14355

Szczegóły
Tytuł 14355
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14355 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14355 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14355 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

David Weber „WOJNA HONOR” Cykl „Honor Harrington” tom 11 Część II Przekład: Jarosław Kotarski Tytuł oryginału: „War of Honor” Copyright (c) 2002 by David M. Weber Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. Poznań 2005 ROZDZIAŁ XXXI * Jak nam wyszło czasowo, milady? - spytał uśmiechnięty Alfredo Yu. - Starałem się nie przeszkodzić w śniadaniu. Znajdowali się w kabinie Honor, do której przyprowadził go Cardones, a James MacGuiness zajęty był podawaniem napojów. - Właśnie skończyłyśmy z Mercedes deser - poinformowała go z podobnym uśmiechem Honor. I spojrzała na Brigham z radosnymi błyskami w oczach. Podobne miał siedzący na oparciu fotela Nimitz, zajęty kosmetyką wąsów. - Nasze przybycie stanowiło, jak mniemam, przyjemną niespodziankę? - spytał Yu, spoglądając na Mercedes, która nim została szefem sztabu, dowodziła eskadrą liniową w Protector's Own. - Po tym, jak wyszliśmy ze zbiorowego szoku grożącego zawałami dzięki czyjemu poczuciu humoru to i owszem. - Brigham potrząsnęła głową. - Nadal nie mogę uwierzyć, że żadne z was nie uprzedziło mnie o tym! - Nie byłoby to do końca uczciwe, skoro nie powiedziałam nikomu innemu, nieprawdaż? - spytała Honor. I parsknęła śmiechem na widok miny i spojrzenia, jakie dostała w odpowiedzi. - A istniał jakiś konkretny powód poza, jak to uprzejmie określiliśmy, „poczuciem humoru", dla którego pani tego nie zrobiła? - spytała po chwili Brigham. – Chodzi mi o sztab, nie o wszystkich. - Sądzę, że nie - przyznała Honor. - Ale skoro ludzie Alfredo dowiedzieli się, dokąd lecą, dopiero gdy dotarli do Konfederacji, wydało mi się... nie wiem... niestosowne, żeby was uprzedzać. Poza tym zdecydowaliśmy z Alfredo, że niespodziewane ćwiczenia, o których nie będziecie wiedzieli, że są ćwiczeniami, na pewno nam nie zaszkodzą. I uśmiechnęła się niewinnie. - To tłumaczenie można przyjąć tylko przy naprawdę dużej dozie dobrej woli - ocenił cierpko Cardones, po czym dodał, zwracając się do Yu: - Tak na wszelki wypadek: jesteśmy zachwyceni waszym przybyciem, sir. - Kapitan Cardones mówi świętą prawdę, sir - podchwyciła Jaruwalski. - Dzięki wam podwoiła się liczba lotniskowców i superdreadnoughtów rakietowych. - I nikt o tym nie wie - stwierdziła z satysfakcją Brigham. - Przynajmniej jeszcze nie. - Ten kij ma dwa końce - uprzedziła Andrea. - Jeśli Imperium zdecyduje się na działanie na większą skalę, obecność okrętów admirała Yu będzie dla nich niemiłą niespodzianką. Ale jak długo o nich nie wiedzą, nie porzucą tego pomysłu w przekonaniu, że będą mieli do czynienia tylko z nami. - Bez obaw, wieść rozniesie się piorunem - uspokoiła je Honor, odbierając od MacGuinessa kufel Old Tillmana. - Sieć JPDP, czyli „Jedna Pani Drugiej Pani", istniejąca w Konfederacji jest jedyną szybszą od światła formą powszechnej łączności, jaką dotąd spotkałam. I w tym wypadku wcale mnie to nie martwi. Widzisz, Andrea, to nie Imperium było powodem tak ścisłego zachowania tajemnicy co do celu lotu jednostek admirała Yu. - Operacja graysońska? - spytała Brigham. Honor kiwnęła głową. - I nie tylko - dodała. - Tyle że to nie ma prawa wyjść poza „rodzinę". Jaruwalski, Brigham i Cardones kiwnęli głowami prawie równocześnie. - Mogę spytać, jak długo Protector's Own pozostaną? - Jaruwalski spojrzała najpierw na Honor, potem na Yu. - Dopóki patronka Harrington nie rozkaże nam wracać do domu - odparł z naciskiem Yu. Na twarzy Jaruwalski pojawił się przelotny wyraz zaskoczenia i Yu potrząsnął głową. - Przepraszam, ale moje rozkazy otrzymane od admirała Matthewsa i Protektora były... raczej kategoryczne w tej kwestii. - Doceniam to, Alfredo, ale nie wiem, w jaki sposób mogłabym uzasadnić zatrzymywanie was w nieskończoność - przyznała Honor. - Nie musi pani niczego uzasadniać, milady - wyjaśnił spokojnie Yu. - Naszym oficjalnym zadaniem jest udowodnienie zdolności do operowania w odcięciu od baz zaopatrzeniowych, dlatego mamy transportowce i jednostki warsztatowe. W tej chwili dysponujemy wszystkim, co może być nam potrzebne w ciągu minimum najbliższych pięciu miesięcy standardowych. Admirał Matthews oznajmił, że nie spodziewa się mnie zobaczyć, dopóki w zbiornikach nie będzie widać dna, a w magazynach podłogi. - To bardzo uprzejme z jego strony, ale... - zaczęła Honor i umilkła, gdyż Yu grzecznie, ale zdecydowanie wszedł jej w słowo. - Protektor uprzedził mnie, że to właśnie pani powie, milady. I kazał pani powtórzyć, że jako lojalny i posłuszny wasal ma pani użyć sił wybranych i wysłanych przez Protektora do osiągnięcia celu misji, o której rozmawialiście, gdy ostatni raz była pani na Graysonie. Wspomniał też o skutkach słusznego gniewu niezadowolonego pana lennego w wypadku wykazania przez panią wyjątkowej głupoty polegającej na odesłaniu posiłków, które są pani potrzebne, o czym oboje wiecie. - On ma rację - dodała cicho Brigham. - Protektor, nie Yu. Wiem, że pani o tym aspekcie zadania nie rozmawiała z nikim z nas, ale spędziłam zbyt wiele czasu w graysońskiej służbie, by nie wiedzieć, o co chodzi Protektorowi. Jako poddana Korony uważam za haniebne, że potrzebujemy pomocy załatwianej w taki sposób. Jako graysoński oficer doskonale rozumiem, dlaczego Protektor tej pomocy udziela i chce, by była ona jak najskuteczniejsza. Ostatnią rzeczą, jakiej wszyscy potrzebujemy, to wojna z Imperium o Konfederację. - Czy nasz głupi rząd zdaje sobie z tego sprawę czy nie - dodał Cardones nietypowym jak na siebie ponurym tonem. - Cóż... - przyznała Honor nieco zaskoczona tak kompletną zgodnością podkomendnych. - Nie miałam zamiaru wysyłać Alfredo do domu jutro. Prawdę mówiąc, nie planowałam go tam wysyłać, dopóki nie będę miała pewności, że sytuacja jest pod kontrolą, czego spodziewam się najdalej w ciągu trzech-czterech standardowych miesięcy. Albo Imperium po odkryciu obecności Alfredo uzna, że Sojusz nie ustąpi, i zrezygnuje z konfrontacji w najbliższym czasie, albo uzna, że to nie ma znaczenia, i zacznie się strzelanina. - A która możliwość jest według pani bardziej prawdopodobna, milady, jeśli wolno spytać? - zaciekawił się Yu. - Chciałabym móc ci odpowiedzieć - wyznała szczerze Honor. * - I co teraz zrobimy? Arnold Giancola uniósł głowę znad ekranu notesu, słysząc to płaczliwe pytanie. Nie zarejestrował wejścia Jasona. Teraz skrzywił się, odgadując dlaczego - brat wszedł z sekretariatu i zostawił za sobą szeroko otwarte drzwi. - W stodole się nie chowałeś - warknął. - To zamykaj drzwi za dupą! Co prawda jest już po godzinach pracy, ale wolałbym, żeby żadnej naszej rozmowy nie podsłuchali jacyś pracusie. Jason zaczerwienił się, słysząc jego ton, choć powinien był się już doń przyzwyczaić. Arnold nigdy nie należał do szczególnie cierpliwych, a przez ostatnie dwa standardowe lata stawał się coraz bardziej nerwowy. Tym razem jednak miał całkowitą rację, toteż Jason szybko zamknął za sobą drzwi i wszedł głębiej do gabinetu. - Przepraszam - mruknął. Arnold westchnął i potrząsnął głową. - Nie, Jase, to ja przepraszam. Nie powinienem był tak na ciebie wsiąść. Widocznie jestem bardziej zirytowany, niż sądziłem. - Byłbym zaskoczony, gdybyś nie był - Jason uśmiechnął się krzywo. - Wygląda na to, że gdzie się człowiek nie obróci, ktoś znajdzie nowy powód, żeby go wkurzyć. - Czasami tak bywa. - Arnold odchylił fotel i ścisnął palcami nasadę nosa. Niestety, na dominujące zmęczenie, jakie czuł, nie wywarło to żadnego skutku. Jason obserwował go i czekał cierpliwie. Od początku to Arnold był przywódcą. Częściowo dlatego, że był o ponad dziesięć lat standardowych starszy, ale głównie dlatego, że był mądrzejszy, sprytniejszy i miał coś, czego Jason nie posiadał. Nie wiedział, co to jest, ale to było źródło doświadczanego przez wszystkich, którzy stykali się z Arnoldem, budzącego nieomal lęk magnetyzmu. Dlatego Jason przyznawał, że gdyby nawet to on był starszy, i tak Arnold byłby przywódcą. Co się zaś tyczyło magnetyzmu, to jego skuteczność obejmowała prawie wszystkich. Na „efekt Giancoli", jak nazywano go w Kongresie, zupełnie niepodatni okazali się na przykład Pritchart i Theisman... - I co teraz zrobimy? - powtórzył, przypominając sobie, po co przyszedł. Arnold przestał ściskać nos i opuścił ręce. - Nie jestem pewien - przyznał. - Zaskoczyli mnie kompletnie tą konferencją prasową i oświadczeniem. Chyba byli bardziej czujni, niż sądziłem. - Jesteś pewien? To mógł być zbieg okoliczności. - Pewnie, że mógł. Jeśli tak uważasz, poszukam jakiegoś mostu na nie istniejącej rzece, żeby ci go sprzedać, albo innych gruszek na wierzbie. - Nie powiedziałem, że uważam, że to był zbieg okoliczności - obruszył się Jason - tylko że to mógł być zbieg okoliczności. Bo mógł. - Teoretycznie rzecz biorąc, wszystko może być zbiegiem okoliczności, więc z tego punktu widzenia masz rację - odparł cierpliwiej Arnold. - Ale w tej konkretnej sytuacji jest to tak mało prawdopodobne, że można tę ewentualność pominąć. To było celowe; wiedzieli, że rozmawiam z ludźmi, i musieli podejrzewać, że jesteśmy prawie gotowi, by ogłosić istnienie nowych okrętów, zrobili to więc sami, wybijając nam tym samym broń z ręki. - McGwire pytał mnie o jej przemówienie - rzekł Jason. Arnold jęknął - tajemnicze przemówienie miały na żywo transmitować wszystkie stacje prosto z gabinetu prezydenckiego. Pritchart miała je wygłosić wieczorem następnego dnia. To z jego powodu znajdował się w takim stanie ducha. - Chciał wiedzieć, o czym ona będzie mówić - dodał młodszy Giancola. - Musiałem w końcu przyznać, że nie wiem. Chyba nie to miał nadzieję usłyszeć. - Pewnie, że nie to. Co prawda nie widziałem tekstu, ale na podstawie tego, co od niej usłyszałem w ciągu ostatnich dwóch tygodni, przypuszczam, o czym będzie mowa, i nie jestem tym zachwycony. - Myślisz, że poruszy kwestię negocjacji? - Jestem tego pewien - poprawił go Arnold. - Powie wyborcom i Kongresowi, że energiczniej zamierza doprowadzić do podpisania pokoju. I dlatego to niemożliwe, by Theisman przypadkiem akurat teraz ogłosił to, co ogłosił. - Bałem się, że właśnie coś takiego powie - westchnął Jason. - Wytrąci ci z rąk wszystkie argumenty. - Myślisz, że o tym nie wiem? Ona też to wie. Jest znacznie lepszym taktykiem politycznym od Theismana, który zresztą był naszym najlepszym sojusznikiem, odwlekając decyzję z powodu obsesji na punkcie bezpieczeństwa. Gdyby nie Pritchart, słowa by nie pisnął, dopóki nie bylibyśmy gotowi. A tak ona przedstawi moje stanowisko odnośnie negocjacji, i tyle. - Możemy coś na to poradzić? - Chwilowo nic mi do głowy nie przychodzi - przyznał kwaśno Arnold. - Zaczynam się zastanawiać, czy celowo mnie nie wypuściła, żebym skompromitował się na tej sprawie i sam ukręcił sobie sznur na szyję. Każdy, z kim rozmawiałem, zna moje stanowisko, a jeśli ona teraz publicznie ogłosi, że takie właśnie przyjmuje w negocjacjach, pozbawia całą opozycję, jaką zmontowałem, podstaw. Jeszcze bardziej odchylił fotel i wbił wzrok w sufit. Jason obserwował go w milczeniu, z doświadczenia wiedząc, że przerywanie bratu pracy koncepcyjnej jest niezdrowe. Po chwili znalazł wolny fotel i usiadł przygotowany na długie czekanie. Okazało się, że nie aż tak długie, jak się spodziewał - po paru minutach Arnold spojrzał na niego i uśmiechnął się. Wiedział, że brat orłem nie jest i nigdy nie będzie, ale był lojalny, energiczny, posłuszny i pełen entuzjazmu. A o takie cechy było trudno. Zdarzało się wprawdzie, że Jason dawał się ponieść temu entuzjazmowi. No i miał irytujący zwyczaj zadawania pytań, na które albo nie było odpowiedzi, albo też były one tak oczywiste, że każdy półgłówek powinien je dostrzec. Równocześnie jednak czasami te głupie pytania mobilizowały jego własne szare komórki, zupełnie jakby konieczność tłumaczenia czegoś oczywistego była katalizatorem. Widząc ten uśmiech, Jason odruchowo usiadł prosto. Znał go i od razu zrobiło mu się raźniej. - Myślę, Jase, że od chwili tej konferencji prasowej podchodziłem do sprawy z niewłaściwej strony - powiedział z namysłem. - Bo tak naprawdę, dopóki jestem sekretarzem stanu, ona nie może odebrać mi niczego. Może zbierać laury za każdy sukces w negocjacjach i przekonywać opinię publiczną, że sama zdecydowała się przyjąć twardsze stanowisko, ale to ja będę prowadził te negocjacje, nie ona. - Będzie więc musiała się z tobą podzielić chwałą, jeśli się powiodą. - Tak, ale akurat nie o to mi chodziło. Miałem na myśli to że cała korespondencja z Królestwem musi przechodzić przez moje biuro, wystarczy więc, że doprowadzą do tego, by zawierała ona to, co powinna. Jason wygląd tak. jakby niewiele zrozumiał, ale Arnold zdecydował, że nie będzie go oświecał. Jeszcze nie. Prawdę mówiąc, żałował, ze aż tyle powiedział. Znał bowiem talent brata do mówienia najmniej odpowiednich rzeczy w najmniej stosownych momentach. Na szczęście Jason myślenie zawsze pozostawiał jemu i spokojnie czekał na wyjaśnienia i polecenia. A tego, co mu przyszło do głowy, lepiej było nie wyjaśniać. W tej sprawie Jason pomóc nie mógł; Arnold musiał zrobić to sam, więc najrozsądniej było nie obarczać brata zbędną wiedzą. A sprawa była prosta. Dotychczas Arnold nie dostrzegał największej zalety swej pozycji. Albo raczej nie zdawał sobie sprawy, jak wielka jest naprawdę, jeśli wykorzystać ją właściwie. Ludzie mogli wierzyć, że nowe, twarde stanowisko było pomysłem pani prezydent, nie sekretarza stanu, ale on widział, że Pritchart brakowało charakteru, by stanąć Królestwu do oczu, jeśli tego wymagałoby osiągnięcie sukcesu. Gdyby opór zaczął grozić wznowieniem działań, tak Theisman, jak i ona poddaliby się i ustąpili. On sam spędził zbyt wiele czasu tak na osobistych rozmowach z negocjatorami, jak i na wymianie korespondencji z Descrox by dać się zwieść. Jeśli Republika odpowiedziałaby twardo, rząd Królestwa ustąpiłby, bo High Ridge, Descroix i New Kiev do spółki mieli kręgosłup ameby, moralność wszy i odwagę zająca. Gdyby to Cromarty był premierem, sprawy mogłyby wyglądać inaczej, ale nie był i już ngdy nie będzie, a w obecnym rządzie nie było nikogo choćby zbliżonego doń pokrojem. Należało więc stworzyć właściwą atmosferę i odpowiednie wrażenie. Sytuację, kiedy Pritchart, nie znająca tak dobrze członków rządu Królestwa jak on, uwierzyłaby, że jeśli Republika nie ustąpi, następnym krokiem będzie wznowienie walk. Jeśli Pritchart się załamie i podda, pokazując wyborcom, jaka jest naprawdę, a równocześnie on skorzysta z okazji i doprowadzi sprawę do szczęśliwego końca... Uśmiechnął się w duchu. To będzie ryzykowne, bo z jednej strony będzie musiał znaleźć sposób, by sprowokować właściwą reakcję Królestwa, a z drugiej nie zdradzić Pritchart, że ma z tym coś wspólnego. Ale powinno się udać, biorąc pod uwagę głupotę i pychę High Ridge'a i Descroix. Będzie trzeba znaleźć kogoś zaufanego do kontaktów osobistych z nimi, zwłaszcza że będzie musiał dokonać osobiście pewnych... kreatywnych redakcji w pismach, a ten, kto będzie je dostarczał, musi być zwolennikiem całego pomysłu. To nie powinien być problem: coś mu mówiło, że ma wręcz idealnego kandydata... Naturalnie będzie musiał uważać, żeby ten cholerny Usher o niczym się nie dowiedział, choćby dlatego że to, co planował, mogło być niezupełnie legalne. To zresztą też trzeba będzie sprawdzić... może nawet u Jeffa Tullinghama, jeśli uda mu się wymyślić stosownie hipotetyczną sytuację. Nawet jeśli legalne, takie posunięcie z pewnością nie będzie stanowić powodu do chwały, lepiej więc trzymać wszystko w tajemnicy. Nawet jeśli okaże się przewidującym politykiem o żelaznej woli i zbawcą pokoju, który zrobił to, co należało, wbrew błędnym instrukcjom niedojdy zajmującej prezydencki fotel. Będzie też musiał dopilnować, by Królestwo faktycznie nie wznowiło działań, gdy Pritchart będzie przekonana, że tak właśnie się stanie. Na to był dość skuteczny sposób - zająć rząd Królestwa czymś innym. A to można było już zacząć organizować. Zapraszając na kolację andermańskiego ambasadora... ROZDZIAŁ XXXII * Czujemy w tym historycznym momencie. Zaszczyt przemawiania w imieniu całego Gwiezdnego Królestwa i duma poddanych Korony z naszej społeczności naukowej są szczególnie widoczne przy takich jak ta okazjach. Nieczęsto zdarza się, by jakikolwiek przywódca polityczny czuł taką jak ja w tej chwili dumę i niepewność. Dumę, ponieważ przypadł mi zaszczyt powiedzenia tego, co czujemy wszyscy, niepewność zaś, gdyż wiem, jak nieadekwatnie muszą brzmieć moje słowa. Odważyłem się na to wystąpienie tylko dzięki świadomości, że są to jedynie pierwsze pochwały wypowiedziane głośno, a obywatele Gwiezdnego Królestwa dołożą swoje, znacznie ważniejsze podziękowania. I dlatego... - Słodka godzino! - wymamrotał, starając się nie poruszać ustami, T. J. Wix. - Czy on się nigdy nie zamknie?! Jordin Kare i Michael Reynaud siedzący po jego bokach zdołali nie uśmiechnąć się z aprobatą ani nie spojrzeć nań groźnie - obaj nie wiedzieli, na co mają większą ochotę. Wszyscy siedzieli za stołem ustawionym na podwyższeniu sali konferencyjnej, a przed sobą mieli mównicę okupowaną od ponad kwadransa przez High Ridge'a, który wcale nie sprawiał wrażenia, że ma zamiar rychło zakończyć. Żaden z nich nie przyjąłby zaproszenia na tę konferencję, gdyby miał w tej materii jakikolwiek wybór. Wiedzieli, że rząd bardziej niż zwykle potrzebuje propagandowego sukcesu i że wezmą udział w kolejnej szopce z autoreklamą. Tyle tylko, że świadomość tego, co nastąpi, wcale nie poprawiała uczuć całej trójki. Powód zorganizowania tego propagandowego cyrku był prosty - notowania popularności rządu i premiera spadły na łeb, na szyję po wyemitowaniu nagrania z konferencji prasowej sekretarza wojny Republiki Haven Thomasa Theismana. Oliwy do ognia dolali centryści i lojaliści Korony, których notowania dla odmiany wzrosły. Niestety wstrząs nie był aż tak silny, by wysadzić premiera z siodła, na co przez moment Kare miał nadzieję, choć był krokiem we właściwą stronę. Być może w połączeniu z innymi da taki właśnie skutek. Przy takim podejściu do władz podwójnie mierziło go, że zmuszony jest uczestniczyć w przedstawieniu, które pomoże poprawić publiczny wizerunek rządu, i musiał się bardzo starać, by tego nie okazać. Ponieważ stanowili tło dla przemawiającego, obiektywy wszystkich holokamer skierowane były także i na nich. Humor psuła mu także głupota współobywateli - w każdym normalnym państwie wyborcy, a nawet arystokracja, powinni zdać sobie sprawę z konsekwencji, do jakich doprowadziła i jeszcze doprowadzi idiotyczna polityka rządu wobec sił zbrojnych - i zareagować. Niestety, nic podobnego nie nastąpiło. Choć rabin by się z tym nie zgodził, Kare był przekonany, że polityka wewnętrzna Królestwa w obecnych czasach była skutkiem tego samego podejścia pana Boga, które doprowadziło do Księgi Hioba. Bo diabeł nie mógł bezkarnie hasać wśród bezradnych ludzi w tak sprzyjających dla siebie okolicznościach przypadkiem. A tylko to wyjaśniało wszystkie procesy polityczne mające miejsce od paru lat w Królestwie. Próbował przekonać samego siebie, że zbyt ostro ocenia ludzi - w końcu do zeszłego tygodnia nic nie wskazywało na to, że wojna rzeczywiście nie jest zakończona. Ba, wszystko, o czym opinia publiczna wiedziała, świadczyło jednoznacznie, że jest, a pozostała jedynie drobna formalność - podpisanie traktatu pokojowego. Od prawie czterech standardowych lat nie padł w tej wojnie ani jeden strzał i nic nie wskazywało na to, by miało się to zmienić. A rząd zapewniał, że zwycięstwo jest ostateczne. W dodatku przewaga techniczna i taktyczna RMN była faktem, jeśli więc Haven próbowałoby po raz drugi, oberwałoby, tylko mocniej - i tyle. Ugodowy ton negocjatorów z Republiki był kolejnym świadectwem słuszności tego przekonania, często zresztą przywoływanym przez zwolenników wersji, że pokój już zawarto, tylko nie dopełniono formalności. Kare tak nie uważał, ale rozumiał, dlaczego wersja ta jest tak atrakcyjna dla ludzi. Po latach strachu, bólu i strat byłoby nienormalne, gdyby ludzie nie chcieli wierzyć, że to się już skończyło, że teraz będzie spokojnie i normalnie, a największymi zmartwieniami będą te codzienne. Istniało jednak dość symptomów przeczących tej tezie i każdy, kto tylko chciał, mógł je bez trudu dostrzec. Albo posłuchać takich jak Harrington, White Haven czy William Alexander, pokazujących je przez cały czas. Niestety, determinacja, z jaką ci ostatni to robili, u wielu wzbudzała niedowierzania, zwłaszcza jeśli nie chcieli zmienić miłego punktu widzenia. Dla pozbawionego skrupułów polityka nie było czymś trudnym przedstawienie oponenta jako człowieka opętanego obsesją i w pewien sposób śmiesznego, a już żadnym problemem - jako skrajnego pesymistę wszędzie widzącego zagrożenie, i to o katastrofalnych rozmiarach. Dlatego nikt im nie uwierzy, dopóki do katastrofy nie dojdzie. A w jego prywatnej opinii zaczęła się ona, gdy Theisman przyznał się do odbudowania przedwojennego stosunku sił, i to w sposób, o którym rząd High Ridge'a nie miał zielonego pojęcia. Znaczna część wyborców podzielała jego zdanie, ale niestety okazała się niewystarczająca. A rządowe tuby, jak też „niezależni" specjaliści z Instytutu Palmera, natychmiast zaczęli wszystkich uspokajać i bagatelizować problem, twierdząc, że wcale nie jest tak źle. Zaczynało to odnosić skutek, a poza tym, niestety, wyborcy nie mieli żadnego wpływu na kontrolę Izby Lordów przez rząd. No i nie należało zapominać o osobistym wkładzie niejakiego Jordina Kare'a na podtrzymanie popularności rządu High Ridge'a. Omal się w tym momencie nie skrzywił. Co prawda nie była to zupełnie jego wina, a Wixa niewielka, ale zbieg okoliczności był fatalny. High Ridge, nawet gdyby chciał, nie mógłby tego lepiej zaplanować. Ogłoszenie o wysłaniu załogowej jednostki Zwiadu Kartograficznego pojawiało się w najpotrzebniejszej dla rządu chwili i spece od propagandy rozpoznali to od razu. W efekcie ich działań premier wystąpił osobiście, gadając niewiarygodnie długo, monotonnie i niesympatycznie na konferencji prasowej. - ...i jest dla mnie ogromną przyjemnością i zaszczytem przedstawić wam wszystkim genialny zespół odpowiedzialny za to przełomowe, by nie rzec monumentalne, odkrycie, dokonane w czasie o wiele krótszym, niż ktokolwiek był w stanie przewidzieć. Nawet w takiej chwili baron High Ridge był jedynie nadętym arystokratą przedstawiającym gościom wyjątkowo sprytnego sługę, który jakimś cudem sam zrobił coś pożytecznego. Widać było, że próbuje, a sądząc po przylepionym uśmiechu, jest też przekonany, że mu się udaje, ale była to próba nieudana, jako że miał osobowość i spontaniczność śledzia po włosku powoli rozkładającego się na talerzu. Premier odwrócił się, gestem prawej ręki wskazując trójki, siedzącą za nim za stołem. Kolejną typową dlań manierą było wrzucanie wszystkich do jednego wora, konkretnie do „naukowców", choć Reynaud był nader kompetentnym administratorem, dzięki któremu Agencja zdołała funkcjonować mimo bandy biurw płci obojga nie nadających się nawet do konserwacji powierzchni płaskich, czyli sprzątania. To jednak baron High Ridge zignorował, o ile w ogóle był tego świadom. Choć istniała też druga możliwość, co Kare dopiero sobie uprzytomnił - mógł z jakiegoś powodu ignorować samego Reynauda. Potwierdzałyby to jego kolejne słowa: - Panie i panowie, przedstawiam wam doktora Jordina Kare'a i doktora Richarda Wixa. Nadzwyczajne intelekty odpowiedzialne za tę historyczną chwilę. Kare i Wix wstali, gdy zebrani zaczęli klaskać. Owacja brzmiała spontanicznie i szczerze, gdyż nawet dziennikarze i reporterzy byli podnieceni, radośni i pełni nadziei. Cóż, tym gorzej. Kare zdołał się skrzywić boleśnie, co od biedy można było uznać za uśmiech. Wix nie próbował. Obaj skłonili się, co w przypadku Wixa wyglądało bardziej na tik nerwowy, ale przynajmniej się starał. Premier kiwnął na nich łaskawie, by podeszli, co miało być spontanicznym zaproszeniem, Kare więc zgrzytnął zębami i ruszył ku podium. Wix też... po subtelnym ciosie łokciem w żebra. Aplauz spotężniał. Kare z trudem ukrywał złość wywołaną zarówno niewzruszoną pewnością siebie High Ridge'a, dla którego inteligencja i kompetencja były zupełnie nieważne, jak też jego kłamstwem, przez które wysiłek innych członków licznego zespołu został zignorowany, a zasługa przypisana dwom osobom. O roli szczęścia w całej sprawie naturalnie nawet nie wspomniał. - Doktor Kare przedstawi teraz krótkie podsumowanie osiągnięć zespołu i najbliższe plany - oznajmił High Ridge, jakby zapowiadał występ wyjątkowo uzdolnionej małpy. - A potem odpowie na pytania pań i panów. Doktorze Kare? I uśmiechnął się sztucznie do naukowca. Ten zajął miejsce na mównicy i przestał się uśmiechać. - Dziękuję, panie premierze. Panie i panowie, chciałbym powitać na pokładzie HMSS Hephaestus w imieniu zespołu naukowego Królewskiej Agencji Zwiadu Kartograficznego i jej dyrektora admirała Reynauda - zagaił i skłonił się w kierunku siedzącego. - Jak wiecie, od dwóch i pół roku standardowego zajmowaliśmy się poszukiwaniem następnego terminala Manticore Wormhole Junction. Był to proces żmudny, czasochłonny i trudny, ale dzięki pracy całego zespołu, a zwłaszcza doktora Wixa, oraz niewiarygodnemu wręcz szczęściu osiągnęliśmy sukces znacznie wcześniej, niż mogliśmy zakładać jeszcze cztery miesiące temu. Jesteśmy obecnie gotowi do wysłania z siódmego terminala załogowej jednostki Zwiadu Kartograficznego. Nastąpi to w następny czwartek. Uprzedzam, że do jej powrotu ani ja, ani nikt inny nie będzie w stanie powiedzieć, dokąd prowadzi ten terminal. Jeśli macie inne pytania, zrobię, co będę mógł, aby na nie odpowiedzieć. * - Przepraszam, że przeszkadzam, ma'am, ale chciała pani wiedzieć, gdy pinasa admirała Theismana będzie o piętnaście minut drogi od nas. - Dziękuje, Paulette. - Shannon Foraker przerwała rozmowę z Lesterem Tourville'em i uśmiechnęła się do swego porucznika flagowego. - Proszę poinformować kapitana Reumanna, że zaraz dołączymy do niego na pokładzie hangarowym. - Oczywiście, ma'am - porucznik Baker zasalutowała i wycofała się z kabiny prawie tak niezauważenie, jak do niej weszła. Shannon zaś odwróciła się do gościa jak zwykle niedbale rozwalonego w największym fotelu ustawionym pod wyciągiem systemu wentylacyjnego. Reszta zebranych siedziała w znacznie przyzwoitszych pozach. Javier Giscard z uśmiechem obserwował pasma błękitnego dymu płynące z cygara Lestera prosto ku kratce wentylacyjnej. Poza nimi obecni byli szefowie ich sztabów, kapitan Anders i komandor Clapp. Ten ostatni jako najmłodszy stopniem siedział po prawej stronie Shannon i choć robił, co mógł, by tego nie okazać, dla każdego, kto go znał, było oczywiste, że czuje się nieswojo w towarzystwie tak wysokich rangą oficerów. Temat jednak zreferował rzeczowo. - Za parę minut będziemy musieli się zbierać - oznajmiła Shannon, gdy za Baker zamknęły się drzwi. - Mamy jednak chwilę na pytania, jeśli chcecie je zadać. Lester? - Żadne nie przychodzi mi w tej chwili do głowy. Najpierw muszę przetrawić to, co usłyszałem. Potem zapewne będę miał nawet parę. Javier? - Podobnie, ale chciałbym powiedzieć, komandorze Clapp, że jestem pod wrażeniem. Prawdę mówiąc, wolałbym, byśmy nigdy nie musieli sprawdzać tej doktryny w praktyce, ale ogromną ulgę sprawia mi świadomość, że ją mamy. - Jestem zaszczycony, że pan tak uważa, sir - powiedział po chwili Clapp. - Ale jak już mówiłem, nawet najlepsza symulacja to tylko teoria, a prawdziwą ocenę można wydać dopiero po próbach w realnym świecie. Te zaś nigdy nie zostały przeprowadzone. - Zdaję sobie z tego sprawę - odparł Giscard. - Niestety, jedyny sposób, by ją wypróbować w praktyce, to podjęcie walki z Królestwem, co może się zdarzyć niezależnie od tego, czy tego chcemy czy nie. Ale tak między nami mówiąc, zadowolę się nie sprawdzonymi w praktyce rezultatami najdłużej, jak to tylko będzie możliwe, i naprawdę nie będzie mnie korciło, by je przetestować w realnych warunkach. - Wszyscy się pod tym podpisujemy, sir. - Shannon spojrzała na swój chronometr i dodała: - Obawiam się, że musimy już iść do windy. * Thomas Theisman nie potrzebował zdolności telepatycznych ani nawet empatycznych, by wiedzieć, że całą trojkę admirałów zebranych we flagowej sali odpraw Souereign of Space dosłownie zżera ciekawość, choć po żadnym nie było tego widać. Pozostałych dwóch, czyli jego i admirała Arnauda Marquette'a, szefa sztabu, nie zżerała, bo doskonale się orientowali, po co przybyli. Poza nimi obecni byli szefowie ich sztabów oraz jego osobisty adiutant, kapitan Alenka Borderwijk. Wiedział, że Lester i Javier byli zaskoczeni jego decyzją wykluczającą wszystkich innych, ale nie skomentowali jej. Foraker nie była, ale rozmawiała z nim, gdy Sovereign of Space przybył do systemu Haven, toteż z grubsza pojmowała powody, które skłoniły go do odejścia od tej niepisanej zasady. - Po pierwsze - zaczął Theisman, gdy wszyscy już usiedli - chciałbym przeprosić za nieco niezwykłe warunki tej odprawy. Zapewniam, że nie chodzi mi o efekt melodramatyczny, i mam przynajmniej taką nadzieję, że nie są to objawy megalomanii czy paranoi, z których nie zdaję sobie sprawy. Ale mogę się w tej kwestii mylić. - Cóż, Tom - Lester Tourville uśmiechnął się leniwie, na co jako trzeci najwyższy stopniem oficer Marynarki Republiki mógł sobie pozwolić - jeśli dobrze pamiętam, ktoś kiedyś powiedział, że czasami i paranoicy mają prawdziwych wrogów. O megalomanii pozwolisz, że nie będę się wypowiadał. - Cóż za niezwykła uprzejmość - docenił Theisman. Zebrani uśmiechnęli się, ale ich oczy pozostały poważne. Theisman pochylił się do przodu i powiedział cicho: - Teraz poważnie: jeden z powodów, dla których wolałem rozmawiać z wami wszystkimi równocześnie i osobiście tutaj, zamiast zapraszać was do New Octagon, jest taki, że nie chcę, by dziennikarze dowiedzieli się o tym. Drugim jest przekonanie, że to miejsce gwarantuje zarówno dyskrecję, jak i kontrolę przepływu informacji. A także uniemożliwia podsłuch. I nie martwi mnie wywiad Królewskiej Marynarki, żeby nie było nieporozumień. W sali zrobiło się jakby chłodniej. Theisman zaś pokazał zęby w grymasie, którego w żaden sposób nie dało się pomylić z uśmiechem; doskonale wiedział, jakie skojarzenie wzbudziła przynajmniej u części obecnych jego wypowiedź. - Bez obaw, prezydent dokładnie wie, gdzie jestem i o czym będziemy rozmawiali, bo sama mnie tu wysłała. I nie planuje zostać dyktatorką, choć to w tej chwili miałoby swoje zalety. Nie mamy jednakże, ani ona, ani ja, zamiaru wylewać dziecka z kąpielą. - Miło słyszeć - skomentował Giscard. - Ale wolałbym wreszcie się dowiedzieć, na czym polega problem; mam już dość półsłówek, aluzji i czarnowidztwa bez uzasadniania, od których aż się roiło w ostatnich wieściach od Eloise. - Względy bezpieczeństwa, przepraszam, ale niezbędne - powiedział szczerze Theisman. - Alenka ma dla każdego pełen zestaw materiałów i nim wrócimy do stolicy, chcę przeprowadzić przynajmniej jedną pełną odprawę z kompletnymi waszymi sztabami, ale postanowiłem najpierw spotkać się w tym gronie. Jest niezwykle ważne, byście dokładnie rozumieli sytuację, tak jak pojmujemy ją my, zanim zaczniemy wprowadzać w nią sztabowców. Urwał, odchylił głowę na oparcie fotela i splótł dłonie na brzuchu. Na moment z jego twarzy opadła maska i wszyscy mogli zobaczyć jego zmęczenie i zaniepokojenie. Potem odetchnął głęboko i znów był energicznym admirałem Theismanem. - Wszyscy wiecie, że gdyby to ode mnie zależało, projekt „Bolthole" nadal pozostałby tajemnicą. Shannon dokonała cudów, a kapitan Anders i komandor Clapp, że wymienię tylko najważniejszych, wydatnie jej w tym pomogli. Pomimo to sądzę, że wszyscy zdajecie sobie sprawę, że możliwości naszych okrętów nadal pozostają daleko w tyle za tym, czym dysponuje Royal Manticoran Navy. Niestety to, czego bym chciał, przestało mieć znaczenie dzięki pewnemu szuszwolowi, niejakiemu Arnoldowi Giancoli, będącemu sekretarzem stanu, któremu zachciało się zostać następnym prezydentem. Zaczął tworzyć frakcje w rządzie oraz w Kongresie i przez jego ambicje, tudzież przeciek informacji, nie mieliśmy innego wyjścia, jak poinformować o istnieniu nowych okrętów. Eloise nie ogłosiła jeszcze usztywnienia pozycji w negocjacjach, ale sądzę, że zrobi to w dzisiejszym orędziu. Nie do końca zgadzam się z jej argumentami, ale ponieważ nie potrafiłem wymyślić lepszego planu, będziemy realizować ten. Poza tym to ona jest wybranym prezydentem, ostateczna decyzja należy więc do niej, nie do mnie. I nawet gdybym się z nią nie zgadzał, to jeśli podejmie decyzję, zamknę się i będę ją realizował. W tym konkretnym wypadku chodziło o to, by ogłosić nasze sukcesy w taki sposób, by zwróciły uwagę nie tylko władz, ale także mieszkańców Korony oraz naszych obywateli. Teraz otrzymaliśmy polecenie: opracować plan, o ile się da dyskretnie, którego celem byłoby przechwycenie i zniszczenie prewencyjnego uderzenia, do którego może być skłonny Janacek. Oraz przygotowanie najlepszego możliwego planu wznowienia działań wojennych z Gwiezdnym Królestwem Manticore i resztą Sojuszu. W sali powiało chłodem. Wszyscy siedzieli bez ruchu i wpatrywali się w Theismana. Jedynie Foraker, Anders, Marąuette i Borderwijk wiedzieli, co zamierzał powiedzieć. Pozostali wyglądali tak, jakby woleli tego nigdy nie usłyszeć. - Musicie zrozumieć, że ani prezydent, ani ja nie chcemy podjęcia działań wojennych i nie rozważamy takiej możliwości - dodał spokojnym, zdecydowanym tonem Theisman. - Nie chcielibyśmy również rozważać jej w przyszłości, ale naszym obowiązkiem jest być przygotowanym na każdą ewentualność. Jeśli nastąpi najgorsze, flota musi być gotowa bronić Republiki. - Jestem pewien, że wszyscy z ulgą przyjęli wiadomość, że nie chcemy nikogo atakować - odezwał się Tourville. - Ale jestem też pewien, że wszyscy zdajemy sobie sprawę, iż choć obecnie RMN nadal ma przewagę techniczną, pod względem ogólnego potencjału militarnego przewagę mamy my, i to taką, jakiej nigdy dotąd nie mieliśmy. - Zgadzam się z tobą. To jest zresztą jeden z głównych powodów, dla których nie wspomniałem o istnieniu lotniskowców i podałem niższą od rzeczywistej liczbę okrętów liniowych. Nie chcę, by spanikowany Janacek doradził równie spanikowanemu High Ridge'owi coś nieprzemyślanego i głupiego. Im dłużej nie będą znali naszych prawdziwych możliwości, tym mniej jest prawdopodobne, by podjęli jakieś zdecydowane przeciwdziałanie. Być może, taką mam przynajmniej nadzieję, uda się to wykorzystać na tyle, byśmy zdołali zachować tę ogólną przewagę, jaką mamy obecnie przez dłuższy czas. - Nie wiem, jak zdecydowanie przeciwdziałania mogą podjąć, zakładając, że nie zdecydują się na militarne, ale tak naprawdę wystarczy, by dokończyli budowy wszystkich okrętów, które wstrzymali po zmianie rządu, i już stracimy przewagę, o której mówisz - zauważył Giscard. - Właśnie - przytaknął Theisman. - Liczę na to, być może bezpodstawnie, że ich rząd zdecyduje się na najmniejsze zwiększenie budżetu floty, jakie tylko uzna za możliwe w tych okolicznościach. Wydłużyłoby to znacznie okres naszego względnego bezpieczeństwa i jako takiej równowagi sił. - Tom, optymizm zdaje się przeważać nad rozsądkiem w tym myśleniu - ocenił Giscard. - High Ridge rzeczywiście może tak zareagować, ale jest mało prawdopodobne, byśmy zdołali tak długo ukryć prawdę przed ich wywiadem, zwłaszcza że wiedzą, iż mają czego szukać, i będą starali się wykazać. Owszem, dotąd udawało nam się lepiej, niż zakładaliśmy, ale teraz chęć naprawienia wynikających z głupoty błędów skłoni nawet taką dupę z uszami jak Jurgensen do roboty. Choćby dlatego, że będzie chronił swój tyłek. A wtedy raczej szybciej niż później odkryją prawdziwą liczbę okrętów i istnienie lotniskowców. - Wiem - przyznał Theisman. - I tak naprawdę chcę to tylko odwlec najdłużej jak się da. Teraz budowa nowych okrętów pójdzie szybciej, bo nie musimy się ograniczać wyłącznie do używania stoczni Bolthole, a Shannon powiedziała mi, że właśnie skrócili o trzy miesiące czas budowy jednostek nowej klasy Temeraire. Jeśli więc uda nam się doprowadzić do tego, żeby przez następne dwa-trzy lata standardowe Królestwo nie rozpoczęło budowy nowych okrętów, powinniśmy być w stanie utrzymać równowagę sił, albo też i lekką przewagę, na dłużej. Natomiast nie ulega żadnej wątpliwości, że teraz mamy zarówno okres sprzyjający, jak i niesprzyjający. Okres sprzyjający będzie trwał tak długo, jak długo zdołamy ukryć przed Królewską Marynarką nasz rzeczywisty potencjał militarny i powstrzymać ją przed próbą jego zneutralizowania. Okres niesprzyjający potrwa tak długo, jak długo Królewska Marynarka będzie miała możliwość zneutralizować nasze nowe okręty, jeśli się na to zdecyduje. Najgroźniejszym aspektem całej tej sytuacji jest pokusa, by korzystając z okresu sprzyjającego, podjąć działania mające na celu zlikwidowanie zagrożenia ataku prewencyjnego. Pokusa ta jest tym silniejsza, im częściej rozważa się kwestię opracowania planu wznowienia działań wojennych. - To bardzo groźna pokusa - wtrącił Toursdlle zaskakująco cichym głosem, nie pasującym do wizerunku, który tak starannie publicznie kultywował. - Zwłaszcza że w głębi ducha znaczna część nie tylko oficerów, ale i załóg chciałaby wyrównać rachunki z RMN. - Zapewniam cię, że staram się o tym pamiętać, ale nie zaszkodzi, jeśli ktoś mi o tym przypomina. Niemniej prawda jest taka, że jeśli będziemy musieli podjąć działania wojenne, najlepszą opcją jest podejście ofensywne. Zwłaszcza teraz, gdy RMN nie zdaje sobie sprawy z naszego prawdziwego potencjału, gwałtowne, skoordynowane ataki dałyby realną szansę zniszczenia wystarczającej liczby okrętów i zepchnięcia ich do defensywy na tyle, by dało się przekonać rząd Królestwa do podjęcia negocjacji na serio. Nikt w naszym rządzie, z wyjątkiem być oioże sekretarza stanu, nie sugeruje nawet, byśmy podjęli takie ryzyko wojskowe w celu rozwiązania problemu dyplomatycznego. Ja także tego nie robię, zwracam jedynie uwagę na oczywiste założenie planu, który mamy opracować. Należy wziąć pod uwagę zalety strategii ofensywnej, a nie ograniczać się włącznie do planowania obrony. - W naszej sytuacji jedyną skuteczną metodą obrony jest atak - powiedział z namysłem Giscard. - Bo prawda jest brutalna: żeby wygrać, musimy zniszczyć tak ich flotę, jak i infrastrukturę przemysłową. Jeśli nie zdołamy tego osiągnąć, szybko będziemy mieli do czynienia z taką samą sytuacją remisową jak Esther McQueen, z tą różnicą, że przy nowej generacji okrętów będzie ona znacznie bardziej krwawa niż tamta. - Właśnie - przytaknął Theisman. - Tylko idiota chciałby wznowienia wojny z Królestwem, ale jeśli będziemy musieli to zrobić, mam zamiar walczyć, żeby wygrać. I to tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Ani myślę ignorować bardziej defensywnej strategii i Arnaud będzie także nad tym pracował z resztą sztabu. Ale tak zupełnie szczerze: plany czysto defensywne uważam wyłącznie za awaryjne i to jest główny powód, dla którego chciałem się z wami spotkać osobiście. Bo jeśli do tego dojdzie, ty i Lester będziecie dowodzili tymi atakami, a twoje zadania w stoczni będą jeszcze ważniejsze, Shannon. Dlatego chciałbym, byście dokładnie znali punkt widzenia i plany pani prezydent i moje. - Sądzę, że już je znamy, a na pewno będziemy znali, zanim wrócisz na Haven - ocenił Giscard. - Mnie natomiast zastanawia, czy ktoś w Królestwie będzie na tyle inteligentny, by też się domyślić najsensowniejszego z naszego punktu widzenia rozwiązania. - Mnie też - westchnął Theisman. - W sumie mam nadzieję że tak, bo wtedy powinni też okazać się na tyle inteligentni, by pomóc nam uniknąć najgorszego. Ale prawdę mówiąc, za bardzo na to nie liczę. ROZDZIAŁ XXXIII * Co w pana opinii, senatorze McGwire, przemówienie pani prezydent tak naprawdę oznacza dla naszych stosunków z Królestwem? - spytał Henneman. Thomas Theisman rozsiadł się wygodnie i skupił uwagę na holoprojekcji nad olbrzymim stołem konferencyjnym stojącym w głównej sali odpraw New Octagon. Henneman był pracownikiem Biura Propagandy Publicznej od prawie czterdziestu lat standardowych. Zaczaj od pisania tekstów, potem został reporterem i jak wszyscy mający instynkt samozachowawczy dziennikarze w Ludowej Republice bardzo uważał na to, co mówi i co pokazuje. Ponieważ był przystojny, miał głęboki baryton i wzbudzający zaufanie styl bycia, szybko został zauważony i przez ostatnich pięć lat istnienia Ludowej Republiki prowadził codzienny program publicystyczny cieszący się sporą popularnością. Publiczna propaganda w oczach obywateli straciła jednakże w tym okresie resztki wiarygodności i wszyscy traktowali ją jak symbol nielubianej władzy, a o zaufaniu do niej nie było w ogóle warto wspominać. Dlatego jej likwidacja była jednym z pierwszych posunięć Pritchart jako prezydenta. Na skutek tego Henneman znalazł się na bruku podobnie jak wszyscy jego współpracownicy i koledzy. Na szczęście dla niego władza zdecydowała się na wyprzedaż majątku zlikwidowanej instytucji, od sprzętu zaczynając, na studiach i nadajnikach kończąc. Henneman za rządów Legislatorów nie śmierdział groszem, ale za czasów Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego zdołał się wzbogacić i teraz, zadłużając się co prawda po uszy, ale zdołał wraz z kilkoma znajomymi wejść w posiadanie wystarczającej części wyprzedawanej infrastruktury, by stać się potentatem na rodzącym się rynku prywatnych mediów. Ponieważ był postacią kojarzoną przez widownię, nadal prowadził codzienny program, tyle że znacznie rozszerzył zakres tematów i zaostrzył sposób ich przedstawiania. Oprócz tego raz w tygodniu był gospodarzem „The Henneman Hour", czyli audycji nastawionej wyłącznie na analizy i komentarze polityczne. W opinii Thomasa Theismana nadal bardziej przypominał konferansjera niż analityka, niemniej przyznawał, że wśród wszystkich próbujących się tym zająć w Republice Hennemanowi idzie najlepiej. Bo „analitycy" służący Komitetowi zniknęli co do jednego, i to błyskawicznie, co nadal wprawiało Theismana w dobry humor, gdy sobie o tym przypomniał. Jeden czy dwóch zostało producentami programów publicystycznych, ale po reszcie ślad zaginął całkowicie. I to nie dlatego, że ktoś ich prześladował, ale dlatego, że nie potrafili przystosować się do nowej sytuacji. Byli doskonali w dostarczaniu analiz na zamówienie, których wynik był z góry wiadomy. Naprawdę niewielu wiedziało, jak przeprowadzać prawdziwą analizę polityczną, a żaden nie miał dość odwagi, by to zrobić, narażając się na niełaskę przełożonych. Henneman analityką się w tym czasie nie zajmował, nie miał więc tego problemu. Theisman zaś specjalnie tak ustalił termin narady, by jej uczestnicy mogli najpierw obejrzeć program. - Cóż, Rolandzie, to raczej skomplikowane pytanie - odparł McGwire. - Chodzi mi o to, że choć prezydent i sekretarz stanu konsultowali się cały czas z Kongresem, sprawa negocjacji pokojowych od czasu przejęcia władzy od Komitetu ciągle pozostaje problemem. - Chodzi panu o to, że Królestwo uporczywie odmawiało poważnego potraktowania tych negocjacji i że systematycznie odrzucało, ośmieszało lub ignorowało każdą propozycję naszych negocjatorów? - bardziej stwierdził, niż spytał Henneman. A Theisman uśmiechnął się w duchu - Henneman nie podniósł głosu, a wyraz jego twarzy wyrażał uprzejme zainteresowanie, ale to tylko dodawało wagi jego pytaniu. A to z tego prostego powodu, że powiedział to, co myślała i mówiła między sobą poważna część mieszkańców Republiki. - Nie ująłbym tego w ten sposób - McGwire nie uśmiechnął się nawet leciutko. - Faktem jest, że negocjacje przeciągają się bardziej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać, i przyznaję, że w Kongresie, a zwłaszcza w komisji spraw zagranicznych, często odnosimy wrażenie, że na tym właśnie zależy rządowi High Ridge'a. Mógłbym więc zgodzić się z tezą, że Królestwo nie prowadziło dotąd negocjacji w sposób, który uważamy za poważny. Natomiast zapewniam, że nie ośmieszano ani naszych propozycji, ani negocjatorów. - Sądzę, że takie subtelności nie mają znaczenia, panie senatorze. Natomiast uważam także, że zgodzi się pan ze mną, że efektem tych poczynań jest całkowity impas w negocjacjach. - Obawiam się, że tak - zgodził się z żalem McGwire. - Stwierdzam także, że tak jako osobie prywatnej, jak i jako przewodniczącemu komisji spraw zagranicznych nie wydaje mi się, by obecny rząd Gwiezdnego Królestwa Manticore miał zamiar oddać pod naszą kontrolę okupowane systemy. Jeden z obecnych na sali oficerów wciągnął ze świstem powietrze. Theisman zaś uśmiechnął się zimno - oświadczenie McGwire'a nie było dlań zaskoczeniem, jeśli chodziło o treść, choć nigdy dotąd nie wygłaszał on tej opinii publicznie. - Uważa pan, że chcą te systemy zatrzymać na stałe? Tak jak Trevor Star? - Uczciwość wymaga, by przyznać, że Trevor Star to przypadek szczególny. Podbiliśmy go wbrew aktywnie wyrażonemu sprzeciwowi mieszkańców, a to, co obie służby bezpieczeństwa wyprawiały na San Martin, przechodzi ludzkie pojęcie. Nie jest niczym zaskakującym, że mieszkańcy nie chcą mieć z nami nic wspólnego, bez względu na to, jakie byśmy przeprowadzili reformy. W systemie znajduje się także jeden z terminali Manticore Junction, co oznacza, że Królestwo jest żywotnie zainteresowane bezpieczeństwem tego systemu planetarnego. Nie twierdzę, że podoba mi się przyłączenie go do Królestwa, ale rozumiem jego powody. Istnieje jednak zagrożenie, że gdyby zdecydowali się zatrzymać inne okupowane systemy, mogliby argumentować, że korzystają z precedensu, jaki stworzyła sprawa Trevor Star, co byłoby kłamstwem. Pragnę też jednocześnie dodać, że jak dotąd absolutnie nic na taki zamysł nie wskazuje. Natomiast z utratą Trevor Star należy się po prostu pogodzić, podobnie jak z tym, że będzie on stanowił część Królestwa Manticore. - Pomimo braku formalnego traktatu pokojowego, w którym Republika zrzekłaby się prawa do tego systemu? - Wolałbym oczywiście, by ta sprawa została uregulowana aktem prawnym, ale w świetle całkowicie jednoznacznej woli mieszkańców San Martin wyrażonej w referendum oraz deklaracji konwencji konstytucyjnej, że żaden z systemów wchodzących w skład starej Republiki nie będzie wbrew woli jego władz i mieszkańców zmuszony do wejścia w skład nowej Republiki, nie widzę innej opcji niż pogodzenie się z faktami. - Rozumiem. W opinii Theismana nie ulegało wątpliwości, że Henneman nie jest usatysfakcjonowany stanowiskiem rozmówcy w kwestii Trevor Star. Było to niepokojące, bo choć McGwire miał według Theismana poglądy zbyt zbliżon