14359
Szczegóły |
Tytuł |
14359 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14359 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14359 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14359 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Harry Harrison
By the Falls
NAD WODOSPADEM
Ścieżka zarosła długą, śliską trawą i to przez nią, a nie przez stromiznę stoku, Carter
przewracał się i zjeżdżał raz za razem, aż przemoczył cały przód płaszcza i zabłocił nogi aż
do kolan. Im bliżej był szczytu, tym głośniej rozlegał się odległy wciąż ryk. Spocony i
zziajany stanął wreszcie na grani i ledwo spojrzał na rozległą zatokę, zaraz zapomniał o
wszelkim zmęczeniu.
Tak jak wszyscy, po raz pierwszy usłyszał o Wodospadzie w dzieciństwie, widział
niezliczone fotografie i filmy, ale te obrazki nijak nie przygotowywały na osobiste spotkanie z
Wodospadem.
Ujrzał rzekę przelewającą w pionie cały ocean. Jak to policzono? Ile to galonów wody
spadało tu w każdej sekundzie? Wodospad rozciągał się na całą szerokość zatoki, jego drugi
kraniec ginął w białej kurzawie. Powierzchnia zatoki zdawała się wrzeć, wstrząsana impetem
strug rozbijających się o skaliste dno, fale spowijały kłęby wodnej mgiełki. Carter czuł
wibrację wywołaną przez Wodospad, ale ginęła ona we wszechobecnym huku. Uszy
zareagowały boleśnie na takie natężenie hałasu i nie mogąc zareagować inaczej, spróbowały
uciec w głuchotę, ale wibrujące kości czaszki zdawały się wciąż przenosić dźwięk wprost do
mózgu, maltretując i otępiając Cartera, który zakrył w końcu uszy dłońmi. Z przerażeniem
stwierdził, że wciąż słyszy tak samo głośno. Jeden z wielu tworzących się nieustannie u
podstawy Wodospadu prądów powietrznych cisnął nagle w jego stronę ścianę wodnej
kurzawy, która zmoczyła go dokładniej niż oberwanie chmury. Gdy mgła opadła, Carter
ciężko łapał powietrze, tak gęsty był wodny obłok.
Nigdy nie doświadczył czegoś podobnego. Roztrzęsiony spojrzał wzdłuż grani na szary,
pociemniały od wilgoci granit klifu. U stóp urwiska przytulił się przypominający kamienną
narośl dom wzniesiony z tej samej skały i na oko równie solidny. Niepewnym krokiem Carter
pobiegł w tamtym kierunku. Ani na chwilę nie oderwał dłoni od uszu.
Wiatr porwał na chwilę wodną kurzawę i uniósł ją w stronę morza. Złociste, popołudniowe
słońce rozjaśniło ściany domu, podświetliło strużkę dymu wznoszącą się ponad stromym
dachem. To był naprawdę solidny dom, trwający równie pewnie jak skała, do której się
przytulił. W frontowej ścianie naprzeciwko Wodospadu miał tylko dwa okna, oba niewielkie i
głęboko osadzone, jak małe podejrzliwie ślepia. Drzwi nie było, ale Carter dojrzał wyłożoną
kamiennymi płytami ścieżkę wiodącą za narożnik.
Idąc jej tropem, znalazł wejście od strony przeciwnej Wodospadowi. Też niewielkie,
głęboko osadzone i osłonięte szerokim na dwie stopy kamiennym nadprożem. Rozejrzał się za
kołatką, ale drzwi z gładkiego, nabijanego ćwiekami drewna pozbawione były takiego
urządzenia. Chociaż wciskający się i tutaj ryk Wodospadu prawie uniemożliwiał myślenie,
Carter pojął w końcu, że w takich warunkach wszelkie kołatki, nawet najgłośniejsze, były
całkiem bezużyteczne. Opuścił ręce i zmusił się do zastanowienia.
Jednak musi być jakiś sposób, by obwieścić swoje przybycie. Dopiero gdy odstąpił krok
od wnęki, ujrzał zardzewiały żelazny lewar wyłaniający się z muru o kilka stóp od wejścia.
Carter ujął żelazo i spróbował przekręcić, ale bez skutku. Dopiero gdy pociągnął, wyszło z
oporami na kilka cali z muru, ukazując natłuszczone ogniwa wcale nie przerdzewiałego
łańcucha. Dobry znak. Puścił lewar dopiero wtedy, gdy widoczny był już z jard łańcucha,
który za nic nie chciał się dalej wysuwać. Przez chwilę nic się nie działo, potem jakiś
mechanizm wciągnął powolnym ruchem łańcuch do wnętrza domu i lewar sam wrócił na
miejsce.
Jakiekolwiek dziwne urządzenie udało się Carterowi uruchomić, działało ono należycie,
gdyż nie minęła minuta, a ciężkie drzwi stanęły otworem i pojawił się w nich jakiś
mężczyzna, który bez słów zmierzył przybysza spojrzeniem.
Gospodarz dziwnie kojarzył się z domem i urwiskiem, też był solidnej budowy, poważny,
sterany życiem, pomarszczony i posiwiały. Chociaż widać było po nim upływ lat, to nie dał
się zwyciężyć czasowi. Trzymał się prosto jak młodzieniaszek i wyglądał na silnego. Miał
błękitne oczy, które barwą przypominały spadającą nieustannie wodę. Nosił zdarte buty
rybackie, proste portki i wytarty szary sweter. Nie zmieniając wyrazu twarzy, skinął na
Cartera, zapraszając go do środka.
Gdy grube drzwi zatrzasnęły się za nimi i rygle licznych zamków znalazły się na swoim
miejscu, można było dosłyszeć, jak spokojnie jest we wnętrzu domu. Carter wiedział, czym
jest brak dźwięków, ale ta cisza była szczególna, oznaczała bowiem brak ryku Wodospadu.
Owszem, ogłuchł, ale nie na tyle, by nie zorientować się, że Wodospad został za drzwiami.
Gospodarz musiał wyczuwać świetnie wrażenia gościa, kiwnął bowiem jedynie głową, biorąc
płaszcz Cartera, i wskazał na wygodne krzesło przy sosnowym stoliku obok kominka. Carter
przyjął propozycję z wdzięcznością i opadł na miękkie siedzenie. Gospodarz zniknął na
chwilę i wrócił z tacą, na której widniała karafka i dwa kieliszki. Nalał wina i postawił jeden z
kieliszków przed Carterem, który podziękował gestem i ujął szkło w obie dłonie, by nie
rozchlapać zawartości. Pierwszy łyk ukoił dreszcze i uszy zaczęły z wolna reagować na
dźwięki. Gospodarz wciąż kręcił się po pokoju, Carter zaś przychodził do siebie. W końcu
spojrzał na swego dobroczyńcę.
— Muszę podziękować panu za gościnę. Byłem wstrząśnięty…
— Jak się pan czuje? Wino pomogło? — spytał głośno mężczyzna, niemal krzykiem, i
Carter zrozumiał, że jego poprzednia kwestia nie została dosłyszana. Oczywiście,
mieszkaniec tego domu musi być na wpół głuchy, to cud, że nie jest głuchy jak kłoda.
— Bardzo dobrze, dziękuję — odkrzyknął Carter. — Bardzo miło z pana strony. Nazywam
się Carter. Jestem dziennikarzem. Dlatego do pana przyszedłem.
Mężczyzna przytaknął i uśmiechnął się lekko.
— Nazywam się Bodum. Ale to pan chyba wie, jeśli przyszedł pan specjalnie, żeby ze mną
porozmawiać. Pisze pan do gazet?
— Przysłali mnie tutaj… — Carter zakaszlał, takie wydzieranie się nie robi dobrze na
gardło. — Oczywiście, że wiem, kim pan jest, panie Bodum. To znaczy, słyszałem o panu.
Nazywają pana Człowiekiem Wodospadu.
— Już od czterdziestu trzech lat — stwierdził dumnie Bodum — mieszkam tutaj i ani
jednej nocy nie spędziłem gdzie indziej. Nie, żeby życie było tu łatwe. Kiedy wiatr wieje w
moją stronę, to niesie tyle wody, że nie ma czym oddychać, nawet ogień gaśnie. Sam
zbudowałem komin, dałem zastawki i odpływy, tak że dym wylatuje, ale kiedy woda chce
wlecieć, to zastawki ją zatrzymują, a jej ciężar otwiera odpływ i woda wylatuje rurką na
zewnątrz. Mogę panu pokazać, gdzie wypływa, mur aż poczerniał w tym miejscu.
Bodum gadał jak najęty, Carter zaś rozglądał się po pokoju. W migotliwym blasku
kominka ledwo dawało się dojrzeć mroczne kształty mebli. Przez dwa okienka wpadało
naprawdę niewiele światła.
— A te okna, sam pan je wprawił? Czy mogę wyjrzeć?
— Nad każdym pracowałem rok. Stojąc na tej ławie. Inaczej się ich nie dosięgnie. To
pancerne szkło, specjalnie robione, twarde jak mur i dobrze wprawione. Nie ma się czego bać.
Proszę wejść na ławę. Okna są bezpieczne. Niech pan tylko spojrzy, jak mocno siedzą we
framugach.
* * *
Carter nie spoglądał na szkło, tylko na Wodospad. Nie zdawał sobie przedtem sprawy, jak
mała odległość dzieli dom od wody. Tkwił tuż pod klifem i z okien widać było jedynie
poczerniałą granitową ścianę po prawej i pienisty maelstrom zatoki poniżej, resztę miejsca
wypełniał Wodospad. Nawet gruby mur i pancerne szkło nie tłumiły huku do końca. Kiedy
dotykało się tafli opuszkami palców, można było wyczuć wyraźną wibrację.
Nawet widziany przez małe okienko, Wodospad wciąż robi} potężne wrażenie.
Przytłaczał, pozwalając tylko stać i patrzeć, nie dając wykluć się żadnej myśli, tak samo jak
na zewnątrz. Oto był wziernik dający podejrzeć zimne, wodne piekło. Bezpieczny punkt
obserwacyjny nie tłumiący wszakże strachu przed tym, co dzieje się po drugiej stronie. Coś
czarnego mignęło w spadających strumieniach i zniknęło.
— Tam… Widział pan — krzyknął Carter. — Coś spadło. Co to mogło być?
Bodum pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Mieszkam tu od ponad czterdziestu lat i mogę panu pokazać, co przynosi Wodospad. —
Wsunął szczapkę drewna do ognia i przypalił nią lampę. Potem skinął na Cartera, by poszedł
za nim. Przeszli przez pokój i gospodarz podniósł lampę nad wielką szklaną banią.
— Wyrzuciło go na brzeg ze dwadzieścia lat temu. Wszystkie kości miał połamane. Sam
go wypchałem i tak ustawiłem.
Carter przysunął się bliżej, wpatrzony w zrobione z guzików oczy i rozdziawioną paszczę
pełną ostrych zębów. Nienaturalnie wygięte sztywne kończyny, ciało powybrzuszane w
dziwnych miejscach. Bodum wyraźnie nie potrafił wypychać zwierząt, jednak przypadkiem
dobrze uchwycił przerażenie malujące się na nieruchomym pysku.
— To pies — powiedział Carter. — Taki sam jak inne psy.
Bodum musiał poczuć się urażony.
— Może i podobny, ale nie taki sam — odparł lodowatym głosem. — Mówię panu,
wszystkie kości miał połamane. Skąd tu pies, jak nie z Wodospadu?
— Przepraszam, nie to miałem na myśli, jasne, że Wodospad go przyniósł. Chciałem
powiedzieć, że tak bardzo przypomina nasze psy, iż tam na górze musi być chyba cały świat.
Taki z psami i wszystkim, taki jak nasz.
—Nigdy się nad tym nie zastanawiam — mruknął Bodum. — Zrobię kawy.
Zabrał lampę i podszedł do piecyka, a zostawiony w półmroku Carter wrócił do okna.
Dziwnie go przyciągało.
— Muszę zadać panu kilka pytań, żeby mieć co napisać w moim artykule — powiedział,
jednak nie na tyle głośno, by Bodum go usłyszał. Wszystko zdawało się nieważne wobec
ogromu Wodospadu. Wiatr znów rozerwał na chwilę kurtynę mgły i Wodospad pojawił się
jako wielka rzeka spadająca prosto z nieba. Carter przechylił głowę i odniósł wrażenie, że
istotnie patrzy na nurt rzeki.
Nagle na rzece pojawił się statek, wielki liniowiec z rzędami bulajów. Mknął tak szybko,
że Carter ledwo nadążał za nim spojrzeniem. Mignął ledwie kilkaset jardów od domu i dobrze
było widać ludzi na jego pokładzie — wczepionych kurczowo w barierki, z ustami otwartymi
jakby krzyczeli w wielkim strachu. Statek zniknął nagle i znów tylko woda huczała za oknem.
— Widział pan? — krzyknął Carter, obracając się gwałtownie.
— Kawa zaraz będzie gotowa.
— Ale tam, na zewnątrz — krzyknął Carter, biorąc Boduma pod ramię. — W
Wodospadzie. To był statek, przysięgam, spadł z góry. Byli na nim ludzie. Tam musi być cały
świat, o którym nic nie wiemy.
* * *
Bodum uwolnił się od uścisku Cartera i sięgnął na półkę po filiżankę.
— Mój pies przybył z Wodospadu. Sam go znalazłem i wypchałem.
— Oczywiście. Nie twierdzę, że było inaczej. Ale przysięgam, że na tym statku byli
ludzie. Nie jestem szalony, ale przysięgam, że ich skóra miała inny kolor niż nasza.
— Skóra to skóra, zawsze ma kolor skóry.
— Wiem. Tak jest z nami. Ale możliwe, że skóra może mieć też inną barwę, inną od
naszej.
— Cukru?
— Tak, proszę, dwie łyżeczki.
Carter siorbnął kawy, była mocna i gorąca. Mimo wszystko znów podszedł do okna.
Popijał kawę drobnymi łyczkami i spoglądał na Wodospad. Wzdrygnął się, gdy coś czarnego
i bezkształtnego spłynęło z góry. Potem pojawiły się jeszcze inne obiekty, których nie mógł
rozpoznać, wiatr bowiem niósł teraz mgłę w kierunku domu. Carter poczuł, że kawa zawiera
coraz więcej fusów i ostrożnie odstawił filiżankę.
Niesiona powiewem mgła ustąpiła i znów było widać wszystko dokładnie.
— To był dom! Zupełnie jak ten, tyle że z drewna, nie z kamienia, i mniejszy. Czarny,
jakby częściowo spalony. Niech pan podejdzie, bo może poleci coś jeszcze.
Bodum zadzwonił imbryczkiem, odstawiając go do zlewu.
— Co gazety chcą o mnie wiedzieć? Mieszkam tu od ponad czterdziestu lat i mogę panu
wiele opowiedzieć.
— Co jest nad Wodospadem, na szczycie urwiska? Czy są tam ludzie? A może cały świat,
o którego istnieniu nie mamy najmniejszego pojęcia?
Bodum zawahał się i zmarszczył brwi, nim zdecydował się odpowiedzieć:
— Ja wierzę, że tam są psy.
— Owszem — odkrzyknął Carter, uderzając pięścią w ramę okna. Nie wiedział, czy ma
śmiać się czy płakać. Woda wciąż huczała, podłoga i ściany wibrowały.
— Coraz więcej rzeczy leci z góry — powiedział cicho, do siebie. — Dają się rozpoznać.
To mogło być drzewo i kawałek ogrodzenia. Te mniejsze to mogą być ciała, zwierzęta, kłody
drewna, wszystko… Nad Wodospadem jest inny świat i właśnie zdarzyło się tam coś
strasznego. A my nic o tym nie wiemy. Nie wiemy nawet, że ten świat istnieje.
Uderzał pięścią w kamień tak długo, aż go knykcie rozbolały.
Słońce rozjaśniło wodę i ukazało dziwną zmianę. Wodospad zmienił barwę, z początku
tylko tu i ówdzie, a po chwili całkowicie.
— A to co? Woda różowieje… Nie, jest już czerwona. Coraz intensywniej. Tam
chociażby, to intensywny szkarłat. Kolor krwi.
Obrócił się do wnętrza pokoju i spróbował uśmiechnąć. Nie za bardzo mu to wyszło, wargi
miał ściągnięte.
— Krew? Niemożliwe. Na całym świecie nie ma tyle krwi. Ale co tam się dzieje? Co się
dzieje?
Jego krzyk nie poruszył Boduma, który tylko pokiwał głową na znak zgody.
— Coś panu pokażę — powiedział. — Ale musi mi pan obiecać, że o tym nie napisze.
Ludzie mogliby się ze mnie śmiać. Mieszkam tu już ponad czterdzieści lat i nie ma w tym nic
śmiesznego.
— Daję słowo, nawet słowo honoru. Proszę pokazać to coś, może podpowie nam, co tam
się właściwie dzieje.
Bodum zdjął z półki ciężką księgę, ułożył ją na stoliku obok lampy i otworzył. Druk był
czarny, bardzo wyraźny. Gospodarz przewracał strony tak długo, aż znalazł kawałek
najzwyczajniejszego papieru.
— Znalazłem to na brzegu. Jeszcze zimą. Nikt nie zaglądał tu wtedy przez całe miesiące.
Mógł spaść z góry. Z Wodospadem. Nie mówię, że tak było na pewno, ale mógł. Zgadza się
pan, że to możliwe?
— Oczywiście, całkiem możliwe. Bo i skąd niby mógłby się tu wziąć? — Carter dotknął
kartki. — Owszem, zwykły papier. Podarty na brzegach, pomarszczony jakby zamókł i potem
wysechł. Obrócił kartkę. — Po drugiej stronie coś jest napisane.
— Tak, ale bez sensu. Nie znam tego słowa.
— Ani ja, chociaż władam czterema językami. Czy to może w ogóle coś znaczyć?
—Niby jak. Takie dziwaczne słowo.
— Żaden ludzki język. — Carter odczytał każdą z liter z osobna: — Pe, o, em, o, ce,
ygrek.
— Co niby może znaczyć wyraz POMOCY?! — krzyknął Bodum głośniej niż zwykle. —
Jakiś dzieciak musiał to nagryzmolić. Bez sensu. — Złapał kartkę, zmiął ją w kulkę i cisnął
do kominka.
— Napisze pan o mnie — powiedział zdecydowanie. — Mieszkam tu już ponad
czterdzieści lat i wiem o Wodospadzie wszystko.
Przełożył Radosław Kot