14317
Szczegóły |
Tytuł |
14317 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14317 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14317 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14317 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Czesław Chruszczewski
CHWILOWA NIEOBECNOŚĆ MUZYKI
Muzyka umilkła nagle, jak gdyby ktoś przeciął szablą wstęgę magnetofonową, jak gdyby
ktoś przyłożył wskazujący palec do ust albo tupnął nogą, nakazując absolutną ciszę. Cisza
może koić nerwy, zbawienna cisza leczy. Ludzie budują wielkie sanatoria, w których cisza
króluje. Cisza bywa słodka niczym plaster miodu i aksamitna jak oczy gazeli. Cisza w studio
radiowym w czasie koncertu jest denerwująca. Dyżurny spiker włączył domofon.
Rozwścieklił się niespodziewaną przerwą i całą swoją złość wyładował na dyżurnym
techniku:
— Poszaleliście! Kto wyłączył magnetofon? Zapasowa taśma! Natychmiast! Dlaczego pan
nie odpowiada. Minuta ciszy na antenie, co ja powiem słuchaczom? Dlaczego do diabła
przerwano koncert?
— Ba, gdybym to wiedział. Na oko wszystko w najlepszym porządku, magnetofon działa,
talerze kręcą się, nic nie rozumiem. Puszczam rezerwową taśmę z melodią „Uwielbiam cię
Johny. Twist”. Uwaga!
Spiker przeprosił radiosłuchaczy, zapowiedział nowy utwór muzyczny, zamknął mikrofon,
otworzył głośnik. Minęła sekunda, dwie, trzy, cztery. Przeraźliwa cisza postawiła na nogi
naczelnego konserwatora, drużyna awaryjna przystąpiła do pracy. Dyżurny spiker wyjaśnił
słuchaczom:
— Najmocniej państwa przepraszamy, to niestety poważniejsze uszkodzenie, naprawa
potrwa kilka minut. Odczytam tymczasem kilka aktualnych komunikatów.
Codzienne wspinanie się po stromych stopniach wieży, wiodących na balkonik pod
zegarem, nie należało do przyjemności. Sierżant Werbsey obliczył, że w ciągu dwudziestu
siedmiu lat dwukrotnie zdobył Mont Blanc. A wszystko dlatego, by mieszkańcy Bale mogli
posłuchać hejnału i powzdychać z wielkiego ukontentowania. Werbsey trąbił codziennie,
trąbił zgodnie z tradycją, fałszując niemiłosiernie i przeklinając w duchu idiotę strażnika,
który przed czterystu laty zatrąbił na alarm, dostrzegłszy hordę barbarzyńców. Okazało się
później, że to dzikie świnie zawędrowały pod mury miasta. Strach ma wielkie oczy, noc była
bezksiężycowa, a strażnik cierpiał na bezsenność i pił tęgo. Nic więc dziwnego, że stało się,
jak się stało. Dwadzieścia tysięcy mieszkańców Bale wyległo na ulice miasta. Zatarasowano
bramy, rozdano mężczyznom broń. Kobiety zawodziły, wycie psów głuszyło śpiewy
kapłanów, a strażnik trąbił i trąbił, aż komendant miasta huknął go włócznią po karku. Wtedy
zakrztusił się śliną i oderwał trąbkę od napuchniętych warg. O świcie rozpoznano
nieprzyjaciela ryjącego pola i całe miasto zaniosło się śmiechem krzepiącym serca. Dla
upamiętnienia tego wydarzenia sierżant Werbsey od dwudziestu siedmiu lat, dzień po dniu o
godzinie dwunastej w południe trąbił hejnał. Skaranie boskie z taką pracą. Podniósł trąbkę do
ust, wciągnął w płuca haust powietrza i dmuchnął. Z trąbki jednak nie zdołał wydobyć
żadnego dźwięku. Nieco zdziwiony poprawił ustnik, otarł wargi wierzchem dłoni i powtórzył
manewr. Trąbka milczała. Skonsternowany sierżant powędrował na parter. Zbadano bardzo
uważnie trąbkę, lecz nikt nie umiał powiedzieć, dlaczego zamilkła.
Gwar ucichł, rozległy się oklaski. Francesco Romioni zawsze wzbudzał entuzjazm.
Dyrygował genialnie. Dyrekcja La Scali podpisała kontrakt z geniuszem na dwa lata, wydano
uroczysty bankiet. Naczelny Dyrektor powiedział do swojego zastępcy:
— To będą dwa tłuste lata, tłuściutkie. Wiem, co mówię. Romioni przyciąga publiczność.
Lgną do niego jak opiłki do magnesu, geniusz, a orkiestra prowadzona przez Francesca gra
jak w transie. Rozpoczniemy Aidą.
Dyrygent podniósł batutę. Już pierwszy ruch obu ramion rozwichrzył czuprynę, lecz żaden
instrument nie wydał dźwięku. Milczały skrzypce, milczały wiolonczele, waltornie, milczały
puzony, fagoty, flety, klarnety, milczały kotły, chociaż Romioni nie szczędził sił, chociaż
muzycy pastwili się nad swoimi instrumentami.
— Wizja dobra, tylko fonia wysiadła — zażartował ktoś, wywołując ogólną wesołość.
Genialny dyrygent zemdlał. Dyrekcja La Scali oskarżyła Fabrykę Instrumentów o sabotaż.
Komisarz Reibo głośno myślał:
— Siódmego sierpnia na całej kuli ziemskiej umilkła muzyka. Punktualnie o godzinie
dwudziestej. Interesujące. Mimo usilnych starań nie można grać na żadnym instrumencie,
zniknęły melodie zapisane na taśmach magnetofonowych, utrwalone na płytach.
Zdumiewające. Muzyka dosłownie przestała istnieć. Badano ten dziwny fenomen natury
wielokrotnie i wszechstronnie, bez rezultatu. Wreszcie mnie powierzono sprawę. I słusznie.
Ktoś skradł muzykę i jedynie policja zdoła rozwiązać zagadkę tej kradzieży.
Reibo podszedł do okna. Dom naprzeciw komisariatu przypominał nieco Pallazzo Ducale.
Tu i tam pionowe spiętrzenie arkad flankowane cylindrycznymi wieżami, tu i tam surowa
potęga ciemnych, gigantycznych brył kontrastująca z bogactwem form wyciosanych z bieli
marmuru. Tu i tam… Komisarz westchnął. Jeden raz w życiu był w Italii. Służbowo. I ciągle
teraz porównywał. Okna, gzymsy, krużganki. Nieco obsesyjne obserwacje przerwało
przybycie nadkomisarza. Nie znał się nic a nic na pięknie architektury, był rozjuszony i żądał
jak najszybszego ujęcia sprawców kradzieży muzyki.
— Życie bez muzyki — wrzeszczał — co to za życie?! Opustoszały sale koncertowe.
Pozamykano opery i operetki, rozgłośnie radiowe i telewizyjne zanudzają swoich słuchaczy i
telewidzów dramatami i pogadankami. Plajtują wytwórnie filmowe, lokale rozrywkowe.
Żołnierze nie mogą maszerować w takt marszów, tancerki i tancerze, piosenkarze i
piosenkarki nawet kataryniarze wałęsają się po ulicach, cierpią, pomstują. Wczoraj dwa
tysiące tenorów, basów, barytonów, altów i sopranów manifestowało przed parlamentem.
Chcę wiedzieć, kto skradł muzykę? No, mów pan, do licha! Nazwisko złodzieja! Gdzie
schował łup?
— Wydaje mi się, że wpadłem na pewien ślad. Muszę nawiązać kontakt ze wszystkimi
stolicami świata.
— Niech pan nawiązuje. Trzeba za wszelką cenę ująć tego łotra czy tych łotrów i odzyskać
muzykę.
Reibo z wzmożoną energią przystąpił do pracy. Do akcji włączyły się wszystkie policje i
milicje świata, również Interpol, wywiady oraz kontrwywiady. Nie żałowano własnych
mózgów i mózgów elektronowych. Zespoły ekspertów głowiły się nad zagadkową kradzieżą,
a wyniki tych kolektywnych rozważań komisarz gromadził i na gorąco analizował.
Jednocześnie specjalne ekipy przeszukiwały lasy, dżungle, mateczniki, pustynie. Brygady
płetwonurków penetrowały jeziora, morza, łodzie podwodne, batyskafy badały oceany.
Międzynarodowe instytuty muzyczne wyznaczyły wysokie nagrody za odnalezienie choćby
jednej melodii.
Hansen podróżował samochodem po Europie. Któregoś dnia zaparkował wóz na skraju
wspaniałej łąki, cieszącej oczy soczystą zielenią. Było ciepło, cicho, słonecznie. Uroczy
zakątek — stwierdził z zadowoleniem. — Między drzewami postawię namiot, odpocznę kilka
dni. Do miasteczka niedaleko. Szkoda, że w pobliżu nie przepływa rzeka, albo choćby
strumień. A może za tym wzgórzem pokrytym bujną roślinnością? Warto zbadać dokładnie
okolicę zdecydował i ruszył przed siebie. Po kilkunastu minutach dotarł do płotu otaczającego
pagórek, niewiele myśląc rozchylił próchniejące deski i pomaszerował ku drzewom na
szczycie wzniesienia. Zobaczył rozległą dolinę, otoczoną wieńcem popielatych gór,
seledynowe pastwiska i okrągłe kamienie podobne do bochenków chleba, błyszczały w
słońcu. Potem Hansen zauważył kulę średnicy około dziesięciu metrów. Toczyła się po
zboczu a srebrne kamienie wskakiwały na nią i niknęły pod różową powłoką. Hansen
zamknął oczy, po chwili otworzył. Kula turlała się po pastwisku, aż znieruchomiała między
drzewami. Wtedy usłyszał delikatne dźwięki przypominające nieśmiałe dotknięcie strun. Nie
wszystkie kamienie zdołały wskoczyć do kuli, pozostało z pół setki bezładnie rozsypanych na
polu. To one tak dźwięczały. Hansen pobiegł do samochodu, zapuścił motor, w ciągu
niespełna godziny dotarł do najbliższego miasta, skąd wysłał depeszę do komisarza Reibo:
„Jestem na tropie skradzionych melodii. Przyjeżdżajcie do Valladolid. Kastylia”.
Godziny oczekiwania wypełniło zwiedzenie miasta. A więc klasztor San Gregorio i kościół
San Pablo w stylu „isobelino”, oczywiście i pałac królewski, bo Valladolid był niegdyś stolicą
Hiszpanii. Hansen spacerował po białych galeriach patia, odpoczywał na kamiennych ławach.
Ile też czasu potrzeba na przelot z Francji — godzinę, dwie? Jeśli Reibo zdąży przed
zapadnięciem zmroku, pojadą na to pole. Czymże u licha była tajemnicza kula, co to
wszystko miało znaczyć? Dlaczego kamienie dźwięczały?
Komisarz przyleciał do Valladolid o godzinie szóstej po południu, przesiadł się do
samochodu Hansena i pomknęli ku seledynowym łąkom, ku dolinie otoczonej popielatymi
górami. Słoneczny lampion, wędrując ku widnokręgowi, różowił niebo i ziemię.
— Piekielna historia — mówił komisarz. — Wypadek, można powiedzieć, bez
precedensu, najwyższa pora z tym skończyć, ludzi ogarnia zbiorowa histeria, tłumy gromadzą
się przed salami koncertowymi, przed gmachami oper i płaczą. Znany kompozytor popełnił
samobójstwo. Nigdy w życiu nie byłem na żadnym koncercie, mogę żyć bez muzyki, szczerze
mówiąc, od kilku dni odpoczywam, bo nareszcie zamilkli moi muzykalni sąsiedzi, ale
świadomość, że świat okradziono ze wszystkich melodii, że żaden instrument nie może
wydać dźwięku, a śpiewak głosu, ta świadomość, panie Hansen, budzi grozę. Gdzie do licha
są te dźwięczące kamienie?
— Niech pan przestanie wreszcie mówić. Proszę posłuchać.
— Tak, bardzo melodyjne dźwięki. W istocie wpadł pan na ślad skradzionej muzyki.
— Grające kamienie. Fantastyczne. Trzeba je obejrzeć z bliska.
Szli polem. Hansen podniósł jeden z kamieni. Był bardzo lekki.
— Pusty w środku. To po prostu puszka. Niech pan otworzy.
— To pozytywka. Gra walca.
— To kamień — sprostował komisarz. — Polny kamień, zadziwiająco lekki, albo coś w
rodzaju kamienia. Tutaj nie ma żadnego mechanizmu.
— A tamten, niech pan podniesie tamten i otworzy.
— Ten gra marsza.
— A ten twisty.
— Mamy i rumbę. Zadziwiające. Hansen! Uciekajmy! Ta kula zmiażdży nas.
Ale kula nie wyrządziła im najmniejszej krzywdy. Zatrzymała się w odległości kilku
metrów, coś przeraźliwie skrzypnęło, niewidzialne dłonie uchyliły okrągłe drzwiczki i
zabrzmiał sympatyczny głos:
— Panowie wybaczą, nie zamierzaliśmy wywoływać paniki na Ziemi. Wasi poeci
powiadają, że muzyka uskrzydla dusze i w pewnym sensie mają rację. To znakomite paliwo
dla pojazdów międzyplanetarnych. Meteoryt uszkodził nasze zbiorniki, zmuszając pojazd do
lądowania. Wydaliśmy polecenie robotom, by rozejrzały się za nowym materiałem pędnym.
Wykonały nasze polecenie zbyt dosłownie. Dla kontynuowania podróży wystarczy nam kilka
najnowszych waszych przebojów muzycznych. Ogołacanie Ziemi ze wszystkich melodii
byłoby oczywistym nonsensem. Dlatego pozostawiliśmy większość zasobników z muzyką na
pastwisku. Raz jeszcze prosimy o wybaczenie.
Głos umilkł. Kula podskoczyła jak piłka, dwukrotnie odbiła się od łąki i pomknęła ku
chmurom.
— Będzie deszcz — powiedział komisarz. — Trzeba to wszystko pozbierać. Spieszmy się,
nie znoszę burzy, a przed sekundą błysnęła pierwsza błyskawica. Co się stało, panie Hansen?
— W baku ani kropli benzyny, zapomniałem o uzupełnieniu paliwa.
— Nie widzę powodu do zmartwienia. Zastąpimy benzynę jakąkolwiek melodią.
— Co pan proponuje?
— Coś bardzo szybkiego. Przed północą muszę dotrzeć do Paryża.
Uradowany spiker otworzył mikrofon i powiedział:
— Najmocniej przepraszamy za przerwę w koncercie. Kontynuujemy audycję pt.
Chwilowa nieobecność muzyki.