14288

Szczegóły
Tytuł 14288
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14288 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14288 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14288 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stuart Sacks Gdy nie potrafisz się modlić Przekład Paweł Kaźmierczak Wydawnictwo WAM 1999 SPIS TREŚCI Przedmowa Od autora Od redakcji 1. Otwarcie na rzeczywistość 2. Nauka słuchania 3. W ciemnościach 4. Kto dzisiaj umie słuchać? 5. Wiara na granicy załamania 6. Wspinanie się na górę 7. Zawsze dziękujcie 8. Miejsce na uwielbienie 9. Niezbędna precyzja 10. Kiedy nie powinieneś się modlić 11. Modlitewna pieśń 12. Zmagania z Bogiem 13. Chwała w zwyczajności 14. Problem rados'ci 15. "Bóg ostatniej chwili" Bibliografia Przedmowa Kontrowersyjny teolog katolicki Hans Kung opublikował niedawno krótką monografię o innej kontrowersyjnej postaci - Wolfgangu Amadeuszu Mozarcie. Kung próbował się doszukać jakichkolwiek śladów katolicyzmu u tego kapryśnego i buntowniczego syna Kościoła. Przebadał tragikomiczne życie osobiste Mozarta, przyjrzał się także jego ordynarnej hollywoodzkiej karykaturze przedstawionej w filmie "Amadeusz". w delikatnej, chwilami smutnej muzyce Mozarta dojrzał Kung tęsknotę za "transcendencją". Jeśli chodzi o Mozarta, jedno jest pewne. Jego cudowna muzyka przez swą majestatyczność unosi słuchacza ku niebu, niezależnie od tego, czy było to zamiarem kompozytora, czy też nie. Biorąc do ręki tę książkę, nie musimy zgadywać, jaki był zamysł jej autora. Stuart Sacks jest teologiem. Jest również muzykiem najwyższej klasy. Słuchanie jego kompozycji i aranżacji budziło we mnie zachwyt wobec piękna świętości Boga. Świętość i Piękno są ze sobą związane nierozerwalnie. Więź ta jest tak mocna, że nawet artysta pałający nienawiścią do Boga mimowolnie świadczy o Nim, gdy tworzy coś pięknego. Piękno krzyczy głośniej niż niegodziwość artysty. Podobnie jak Balaam, niewierzący artysta wbrew samemu sobie musi błogosławić Boga. Gdy dr Sacks błogosławi Boga swą muzyką i pisarstwem, nie czyni tego wbrew sobie. Dostrzega on tę więź, która istnieje między Świętością a Pięknem i przyjmuje ją z upodobaniem. Ja sam jestem sfrustrowanym muzykiem-amatorem. Moje palce są dzikie i nieposłuszne. Słoń nadepnął mi na ucho. Rytm pozostał w metronomie. Mam kłopoty z językiem muzyki. Jest to problem hermeneutyczny, trudności z przekładem. Zapisane na papierze nuty tworzą najtrudniejszy dla mnie język. Aby piękno mogło zaistnieć, nuty te muszą się jakoś zamienić w muzykę. Dr Sacks nie ma takich problemów z językiem muzyki. Rozumie go i potrafi tłumaczyć. Jego dotknięcie sprawia, że nuty przestają być nutami i stają się muzyką. Ale co to ma wspólnego z muzyką? Gdy czytałem tę książkę, słyszałem muzykę. Proza Stuarta Sacksa ma w sobie coś z liryki. Opisując krętą niekiedy drogę do Boga, dochodzi do istniejącego w życiu dysonansu, by odnaleźć wreszcie cudowne, pełne harmonii rozwiązanie. Książka przedstawia człowieka, którego życie od dzieciństwa cechowało napięcie oczekiwania na opóźniające się rozwiązanie, i który w końcu znajduje odpocznienie w Bogu. Czytając tę książkę miałem wrażenie, jakbym podsłuchiwał duszę odkrytą przed Bogiem. Jak na dłoni widać kołaczące serce. Niezaprzeczalne znamiona klasyczności nadaje temu dziełu fakt, że w zmaganiach autora z modlitwą wyczuwamy w prawie namacalny sposób cienie wielkich historycznych bojowników duchowych, którzy mocno naznaczyli go swym piętnem. Z wielu opowieści wyraźnie przebija żydowskie pochodzenie autora. Okazuje się on prawdziwym Bar Miewa, "synem przykazania". Jego dusza łączy się z duchem Abrahama, który odnalazł Boga w styksowej ciemności nocy, Mojżesza, który rozmawiał z Bogiem na Synaju pośród przerażającego dymu i grzmotów, Dawida, którego poduszka mokra była od łez, Pawła, modlącego się nieustannie oraz świętych w dziejach Kościoła, których nic poza Bogiem nie mogło zaspokoić. Książka mówi o poszukiwaniu Boga. Nie jest ona abstrakcyjnym traktatem analizującym wyrażenia dotyczące Boga. Nie stanowi także elementarza duchowej magii. Jest natomiast przewodnikiem dla tych, którzy na serio poszukują żywego Boga, którzy tęsknią za samym Bogiem. Nie jest to może pierwsza symfonia Stuarta Sacksa... ale z pewnością najlepsza. R.C. Sproul Orlando, 1993 Od autora Właśnie zakończyłem prowadzenie krótkiego kursu kompozycji na pobliskim uniwersytecie. Część zajęć była poświęcona studium wielkiej Passacaglii c-moll J. S. Bacha, jednego z najwybitniejszych utworów w literaturze muzycznej. Chociaż książka ta tylko parę razy wspomina o muzyce - i z pewnością nie rości sobie pretensji do wielkości - przypomina jednak pod pewnym względem passacaglię. Ten rodzaj muzyczny charakteryzuje się powtarzaniem tematu melodycznego, rozpoznawalną linią basu, która biegnie przez cały utwór. Czasem motyw ten niemal ginie w mnogości innych elementów pojawiających się wokół niego, jednak wcześniej czy później słuchacz na nowo uświadamia sobie istnienie tego odrębnego, scalającego elementu. Przepraszam wszystkich znakomitych pisarzy i mówców, których nazwisk nie wyszczególniłem, choć ich twórczość została wpleciona w moją własną. Myśli wielu z nich były podstawą moich nieco skrótowych notatek do kazań, z których wywodzą się fragmenty tej książki. Osobiste podziękowanie składam Colinowi Morisonowi z Christian Focus Publications oraz dr. Duane Bartruff z Amerykańskiego Towarzystwa Misyjnego. Bez zachęty z ich strony książka ta nigdy by nie powstała. Różnorodne elementy tej pracy wiąże w jedno centralny temat Bożej łaski: Jego miłości ku nam, przekazanej nam suwerennie i niezasłużenie w Jezusie Chrystusie. Czytelnik zauważy ten znamienny rys, jako ze przewija się on nieustannie na kartach tej książki. Osiągnąłem wprawdzie wiek, w którym mogą mi się zdarzać niezamierzone powtórzenia, mam jednak nadzieję, że przypominanie pewnych myśli podjętych wcześniej nie będzie nużące dla Czytelnika. Prawdziwa modlitwa jest bowiem niemożliwa bez łaski Bożej. Jeśli chcemy nauczyć się modlić, musimy zacząć od wielbienia Boga, który jest Bogiem łaski. To właśnie próbowałem uczynić - Soli Deo Gloria. Od redakcji Przekazując książkę Stuarta Sacksa do rąk polskiego Czytelnika mamy nadzieję, że przeczyta ją bez uprzedzeń. Pewną trudność stanowić może inne tło kulturowe, na którym autor snuje swoje wywody. Tekst nasycony jest bowiem anegdotami, opowieściami i cytatami z dzieł znanych i nie znanych nam autorów. Często są to popularni w środowiskach angielskich i amerykańskich pisarze i słynni kaznodzieje. Na ogół autor wyjaśnia, kim są lub byli. Zdarza się jednak, że brak takiego komentarza, a to najczęściej oznacza postać znaną w świecie amerykańskich prezbiterian. Redakcja uznała, że dołączanie do polskiego wydania objaśnień do około siedemdziesięciu nazwisk byłoby dla tej popularnej książki zbytnim obciążeniem; jej prosty, jasny wywód nie zyskałby na tym, a myśl autora mogłaby utonąć w przypisach. Pragniemy również zaznaczyć, że wszystkie cytaty z książek, fragmenty kazań i wiersze, które Czytelnik napotka w książce, tłumaczył autor przekładu, pan Paweł Kaźmierczak. Przypominanie starych wiadomości jest równie ważne jak podawanie nowych. Samuel Johnson . 1. OTWARCIE NA RZECZYWISTOŚĆ Nie ma lepszego wskaźnika żywotności chrześcijaństwa niż modlitwa. Spośród wszystkich praktyk religijnych jest ona zajęciem najbardziej szlachetnym i najbardziej koniecznym, a zarazem najtrudniejszym. Duchownym sprawia często tyle samo trudności, co i wiernym powierzonym ich opiece. Brakuje nam niestety wewnętrznej dyscypliny, nie wspominając już o pożałowania godnym niezrozumieniu istoty i celu modlitwy. W 1952 roku jeden ze studentów przygotowujących doktorat w Princeton zadał wybitnemu gościowi, Albertowi Einsteinowi, pytanie najbardziej banalne w środowiskach doktoranckich: "Na jaki temat można jeszcze napisać pracę?" Uczony odparł: "Na temat modlitwy. Ktoś musi odkryć tajemnicę modlitwy!" Wszyscy wprawdzie uznajemy nieocenioną wartość modlitwy, stajemy jednak wobec niej zakłopotani i stale ją lekceważymy. Purytanin Thomas Watson ubolewał: "Chrystus chętniej poszedł na krzyż, niż my do tronu łaski". Zasadniczym argumentem przemawiającym za potrzebą modlitwy jest niezwykła wspólnota, do której powołał nas Bóg (1Kor 1, 9). Jezus często oddalał się od swoich uczniów, by spędzać samotne wieczory, przeżywając nieprzerwaną komunię z Ojcem niebieskim. To dzięki tej zażyłej więzi mógł powiedzieć do uczniów: "Ja mam do jedzenia pokarm, o którym wy nie wiecie" (J 4, 32).Chcę spożywać ten pokarm. Pragnę, aby modlitwa stała się żywą rzeczywistością, ogarniającą całe moje życie. Jednak spędzanie czasu sam na sam z Bogiem jest często zadaniem na miarę Herkulesa. C.S. Lewis rozumiał dobrze tę trudność: "Gdy budzisz się rano, wszystkie pragnienia i nadzieje dotyczące tego dnia napadają na ciebie jak dzikie zwierzęta. I dlatego pierwsze, co trzeba zrobić każdego ranka, to odepchnąć je wszystkie i wsłuchać się w ten inny głos, przyjąć inny punkt widzenia, otworzyć się na napełnienie innym, większym, mocniejszym i spokojniejszym życiem". Przyznaję na samym wstępie, że moje życie modlitewne nie dorasta do tego, czym być powinno - że często zaniedbywałem je na rzecz wielu pilnych, bardziej "praktycznych" spraw. Często niestety uzależniałem podjęcie modlitwy od nastroju, jaki miałem w danej chwili, przez co było jej o wiele za mało. Staram się, by moja więź z Bogiem była bogata i przynosiła radość. Nie osiągnąłem jeszcze tego. Jednak moje ciągłe wysiłki pozwoliły mi odkryć pewne prawdy, które okazały się pomocne w tym dążeniu. Przekazuję je Wam w nadziei, że i Wam przyniosą pożytek i dodadzą odwagi. Nieudany początek Był szabat. Siedziałem pośród setki innych wiercących się dzieci w synagodze Beth Emeth. Nasz rabin wszedł na podwyższenie, popatrzył po nas z wyrazem bólu na twarzy i powiedział: "Są wśród was tacy, którzy nie wierzą w Boga". Nie miałem wtedy więcej niż dziesięć lat, ale to wydarzenie jest wciąż żywe w mej pamięci. Pamiętam, że pomyślałem wówczas: "Czy może być tak, jak powiedział rabin? Jak Żyd może nie wierzyć w Boga? Jesteśmy przecież Jego wybranym ludem". Niemniej wiara mojej synagogi, której nazwa oznaczała "Dom Prawdy", karmiła nas tylko częścią prawdy: była to uboga dieta ze skąpymi porcjami świętej sprawiedliwości i sądu. W rezultacie sądziłem, że moja niezdolność do sprostania wymogom Prawa nie była poważnym problemem, którym należałoby się zająć i przezwyciężyć go. Zdawałem sobie jednak sprawę z narastającego poczucia dystansu pomiędzy mną a Bogiem i czułem, że ten dystans jest nie do pokonania. Gdybym żył kilka tysięcy lat wcześniej, inny byłby wyraz mego kultu. W oznaczonym czasie zaprowadziłbym samca bez skazy przed wejście do Namiotu Spotkania. Tam położyłbym rękę na głowie zwierzęcia ofiarnego i przed zabiciem go po północnej stronie ołtarza powiedziałbym kapłanowi, dlaczego składam ofiarę całopalną. Słuchałbym z zadowoleniem odpowiedzi kapłana stwierdzającego, że moje całopalenie jest miłe Panu. Patrzyłbym potem, jak kapłani zbierają krew spływającą z umierającego zwierzęcia i kropią nią rogi ołtarza. Potem poćwiartowałbym żertwę, kapłan zaś ułożyłby części na ołtarzu i przed moimi oczami rozegrałby się dramat: bezlitosne płomienie pochłonęłyby moją ofiarę. Czułbym głęboki wpływ tego rytuału nakazanego przez Biblię (por. Kpł 1) na moją więź z Jahwe, na mój przystęp do Niego. Ale tak było wtedy. Dziś nie ma już obrzędu oczyszczenia, ani kojącej woni kadzideł ofiarnych, jedynie sztuczna pozostałość tego, co my Żydzi nazywaliśmy Ha Jom, Dzień (Przebłagania). Według naszych rabinów w tym właśnie dniu Mojżesz zszedł po raz drugi z góry Synaj, nie tylko z nowymi tablicami Prawa, ale także z niosącymi otuchę słowami Bożego przebaczenia win mego narodu (por. Wj 34, 29-32). Mojżesz i kapłani byli wówczas naszymi wielkimi pośrednikami. Teraz mój naród sięgnął po własne metody - bez żadnego pośrednika, czy to ludzkiego, czy boskiego. Pewnego dnia - było to ważne święto - spóźniliśmy się z ojcem na nabożeństwo do synagogi. Świątynia była tak zatłoczona, że nie było nawet miejsca stojącego. Zakłopotany ojciec spojrzał na swego dorastającego syna i powiedział: "No cóż, Stuart, Bóg wie, że staraliśmy się tu być. To się liczy tak naprawdę". Ale czy rzeczywiście tak było? Skąd mogłem mieć pewność, że nasze usiłowania, by znaleźć się na nabożeństwie, uczyniły nasze modlitwy - uczyniły nas - miłymi Temu, którego nazywaliśmy ze czcią Adonaj (Pan)? Miałem nieodparte poczucie daremności wszelkich praktyk religijnych, gdyż żadna z nich nie umożliwiła mi wejścia za zasłonę, gdzie przebywał Święty Izraela, odległy i niedostępny. Upłynęło wiele lat, zanim moja dusza poznała Wiecznego Kapłana, który wszedł do Miejsca Najświętszego z ofiarą swej własnej krwi, rozdzierając przede mną zasłonę przybytku (Hbr 6, 19-20) i włączył mnie przez to do wspólnoty z Bogiem. Sposób, w jaki Bóg przekroczył barierę grzechu w Chrystusie, stał się dla mnie od momentu mego życiowego przełomu podstawą wszelkiej prawdziwej radości: ufałem z prostotą w to, czego Pan Jezus dokonał dla mnie na krzyżu. Nowe uczucie, które, mówiąc poetycko, miało siłę dynamitu, wypełniało moją wczesną pobożność, kiedy to moja dusza "kosztowała tłustych potraw" (Iz 55, 2). Minął jakiś czas i zdałem sobie sprawę, że niepostrzeżenie nadeszły chude lata. To, co niegdyś stanowiło rozkosz, przerodziło się w rutynę. Coraz mniej było chwil głębokiej komunii z Bogiem. Osobiste problemy (emocjonalne i zdrowotne) pogłębiały jedynie moją duchową rozterkę, ponieważ wyglądało na to, że niebo pozostawało głuche na moje usilne błagania o wewnętrzne scalenie. Odnowa od korzeni Moje myślenie o Bogu musiało oprzeć się wprost na autorytecie Jego słowa, zamiast na wątpliwych tradycjach i zmiennych odczuciach sumienia. Judaizm mojej młodości podkreślał wagę wypełniania nakazów Tory. Według naszych rabinów przyjęcie nas przez Boga zależało od- mieszaniny uporczywego wysiłku i Bożej łaski. Coroczne święta były okazją, by nasze braki w zachowywaniu przykazań Jahwe zostały wyrównane Jego łaską. Nasz rabin co roku obwieszczał śpiewem, że nasze grzechy zostały odpuszczone. Nie miało to jednak takiej wagi, jak zapowiedź Jahwe, że nie pozostawi On winnych bez kary (Wj 34, 7), że człowiek, który zgrzeszył, umrze (Ez 18, 4). Co więcej, stwierdzenie, że Wszechmocny okazuje miłosierdzie tym, których sobie sam upodobał (Wj 33, 19), nie pocieszyło mnie, gdy usłyszałem je po raz pierwszy. Nie miałem przecież żadnej gwarancji, że Jego miłosierdzie odniesie triumf nad jego sądem. Prawdziwe ukojenie przyszło dopiero wtedy, gdy dostrzegłem wielkość Bożej miłości wobec takiego grzesznika, jak ja, dzięki której stałem się synem - członkiem rodziny Boga. Gdy H. G. Wells ("Wojna światów") przechodził głęboki kryzys psychiczny, jego lekarz zaproponował mu jako lekarstwo skierowanie uwagi w stronę nieba i poszukiwanie więzi z Wszechmocnym. Wells odparł: "Równie dobrze mógłbym próbować przywitać się z Mleczną Drogą". Jednak, choć może to dla kogoś być niewiarygodne, podobnie jak Abraham, również i ja postrzegam Boga jako mego Przyjaciela (Jk 2, 23; J 16, 27) i zwracam się do Niego jako do Ojca (Gal 4, 6). Ta zażyłość, powstała jedynie dzięki łasce, poucza mnie, że miłość Boga do mnie opiera się całkowicie na tym, czego On dla mnie dokonał. Sprawiedliwość Chrystusa staje się moją wtedy, gdy mam zaufanie do Jego ofiary z siebie (2Kor 5, 21). Moje synostwo wypływa z relacji z Nim (J 1, 12), relacji, którą On dobrowolnie zainicjował (J 17, 6) i nieustannie podtrzymuje (J 10, 28-29). Biorąc sobie do serca tę prawdę powinienem - wszyscy powinniśmy - zatrzymać się nad nią i codziennie czerpać z niej umocnienie. Słabość, której doświadczam w tej dziedzinie, cechuje większość chrześcijan: mamy zawsze tendencję do popadania w jakąś formę legalizmu i do zapominania, że nie możemy w żaden sposób sprawić, by Bóg kochał nas bardziej, niż kocha nas teraz. W końcu oddał za nas swe życie, gdyśmy byli Jego nieprzyjaciółmi (Rz 5, 8-10). Bez wnikliwej świadomości niezmierzonej miłości Boga ku nam modlitwa nigdy nie przyniesie głębokiej komunii z Ojcem. Skoro nasza komunikacja z Bogiem jest w nieunikniony sposób uzależniona od pojęcia, jakie mamy o nim, musimy Go prosić, by oświecił nasze serca i umysły co do Jego niezgłębionej, bezwarunkowo wiernej miłości ku nam. U bardzo wielu osób negatywne spojrzenie na Boga prowadzi do opłakanych konsekwencji. Wystarczy spojrzeć na błędne myślenie bojaźliwego sługi (Łk 19, 20-23). Diabeł przełożony w "Listach starego diabła do młodego" (C. S. Lewis) mówi do swego podwładnego: "Zabawne, jak śmiertelnicy zawsze wyobrażają sobie, że podsuwamy im różne rzeczy na myśl. W rzeczywistości staramy się przede wszystkim o to, by pewne rzeczy nie przyszły im na myśl". Potrzebujemy koniecznie zakorzenienia i ugruntowania w poznaniu Jego miłości ku nam (Ef 3, 17-19; por. 1, 17-19). Jest to na tyle ważne dla każdego aspektu naszego życia, że wrócimy jeszcze później w tej książce do rozważenia modlitw Pawła za Efezjan. Problem wiary Niemal wszystkie trudności w modlitwie mają związek z wiarą. Zarówno treść naszej modlitwy, jak i obszar, którego ona dotyka, są wyznaczone przez to, w co wierzymy. Jeśli nie pojmiemy nauczania Biblii o modlitwie (czy to przez brak wysiłku czy przez brak zrozumienia) charakter naszej wiary będzie podlegał wielkiemu wpływowi emocji. Jako dziecko myślałem, że jeśli stanę na dachu mojego domu, będę miał łatwiejszy przystęp do Boga, gdyż z wysokości dachu jest bliżej do nieba. Próbowałem faktycznie modlić się na dachu u sąsiada (wejście na mój dach było zbyt niebezpieczne) i na całe gardło, na ile tylko starczyło mi tchu w moich małych płucach, wykrzykiwałem masę słów w stronę skłębionych chmur nad moją głową. Z biblijnego punktu widzenia tylko starożytni wrogowie Izraela uznaliby to za sensowne (1Krl 20, 23.28). Wiara w Boskie orędzie Paweł utwierdza pierwszych chrześcijan w ich więzi z Chrystusem, podkreślając wiarygodność słowa Chrystusowego, które usłyszeli (Rz 10, 17). Właśnie dzięki temu, że dali posłuch wierze, stali się dziećmi Boga i otrzymali Jego Świętego Ducha (Gal 3, 2.5). To samo słowo, które zawiera wielką nowinę o zbawieniu dzięki łasce przez wiarę, przekazuje również ludowi Bożemu godne zaufania pouczenia dla osobistego wzrostu duchowego (2Tm 3, 16). Ponieważ całe Pismo jest natchnione przez Boga, jest pożyteczne dla nauczania o wielu istotnych sprawach, w tym także o modlitwie. Sądzę, że sami nieświadomie postawiliśmy naszej modlitwie największą barierę, jaką jest brak znajomości i stosowania biblijnej nauki o modlitwie. Jednego jestem pewien: rzeczywistość Biblii musi stać się moją rzeczywistością, jeśli moje życie modlitewne ma być na miarę Bożego zamysłu. Ta rzeczywistość to miłość Boga względem mnie (J 16, 27) - pomimo tego, kim jestem i pomimo tego, kim nie jestem. Muszę spocząć w tej miłości, a nie w wyimaginowanej sile moich modlitw. Jestem jak ojciec, który wołał, przezwyciężając się: "Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu" (Mk 9, 24). Ten, który okazał współczucie synowi zalęknionego ojca, okaże je także nam, słabym, lecz pełnym nadziei. 2. NAUKA SŁUCHANIA Na początku mojej chrześcijańskiej drogi mój przyjaciel duchowy powiedział mi: "Modlitwa polega na tym, że prosisz i otrzymujesz". Zdanie to, choć nie jest nieprawdziwe, mówi tylko o jednym aspekcie modlitwy, tzn. błagalnym. Z pewnością psalmista miał na myśli znacznie więcej niż to, gdy mówił o swym pragnieniu Boga (Ps 63, 2) i zapraszał lud Jahwe, by skosztował, "jak dobry jest Pan" (Ps 34, 9). Często jesteśmy jak młody Samuel, który nie uświadamiał sobie, że może mieć przystęp do tak wielkiej komunii, zanim nie zawołał: "Mów, Panie, bo sługa Twój słucha" (1Sm 3, 10). Będąc studentem lubiłem słuchać bogatego repertuaru wspaniałej Bostońskiej Orkiestry pod kierunkiem Ericha Leinsdorfa. Podczas jednego z koncertów maestro odwrócił się nieoczekiwanie w stronę wiercącego się i kaszlącego audytorium i z delikatną przyganą w głosie powiedział: "Naszym wkładem w prezentację dzisiejszego utworu jest muzyka, natomiast Państwa wkładem ma być cisza - pusta taśma, na którą nagramy nasze nuty". Odkryłem, że nie mogę robić dwóch rzeczy na raz, jeżeli jedną z nich ma być słuchanie. Często znajduję się, tak jak wiele innych osób, w hałaśliwym otoczeniu, nad którym nie mam kontroli. Jesteśmy bombardowani dźwiękami - to straszne granie - całą drogę od windy do supermarketu. Dziwna rzecz, ale często lepiej się czuję w takim otoczeniu, niż w całkowitej ciszy. Jednak Bóg mówi: "Zatrzymajcie się i we Mnie uznajcie Boga" (Ps 46, 11). Stanięcie w ciszy jest warunkiem wstępnym głębszego poznania Chrystusa. Samo to, że zatrzymamy się na chwilę, może być środkiem pogłębienia więzi z Bogiem. Kapłan Izraela, Heli, źle zrozumiał zachowanie Anny - sądził, że była pijana - a biedna kobieta modliła się do Pana w głębi serca (1Sm 1, 15). Jej bezgłośna modlitwa została wysłuchana. Wylała swą duszę przed Panem (1Sm 1, 13) w ciszy i to bardziej pomogło jej w odkryciu obecności Boga. Gdy kaznodzieja George Whitefield ujrzał, że Bóg działa z mocą przez jego kazania, opanował go zachwyt nad cudami Bożej łaski i tak opisał swój, jakże odpowiedni odbiór tej rzeczywistości: "Wróciwszy do domu, rzuciłem się na łóżko i w przerażającej ciszy podziwiałem nieskończenie wolną, suwerenną, nachylającą się ku nam miłość Bożą". Niedawno w jasną letnią noc zapatrzyłem się na wygwieżdżone niebo przejęty podziwem wobec przepychu dzieła Wszechmocnego, odblasku Jego chwały. Miałem niezwykłe poczucie solidarności z Abrahamem, który z pewnością oglądał wiele spośród tych gwiazd i widział w nich pamiątkę uroczystych obietnic Boskiego Majestatu (Rdz 15, 5). Uzupełnienie brakującego elementu Kilka lat temu w gazecie ukazała się anegdota o pewnej damie z wyższych sfer, zabawiającej gości w swej okazałej rezydencji. Dystyngowana kobieta narzekała, że, chociaż modliła się pobożnie, nigdy nie dostała odpowiedzi od Wszechmocnego. Jak więc można w Niego wierzyć? Gdyby istniał, to czyż nie otrzymałaby jakiejś odpowiedzi na tyle próśb zanoszonych do Niego przez ostatnie ćwierć wieku? "Pardon, Madame", odrzekł na to jeden z gości, "ale czy pani dała Mu kiedykolwiek czas, by mógł powiedzieć chociaż słowo?" Przyjąwszy, że modlitwa jest jak droga o ruchu dwukierunkowym, muszę naśladować Jezusa usuwając się od rozpraszających hałasów i szukać oblicza Pańskiego (Łk 4, 42; 6, 12; por. Ps 27, 8). Nie chcę przez to powiedzieć, że mamy po prostu znaleźć sobie samotne miejsce, opróżnić jak najbardziej swój umysł i czekać, aż Pan coś nam objawi. Bóg wprawdzie mógłby tak uczynić, gdyby zechciał, mówi nam jednak, że Jego Mądrość już woła do nas (Prz 8, 1). Psalmista zachęca nas, byśmy z upodobaniem napełniali swój umysł Słowem Bożym przez rozważanie go dniem i nocą (Ps 1, 2). W badaniach ankietowych Gallupa dwie trzecie osób podających się za ewangelików (niewątpliwie termin ten wymaga do określenia) odpowiedziało, że nie czytają systematycznie Biblii (choć przyznawały, że należałoby tak czynić). Paweł pisze do Koryntian, że prawdziwe dziecko Boże zna zamysł Chrystusowy (1Kor 2, 16). Jednym ze znaczeń tego głębokiego zdania jest to, że Chrystus, który stał się mądrością Pawła (1Kor 1, 30), przekazał mu swoje nieomylne i doskonałe słowo. Przyjmując to właśnie słowo stał się Paweł mądry w rzeczach Bożych. Nasze poznanie zamysłu Chrystusowego opiera się dokładnie na tym samym fundamencie: musimy pozwolić, by Jego Słowo przebywało w nas z całym swym bogactwem (Kol 3, 16). Jeśli uczynimy z tego Słowa integralną część naszego życia, będzie Ono wtedy miało wpływ nie tylko na naszą modlitwę, ale także na nasze życie jako całość. Dobrze wyraził to Spurgeon: "Biblia, która się rozlatuje, najczęściej jest własnością kogoś, kto trzyma się dobrze". Dłuższa, ale krótsza Pamiętam z dzieciństwa opowieść naszego rabina o chłopaku, który chciał dotrzeć do dalekiego kraju. Wielki mędrzec wskazał mu w zagadkowy sposób dwie możliwe drogi: jedną krótszą, ale dłuższą, drugą dłuższą, ale krótszą. Chłopiec wybrał pierwszą. Przekonał się jednak, że choć wydawała się ona prostsza, praktycznie nie dało się nią dojść do celu, ponieważ piętrzyły się na niej liczne przeszkody. Znacznie łatwiejsza do pokonania okazała się długa droga, była bowiem dobrze oznakowana i dostosowana do wygody podróżnych. Rabin chciał mnie nakłonić, bym wybrał właściwy szlak w życiu, niezależnie od tego, ile czasu byłoby potrzeba na jego przebycie. W żadnej innej dziedzinie ta zasada nie jest bardziej istotna niż w poszukiwaniu drogi do pełni w modlitwie. Nie ma ścieżek wiodących na skróty do głębokiej komunii z Bogiem. E. M. Bounds powiedział słusznie: "Boga nie da się poznać w pośpiechu. Nie obdarza On swymi darami kogoś, kto spotyka się z Nim przypadkiem lub w przelocie i zaraz odchodzi". Jeśli chcemy wzrastać w poznawaniu Go, musimy poświęcić czas na obcowanie ze źródłem, które w niezrównany sposób odsłania nam Jego zamysł. Jako mały chłopiec uczący się grać na pianinie często wywoływałem niezadowolenie mojej nauczycielki brakiem dyscypliny i systematyczności w ćwiczeniu. Pamiętam, jak w nieprzekonywający sposób usprawiedliwiałem się, gdy robiła mi wymówki: "Po prostu nie mam czasu". Jej mądra replika jest dla mnie bodźcem od ponad czterdziestu lat: "Stuart, zawsze znajdziesz czas na to, co jest dla ciebie najważniejsze". Musimy na nowo przemyśleć, jakie sprawy są dla nas pierwszoplanowe. Artur Pink zauważył: "Nie jest prawdą, że nie mamy czasu. Po prostu brak nam serca do Bożych spraw". O co najbardziej warto się starać? Mimo, że Bóg ofiaruje nam nieskończoną radość, jesteśmy, jak powiedział C. S. Lewis, "małodusznymi stworzeniami", które biegają za tym, co bezwartościowe "jak nieświadome dziecko, które woli dalej robić babki z błota koło slumsów, bo nie jest w stanie sobie wyobrazić, co oznacza propozycja wakacji nad morzem". Jestem przekonany, że jeśli nie wyznaczymy sobie czasu na modlitwę, to ona samoistnie się nie pojawi. Poddamy się tyranii "pilniejszych spraw". Wielu z nas musi więc na nowo prosić Boga o pomoc w ustaleniu czasu i miejsca, by być z Nim sam na sam. Nie pozwólmy, by nacisk tłumu lub gorączkowy styl życia odciągnął nas od tego dążenia, które jest najbardziej konieczne w naszym życiu (Ps 105, 4). Na początek można przeczytać wybrany fragment Pisma w poszukiwaniu wskazówki dla siebie i prosić jego Autora, który żyje i słucha nas, by pomógł nam lepiej zrozumieć to słowo i zastosować je w naszym życiu. Wiek, w którym żyjemy, jest wiekiem Reader's Digest. Lubimy treści skondensowane i łatwo przyswajalne. Jesteśmy nieustannie zagonieni i niewiele znajdujemy czasu na spokojną pobożność, o której tak mówi psalmista: "Moje oczy budzą się przed nocnymi strażami, aby rozważać Twoją mowę" (Ps 119, 148). Nie sądzę, by doświadczenie psalmisty było jedynie rezultatem jego wytężonych starań. Wcześniej prosił Jahwe, by On odwrócił go od marności i nakłonił jego serce do swoich napomnień (Ps 119, 36-37). Natchniony autor otwarcie wyznaje swoją udrękę oraz potrzebę umocnienia i pouczenia (w. 28, 33-34). Na zakończenie psalmu sługa Boży wyznaje swoje zagubienie, z którego wyprowadzić go może jedynie zbawcza interwencja Pana (w. 176). Takie jest starotestamentalne, ponadczasowe ujęcie działania Ducha Świętego, bez którego nikt z nas nie tylko nie mógłby poznać jedynego prawdziwego Boga, ale nawet nie mógłby pragnąć Go szukać. Miał rację Dietrich Bonhoeffer, mówiąc: "Nie mogę sam się modlić, Boże. We mnie są ciemności, ale z Tobą jest światłość". Ten sam Duch, który uświadamia nam tę potrzebę, jest także z pewnością gotów, by ją zaspokoić. Przyjmij Słowo osobiście Nie możemy pozwolić, aby zasłona nierealności oddzieliła nas od osobistego przesłania, które Bóg dał nam w swoim Słowie. Zawiera ono to, co Francis Schaeffer nazwał "prawdziwą prawdą", która czyni nas zdolnymi do osobowej więzi z Bogiem. Według innego sondażu Gallupa, tylko 15% społeczności ewangelickiej czyta codziennie Pismo Święte. A przecież każde słowo w nim zawarte ma na celu pobudzenie nas do jednoczenia się z Bogiem. Dlatego Andrew Murray stale zachęcał, by czytając Boże orędzie, stawać w obecności Jego samego: "Niech ono wytworzy wokół ciebie i w tobie atmosferę świętości - święte światło - abyś doznał odnowienia i umocnienia". Czy czytając Słowo Boże przyjmujesz je osobiście, czy raczej staje się to czymś w rodzaju ćwiczenia intelektualnego? Pamiętam, że przed rozpadem Związku Radzieckiego czytałem o uwięzionym działaczu żydowskim, którego zamknięto w osobnej celi za to, że gwałtownie opierał się, gdy chciano mu odebrać Księgę Psalmów, którą miał przy sobie. Nie wiemy co prawda, jaką motywacją kierował się w swym uporze, ale jedno jest pewne: musimy być osobiście przekonani o tym, że Słowo Boże jest skarbem, jeśli chcemy, by nasza więź z Chrystusem naprawdę się rozwijała. Gdy moje życie rozsypywało się w gruzy, niezmiernie pomogła mi medytacja nad psalmami. Czasami w męczącej ciszy późną nocą - gdy małe problemy łatwo rozrastają się do niebotycznych rozmiarów - czytałem psalmy do momentu, gdy moja dusza utożsamiała się z psalmistą i doznawała pociechy dzięki temu, co zapisał on z woli Bożej. Nie jest trudno trafić na takie miejsce w psalmach - wystarczy zauważyć, jak często jakaś przygniatająca troska sprawia, że psalmista woła do Boga. Studiowanie dłuższych fragmentów Pisma jest wprawdzie godne polecenia, mnie jednak przynosi najwięcej pożytku to, że skupiam się na jednym lub kilku wersetach przez kilka dni i proszę Ducha Świętego, by pomógł mi w pełni zrozumieć ich treść i przyjąć ją osobiście w głębi serca. Przez ostatni tydzień skoncentrowałem się na wersecie Mt 6, 27, w którym Jezus pyta "Kto z was przy całej swej trosce może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swego życia?" Spojrzenie na Tego, którego życie na ziemi w niczym nie przypominało życia ptaków ani lilii (w. 26.28) pozwala mi przyjąć naukę Mistrza. Jego życie uwierzytelnia nakaz odrzucania nadmiernej troski. Koncentracja na tym tekście pobudziła mnie do wdzięczności wobec Boga za jego pytanie, które sprzeciwia się mojej tendencji do ulegania niespokojnym myślom. Zdanie to zmusiło mnie też do zastanowienia się nad kilkoma z wielu dowodów opieki Boga nade mną i do zrzucenia - pod wpływem tej refleksji - mych trosk na jedyną prawdziwie wierną Skałę mego życia. 3. W CIEMNOŚCIACH "Wiara chrześcijańska" twierdzi C. S. Lewis, "nie zaczyna się od radości, ale raczej od rozpaczy i nie można pominąć rozpaczy w drodze do radości". Zwierzętom nie grozi wprawdzie rozpacz, ale niedostępna jest im także nadzieja. Nadzieja otwiera się przed tym, kto przezwyciężył swoją rozpacz w świetle Ewangelii. Tylko wtedy znajduje otuchę i nadzieję, która zawieść nie może (Rz 5, 5; Hbr 6, 18). Piotr wzywa wiernych, by przerzucili wszystkie swe troski na Chrystusa, gdyż Jemu zależy na każdym z nich (1P 5, 7). Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Czasem zmartwienie zawiśnie nad głową jak ciemna chmura. Gdy po czternastu latach posługi duszpasterskiej moi przełożeni kościelni powiedzieli, bym poszukał sobie pracy gdzie indziej, załamałem się. Gdy moja niezamężna córka zaszła w ciążę, byłem kompletnie rozbity. Nie miał racji Charlie Brown mówiąc, że nie ma problemu tak głębokiego i tak dotkliwego, by nie można było od niego uciec. Mojżesz mówi nam, że, zanim Abrahamowi zostały objawione warunki przymierza, "opanowało go uczucie lęku, jak gdyby ogarnęła go wielka ciemność" (Rdz 15, 12). Dziwne, że preludium do wspaniałych słów obietnicy musiało być tak przerażające. Znamy wszyscy bolesne zagubienie, wyrażone w wołaniu Dantego: "Obudziłem się pośrodku lasu, było ciemno i nie widziałem drogi przed sobą". W takich mrocznych momentach najchętniej zapadlibyśmy "w głęboki sen" (Rdz 12, 15). Gdy Dawid zawiedziony przez tego, kogo uważał za swego przyjaciela, wypowiedział zdanie, które mogło być natchnieniem dla Piotrowego napomnienia: "Zrzuć swą troskę na Pana, a On cię podtrzyma..." (Ps 55, 23) Niektóre tłumaczenia zamiast "troski" mają "ciężar", co pochodzi od hebrajskiego rdzenia oznaczającego "to, co zostało dane". Ciężar, który teraz niesiesz - cokolwiek by to było - przychodzi do ciebie jako dar od Wszechwładnego Boga. Ten, kto ci go daje, zachęca cię, byś, jeśli zechcesz, złożył Mu ten ciężar w ofierze. Kto dzisiaj się modli? David Jacobsen, Amerykanin przetrzymywany przez półtora roku jako zakładnik w Bejrucie, był skuty łańcuchami, źle żywiony i okrutnie maltretowany. Wraz ze swymi współwięźniami założył wspólnotę o niewesołej nazwie "Kościół za zamkniętymi drzwiami". Składali ręce do modlitwy i błagali Boga o pomoc. Jacobsen powiedział potem, że właśnie w tej ponurej celi Duch Święty pokazał mu, że "Święty Pocieszyciel przychodzi, gdy jest wzywany". Przerażające ciemności przychodzą jednak w różnych formach i mogą odebrać siłę nawet najmocniejszemu chrześcijaninowi. Zdarzają się sytuacje, które tak nas wytracają z równowagi i dezorientują, że po prostu nie jesteśmy w stanie się modlić. David Brainerd, jedna z najjaśniejszych gwiazd misjonarskich czasu Wielkiego Przebudzenia, zapisał w swym dzienniku te szczere refleksje: "Ledwie powłóczyłem nogami i musiałem położyć się do łóżka... czas mijał, a ja nie byłem w stanie ani czytać, ani medytować, ani się modlić... O, jak ciężko płynie chwila za chwilą, gdy nie potrafię zrobić nic pozytecznego i jestem zmuszony, by trwonić cenny czas". To ten sam duchowy olbrzym, który stale mówił o swym gorącym oddaniu Chrystusowi i życiu poświęconemu modlitwie. Wyobraźmy sobie, że Paweł Apostoł również prowadził dziennik. Proszę wybaczyć, jeśli wydaje się, że graniczy to z herezją, ale wcale bym się nie zdziwił, gdybym przeczytał, że nawet ten najbardziej niezwykły święty doświadczał, podobnie jak Brainerd, okresów zupełnej niezdolności do zrobienia czegokolwiek. Trudno sobie wyobrazić, by biczowania, katastrofy okrętowe, bezsenne noce, wrogość braci i dotkliwe ubóstwo nigdy nie wpłynęły ujemnie na zdolność Pawła do modlitwy. Oczywiście to tylko przypuszczenie. Nie pozostawia jednak wątpliwości bezpośrednia wartość, jaką Paweł przypisywał swemu cierpieniu. "Któż odczuwa słabość, bym i ja nie czuł się słaby?" (2Kor 11, 29). Dzięki kryzysom Pawła wzrosła jego empatia, tym samym poszerzyło się pole jego oddziaływania. Idzie on jeszcze krok dalej, uświadamiając sobie, że jego słabość prowadzi go do zaufania Bogu, "aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa" (2Kor 12, 9). Rzeczywiście wydaje się, że te cierpienia dawały Pawłowi nadziemską moc przekazywania Bożej pociechy tym, którzy przeżywali trudności (2Kor 1, 3-5). W sztuce Thoratona Wildera "The Angel That Troubled the Pool" (Anioł poruszający sadzawkę) pewien człowiek już ma wejść do sadzawki, bowiem woda zaczyna się poruszać. Anioł jednak zatrzymuje go, mówiąc: "Gdzie będzie twoja siła, jeśli utracisz swoją ranę?" Człowiek, który już został uzdrowiony, podchodzi do tego, któremu odmówiono uzdrowienia i błaga go, by pomógł jego przygnębionemu synowi: "Chodź ze mną do mojego domu. Mój syn jest pogrążony w czarnych myślach i ja go nie rozumiem..." Właśnie brak ulgi w bólu i cierpieniu pozwolił nieuzdrowionemu człowiekowi skutecznie dotrzeć do bliźniego w potrzebie. Anioł wyraził to dobitnie: "W służbie miłości mogą służyć tylko zranieni żołnierze". W debatach rabinistycznych uczeni wciąż stosują w celach dydaktycznych popularną starożytną metodę, zwaną pilpul. W odróżnieniu od metody sokratejskiej, w której nauczyciel zadaje pytania uczniowi, tutaj jeden nauczyciel wypowiada twierdzenie, a drugi wskazuje, dlaczego jest ono niepoprawne. Następnie pierwszy mówca odpowiada na zarzuty drugiego i odbijanie piłeczki w tej dość wdzięcznej formie polemiki trwa aż do chwili, gdy albo rabini, albo słuchacze mają już dosyć. Podczas tych posiedzeń, z których wiele opisuje Talmud, sporo jest dzielenia włosa na czworo. Często tematy dyskusji są mało istotne, kiedy indziej jednak można usłyszeć dialog, który przenika duszę do głębi. Oto jedno z dyskutowanych pytań: "Czy Bóg kocha bardziej osobę, która zgrzeszyła, a później żałowała, czy też taką, która nigdy nie zgrzeszyła?" W debacie przeważyły argumenty przemawiające za osobą, która nigdy nie zgrzeszyła - odwrotnie niż w nauczaniu Jezusa, że nie tacy wywołują największą radość w niebie (Łk 15, 7). Inne ważkie pytanie dotyczyło cierpienia: "Dlaczego Bóg dopuszcza tak wielkie utrapienia na pobożnych?" Wniosek z tej dyskusji miał niewiele wspólnego z logiką arystotelesowską, ponieważ w debacie rabinistycznej mogą znaleźć się obok siebie twierdzenia pozornie sprzeczne. Zatem, odnosząc się w szczególności do Hioba, otrzymano konkluzję następującą: "Ten, kogo Bóg bardzo kocha, dostaje bogactwa, ale temu, kogo kocha najbardziej, pozwala cierpieć". Izajasz mówi, że Bóg Ojciec wydał swego Syna na udrękę (Iz 53, 10). Mesjasz stał się sprawcą naszego zbawienia przez to, co wycierpiał (Hbr 5, 8-9). Poprzez utrapienia Bóg może objawić nam swą miłość -a przez nas innym - w sposób, którego nie poznalibyśmy inaczej. Bóg daje nam to, co ortodoksyjni Żydzi nazywają curys (udręka) po to, aby się nami posłużyć dla dobra innych. Elizabeth Elliot wspomina mówcę w college'u, który wyraził to w ten sposób: "Jeśli moje życie łamie się na kawałki, gdy oddaję je Jezusowi, być może dzieje się tak dlatego, że ułomki nakarmią rzesze ludzi, podczas gdy bochenek wystarczyłby tylko dla jednego małego chłopca". Ufność w życzliwą potęgę Chrystusa nigdy nie jest tak ważna, jak właśnie wtedy, kiedy, jak Brainerd, nie jesteśmy w stanie się modlić, kiedy język jakby przysechł do podniebienia (Ps 22, 15). Bóg dał nam swego Ducha Świętego, który z własnej inicjatywy stał się integralną częścią naszego życia. Budzi On w nas, jeśli nie zawsze niezachwiane, to przynajmniej wciąż powracające przekonanie, że nasz niebieski Ojciec kocha nas (J 16, 27), że miłość wzięła w rachubę to, co hiszpański mistyk Jan od Krzyża nazwał "nocą ciemną duszy". Choćby słowa uwięzły nam w gardle, Duch Święty nigdy nie jest pozbawiony mowy. Przychodzi On z pomocą naszej słabości, wstawia się za nami zgodnie z wolą Bożą (Rz 8, 26-27). W tych przepięknych wersetach Paweł poucza wiernych, że Duch Święty działa nieomylnie i niezależnie od ich wysiłków, podtrzymując w nich żywą więź z Bogiem. Gdy John Newton, autor hymnu "Amazing Grace" (Zadziwiająca Łaska), widział swoją chorą na raka żonę, umierającą powolną i bolesną śmiercią, zaczął dreptać w kółko i z sercem pełnym bólu zanosił do Boga nieskładne modlitwy. Wtedy gdzieś w głębi duszy odczuł poruszenie Ducha, który przypomniał mu godne wiary obietnice Boże. Newton zawołał "Panie, sam jestem zupełnie bezradny, ale pragnę ufać bez zastrzeżeń, że Ty mi pomożesz". W naszych wołaniach o pomoc, jak i w podnoszących na duchu wspomnieniach, trzeba umieć dostrzec działanie Ducha Świętego. Jego zamiarem jest rozbudzanie w nas tego, co jest konieczne dla naszego pokoju (J 14, 26-27). Przychodzi On, by nie ogarnął nas lęk, że jesteśmy opuszczeni (2Kor 4, 9). Daje nam łaskę przyjęcia otwartym sercem Jego miłosnych zalotów i dzięki temu może zaspokoić nasze najgłębsze pragnienia. Jedna z modlitw Sorena Kierkegaarda przypomina w dojmująco piękny sposób, że przywracająca do łaski inicjatywa Boga budzi w nas tęsknotę za więzią z Nim - pragnienie, które On z pewnością zaspokoi (por. szczególnie Ps 63): Ojcze niebieski, wiemy dobrze, że to Ty jesteś sprawcą i chcenia i działania, że również tęsknota, jeśli prowadzi nas do odnowienia więzi z naszym Zbawicielem i Odkupicielem, pochodzi od Ciebie. Ojcze niebieski, tęsknota jest Twoim darem. Ale gdy ogarnia nas tęsknota, daj, byśmy uchwycili się jej. Gdy ona nas porywa, spraw, byśmy się jej poddali. Gdy Ty jesteś przy nas, wzywając nas, niechaj i my w modlitwie trwamy przy Tobie. Skoro dając nam tęsknotę ofiarujesz nam największe dobro, spraw, byśmy mocno do niego przylgnęli. Oczywiście, gdy zostaliśmy dotknięci do żywego i gdy rany jeszcze krwawią, może się okazać, że nie znajdziemy takiego oparcia, jakiego byśmy pragnęli. Najlepiej przekonał się o tym C. S. Lewis, gdy musiał zmagać się z pozorną obojętnością Nieba wobec raka kości, który bezlitośnie zabierał życie jego żonie. Czuł się tak, jak gdyby zatrzaśnięto mu przed nosem drzwi i zamknięto od wewnątrz na dwie zasuwy. W tych rozpaczliwych momentach Lewis zobaczył, że "nawet paznokcie rąk złożonych do modlitwy można obgryźć do żywego ciała". Ostatecznie jednak łaska Boża pociąga nas z powrotem ku tej bezcennej prawdzie, która ma być naszym oparciem: że jesteśmy kochani nie ze względu na to, kim my jesteśmy, ale ze względu na to, kim jest Bóg. Pisarz Victor Hugo odkrył, że największe szczęście w życiu płynie z przekonania, że jesteśmy naprawdę kochani -"kochani jakby na przekór nam samym". Taka jest miłość przymierza: oddaje się niezależnie od wierności ukochanego, "nie zmienia się, choć widzi odmianę". Jesteśmy tak przyzwyczajeni do kontaktów międzyludzkich opartych na zasadach handlowych - "Zrobię to dla ciebie, jeśli ty zrobisz tamto dla mnie" - że nienaturalna wydaje się nam głęboka i niezachwiana miłość ku nam w obliczu naszej niestałości. Mamy jakże wspaniały dowód niezłomnej wierności Boga: Jezus Chrystus wziął na siebie nasze boleści, był cały poraniony, skrwawiony i zapłakany; Mąż boleści, który poznał każdy rodzaj cierpienia; wreszcie obiecał, że nas nigdy nie zostawi (nawet jeśli jesteśmy bombardowani myślami, że jest na odwrót). Nasz Pan przyszedł, jak mówi George MacDonald, "aby obetrzeć nasze łzy. Czyni to, uczyni to tak szybko, jak tylko będzie mógł, a dopóki nie może ich obetrzeć, sprawia, że płyną bez goryczy..." Bywały okresy, gdy - przybity wielkim zmartwieniem -czułem się niezdolny do modlitwy. Wprawdzie nikt z nas nie jest wolny od wpływu rozbicia emocjonalnego na duchowy zapał, mamy jednak Zbawiciela, który współczuje nam w naszych słabościach i zawsze żyje, by wstawiać się za nami (Hbr 4, 15; 7, 24). Jego nastawienie ku nam nie zmienia się, gdy zaniedbujemy modlitwę, gdy modlimy się sporadycznie lub nierozważnie. To jest skuteczne antidotum na zabójczą rozpacz, najlepszy sposób wyjścia z ciemności, które mogą nas osaczyć. Jego wierność sprowadzi w końcu światło. Corrieten Boom wierzyła w to nawet w mrocznym obozie śmierci w Ravensbruck. "Choćby przepaść była nie wiem jak głęboka", mówiła, "Boża miłość jest jeszcze głębsza". W obliczu nadchodzącej śmierci Ten, który wziął na siebie nasze cierpienia, otrzymał wkrótce nową nadzieję (Ps 22, 2; por. z wersetem 24). Dzięki Jego zwycięstwu możemy pokładać w Nim ufność i odważnie wchodzić w Jego życzliwą obecność, gdyż powiedział: "tego, który do Mnie przychodzi, precz nie odrzucę" (J 6, 37). O Ty, co kochasz skruchę grzesznika, i w swej miłości nie znasz granic, Z tego nadzieja nasza wynika, Że Ty się będziesz modlił za nami. Kiedy zmęczeni daleką drogą, Którą do nieba przebyć mamy, Nie potrafimy już ufać Bogu, Wtedy, o Zbawco, módl się za nami. A jeśli zwodzi nas droga łatwa, I od mądrości się oddalamy I nie widzimy promyka światła, Ty również, Zbawco módl się za nami. Gdy Szatan naszym złem ośmielony Chce nam odebrać krzyża znamię, Weź nas, o Panie, w swoje ramiona I módl się, módl się za nami. Gdy kiedyś każda grzechu skaza Przed nami w pełnym świetle stanie, Powiedz, żeś Ty już wszystko wymazał I drogi Zbawco, módl się za nami. (Charlotte Elliott, 1789-1871) 4. KTO DZISIAJ UMIE SŁUCHAĆ? Dla niemieckiego filozofa Immanuela Kanta modlitwa była jedynie przesądnym złudzeniem. Fakt, że Bóg obiecał wysłuchanie prośby buntowniczego króla Achaza ujawnił obłudę monarchy i zarazem pogardę Boga wobec jego udawanej duchowości (Iz 7, 10-13). Jako nastolatek popadłem w konflikt z prawem i musiałem stanąć przed sędzią, który próbował określić właściwy wyrok dla mnie. Przed ogłoszeniem decyzji zapytał mnie: "Skąd mogę wiedzieć, że nigdy więcej nie będziesz musiał stanąć przede mną?" Sądząc po jego minie moja odpowiedź musiała go zaskoczyć. "Wysoki sądzie", odrzekłem zdenerwowany, "modliłem się z moim rabinem w tej sprawie i przyrzekłem Bogu, że nigdy więcej nie obrażę Go w ten sposób". Sędzia zaakceptował to zapewnienie, widząc, że modlitwa nie była dla mnie ani iluzją, ani przykrywką mojej obłudy. Jednak, gdy wspominam to doświadczenie, które miałem ze swym rabinem, nie przypominam sobie, żebym prosił Boga o łaskę potrzebną dla dochowania tej obietnicy. Polegałem zbytnio na sobie, tak jak moi przodkowie, którzy, otrzymując Boże prawo od Mojżesza, przyrzekali pewni siebie: "Uczynimy wszystko, co Pan nakazał" (Wj 19, 7-8). Na szczęście Jego łaska uchroniła mnie od dalszych kłopotów, przynajmniej z miejscowym sądem. Wiele lat upłynęło, zanim zacząłem pojmować, że Bóg naprawdę troszczy się o mnie jako niebieski Ojciec. To jest coś, czego wciąż muszę się uczyć. Coraz bardziej byłem świadomy niewidzialnej ręki Bożej Opatrzności. Bóg nieustannie działa we wszystkich rzeczach dla swej chwały i dla dobra swego ludu. Podstawową zasadą jest to, że Bóg zaczyna czynić coś w naszym życiu na długo przedtem, zanim my sobie to uświadomimy. Purytanin, John Flavel czerpał szczególną radość z tej prawdy. Pragnął przekonać chrześcijan o jej niezwykłej doniosłości, pisząc: "Z jaką głęboką mądrością, nieskończoną delikatnością i nieustanną czujnością [Opatrzność] ułożyła wszystko, co nas dotyczy, od początku do końca". Bóg Opatrzności jest Bogiem, który zaopatruje nas we wszystko, czego nam potrzeba. Abraham nazwał Go Jahwe Ireh, gdy w opatrznościowy sposób znalazł jagnię, by złożyć je na całopalenie zamiast Izaaka na wzgórzu Moria (Rdz 22, 14). To imię jest bardzo pocieszające: "Widząc [nasze potrzeby] Bóg zaspokaja je". Wydarzenie na wzgórzu Moria było zapowiedzią działania Opatrzności Boga w śmierci Jego Syna, przez którą dał On świadectwo swej wszechogarniającej troski o nas (Rz 8, 32; Flp 4, 19). Zatem nigdy nie powinniśmy patrzeć na