14401

Szczegóły
Tytuł 14401
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14401 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14401 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14401 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Boris Akunin Gambit turecki (Turieckij Gambit) Przełożył Jerzy Czech Rozdział pierwszy, w którym postępowa kobieta znajduje się w położeniu bez wyjścia „Revue Parisienne” 14 (2 wg kalendarza rosyjskiego) lipca 1877 roku Jak donosi nasz korespondent, towarzyszący rosyjskiej armii dunajskiej już od dwóch tygodni, w rozkazie z 1 lipca (13 wg kalendarza zachodniego) cesarz Aleksander składa podziękowanie swoim zwycięskim wojskom, które z powodzeniem przebyły Dunaj i weszły w granice państwa Osmanów. W rozkazie Jego Cesarskiej Mości mowa jest o tym, że wróg został całkowicie rozbity i najdalej za dwa tygodnie krzyż prawosławny zostanie zatknięty na kopule Świętej Zofii w Konstantynopolu. Nacierające wojska nie napotykają prawie żadnego oporu, chyba że liczyć nie bardziej niż komary dokuczliwych tak zwanych baszybuzuków („szalone głowy”) – pół rozbójników, pół partyzantów, słynących z dzikich obyczajów i niesłychanego okrucieństwa. Kobieta to stworzenie słabe i chwiejne, powiada święty Augustyn. I ma rację ów mizogin i reakcjonista, po stokroć ją ma. Przynajmniej jeśli chodzi o pewną osobę, która nazywa się Warwara Suworow. Wszystko zaczynało się jak zabawna przygoda, a tu proszę, czym się kończy! Idiotka, zasłużyła sobie na to. Mama zawsze powtarzała: doigrasz się, Waria, prędzej czy później; no i Waria się doigrała. Ojciec zaś, człowiek nieprzeciętnego umysłu i anielskiej cierpliwości, podczas jednej z wielu burzliwych rozmów podzielił drogę życiową córki na trzy okresy: diabełek w spódnicy – bicz boży – zbzikowana nihilistka. Do dnia dzisiejszego Waria była dumna z powyższej diagnozy i mówiła, że nie zamierza poprzestać na dotychczasowych osiągnięciach, ale ta zarozumiałość okrutnie się na niej zemściła. No i dlaczego właściwie zgodziła się zrobić postój w karczmie, czy jak się tu u nich nazywa ta ohydna nora? Woźnica, podły złodziej Mitko, zaczął marudzić: Da zapoim konete, da zapoim konete. No i napoili konie. Boże, co tu teraz robić... Waria siedziała w kącie plugawej, ciemnej szopy, za stołem z nieheblowanych desek, i śmiertelnie się bała. Takiego dojmującego, beznadziejnego lęku doświadczyła tylko raz, w wieku sześciu lat, kiedy rozbiła ulubioną filiżankę babci i w oczekiwaniu nieuchronnej kary schowała się pod kanapę. Warto byłoby się pomodlić, ale kobiety postępowe się nie modlą. A tymczasem wyglądało na to, że sytuacja jest absolutnie bez wyjścia. Ale po kolei. Odcinek trasy Petersburg-Bukareszt przebyła szybko, a nawet komfortowo. Pociąg pospieszny (dwa wagony pasażerskie i dziesięć platform z działami) w trzy dni dowiózł ją do stolicy księstwa rumuńskiego. O czarne oczka ostrzyżonej panny, która paliła papierosy i pryncypialnie zabraniała całować się w rękę, oficerowie i urzędnicy wojskowi, podążający w stronę teatru działań wojennych, mało się nawzajem nie pozabijali. Na każdym przystanku przynosili jej bukiety i koszyki truskawek. Waria wyrzucała bukiety przez okno, bo to takie banalne, z truskawkami też trzeba było dać sobie spokój, gdyż dostawała od nich wysypki. Podróż spędziła wesoło i przyjemnie, chociaż pod względem umysłowym i ideowym wszyscy ci kawalerowie przypominali pierwotniaki. Jeden kornet, co prawda, czytał Lamartine’a, ba, słyszał nawet coś o Schopenhauerze, a w dodatku zalecał się delikatniej niż reszta, ale Waria koleżeńskim tonem wytłumaczyła mu, że jedzie do narzeczonego, i potem już kornet zachowywał się nienagannie. Był zresztą nawet bardzo przystojny, podobny do Lermontowa. No, ale Bóg z nim. Drugi etap podróży też przebiegi bez najmniejszych kłopotów. Z Bukaresztu do Turnu Măgurele kursował dyliżans. Musiała się wytrząść i nałykać kurzu, ale za to cel wyprawy był już teraz na wyciągnięcie ręki – według tego, co mówiono, kwatera główna armii dunajskiej mieściła się na drugim brzegu rzeki, w Carewicach. Pozostawało teraz urzeczywistnić ostatnią, najpoważniejszą część Planu, opracowanego jeszcze w Petersburgu (Waria tak go w myślach nazywała – Plan, z dużej litery). Wczoraj wieczorem, pod osłoną ciemności, przeprawiła się łódką przez Dunaj; trochę powyżej Zimnicy, gdzie dwa tygodnie wcześniej bohaterska czternasta dywizja generała Dragomirowa forsowała tę nieprzebytą zaporę wodną. Tutaj zaczynało się terytorium Turcji, strefa działań bojowych i zwyczajnie mogli człowieka aresztować. Na drogach myszkowały kozackie patrole, wystarczyło się trochę zagapić i wszystko na nic, raz-dwa odstawiliby z powrotem do Bukaresztu. Ale Waria, zmyślna dziewczyna, przewidziała to i odpowiednio się przygotowała. W bułgarskiej wiosce, położonej na południowym brzegu Dunaju, w samą porę znalazła zajazd. Co więcej, gospodarz rozumiał po rosyjsku i za jedyne pięć rubli obiecał dać sprawdzonego wodacza, przewodnika. Waria kupiła szerokie portki, coś w rodzaju szarawarów, koszulę, buty, kurtkę bez rękawów i idiotyczną sukienną czapkę, przebrała się i od razu zmieniła z europejskiej panny w chudego bułgarskiego wyrostka. Na takiego żaden patrol nie zwróci uwagi. Specjalnie poprosiła o zawiezienie okrężną drogą, bo chciała ominąć kolumny marszowe i trafić do Carewic nie od północy, tylko od południa. Tam, w głównej kwaterze wojsk, przebywał Pietia Jabłokow, Warii... nie do końca właściwie było jasne kto. Narzeczony? Kolega? Mąż? Powiedzmy tak: były mąż i przyszły narzeczony. No i oczywiście kolega. Wyjechali, zanim się jeszcze rozjaśniło, skrzypiącą, trzęsącą karucą. Wodacz, milkliwy Mitko z siwymi wąsami, bez końca żujący tytoń i spluwający na drogę długim brunatnym strumieniem (za każdym razem Warię skręcało z obrzydzenia), początkowo wyśpiewywał coś egzotycznego, bałkańskiego, a potem ucichł i głęboko się zamyślił – teraz już wiadomo nad czym. Mógł ją nawet zabić, pomyślała Waria i wzdrygnęła się. Albo coś jeszcze gorszego. Prosta sprawa, kto tam potem dojdzie, jak było. Przypisaliby wszystko tym... jak im tam... baszybuzukom. Ale nawet bez zabójstwa dalszy ciąg był paskudny. Zdrajca Mitko zaprowadził towarzyszkę podróży do karczmy, podobnej raczej do jaskini zbójców, usadził za stołem, kazał podać ser i dzban wina, a sam zawrócił w stronę drzwi, pokazując na migi, że zaraz przyjdzie. Waria rzuciła się za nim, nie mając najmniejszej ochoty zostawać w tej brudnej, ciemnej i śmierdzącej norze, ale Mitko powiedział, że koniecznie musi się oddalić... jak by to powiedzieć... za potrzebą fizjologiczną. Kiedy nie zrozumiała, wyjaśnił to gestami, więc zawstydzona wróciła na miejsce. Załatwianie potrzeby przeciągnęło się poza wszelkie dopuszczalne granice. Waria zjadła trochę niesmacznego słonego sera, łyknęła kwaśnego wina, po czym, nie mogąc już znieść uwagi, jaką zaczęli ją darzyć dosyć straszni goście instytucji gastronomicznej, wyszła na dwór. Wyszła i stanęła jak wryta. Po karucy zniknął wszelki ślad. A razem z nią zniknęła walizka z rzeczami. W walizce była apteczka podróżna. W apteczce – między szarpiami i bandażami – paszport i wszystkie pieniądze. Waria chciała wybiec na drogę, a wtedy z karczmy wyskoczył gospodarz w czerwonej koszuli, z purpurowym nosem, z brodawkami na policzku, krzyknął coś ze złością i zaczął gestykulować: najpierw płać, potem możesz sobie iść. Waria zawróciła, bo przestraszyła się gospodarza, a zapłacić nie miała czym. Cicho usiadła w kącie i usiłowała potraktować to, co się stało, jak przygodę. Nic z tego nie wyszło. W karczmie nie było ani jednej kobiety. Brudni, krzykliwi wieśniacy zachowywali się zupełnie inaczej niż rosyjscy chłopi, którzy są spokojni i rozmawiają półgłosem, dopóki się nie upiją; ci natomiast głośno się darli, pili z kubków czerwone wino i co rusz wybuchali lubieżnym (tak się Wani wydało) rechotem. Przy oddalonym długim stole grali w kości i po każdym rzucie podnosili straszną wrzawę. Raz zaczęli sobie wymyślać głośniej niż zwykle, po czym glinianym kubkiem walnęli w łeb jednego, małego i mocno pijanego. Leżał potem pod stołem i nikt się nim nie interesował. Gospodarz pokazał głową w stronę Warii i z wyraźną lubością powiedział coś takiego, że wieśniacy przy sąsiednich stołach zaczęli się odwracać i nieżyczliwie rechotać. Waria się skuliła, nasunęła czapkę na oczy. Poza nią nikt w karczmie nie siedział w czapce. Ale zdjąć jej nie mogła. Nie, włosy nie były znowu takie długie – jak przystało na nowoczesną kobietę, Waria strzygła się krótko – lecz mimo wszystko od razu wyszłaby na jaw jej przynależność do płci słabej. Ohydne, przez mężczyzn wymyślone określenie „słaba płeć”. Niestety, najwyraźniej trafne. Teraz na Warię gapili się ze wszystkich stron, a spojrzenia te były lepkie, niedobre. Nie obchodziła tylko graczy w kości, no i przy sąsiednim stole, bliżej bufetu, odwrócony plecami siedział jakiś posępny człowiek, z nosem utkwionym w kubku wina. Widać było jedynie ostrzyżone czarne włosy i siwawe skronie. Waria poczuła się po prostu strasznie. Nie rozklejaj się – powiedziała sobie w duchu. Jesteś dorosłą, silną kobietą, a nie panienką z morskiej pianki. Powiesz, że jesteś Rosjanką, że jedziesz do narzeczonego, żołnierza. Wyzwalamy Bułgarię, więc wszyscy tu są nam życzliwi. Po bułgarsku mówi się bardzo prosto, trzeba tylko do wszystkiego dodawać „ta”. Ruska armiata. Nareczonata. Nareczonata na ruski sołdat. Coś w tym rodzaju. Odwróciła się do okna – a może zjawi się Mitko? Może zaprowadził konie do wodopoju i teraz wraca? Ale ani Mitki, ani karucy na zakurzonej drodze nie było widać, za to Waria dostrzegła coś, na co wcześniej nie zwróciła uwagi. Nad domami sterczał niewysoki odrapany minaret. Oj! Czyżby to była wieś muzułmańska? Ale przecież Bułgarzy to chrześcijanie, prawosławni, wszyscy o tym wiedzą. Poza tym piją wino, a muzułmanom Koran zabrania pić. Ale skoro wieś jest chrześcijańska, to co tutaj robi minaret? A jeśli muzułmańska, to za kim są – za naszymi czy za Turkami? Chyba nie za naszymi. Wyglądało na to, że „armiata” jej nie pomoże. Boże, co tu robić?! Kiedy Warieńka Suworow miała lat czternaście, podczas lekcji religii świętej przyszła jej do głowy myśl obezwładniająca w swej oczywistości; że też wcześniej nikt na nią nie wpadł! To, że Bóg stworzył najpierw Adama, a potem Ewę, nie dowodzi bynajmniej, że mężczyźni są ważniejsi, tylko że kobiety są doskonalsze. Mężczyzna jest próbnym okazem człowieka, szkicem, podczas gdy kobieta – wariantem ostatecznie zatwierdzonym, poprawionym i dopełnionym. Przecież to jasne jak słońce! Tyle że całe prawdziwe i ciekawe życie nie wiadomo czemu dostaje się mężczyznom, a kobiety tylko rodzą i wyszywają, rodzą i wyszywają. Skąd taka niesprawiedliwość? Stąd, że mężczyźni są silniejsi. A to znaczy, że trzeba być silną. Dlatego Warieńka postanowiła żyć inaczej. Na przykład w amerykańskich Stanach jest już pierwsza kobieta lekarz, Mary Jacoby, i nawet pierwsza kobieta kapłan, Antoinette Blackwell, a w Rosji ciągle zacofanie i azjatycka niewola. Ale to nic, dajcie nam tylko trochę czasu. Po ukończeniu gimnazjum Waria, wzorem Stanów Zjednoczonych, stoczyła zwycięską wojnę o niepodległość (tatuś, mecenas Suworow, okazał się mięczakiem) i wstąpiła na kursy dla akuszerek, zmieniając się tym samym z „bicza bożego” w „zbzikowaną nihilistkę”. Na kursach poszło jej nie najlepiej. Część teoretyczną opanowała bez trudu, chociaż niejedno w procesie powstawania istoty ludzkiej wydało jej się zdumiewające i nieprawdopodobne, ale kiedy trzeba było asystować przy prawdziwym porodzie, najadła się wstydu. Przeraźliwe wrzaski położnicy i okropny widok spłaszczonej główki noworodka, wyłażącej z umęczonego, okrwawionego ciała, sprawiły, że Waria nie zdzierżyła i haniebnie zemdlała, wskutek czego nie pozostało jej nic więcej, jak pójść na kursy dla telegrafistów. Z początku czuła się zaszczycona faktem, że jest jedną z pierwszych rosyjskich telegrafistek: napisali o niej nawet w „Petersburskich Wiedomostiach” (numer z 28 listopada 1875 roku, artykuł Był już najwyższy czas), ale potem praca okazała się niemożliwie nudna i nie wróżyła nic lepszego. Ku uldze rodziców Waria pojechała zatem do majątku w okolicach Tambowa, ale nie po to, by próżnować, tylko żeby uczyć i wychowywać dzieci chłopskie. Tam właśnie, w nowiutkiej, pachnącej sosnowymi trocinami szkole, poznała studenta z Petersburga, Pietię Jabłokowa. Pietia uczył arytmetyki, geografii i podstaw nauk przyrodniczych, Waria – wszystkich pozostałych dziedzin. Dosyć szybko chłopi zrozumieli, że ani pieniędzy, ani żadnych innych korzyści z chodzenia do szkoły nie będzie, toteż pozabierali z niej dzieci (po co sobie głowę łamać, kiedy trzeba pracować?), ale Waria i Pietia zdążyli już tymczasem zaplanować dalsze życie – wolne, nowoczesne, zbudowane na wzajemnym szacunku i rozumnym podziale obowiązków. Skończyli z poniżającą zależnością od rodzicielskich zasiłków. Na Wyborskiej wynajęli mieszkanie – trzypokojowe, chociaż z myszami. Żeby mieszkać jak Wiera Pawłówna i Łopuchow z Co robić Czernyszewskiego: każde ma swoje terytorium, a w trzecim pokoju wspólnie dyskutują i przyjmują gości. Gospodarzom przedstawili się jako mąż i żona, ale żyli na stopie wyłącznie koleżeńskiej: wieczorem czytali, pili herbatę i rozmawiali we wspólnej bawialni, potem życzyli sobie nawzajem dobrej nocy i każde wracało do siebie. Tak przeżyli prawie rok i przeżyli go pięknie, w prawdziwym pokrewieństwie dusz, bez trywialności i brudu. Pietia uczęszczał na uniwersytet i dawał lekcje, a Waria ukończyła kursy stenografii i zarabiała do stu rubli miesięcznie. Sporządzała protokoły w sądzie, spisywała wspomnienia zdziecinniałego generała, dawnego zdobywcy Warszawy, a potem, dzięki rekomendacji przyjaciół, zaczęła stenografować powieść Wielkiego Pisarza (pomińmy nazwisko, bo wszystko skończyło się dość nieładnie). Do Wielkiego Pisarza odnosiła się z uwielbieniem i zdecydowanie odmówiła brania zapłaty, bo i tak poczytała sobie tę pracę za szczęście; wszelako rządca dusz opacznie pojął jej odmowę. Okropnie stary, z szóstym krzyżykiem i liczną rodziną na karku, był w dodatku bardzo brzydki. Za to pięknie i przekonująco mówił, trudno zaprzeczyć: rzeczywiście niewinność to śmieszny zabobon, buruazyjna moralność jest wstrętna, a w naturze ludzkiej nie ma nic wstydliwego. Waria słuchała, potem długo, godzinami naradzała się z Piotrusiem, co robić. Piotruś zgadzał się, że cnota i obłuda są kajdanami narzuconymi kobiecie, ale zdecydowanie odradzał wstępować w fizjologiczny związek z Wielkim Pisarzem. Gorączkował się, tłumaczył, że pisarz nie jest znowu taki wielki, chociaż kiedyś miał zasługi, i że liczni postępowi ludzie uważają go za wstecznika. Sprawa skończyła się, jak już mówiliśmy, brzydko. Pewnego razu Wielki Pisarz przerwał dyktowanie sceny o niesamowitej sile (Waria zapisywała ją ze łzami w oczach), zaczął głośno dyszeć, pociągać nosem, niezdarnie objął jasnowłosą stenografkę i zaciągnął ją na kanapę. Przez jakiś czas znosiła jego niezrozumiałe szepty i dotknięcia roztrzęsionych rąk, które całkiem pogubiły się w haftkach i guzikach, a potem nagle zrozumiała – nie tyle nawet zrozumiała, ile poczuła, że to złe i absolutnie niedopuszczalne. Odepchnęła Wielkiego Pisarza, wybiegła z jego mieszkania i więcej nie wróciła. Ta historia fatalnie wpłynęła na Pietię. Był marzec, wiosna zaczęła się wcześnie, od Newy pachniało swobodą i spływającą krą. Pietia postawił więc ultimatum: tak dłużej być nie może, zostali stworzeni dla siebie nawzajem, ich związek wytrzymał próbę czasu. Oboje są żywymi ludźmi, a natury nie da się oszukać. On oczywiście zgadza się na cielesną miłość nawet bez ślubu, ale lepiej pobrać się naprawdę, bo to ich uwolni od wielu komplikacji. I jakoś tak zręcznie sprawę pokierował, że dalej dyskutowali wyłącznie o jednym: jakie ma być to małżeństwo – cywilne czy cerkiewne? Spory ciągnęły się do kwietnia, a w kwietniu zaczęła się długo oczekiwana wojna o wyzwolenie braci Słowian, toteż Pietia Jabłokow jako człowiek przyzwoity zgłosił się do wojska na ochotnika. Zanim wyjechał, Waria obiecała mu dwie rzeczy: że prędko da ostateczną odpowiedź i że walczyć będą razem – już ona coś wymyśli. No i wymyśliła. Nie od razu, ale wymyśliła. Nie dostała się jako siostra do polowego szpitala czy lazaretu – nie zaliczono jej nieukończonych kursów akuszerskich. Kobiet telegrafistek do wojska nie brano. Waria wpadła w ostateczną rozpacz, ale wtedy z Rumunii nadszedł list: Pietia żalił się, że z powodu płaskostopia nie przyjęto go do piechoty, tylko zostawiono przy sztabie wodza naczelnego, wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza, ochotnik Jabłokow był bowiem matematykiem z wykształcenia, a wojsko na gwałt potrzebowało szyfrantów. Ej, chyba nie będzie trudno wkręcić się do jakiejś pracy przy kwaterze głównej albo w najgorszym razie wykorzystać bałagan i ukryć się gdzieś na tyłach – stwierdziła Waria i niezwłocznie ułożyła Plan, którego pierwsze dwa etapy były po prostu cudowne, trzeci natomiast skończył się katastrofą. Tymczasem zbliżał się koniec. Purpurowonosy karczmarz burknął coś groźnym tonem i wycierając ręce szarym ręcznikiem, ruszył kaczkowatym krokiem w stronę Warii, a w swojej czerwonej koszuli przypominał kata podchodzącego do szafotu. Waria poczuła suchość w ustach, a nawet z lekka ją zemdliło. Może udać głuchoniemą? To znaczy głuchoniemego. Siedzący tyłem ponury człowiek niespiesznie się podniósł, podszedł do stołu Warii i w milczeniu usiadł naprzeciwko. Zobaczyła bladą i pomimo siwawych skroni bardzo młodą, prawie chłopięcą twarz, z zimnymi błękitnymi oczami, cienkim wąsikiem i ustami nieskorymi do uśmiechu. Twarz była dziwna, zupełnie inna niż u reszty chłopów, chociaż nieznajomy ubrany był tak samo; może kurtkę miał trochę nowszą i nieco czystszą koszulę. Na karczmarza błękitnooki nawet nie spojrzał, tylko machnął lekceważąco ręką i groźny kat szybko zrejterował za kontuar. Ale Warii wcale to nie uspokoiło. Przeciwnie, pomyślała, że teraz nastąpi rzecz najstraszniejsza. Zmarszczyła czoło, spodziewając się usłyszeć obcy język. Lepiej nic nie mówić, tylko kiwać i kręcić głową. Byle nie zapomnieć, że u Bułgarów jest wszystko na odwrót: kiedy się potakuje, to znaczy „nie”, a kiedy kręci głową – „tak”. Ale błękitnooki o nic nie pytał. Westchnął i zmęczonym głosem, z lekka się zacinając, powiedział czystą ruszczyzną: – Oj, m-m-mademoiselle, lepiej było poczekać w domu na narzeczonego. To nie romans Mayne Reida. Źle to się mogło dla pani s-skończyć. Rozdział drugi, w którym pojawia się wielu interesujących mężczyzn „Russkij Inwalid” 2 (14 wg kalendarza zachodniego) lipca 1877 roku ...Po zawarciu pokoju między Portą a Serbią liczni entuzjaści sprawy słowiańskiej, waleczni rycerze matki Rosji, którzy jako ochotnicy służyli pod rozkazami dzielnego generała Czerniajewa, podążyli na wezwanie Cara Wyzwoliciela i ryzykując życie, przedzierają się przez dzikie góry i ciemne lasy na ziemię bułgarską, ażeby połączyć się z prawosławnym wojskiem i swój święty czyn wojenny zakończyć długo oczekiwanym zwycięstwem. Sens wypowiedzianych słów nie od razu dotarł do Warii. Siłą bezwładu najpierw skinęła, potem pokręciła głową i dopiero potem zdumiona otworzyła usta. – Proszę się nie dziwić – powiedział znudzonym głosem dziwny wieśniak. – To, że jest p-pani dziewczyną, widać od razu, o proszę, lok wychynął pani spod czapki – to raz. – Spłoszona Waria schowała zdradziecki lok. – Że jest pani Rosjanką, też oczywiste: zadarty nos, wielkoruskie kości policzkowe, jasne włosy, a co n-najważniejsze, brak opalenizny – to dwa. Z narzeczonym też nic trudnego: p-przekrada się pani po kryjomu – to znaczy w sprawie prywatnej. No, a jaką prywatną sprawę może dziewczyna w pani wieku mieć do wojska? Tylko romantyczną. To trzy. T-teraz cztery: ten wąsacz, który panią tutaj przyprowadził, był pani przewodnikiem? A pieniądze oczywiście schowała pani między rzeczami? G-głupio. Wszystko, co ważne, trzeba t-trzymać przy sobie. Jak się pani nazywa? – Waria Suworow. Warwara Andriejówna – wyszeptała przestraszona Waria. – Kim pan jest? Skąd pan przybył? – Erast Pietrewicz Fandorin. Serbski ochotnik. Wracam z t-tureckiej niewoli. Bogu dzięki, bo Waria już zaczęła myśleć, że to jakaś halucynacja. Serbski ochotnik! Z niewoli tureckiej! Z szacunkiem spojrzała na siwe skronie i nie wytrzymała. Spytała, w dodatku jeszcze nietaktownie pokazując palcem: – Męczyli tam pana, prawda? Czytałam o okropnościach tureckiej niewoli. A jąka się pan też pewnie z tego powodu. Erast Pietrowicz Fandorin nachmurzył się i niechętnie odpowiedział: – Nikt mnie nie męczył. Od rana do nocy pojono mnie kawą i rozmawiano wyłącznie po francusku. Żyłem na prawach gościa u k-kajmakama w Widyniu. – U kogo? – nie zrozumiała Waria. – Widyń to miasto na granicy rumuńskiej. A kajmakam – gubernator. Co zaś się t-tyczy jąkania, jest skutkiem dawnej kontuzji. – Uciekł pan, prawda? – spytała z zazdrością. – Przedziera się pan do naszych wojsk, żeby walczyć? – Nie. Nawojowałem się aż nadto. Na twarzy Warii musiało się odmalować całkowite niedowierzanie. W każdym razie ochotnik uznał za konieczne dodać: – Wojna, Warwaro Andriejówno, to po prostu ohyda. Nie ma na niej ani s-sprawiedliwych, ani winnych. A dobrzy i źli są po obu stronach. Tylko ci dobrzy zwykle giną p-pierwsi. – To po co w takim razie wyruszył pan jako ochotnik do Serbii? – spytała zapalczywie. – Przecież nikt pana tam nie wyganiał? – Z egoistycznych powodów. Byłem chory, musiałem się leczyć. Waria zdziwiła się. – Czyżby na wojnie leczono? – Tak. Widok cudzego b-bólu pozwala łatwiej znosić własny. Na pierwszą linię dotarłem dwa tygodnie przed klęską armii Czerniajewa. A potem jeszcze do syta nałaziłem się po górach, nastrzelałem. Chwała Bogu, z-zdaje się, że nikogo nie trafiłem. Albo się popisuje, albo to zwykły cynik – z niejakim rozdrażnieniem pomyślała Waria i złośliwie zauważyła: – No, to trzeba było siedzieć u swojego makama do końca wojny. Po co pan uciekł? – Nie uciekłem. Jusuf-pasza mnie wypuścił. – A czegóż pana zaniosło do Bułgarii? – Mam sprawę – odrzekł krótko Fandorin. – Dokąd w-właściwie pani chciała jechać? – Do Carewic, do sztabu wodza naczelnego. A pan? – Do Beły. Podobno jest tam kwatera jego c-cesarskiej mości. – Ochotnik zamilkł, z niezadowoleniem poruszył cienkimi brwiami, westchnął. – Ale można i do naczelnego wodza. – Prawda? – ucieszyła się Waria. – Oj, pojedźmy razem, dobrze? Po prostu nie wiem, co bym zrobiła, gdybym pana nie spotkała. – D-drobiazg. Kazałaby pani właścicielowi odwieźć się do najbliższego rosyjskiego oddziału i byłoby po wszystkim. – Kazałabym? Właścicielowi karczmy? – spytała bojaźliwie Waria. – To nie karczma, tylko mechana. – Niech będzie mechana. Ale wieś jest przecież muzułmańska? – Muzułmańska. – No to wydaliby mnie Turkom! – Nie chciałbym pani obrażać, pani Warwaro, ale Turkom nie jest pani do niczego potrzebna, za to pani narzeczony niezawodnie wynagrodziłby karczmarza. – Ja już wolę z panem – zaczęła błagać Waria. – Bardzo proszę! – Mam jedną kobyłę, w dodatku ledwie żywą. Na takiej we dwójkę nie pojedziemy. P-pieniędzy – trzy kurusze. Wystarczy, żeby zapłacić za wino i ser, ale już na nic więcej... Potrzebny jest jeszcze koń czy choćby osioł. A to co najmniej setka. Nowy znajomy Warii zamilkł i coś obmyślając, obejrzał się na grających w kości. Znowu ciężko westchnął. – Niech pani tu posiedzi. Zaraz wrócę. Powoli zbliżył się do grających, zatrzymał się przy stole i przez pięć minut obserwował grę. Potem powiedział coś (Waria nie dosłyszała), co sprawiło, że wszyscy naraz przestali rzucać kości i zwrócili się w jego stronę. Fandorin wskazał Warię, a ta zaczęła się wiercić na ławce, czując skierowane na siebie spojrzenia. Potem zabrzmiał zgodny rechot – wyraźnie nieprzyzwoity i obraźliwy dla Warii, ale Fandorin ani myślał występować w obronie czci niewieściej. Uścisnął tylko rękę jakiemuś wąsatemu grubasowi i usiadł na ławie. Reszta ustąpiła mu miejsca, a wokół stołu od razu zebrała się grupka ciekawskich. No cóż, ochotnik, jak się zdaje, zaproponował grę. Ale o jaką stawkę? Trzy kurusze? Będzie musiał długo grać, żeby wygrać konia. Waria zaniepokoiła się, uświadomiwszy sobie, że zaufała człowiekowi, którego wcale nie zna. Wygląda dziwnie, dziwnie mówi, dziwnie się zachowuje. Z drugiej strony, czy miała jakiś wybór? W tłumie gapiów podniósł się szum – to grubas rzucił kości. Potem jeszcze raz rozległ się stukot, a ściany karczmy zatrzęsły się od chóralnego krzyku. – D-dwanadeset – spokojnie oznajmił Fandorin i wstał. – Gde magareto? Grubas też się zerwał, złapał ochotnika za rękaw i pospiesznie zaczął coś mówić, z rozpaczą wybałuszając oczy. – Oszte wednaż, oszte wednaż! Fandorin wysłuchał i zdecydowanie przytaknął, ale przegrywający jakoś się tym nie zadowolił. Zaryczał jeszcze głośniej niż przedtem, zamachał rękami. Fandorin znowu kiwnął głową, jeszcze energiczniej niż poprzednio, a wtedy Waria przypomniała sobie bułgarski paradoks: kiedy się kiwa głową, to znaczy „nie”. Wówczas niefortunny gracz postanowił przejść od słów do czynów – wziął szeroki zamach, a gapie odskoczyli na boki. Jednakże Erast Pietrowicz ani drgnął, tylko jego prawa ręka jak gdyby niechcący powędrowała do kieszeni. Gest był prawie niedostrzegalny, ale na grubasa podziałał w sposób magiczny. Gracz od razu zmiękł, zaszlochał i zamruczał coś żałośnie. Tym razem Fandorin pokręcił głową, karczmarzowi, który w mig się pojawił, rzucił parę monet i skierował się do wyjścia. Na Warię nawet nie spojrzał, ale nie trzeba było jej zapraszać – zerwała się z miejsca i momentalnie znalazła przy swoim wybawcy. – Drugi z b-brzegu. – Erast Pietrowicz zmrużył oko, zatrzymując się na schodach. Waria podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem i zobaczyła rząd przywiązanych do belki koni, osłów i mułów, które spokojnie żuły siano. – To właśnie jest pani b-bucefał. – Ochotnik wskazał burego osiołka. – Niepokaźny, ale w razie upadku będzie pani miała blisko do ziemi. – Pan go wygrał, tak? – domyśliła się Waria. Fandorin skinął w milczeniu, odwiązując chudą siwą kobyłę. Pomógł towarzyszce usadowić się w drewnianym siodle, dosyć zręcznie wskoczył na swoją siwoszkę, po czym wyjechali na wiejską ulicę, jaskrawo oświetloną południowym słońcem. – Daleko do Carewic? – spytała Waria, trzęsąc się w takt drobnych kroczków kłapouchego środka transportu. – Jeśli nie z-zbłądzimy będziemy przed nocą – popłynęła z góry majestatyczna odpowiedź. Całkiem sturczył się w niewoli – pomyślała ze złością Waria. Mógłby damę posadzić na konia. Typowo męski narcyzm. Paw! Indor! Nic, tylko by się pysznił przed indyczką. I tak przypominam Bóg wie kogo, a tu jeszcze muszę grać Sanczo Pansę przy Rycerzu Smętnego Oblicza. – A co ma pan w kieszeni? – przypomniała sobie. – Pistolet, tak? Fandorin się zdziwił. – W jakiej kieszeni? A, w k-kieszeni. Niestety, nic. – No, a gdyby się nie przestraszył? – Z takim, co by się nie przestraszył, nie siadłbym do gry. – Ale jakimże cudem za pierwszym razem wygrał pan osła – ciekawiło Warię. – Czyżby ten człowiek postawił osła przeciw trzem kuruszom? – Jasne, że nie. – To o co pan grał? – O panią – odparł niewzruszenie Fandorin. – Dziewczyna za osła to korzystna stawka. Proszę o w-wybaczenie, pani Warwaro, ale nie miałem innego wyjścia. – Wybaczenie?! – Waria aż się zachwiała w siodle i omal nie zjechała na bok. – A gdyby pan przegrał? – Posiadam, pani Warwaro, pewną dziwną cechę. Nie z-znoszę gier hazardowych, ale kiedy wypada mi grać, nieodmiennie wygrywam. Les caprices de la f-fortune. Własną wolność też wygrałem w nardy. Waria nie wiedziała, co odpowiedzieć na to lekkomyślne oświadczenie, i postanowiła śmiertelnie się obrazić. Dlatego dalszą drogę odbywali w milczeniu. Barbarzyńskie siodło, narzędzie tortur, przysparzało Warii mnóstwa niewygód, ale znosiła to, zmieniając od czasu do czasu środek ciężkości. – Twardo? – spytał Fandorin. – Chce pani p-podłożyć sobie moją kurtkę? Waria nie odpowiedziała, bo po pierwsze, propozycja nie wydała jej się zbyt przyzwoita, a po drugie, dla zasady. Droga długo wiła się pośród niewysokich zalesionych wzgórz, potem zeszła na równinę. Przez cały czas podróżni nikogo nie napotkali, co zaczynało budzić ich niepokój. Waria kilka razy popatrywała z ukosa na Fandorina, ale ten bałwan pozostawał absolutnie niewzruszony i nie próbował nawiązać rozmowy. No i jak też będzie wyglądała, kiedy zjawi się w Carewicach w takim stroju! Powiedzmy, że Pieti nie zrobi to różnicy – nawet gdyby się ubrała w worek, nic by nie zauważył, ale przecież tam jest sztab, całe towarzystwo! A tu ona jak strach na wróble... Waria zerwała czapkę, przeciągnęła ręką po włosach i całkiem się załamała. Włosy i tak były nieszczególne – tego niewyraźnego mysiego odcienia, który po rosyjsku nazywa się rusyj – a teraz przez tę maskaradę jeszcze się splątały i wisiały w kosmykach. Ostatni raz myła je trzeciego dnia, w Bukareszcie. Nie, już lepiej pozostać w czapce. Za to ubiór bułgarskiego wieśniaka całkiem niezły – praktyczny i po swojemu efektowny. Szarawary trochę przypominają sławne „bloomersy”, w których niegdyś chodziły angielskie sufrażystki, walczące z niezgrabnymi i poniżającymi pantalonami i halkami. Gdyby w talii przepasać się szerokim czerwonym pasem, jak w Uprowadzeniu z seraju (ubiegłej jesieni widzieli to z Pietią w Teatrze Maryjskim), byłoby nawet malowniczo. Rozmyślania Warwary Andriejewny zostały przerwane nagle i zupełnie bezceremonialnie. Wolontariusz schylił się, złapał osła za uzdę, głupie stworzenie gwałtownie przystanęło, a Waria omal nie przeleciała przez łeb kłapoucha. – Oszalał pan, czy co?! – Teraz, cokolwiek się zdarzy, proszę milczeć – cicho i bardzo poważnie powiedział Fandorin, patrząc gdzieś przed siebie. Waria podniosła głowę i zobaczyła, że z naprzeciwka, w obłoku kurzu, nadjeżdża bezładną gromadą jakichś dwudziestu konnych. Widać było włochate czapy, słoneczne gwiazdki migotały na rynsztunku jeźdźców. Jeden z nich wysforował się do przodu; Waria dostrzegła zieloną szmatę, którą owinął papachę. – Kto to, baszybuzucy? – spytała głośno Waria, a głos jej zadrżał. – Co teraz będzie? Już koniec? Zabiją nas? – Jeśli będzie pani cicho, chyba nie – jakoś bez przekonania odparł Fandorin. – Bardzo nie w porę zrobiła się pani rozmowna. Zupełnie przestał się jąkać, przez co Waria poczuła się już całkiem nieswojo. Erast Pietrowicz znowu wziął osła za uzdę, zjechał na pobocze drogi, nacisnął Warii czapkę głęboko na oczy i szepnął: – Proszę patrzeć pod nogi i ani mru-mru. Dziewczyna jednak nie wytrzymała – rzuciła spode łba spojrzenie na sławnych oprawców, o których już drugi rok rozpisywały się gazety. Ten, który jechał na czele (z pewnością bek), miał rudą brodę, poszarpany i brudny beszmet, za to broń – srebrną. Przejechał obok, nawet nie rzuciwszy okiem na nędznych wieśniaków. Jego banda była jednak mniej wyniosła. Kilku konnych zatrzymało się przy Warii i Fandorinie, rozprawiając o czymś gardłowym głosem. Fizjonomie baszybuzucy mieli takie, że Warwara Andriejówna chciała zamknąć oczy – nawet nie podejrzewała, że mogą istnieć podobne maszkary. Wśród tych ohydnych gąb nieoczekiwanie zobaczyła też ludzką twarz. Twarz była blada, jedno oko miała zapuchnięte od krwiaka, za to drugie, czarne i pełne śmiertelnego smutku, patrzyło wprost na Warię. Między rozbójnikami, twarzą do końskiego ogona, siedział w siodle rosyjski oficer w zakurzonym, rozdartym mundurze. Ręce miał skrępowane z tyłu, na szyi nie wiadomo po co zawieszoną pustą pochwę od szabli, a w kącikach ust zakrzepłą krew. Waria zagryzła wargę, żeby nie krzyknąć, i nie mogąc znieść beznadziejności, którą wyczytała w oczach jeńca, spuściła wzrok. Ale krzyk, a dokładniej histeryczny szloch, mimo wszystko wyrwał się z jej zaschniętego ze strachu gardła – jeden z bandytów wiózł przytroczoną do siodła ludzką głowę z jasnymi włosami i długimi wąsami. Fandorin ścisnął mocno łokieć Warii i krótko powiedział coś po turecku. Waria rozróżniła słowa „Jusuf-pasza” i „kajmakam”, ale na rozbójnikach nie zrobiło to wrażenia. Jeden, ze szpiczastą brodą, podniósł górną wargę klaczy Fandorina i obnażył jej długie, zgniłe zęby. Splunął pogardliwie i powiedział coś, co rozśmieszyło resztę. Potem chlasnął kobyłę nahajką po kłębach, ta zaś, wystraszona, odskoczyła, od razu przechodząc w nerwowy kłus. Waria uderzyła osła obcasami w rozdęte boki i truchtem ruszyła w ślad za nią, nie śmiejąc wierzyć, że niebezpieczeństwo minęło. Wszystko dookoła pływało, koszmarna głowa z męczeńsko zamkniętymi oczami i zaschniętą krwią w kącikach ust nie dawała Warii spokoju. „Szalone głowy” ucinają głowy – nie mogła uwolnić się od tej natrętnej niedorzecznej frazy. – Proszę, tylko bez omdleń – powiedział cicho Fandorin. – Oni mogą wrócić. No i wykrakał! Po chwili usłyszeli za sobą zbliżający się stukot kopyt. Erast Pietrowicz obejrzał się i szepnął: – Niech się p-pani nie odwraca. Jazda. Ale Waria mimo wszystko się odwróciła, chociaż lepiej było tego nie robić. Od baszybuzuków zdążyli się oddalić o jakieś dwieście metrów, ale jeden z jeźdźców – ten, który wiózł głowę – zawrócił i szybko ich doganiał, a straszliwe trofeum wesoło podskakiwało na końskim zadzie. Waria z rozpaczą spojrzała na swego towarzysza. Ten chyba stracił zwykłą dlań zimną krew, bo odchylił głowę i nerwowo pił wodę z wielkiej miedzianej butli. Przeklęte oślisko melancholijnie przebierało nogami, za nic w świecie nie zamierzając przyspieszyć kroku. Po minucie energiczny jeździec zrównał się z bezbronnymi podróżnikami i osadził niecierpliwiącego się gniadosza. Nachylił się, ściągnął czapkę z głowy Warii i łakomie zarechotał na widok wyswobodzonych płowych włosów. – Gogol – zawołał, błyskając białymi zębami. Posępny i skupiony Erast Pietrowicz szybkim ruchem lewej ręki zerwał rozbójnikowi kosmatą czapę i z rozmachem walnął go ciężką flachą w ogolony łeb. Rozległ się przyprawiający o mdłości dźwięk, we flaszce zabulgotało, a baszybuzuk zwalił się na ziemię. – Osła precz! Rękę proszę. I na konia. Teraz jazda. I nie odwracać się. – Fandorin, który znowu przestał się jąkać, wyrzucał z siebie szybkie, urywane zdania. Pomógł oniemiałej Warii wsiąść na gniadosza, wyszarpnął strzelbę z przytroczonego do siodła futerału, po czym oboje pognali cwałem. Zdobyczny koń od razu wyrwał się naprzód, a Waria skuliła się, w obawie, że zaraz z niego spadnie. W uszach jej świszczało, lewa noga nieszczęśliwie wyskoczyła ze zbyt długiego strzemienia, za plecami huczały salwy, coś ciężkiego boleśnie uderzało ją w prawe biodro. Waria mimo woli spojrzała w dół, zobaczyła tańczącą cętkowaną głowę i ze zdławionym krzykiem wypuściła wodze, czego w żadnym wypadku nie należało robić. W następnej chwili wyleciała z siodła, zatoczyła w powietrzu łuk i pacnęła na coś zielonego, miękkiego, trzeszczącego – na przydrożny krzak. Nieźle byłoby teraz stracić przytomność, ale jakoś się nie udało. Siedziała na trawie, trzymając się za podrapany policzek, a wokół chwiały się połamane gałązki. Na drodze tymczasem działy się rzeczy następujące: Fandorin okładał kolbą nieszczęsną kobyłę, która starała się, jak mogła, wyrzucając naprzód kościste nogi. Zbliżał się do krzewu, gdzie siedziała ogłuszona upadkiem Waria, a jakieś sto metrów z tyłu, strzelając co chwila, gnała sfora prześladowców. Było ich co najmniej dziesięciu. Nagle siwa kobyła zmyliła krok, żałośnie targnęła łbem, zaczęła się pochylać na bok, aż w końcu płynnie upadła, przygniatając jeźdźcowi nogę. Waria jęknęła. Fandorin jakoś wylazł spod usiłującej się podnieść szkapy i całkiem się wyprostował. Obejrzał się na Warię i zaczął mierzyć do baszybuzuków. Ze strzałem się nie spieszył, celował uważnie, a jego poza budziła tyle respektu, że żaden z rozbójników nie palił się do tego, żeby zginąć jako pierwszy. Oddział zjechał z drogi na łąkę i rozproszył się, okrążając uciekinierów półkolem. Wystrzały ucichły, a Waria domyśliła się, że chcą ich wziąć żywcem. Fandorin cofał się drogą, kierując strzelbę to na jednego jeźdźca, to na drugiego. Odległość z wolna się zmniejszała. Kiedy wolontariusz prawie zrównał się z krzakiem, Waria krzyknęła: – No, co pan, proszę strzelać! Nie oglądając się, Erast Pietrowicz wycedził: – Ten partyzant nie nabił broni. Waria popatrzyła w lewo (tam byli baszybuzucy), w prawo (tam też majaczyli konni w papachach), obejrzała się do tyłu – i poprzez rzadkie zarośla dostrzegła coś naprawdę godnego uwagi. Po łące pędzili galopem jeźdźcy: na przedzie, na tęgim wronym ogierze, odchylając łokcie jak dżokej, gnał, a raczej leciał w powietrzu, osobnik w amerykańskim kapeluszu z szerokim rondem; kłusem gonił go biały mundur ze złotymi ramionami; potem zgodną gromadą pospieszał na rysakach dziesiątek kozaków kubańskich, a z tyłu, znacznie od nich oddalony, podskakiwał w siodle jakiś jegomość nie z tej ziemi, w cylindrze i długim redingocie. Waria patrzyła na długą kawalkadę jak zaczarowana, a tymczasem kozacy zaczęli gwizdać i pohukiwać. Baszybuzucy też krzyknęli i zbili się w kupkę – pozostali, z rudobrodym bekiem na czele, pospieszyli im z pomocą. O Warii i Fandorinie ci przerażający ludzie zapomnieli – nie pościg był im teraz w głowie. Zanosiło się na niezłą jatkę. Waria zapomniała o niebezpieczeństwie, kręcąc głową to tu, to tam – widowisko było straszne i piękne. Ale walka skończyła się, zanim na dobre się zaczęła. Jeździec w amerykańskim kapeluszu (teraz był zupełnie blisko, a Waria dojrzała opaloną twarz, bródkę ? la Ludwik Napoleon i podkręcone wąsy pszenicznej barwy) ściągnął wodze, zatrzymał się, a w jego ręce nie wiadomo skąd pojawił się pistolet z długą lufą. Pistolet – bach! bach! – wypluł dwa solidne obłoczki i bek w podartym beszmecie zakołysał się w siodle jak pijany. Jeden z baszybuzuków podtrzymał go, przewiesił przez swojego konia, a potem cała zgraja, rezygnując z walki, jęła uciekać. Koło Warii i zmęczonego, wspartego na bezużytecznej strzelbie Fandorina przemknęli kolejno: cudowny strzelec, jeździec w śnieżnobiałym mundurze (na ramieniu błysnął złotem generalski pagon) i najeżeni pikami kozacy. – Oni mają naszego oficera! – krzyknął za nimi wolontariusz. Tymczasem nadjechał bez pośpiechu ostatni z niezwykłej kawalkady, cywil. Zatrzymał się – pościg najwyraźniej go nie nęcił. Okrągłe jasne oczy znad okularów przyjaźnie wpatrywały się w ocalonych. – Czetnisy? – spytał cywil z silnym angielskim akcentem. – No, sir – odrzekł Fandorin i dodał jeszcze coś w tym samym języku, ale Waria nie zrozumiała, bo w gimnazjum uczyła się francuskiego i niemieckiego. Niecierpliwie szarpnęła wolontariusza za rękaw, ten zaś skruszony wyjaśnił: – M-mówię, że nie jesteśmy czetnikami, tylko Rosjanami, i przedzieramy się do swoich. – Kto to są czetnicy? – Bułgarscy powstańcy. – Ou, tu jes dama! – Na mięsistej, dobrodusznej twarzy odbiło się zdumienie. – Ale co za maskarada! Nie wiedzialem, że Rosjanie uszywajo kobiety jako szpiegi. Jes pani kobieta bohater, madam. Jak się pani nazywa? To bendzie barzo interesujonce dla moich szytelników. Wyciągnął z podróżnej torby notes, a Waria dopiero teraz dostrzegła na rękawie trójkolorową opaskę z numerem „48” i napisem „Korespondent”. – Nazywam się Warwara Andriejówna Suworow i nie jestem żadnym szpiegiem. Mam w sztabie narzeczonego – odrzekła z godnością. – A to mój towarzysz, ochotnik z wojny serbskiej, Erast Pietrowicz Fandorin. Skonfundowany korespondent zerwał z głowy cylinderek i przeszedł na francuski. – Proszę o wybaczenie, mademoiselle. Seamus McLaughlin, wysłannik londyńskiej gazety „Daily Post”. – Jest pan tym Anglikiem, który pisał o tureckich bestialstwach w Bułgarii? – spytała Waria, zdejmując czapkę i usiłując jakoś doprowadzić włosy do porządku. – Irlandczykiem – poprawił surowo McLaughlin. – To niezupełnie to samo. – A tamci to kto? – Waria wskazała głową tumany kurzu, skąd dobiegały odgłosy strzałów. – Kim jest ten w kapeluszu? – Ten niezrównany kowboj to sam monsieur d’Evrait, znakomite pióro, ulubieniec francuskich czytelników i as atutowy gazety „Revue Parisienne”. – „Revue Parisienne”? – Tak, to paryska gazeta codzienna. Nakład sto pięćdziesiąt tysięcy, niebywale wysoki jak na Francję – wyjaśnił lekceważąco korespondent. – Ale moja „Daily Post” codziennie sprzedaje, proszę pani, dwieście czterdzieści tysięcy egzemplarzy. Waria pokręciła głową, żeby włosy lepiej się ułożyły, po czym rękawem zaczęła ścierać kurz z twarzy. – Ach, proszę pana, nie mogliście się zjawić o lepszej porze. Opatrzność was chyba zesłała. – Ściągnął nas tutaj Michel. – Brytyjczyk, a ściśle mówiąc Irlandczyk, wzruszył ramionami. – Pozostaje w stanie nieczynnym, przydzielili go do sztabu i teraz wścieka się z nudów. Dzisiaj rano baszybuzucy pohulali na tyłach Rosjan, więc Michel sam popędził ich ścigać. A ja i d’Evrait towarzyszymy mu jak dwa pieski bolończyki – gdzie on, tam i my. Po pierwsze, jesteśmy starymi przyjaciółmi, jeszcze z Turkiestanu, a po drugie, gdzie jest Michel, tam z pewnością znajdzie się dobry temat do artykułu... O, właśnie wracają, no i oczywiście, jak to mówią Rosjanie, z kwitkiem. – Dlaczego oczywiście? – spytała Waria. Korespondent lekceważąco się uśmiechnął i nie odpowiedział. Uczynił to za niego Fandorin, który dotąd prawie nie brał udziału w rozmowie. – Widziała pani przecież, mademoiselle, że b-baszybuzucy mieli konie wypoczęte, a ścigający – zmęczone. – Absolutely so. – McLaughlin kiwnął głową. Waria łypnęła na obu nieżyczliwym okiem: jak to chętnie się godzą, kiedy jest okazja, by zrobić z kobiety idiotkę. Ale Fandorin od razu zasłużył na przebaczenie – wyjął z kieszeni zdumiewająco czystą chustkę i przyłożył Warii do policzka. Oj, zapomniała nawet o zadraśnięciu! Korespondent się omylił, bo ścigający wracali bynajmniej nie z kwitkiem. Waria z radością zobaczyła, że mimo wszystko odbili jeńca: dwaj kozacy wieźli omdlałego oficera trzymając go za ręce i nogi. A może, nie daj Bóg, już nie żył? Na przedzie tym razem jechał frant, którego Brytyjczyk nazwał Michelem. Był to młody generał o wesołych ciemnoniebieskich oczach i ze szczególną brodą – zadbaną, puszystą i rozczesaną tak, że przypominała skrzydła. – Uciekli, dranie! – krzyknął z daleka i dodał wyrażenie, którego sens Waria niezupełnie zrozumiała. – There’s a lady here. – McLaughlin pogroził palcem, zdejmując cylinderek i wycierając różową łysinę. Generał wyprostował się, spojrzał na Warię, ale od razu posmutniał, co zresztą było zrozumiałe: niemyte włosy, zadraśnięty policzek, niechlujny ubiór. – Generał-major ze świty jego cesarskiej mości, Sobolew Drugi – przedstawił się Michel i pytająco spojrzał na Fandorina. Rozzłoszczona jednak obojętnością generała, Waria spytała zuchwale: – Drugi? A kto jest pierwszym? Sobolew zdziwił się. – Jak to kto? To mój tatko, generał-lejtnant, Dmitrij Iwanowicz Sobolew, dowódca Kaukaskiej Dywizji Kozaków. Czyżby pani nie słyszała? – Nie. Ani o nim, ani o panu – skłamała Waria, bo Sobolewa Drugiego, bohatera Turkiestanu, pogromcę Chiwy i Machramu, znała cała Rosja. Różne rzeczy mówiono o generale. Jedni wychwalali go jako niesłychanego śmiałka, rycerza bez zmazy i lęku, nazywali drugim Suworowem, a nawet Bonapartem, inni, przeciwnie – pozerem i człowiekiem nadmiernej ambicji. Gazety pisały o tym, jak Sobolew w pojedynkę bronił się przed całą ordą Turkmenów, odniósł siedem ran, ale się nie cofnął; jak z małym oddziałem przebrnął przez pustynię i rozgromił dziesięciokroć liczniejsze zastępy groźnego Abdurachman-beka. Niektórzy znajomi Warii powtarzali jednak wieści całkiem innego rodzaju – o rozstrzelaniu zakładników i jeszcze coś o przywłaszczeniu skarbu chana Kokandu. Patrząc w jasne oczy pięknego generała, Waria zrozumiała: z tymi siedmioma ranami i Abdurachman-bekiem to czysta prawda, a z zakładnikami i skarbem chana – potwarz, wymysły zawistników. Tym bardziej że Sobolew znowu zaczął się Warii przypatrywać i teraz dostrzegł w niej mimo wszystko coś interesującego. – Ale jakież to wiatry, droga pani, przywiały panią tutaj, gdzie leje się krew? I to w takim stroju? Intryguje mnie to. Waria wymieniła nazwisko i krótko opowiedziała o swoich przygodach, czując instynktownie, że jej Sobolew nie wyda i nie odstawi pod eskortą do Bukaresztu. – Zazdroszczę pani narzeczonemu, Warwaro Andriejówno – rzekł generał, pieszcząc ją wzrokiem. – Nietuzinkowa z pani dziewczyna. Pozwoli pani wszakże, że przedstawię jej swoich towarzyszy. Zna już pani, jak sądzę, mister McLaughlina, a to mój adiutant, Sierioża Bierieszczagin, brat owego znanego malarza. – Chudy, miło wyglądający młodzieniec w kozackiej czerkiesce ukłonił się Warii z zawstydzoną miną. – Sam zresztą jest znakomitym rysownikiem. Nad Dunajem w czasie zwiadu tak przedstawił tureckie pozycje, że oczu nie można było oderwać. A gdzie jest d’Evrait? Hejże, d’Evrait, pozwól pan tutaj, przedstawię pana interesującej damie. Waria z ciekawością patrzyła na Francuza, który podjechał ostatni, z opaską „Korespondent nr 32” na rękawie. Był niebywale przystojny, w swoim rodzaju wcale nie brzydszy od Sobolewa: nos cienki, z garbkiem, podkręcone jasne wąsy i rudawa hiszpańska bródka, rozumne szare oczy, w których, nawiasem mówiąc, czytało się złość. –