. Dobry stary pan Beckermeyer pofaty- gował się osobiście i przyciął ci króciuteńko włosy. Teraz można było przynajmniej podziwiać piękny kształt twojej głowy. Było ci bardzo ładnie, a twoje pełne wyrazu oczy stały się jeszcze bardziej wyraziste. Dlaczego nie zrobiliśmy tego na początku terapii? Święta Bożego Narodzenia miały być przygotowa- ne błyskawicznie. Przyjaciele postarali się o choinkę, codziennie napływały prezenty dla ciebie i dla nas. Kilka moich drogich przyjaciółek zatroszczyło się o świąteczne wypieki. Zewsząd odczuwaliśmy zaan- gażowanie oraz radość, że możesz spędzić kilka dni w domu. W krzątaninie ostatnich dni tata i ja zapomnieli- śmy, że dwudziestego drugiego grudnia mija dwu- dziesta rocznica naszego ślubu. Znasz nasze zamiło- wanie do świętowania wszystkich ważnych i pięk- nych dni w naszym życiu. Właśnie przechodziłam ko- ło winiarni Maternusów, gdy sobie o tym przypo- mniałam. Był dwudziesty drugi grudnia, przedpołud- nie, godzina jedenasta. Pomyślałam: „To nie może być prawda! Jesteśmy małżeństwem od dwudziestu lat, - 34 - ciągle jesteś z tym samym mężczyzną i zapomniałaś o tym!" Poszłam do pani Maternus i zapytałam, czy miałaby dla nas na wieczór osobną salę, a także kel- nera nie cierpiącego na katar i kaszel (wciąż miałaś bardzo mało leukocytów w wyniku leukopenii). Sala się znalazła! Krótko omówiłyśmy menu, wyjaśniłam jej twoją sytuację i popędziłam do domu. Zrobiła się już dwunasta w południe, o dwudziestej miała się za- cząć uroczysta kolacja u Maternusów, a goście nic je- szcze o tym nie wiedzieli! Pomysł cię zachwycił. Tata przez cały dzień był w Wiesbaden i zamierzał wrócić do Bonn około dwu- dziestej, dopiero po spotkaniu z okazji świąt. Miała to być dla niego niespodzianka. Obecność Christiana, Matthiasa i Marie była oczywista. Ciocia Brigitte i babcia, nasi przyjaciele Ingę i Hans-Jurgen, Hajo i Lów, wszyscy z Bonn natychmiast przyjęli zapro- szenie. Siegfried i Ulli z Mannheim, a także Lou i Al- bert, nasi przyjaciele z Antwerpii, przybyli mimo śniegu i gołoledzi, wyjechawszy zaraz po moim tele- fonie. Zadzwoniłam do Wiesbaden i poprosiłam o prze- kazanie tacie informacji, by nie przyjeżdżał do domu, lecz prosto do winiarni Maternusów. Byliśmy na miejscu już o wpół do