14284
Szczegóły |
Tytuł |
14284 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14284 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14284 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14284 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Paweł Pająk
Wieża
Wyobraź sobie, że stoisz na jeszcze mokrej od rosy trawie. Promienie
wschodzącego słońca
otulają ziemię, a wiatr jakby od niechcenia rozdmuchuje liście, bawiąc się z
nimi w berka.
Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, soczyście zielona trawa, tylko wokół wieży, na
odległość kilku
kroków od niej, rozciąga się pas nagiej ziemi. Przelotnie dotyka cię wspomnienie
starej kobiety,
mówiącej coś do ciebie. Coś na tyle nieistotnego, by nie zawracać sobie tym
głowy. Cudownie
gładka wieża bez okien, sięgająca ku niebu, poza pole widzenia, rozjaśnia się od
słonecznego
światła. Jej zimne piękno przyciąga delikatnie, niemal niepostrzeżenie. Zbliżasz
się do
półokrągłych drzwi, zdobionych szlachetnymi kamieniami. Niektóre z nich widzisz
po raz
pierwszy, a inne być może znałeś wcześniej.
Przybyłeś tu z daleka, czy też podróż zajęła ci zaledwie kilka chwil? Nieważne.
Ważne, że tu jesteś. Gnany pragnieniem, ciekawością lub czymkolwiek innym, to
również
nie jest teraz istotne. Powody są znane tylko tobie i niech tak pozostanie.
Chcesz wejść i tylko to
się tak naprawdę liczy.
Otwierasz drzwi. Wchodzisz. Ciemność to pierwsze, czego doświadczasz. Drzwi
zatrzaskują
się, skrzypiąc przy tym odpychająco. Przez chwilę masz wrażenie, jakby cały
świat stanął na
głowie. Teraz znów wszystko wraca do normy. Sięgasz do torby po pochodnię,
spoglądając
jednocześnie na niziutką srebrno-złotą furtkę, i wtedy zdajesz sobie sprawę, że
pochodnia nie jest
ci przecież potrzebna. Lekkie światło sączy się niemrawo, gdzieś z głębi
korytarza, oświetlając
zawieszoną na półokrągłym sklepieniu wejścia tabliczkę. Litery na niej starannie
układają się
w wyrazy, a te w zdanie. Jednak nie potrafisz odczytać jego znaczenia. Być może
zapomniałeś,
a być może nigdy nie znałeś języka, w którym je zapisano. Popychasz lekko
furtkę, a ona
ustępuje, wydając przy tym miły pomruk. Kawałek dalej za nią, znajdują się
schody prowadzące
w górę. Zapewne tego się spodziewałeś. Pierwszy stopień w kolorze purpury,
pierwszy krok
z nutą oporu. Później kolejne, te przychodzą już łatwiej. Purpurowa poświata
wypełnia korytarz
i rozbudza zmysły. Idziesz spokojnie, bez pośpiechu, delektując się każdą
chwilą. Być może
nawet przepełnia cię duma zdobywcy, odkrywcy, pioniera. Spoglądasz nieco wyżej,
tam schody
zmieniają kolor na złotożółty. Zatrzymujesz się na ostatnim z purpurowych. Czy
nie lepiej
zawrócić? A jednak idziesz dalej. Kolejne stopnie krętego korytarza umykają pod
twymi stopami.
Może liczysz teraz każdy z nich. Jeśli tak, to wiesz, że złotych jest około
dwustu dwudziestu.
Jeśli nie, i tak nie ma to teraz znaczenia. Robi się trochę cieplej i duszno,
ale tylko na moment.
Schody znów zmieniają kolor, tym razem na zielony. Jednak nie jest to zieleń
traw i nie jest to
zieleń liści. Ta zieleń jest niespokojnie magiczna, inna niż wszystkie. Znów
przystajesz na
granicy. Słyszysz cichy odległy szept. Ty wiesz, co mówi do ciebie ten głos.
Kolejny krok
przychodzi ci z trudem, ale być może, myślisz sobie: „Przeszedłem już tyle
stopni, ten nie zrobi
różnicy.” Idziesz więc dalej. Migotliwie odrzucające, ale i zarazem pociągające
błyski wypełniają
korytarz. W końcu dotarłeś. Stoisz teraz przed drzwiami, podobnymi do tych,
którymi wszedłeś
do wnętrza.
Otwierasz je i wchodzisz. Znów ogarnia cię to dziwne uczucie, jakby cały świat
stanął na
głowie. Po raz kolejny zapada mrok i słychać skrzypienie zamykających się drzwi,
i teraz wiesz,
że zamknęły się już na zawsze. Znajdujesz się w okrągłej sali. Na środku –
postument, a na nim
księga otwarta mniej więcej w połowie. Nie zwracasz na nią większej uwagi – ona
też jest bez
znaczenia.
W komnacie jest siedmioro drzwi, nie licząc tych, którymi wszedłeś, bo tych już
nie ma.
Podchodzisz do księgi, możliwe nawet, że z twojej skroni spływa cienka strużka
potu. To samo
zdanie, które widniało na furtce, ktoś zapisał i tutaj.
A ty być może pomału zaczynasz zdawać sobie sprawę, że to nie tu chciałeś
trafić. Zza
wszystkich drzwi dochodzą krzyki, każdy inny, każdy równie okropny, nieludzki,
przenikający.
Ponownie skupiasz się na zdaniu. Powietrze, jeśli jest tu w ogóle, robi się
coraz gęstsze,
a sklepienie komnaty cięższe i cięższe. Już wiesz. Czytasz półgłosem jakby
jeszcze
z niedowierzaniem: „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją...” i w tym
momencie jedne
z drzwi otwierają się wolno, jakby specjalnie chciały podsycić strach i
niepewność. Za nimi jest
korytarz, a dalej... Ty wiesz najlepiej, co...