14242

Szczegóły
Tytuł 14242
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14242 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14242 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14242 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Bob Leman OKNO — Nie wiemy, co się tam, u diabła, dzieje — powiedziano Gilsonowi w Waszyngtonie. — To może być poważna sprawa. Dyrektor tej placówki, zupełny dziwak, usiłował utrzymać wszystko w tajemnicy, ale ochronę, jak zwykle, zapewnia armia i oficer dyżurny poinformował nas o sytuacji w tajnym raporcie. Cholerny projekt. Jest wyraźnie finansowany od lat i nikt dotąd nie przykładał do niego szczególnej wagi. Postrzeganie poza — zmysłowe, pożal się Boże. A może coś odkryli? Tak, w każdym razie, twierdzi pułkownik z ochrony. Zbadaj sytuacja na miejscu. Dyrektor — dziwak okazał się być zmiętoszonym profesorem psychologii i nazywał się Krantz. Oczekiwał przybycia Gilsona w towarzystwie pułkownika. Prosto z lotniska udali się na miejsce wydarzeń wojskowym sedanem. Pułkownik zaczął mówić, ledwie wóz ruszył z miejsca: — Dzieje się tu coś bardzo dziwnego, Gilson — zaczął. — Czegoś podobnego nie widziałem jeszcze ani ja, ani nikt inny. Obecny tu Krantz również nie potrafi wyjaśnić podłoża tego tajemniczego zjawiska. A to jest jego dziecko. My stanowimy tylko ochronę. Tak właściwie, to do tej pory jej nie potrzebowali. Nie było nawet potrzeby utrzymywania projektu w tajemnicy, ale czyniono to głównie po to, żeby uniknąć wyśmiania go przez opinię publiczną. Badania, które są tu prowadzone… — Doktorze Krantz — przerwał mu Gilson — chciałbym pana prosić o pełniejsze naświetlenie sytuacji, jaka tu zaistniała. Jak dotąd, nie mam żadnych informacji na ten temat. Krantz zajęty był przypalaniem cygara. Wydmuchnął obłok śmierdzącego dymu i odezwał się spoza jego kłębów: — Stwierdziliśmy brak jednego prefabrykowanego budynku kontenerowego, komputera POBEC, pewnej ilości aparatury medycznej oraz jednego, hmmm, naukowca nazwiskiem Culvergast. — Proszę mi wyjaśnić, co znaczy określenie „stwierdziliśmy brak”? — Nie ma tego. Zniknęło. Budynek i wszystko, co się w nim znajdowało. Po prostu nie ma go. Ale mamy coś w zamian. — I cóż to takiego? — Sądzę, że lepiej będzie, jeśli sam pan to zobaczy — odparł Krantz. — Za parę minut będziemy na miejscu. — Mijali ostatnie osiedla satelickie wielkomiejskiej metropolii, szeregi podupadających miasteczek. Biegnąca wzdłuż rzeki autostrada opadała łagodnymi serpentynami w dolinę przecinając co chwila małe osiedla, których szerokość nie przekraczała jednego lub dwóch budynków. Ich boczne uliczki pięły się stromo ku najbliższej grani. W jednym z takich konających osiedli zjechali z autostrady i podskakując na wybojach zaczęli się wspinać pod górę krętą drogą, której nawierzchnia, gdy pozostawili za sobą ostatnie domy, zmieniła się z betonowej na żużlową. Minąwszy szczyt, droga zaczęła opadać tak samo stromo, jak się wznosiła. Po przebyciu jeszcze ćwierci mili skręcili w przesiekę, do której wjazd przeoczyłby każdy, kto by go nie wypatrywał. Znaleźli się w lesie; nie był gęsty, ale od ostatniego wyrębu upłynęło już tyle czasu, że tego pochmurnego dnia wydawał się prawie dziewiczy, wysoki, cichy, jakiś ponury. — No dobrze — odezwał się Gilson — a jak to się stało, że taki projekt zlokalizowano w takim właśnie miejscu? — Ten teren był akurat wolny — odparł pułkownik. — Nie wykorzystywano go od końca drugiej wojny światowej. Był przygotowany do jakichś doświadczeń z zapalnikami zbliżeniowymi. Prace przerwano w czterdziestym ósmym. Nic tu się nie działo, aż do chwili przejęcia tego terenu przez profesora. — Culvergast jest trochę ekscentryczny — wtrącił Krantz. — Nie chciał pracować na uniwersytecie, „za dużo ludzi”, mówił. Kiedy usłyszałem, że to miejsce jest wolne, natychmiast rozpocząłem o nie starania i przydzielono mi je — razem z obecnym tu pułkownikiem. Cu!vergast jest zachwycony tą lokalizacją, ale odnoszę wrażenie, że pułkownik trochę mu zawadza. — On jest kompletnie zbzikowany — wtrącił pułkownik — a jego asystenci są jeszcze gorsi. — No dobrze, a cóż on, u diabła, takiego robi? — spytał Gilson. Nim Krantz zdążył odpowiedzieć, kierowca zahamował przed bramą ustawioną w poprzek drogi. Zagrodzona była grubym łańcuchem i strzeżona przez uzbrojonych żołnierzy. Jeden z nich, ściskając w dłoniach pistolet maszynowy, zajrzał do samochodu. — Wszystko O.K., sir? — spytał. — Z waflami O.K., sierżancie — odparł pułkownik. Było to zapewne hasło. Podoficer otworzył kluczem ogromną kłódkę spinającą łańcuch. — Trochę to prymitywne — powiedział pułkownik, gdy kołysząc się na wyboistej drodze mijali wjazd — ale tak musi być, dopóki nie ściągniemy tu odpowiedniego sprzętu. Wzdłuż ogrodzenia chodzą patrole z psami — spojrzał na Gilsona. — Jesteśmy prawie na miejscu. Niech pan teraz dobrze patrzy. To był dom. Stał pośrodku polany na wyspie słońca biały, lśniący, zupełnie nie pasujący do otoczenia — Wszędzie wokół, pod zachmurzonym niebem panował leśny półmrok, ale ten dom był w jakiś niewytłumaczalny sposób skąpany w słońcu, które roziskrzało jego wypucowane okna, wydobywało jaskrawe barwy z kwiatów porastających gęsto dobrze utrzymane klomby i odbijało się od nieskazitelnej bieli bocznej ściany na szarą, zaśmieconą polanę i ustawione na niej, jeden przy drugim, rozpadające się baraki. — Nie mógł pan lepiej trafić — powiedział pułkownik. — Tam świeci słońce, a tu dzień jest pochmurny. Gilson nie słuchał. Wysiadł z samochodu i patrzył zafascynowany. — Jezu — powiedział — zupełnie jak na jakiejś cholernej wiktoriańskiej pocztówce. Po przestronnym drewnianym dworku wił się spiralny ornament biegnący fantazyjnie po okapie spadzistego dachu, pnący się skomplikowanym wzorem po kolumienkach i wieżyczkach, zdobiący głębokie nisze okienne i obramowujący długą, przewiewną werandę. Z odstępów pomiędzy wysokimi oknami można się było domyśleć, że pokoje są wielkie i jest ich dużo. Dom wyglądał na nowy, a może tylko świeżo pomalowany i bardzo zadbany. Pod wysoką bramą wjazdową wiódł podjazd wysypany drobnym, białym żwirem. — I co pan na to? — spytał pułkownik. — Zupełnie jak domek dziadka, prawda? W gruncie rzeczy taki właśnie był; jak dom jego dziadka — powiększony, upiększony i oglądany przez okulary romantycznej nostalgii, dom jego dziadka wypielęgnowany i wychuchany, czego nigdy nie można było powiedzieć o tamtym starym, farmerskim budynku. — I to dostaliście w zamian za barak, tak? — spytał. — Za taki jak tamten — powiedział pułkownik wskazując na jeden z podniszczonych baraków. — Oczywiście, z baraku mogliśmy korzystać. — Co to znaczy? — Niech pan patrzy — powiedział pułkownik. Podniósł z ziemi mały kamyk i cisnął nim w kierunku domu. Kamyk poszybował w górę, zatoczył łuk i zaczął spadać. Nagle zniknął. — Niesłychane — mruknął Gilson. — Niech no sam spróbuję — Rzucił kamieniem jak basebolista — wysoko, z całej siły. Kamień zniknął w odległości piętnastu stóp od domu. Przyglądając się miejscu jego zniknięcia, Gilson zauważył zieleń przystrzyżonego trawnika kończącego się dokładnie poniżej. Tam gdzie kończyła się trawa, zaczynało się podłoże polany porośnięte chwastami i pokryte kamieniami. Linia podziału była idealnie prosta i biegła nieco pod kątem, w poprzek trawnika. Niedaleko podjazdu skręcała o dziewięćdziesiąt stopni i z tą samą precyzyjną prostoliniowością przecinała trawnik, pojazd i zarośla. — To idealny kwadrat — odezwał się Krantz — o boku jakichś stu stóp, Właściwie chyba sześcian. Wiemy, że wierzch znajduje się na wysokości około dziewięćdziesięciu stóp ponad powierzchnią. Wydaje mi się też, że to zagłębia się w ziemię na mniej więcej dziesięć stóp. — Jakie „to”? — spytał Gilson. — Co to jest „to”? — Niech pan to nazywa, jak pan chce — powiedział Krantz. — Może trójwymiarowym odbiornikiem telewizyjnym o boku stu stóp. Prostopadłościenną kryształową kulą. Kto to wie? — A kamienie, którymi rzucaliśmy? Nie uderzyły o dom. Gdzie się podziały? — Ha! Właśnie, gdzie? Niech pan odpowie na to pytanie, a być może odpowie pan na wszystko. — W porządku — Gilson wziął głęboki oddech. — Zobaczyłem to na własne oczy. Teraz niech mi pan wszystko opowie. Od początku. Krantz milczał przez chwilę; potem zaczął beznamiętnym głosem wykładowcy: — Pięć dni temu, trzynastego czerwca o godzinie jedenastej trzydzieści, plus minus trzy minuty, szeregowiec El lis Mulvihill pełniący wartę przy bramie usłyszał odgłos, który określił później jako bezgłośną eksplozję — Wszedł na teren ogrodzony, zamknął za sobą bramę i przybiegł tutaj, na polanę. Był wstrząśnięty — „zaszokowany”, jak to określił — widząc zamiast rozwalającego się baraku Cuivergasta ten tam dom. Domyślam się, że stał przez jakiś czas przełykając ślinę i mrugając powiekami i starał się zrozumieć obraz, rejestrowany przez jego oczy. Potem pobiegł z powrotem na wartownię i zadzwonił do pułkownika. Ten, z kolei, zawiadomił mnie. Przybywszy tu stwierdziliśmy, że zniknęło ćwierć akra ziemi oraz budynek wraz z przebywającym w nim mężczyzną, a na to miejsce pojawiło się to. Nic dodać, nic ująć. — Sądzi pan, że kontener zdematerializował się tak samo, jak kamienie? — spytał Gilson. Było to raczej stwierdzenie. — No cóż. Nie jesteśmy nawet całkowicie pewni, że go tu już nie ma. To, co obserwujemy, nie może się w rzeczywistości znajdować tam, gdzie to widzimy. Na ten dom pada deszcz, gdy tu świeci słońce, a w tej chwili sam pan widzi, że w taki dzień jak dzisiejszy tam jest słonecznie. To jest okno. — Okno na co? — Jakby to panu wyjaśnić… ten dom wygląda na nowy, prawda? Kiedy budowano takie domy? — W latach siedemdziesiątych albo osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. W każdym razie mniej więcej w tym okresie… och. — Tak — powiedział Krantz. — Sądzę, że zaglądamy w przeszłość. — » Ależ, na miłość boską — żachnął się Gilson. — Wiem, co pan czuje. Mogę się mylić, ale muszę przyznać, że wszystko na to wskazuje. Chciałbym, żeby pan posłuchał, co na ten temat ma do powiedzenia Reeves. Jest tu od początku. To stażysta odbywający tutaj praktykę. Reeves. Bardzo wysoki, bardzo chudy chłopak, pochylający się dotąd nad dziwną maszyną stojącą w pobliżu linii granicznej między trawą a kamieniami, wyprostował się i podszedł do trzech mężczyzn. Reeves był entuzjastą. — O tak, to przeszłość — powiedział. — Mniej więcej lata osiemdziesiąte dziewiętnastego wieku. Moja dziewczyna wyszperała w bibliotece parę książek o strojach z tego okresu i noszona przez nich odzież pasuje do tej właśnie dekady. Dowodem są też ozdoby na końskiej uprzęży. Wiem to na podstawie — .. — Zaraz, zaraz — przerwał mu Gilson. — Odzież? Chce pan przez to powiedzieć, że są tam też ludzie? — Oczywiście — przytaknął Reeves. — Urocza, mała rodzina. Mama, tata, dziewczynka, chłopczyk, stara babunia, albo ciocia. Pies. To dobrzy ludzie. — Skąd pan to może wiedzieć? — Widzi pan, obserwowałem ich przez pięć dni. Mają… mieli… tam, nie, chyba wtedy — nie wiem jak to powiedzieć — miłą atmosferę. Są mili wobec siebie, lubią się nawzajem. To dobrzy ludzie. Sam pan zobaczy. — Kiedy? — Teraz chyba jedzą obiad. Po obiedzie wychodzą zwykle na powietrze. Może za jakąś godzinę — — Poczekam — powiedział Gilson. — A tymczasem proszę mi opowiedzieć coś więcej. — Co do natury tego zjawiska — zaczął znów tonem wykładowcy Krantz — to nie mogę się wypowiadać. Mamy tu okno, które, jak sądzimy, otwarte jest na przeszłość. Widzimy przez nie, wiemy więc, że światło je przenika; ale przenika w jednym tylko kierunku, czego dowodzi fakt, iż ludzie tam przebywający są całkowicie nieświadomi naszej tutaj obecności. Nic więcej przez okno nie przenika. Widział pan, co się działo z kamieniami. Przepychaliśmy przez płaszczyznę graniczną żerdzie — nie ma w ogóle żadnego oporu, ale wszystko, co przechodzi na tamtą stronę, znika. Bóg raczy wiedzieć gdzie. Cokolwiek się przepchnie, zostaje tam. Wycofana żerdź jest gładko ucięta. Fascynujące. Ale gdziekolwiek to znika, to nie tam, gdzie znajduje się ten dom. Ta płaszczyzna graniczna nie tkwi pomiędzy nami, a przeszłością; ona oddziela nas od jakiegoś innego miejsca. Uważam, że to nasze okno jest przypadkowym efektem ubocznym — ugięciem czasu, które wynikło z jakiegoś naprężenia istniejącego wzdłuż płaszczyzny granicznej. — Krantz — powiedział Gilson wzdychając — co mam przekazać sekretarzowi? Udało się panu natrafić na coś, co, być może, jest przełomowym zjawiskiem wszystkich czasów i przez pięć dni trzyma pan to w tajemnicy. Gdyby nie raport pułkownika, do dzisiaj o niczym nie wiedzielibyśmy. Pięć dni straconych. Kto wie, jak długo to coś będzie trwało? Powinna tu już być cała śmietanka świata nauki — ; od pierwszego dnia. A co ja zastaję? Pana i tego świeżo upieczonego absolwenta rzucających kamieniami i poszturchujących kijami. No i zaprzyjaźnioną panienkę wertującą książki o modzie obowiązującej w dziewiętnastym wieku. To mi pachnie kryminałem. Krantz nie wyglądał na speszonego. — Tylko czekałem, kiedy pan to powie — odezwał się. — Ale niech się pan zastanowi. Tak czy inaczej, to zjawisko nie jest wytworem techniki ani nauki. To było czyste psi. Jeśli potrafimy odtworzyć doświadczenia Culvergasta, być może będziemy zdolni stwierdzić, co tu zaszło; być może, zdołamy je powtórzyć. Ale nie podoba mi się pomysł zwołania tutaj pańskich eksperymentatorów, Gilson. Będą mierzyć, badać, snuć domysły, teoretyzować i ani przez chwilę nie zaakceptują rzeczywistego podłoża tego, co się tu wydarzyło. W dniu, kiedy tu przybędą, ja wyjadę. I niech to diabli, Gilson, to jest moje. — Już nie — powiedział Gilson. — To za poważna sprawa. — Nie można nam zarzucać, że sami nie przeprowadzaliśmy pewnych poważnych eksperymentów — bronił się Krantz. — Reeves, opowiedz mu o swojej katapulcie. — Tak, sir — odparł Reeves. — Widzi pan, panie Gilson, to co powiedział panu profesor nie było całą prawdą. Czasem coś może przeniknąć przez to okno. Zauważyliśmy to pierwszego dnia. Tam, w dolinie, powstała inwersja temperatury i niemot przez tydzień zbierały się w jej obrębie wyziewy z fabryki chemicznej. Inwersja znikła tego właśnie dnia i wiatr nawiał smród przez przełęcz prosto nad to miejsce. To był prawdziwy odór zgnilizny — Obserwowaliśmy akurat tamtych ludzi i nagle wszyscy oni zaczęli pociągać nosami, marszczyć je i krzywić twarze. Przyjęliśmy, że musiał to spowodować ten chemiczny zaduch. Od razu przepchnęliśmy żerdź, ale jej koniec zniknął jak zwykle. Profesor zasugerował, że być może był to tylko impuls, czy coś w tym rodzaju, w płaszczyźnie granicznej, że nie istnieje ona przez cały czas. Skleciliśmy urządzenie do zweryfikowania tej hipotezy. Niech pan rzuci na nie okiem. Było to obracające się poziomo koło zamachowe z przymocowaną do obrzeż łopatką w kształcie wydłużonego klina. Gdy koło wirowało, łopatka zataczała łuk nad stołem. Z zawieszonego nad stołem leja coś co chwila spadało na blat, gdzie natychmiast było uderzane przez łopatkę i odlatywało w kierunku płaszczyzny granicznej. Gilson zajrzał do leja i uniósł pytająco brew. — Kostki lodu — wyjaśnił Reeves. — Zabarwione na pomarańczowo, żeby były lepiej widoczne. To urządzenie raz na sekundę wystrzeliwuje kostkę lodu w płaszczyznę graniczną. Ktoś zawsze czuwa ze stoperem. Ustaliliśmy, że co piętnaście godzin i dwadzieścia minut ta bariera otwiera się na pięć sekund. Przedostaje się przez nią wtedy i spada po drugiej stronie na trawnik pięć kostek lodu. Przedtem i potem znikają po prostu w płaszczyźnie granicznej. — Kostki lodu? Dlaczego właśnie kostki lodu? — Roztapiają się i znikają. Nie możemy zaśmiecać przeszłości ciałami pochodzącymi z naszych czasów. Bóg raczy wiedzieć, co mogłoby z tego wyniknąć. A poza tym są tanie, a wystrzeliwujemy ich dużo — — Nauka — westchnął ciężko Gilson. — Nie mogę się doczekać, żeby usłyszeć, co na to powiedzą w Waszyngtonie. — Pan umie tylko szydzić — wtrącił się Krantz. — Dom tam jest, jest tam bariera. Na Boga, odkryliśmy przecież jakiś rodzaj podróży w czasie. A dokonał tego ten zbzikowany Culvergast, a nie jakiś fizyk czy inżynier. — Jeśli już o tym mowa — powiedział Gilson — to czym się właściwie zajmował ten wasz Culvergast? — Dobre pytanie. To, czym on się zajmował, to… No, ale żeby nie wdawać się w szczegóły — on usiłował znaleźć zaklęcia. — Zaklęcia? — Tak, formuły magiczne. Niech pan się jeszcze nie uśmiecha. Przyznano nam środki finansowe na bliższe przyjrzenie się telekinezie — manipulacji materią za pomocą umysłu. To oczywiste, że telekineza, gdyby można ją było stosować w sposób kontrolowany, stałaby się cudowną bronią. Hipoteza Culvergasta sprowadzała się do tego, że naprawdę istnieją ludzie, którzy posługują się telekinezą i chociaż mogą nie zdawać sobie z tego sprawy, albo nie potrafią wyjaśnić, Jak to robią, to mimo to wykonują określoną pracę umysłową umożliwiającą im wyzwolenie jakiegoś źródła energii, która bez wątpienia nas otacza, i w pewnym stopniu skupianie i ukierunkowywanie tej energii. Culvergast zaproponował wykrycie wspólnego czynnika ich procesu myślowego. Przebadał tu całą masę domniemanych telekinetów i zameldował, że znalazł jakąś prawidłowość, jakiś rodzaj mechanizmu mnemonicznego funkcjonującego na samym dnie, lub poniżej poziomu werbalnego. U jednego z tych ludzi stwierdził, że jest to zbiór nut muzycznych, u innych różnego rodzaju mamrotanie, a u pewnego, jak powiedział, matematyka na poziomie arytmetyki elementarnej. Ładował to wszystko do komputera, żeby wyeliminować zwyczajne szumy i osobiste nawyki badanych, żeby obnażyć rzeczywistą, czystą esencję. Następnie zaproponował zorganizowanie tej esencji w słowa; słowa, które tak kształtowałyby prądy myślowe człowieka posługującego się standardową amerykańską odmianą języka angielskiego, że te udrażniałyby i manipulowały siłą telekinetyczną według woli mówiącego — Można by je nazwać słowami magicznymi. Zaklęciami. Jak widać, był w tych badaniach bardziej zaawansowany, niż przypuszczałem. Sądzę, że musiał dojść do takich słów i sprawdzić je dokonując próby telekinezy — czegoś małego, na początek. Może, na przykład, chciał spowodować uniesienie się popielniczki ze swego biurka i zmusić ją do pływania w powietrzu. I udało się, ale to, co wyzwolił, nie było słabą siłą zdolną tylko do uniesienia popielniczki; otworzył szeroko wrota i wydostała się przez nie jakaś straszliwa siła. Są to, rzecz jasna, czyste spekulacje, ale sądząc po efektach, tak mniej więcej musiało być. Gilson słuchał dotąd w milczeniu, teraz odezwał się: — Nie powiem, że jest pan szalony, bo widzę ten dom i obserwuję, co się dzieje z tymi kostkami lodu. Zresztą to nie moja sprawa, jak do tego doszło. Zastanawiam się teraz, jaki plan działania mam zaproponować sekretarzowi, skoro już to mamy. Jedno jest pewne, Krantz: to nie będzie już pańska prywatna zabawka. Reeves wydał okrzyk prawdziwego bólu. — Nie mogą tego zrobić — wykrztusił. — To jest nasze, to profesora. Niech pan na to spojrzy, niech pan popatrzy na ten dom. Czy chce pan, żeby kłębiła się tu banda jakichś cholernych techników? Gilson rozumiał, o co chodzi Reevesowi. Dom był teraz skąpany w czerwonych promieniach zachodzącego słońca; zdawał się jarzyć od wewnątrz ciemno — różowym rumieńcem. Ale przecież, pomyślał Gilson, ten zachód słońca nie był wcale potrzebny; sentyment i powszechne, skrzętnie skrywane pragnienie życia w prostszych, bardziej uporządkowanych czasach użyczyłyby wystarczającej ilości różu. Był zupełnie świadom, że nagły przypływ tęsknoty, jaki poczuł, jest nostalgią za czymś, czego nigdy naprawdę nie doświadczył, że streszczony mu rytm życia tego domu był w rzeczywistości wytworem jego własnej wyobraźni, zbudowanym z urywków powieści i filmów; mimo to stwierdził, że pragnie takiego życia, tęskni za tamtymi czasami. Był to czas łagodny i bezpieczny, myślał Gilson, czas, kiedy nikt nie przyśpieszał kroku i kiedy powietrze było czyste; czas, kiedy istniały wdzięk i styl, kiedy młodzieńcy w prążkowanych żakietach i szerokoskrzydłych kapeluszach mogli prawić stosowne komplementy młodym damom w długich, białych sukniach umilając sobie czas miłą konwersacją na ocienionych gankach w długie, senne letnie popołudnia. Wyobraził sobie te wesołe wycieczki na bicyklach pocętkowanymi cieniem dróżkami, które wiją się wśród wzgórz, by dotrzeć w chłodne doliny, gdzie toczą swe wody bystre strumienie, te długie, upojne przejażdżki powozami ciągnionymi przez leniwe, wyrozumiałe konie w poświacie wielkiego, srebrnego księżyca, kochanka szepczącego namiętnie do kochanki przy śpiewie nocnych ptaków — Wyobraził sobie wyprawy łodziami sunącymi bezgłośnie z prądem szerokich, czystych rzek ku niesionej po wodzie melodii, granej przez dętą orkiestrę na zbitym z desek pomoście. Tak, myślał Gilson, był tam też na pewno stary dziadunio otoczony masą wnucząt, prawiący, jak to lepiej było przed stu laty. Gdyby nie samokontrola, pomógłby Krantzowi i Reevesowi w zatuszowaniu sprawy. Młody Reeves — dziwne u kogoś w jego wieku — zdawało się ugrzązł beznadziejnie w tej kuszącej nostalgii. Jego opis rodziny zamieszkującej dom świadczył o zaślepieniu chłopaka. Tak, to były czasy, do których można tęsknić. Wspaniałe czasy. — Za chwilę powinni wyjść — mówił Reeves. — Ciekawe, jak się panu spodoba Martha. — Martha — powtórzył za nim Gilson. — To mała dziewczynka. Śliczna jak lalka. Gilson spojrzał na niego. Reeve$ poczerwieniał i ciągnął dalej: — To ja ponadawałem im imiona. Dzieciom Martha i Pete, a psa nazwałem Alfie. Te imiona do nich pasują, wie pan? — Gilson nie odpowiedział i Reeves jeszcze bardziej poczerwieniał. — Zresztą, sam pan zobaczy. O, już wychodzą. Urocza, mała rodzina, jak ją określił Reeves. Po półgodzinnej obserwacji Gilson gotów był przyznać, że byli naprawdę ujmujący, tak na swój sposób doskonali, jak dom. Wnosili sobą coś, czego brakowało do dopełnienia tej scenki rodzajowej, do uczynienia jej bardziej autentyczną wiktoriańską sielanką. Mama i tata byli przystojni i wciąż w sobie zakochani, dzieci zdrowe i szczęśliwe, zadowolone ze swego świata. Takie, przynajmniej, wrażenie odnosił Gilson obserwując ich w zapadającym zmroku i wyobrażając sobie beztroską, czułą rozmowę rodziców siedzących na zawieszonej na ganku huśtawce, słysząc niemal piski dzieci baraszkujących po trawniku z psem. Było już prawie ciemno; okna błyszczały łagodnym światłem lamp naftowych, a nad trawnikiem przemykały ćmy. Ciemności przeciął ognisty łuk. To ojciec wyrzucił przez barierkę niedopałek cygara i wstał. Rozpoczęła się zabawna pantomima. Dzieci protestowały, uzyskały zgodę na jeszcze parę minut, a potem zostały stanowczo przywołane przez rodziców. Podeszły z ociąganiem pod ganek i zniknęły we wnętrzu domu, a pies, który podlewał jeszcze ostatni krzaczek, przybiegł w te pędy, żeby do nich dołączyć. Za dziećmi i psem weszli do domu matka z ojcem. Drzwi zamknęły się za nimi i tylko z okien padała na trawę łagodna poświata. — Czy to nie coś wspaniałego? — westchnął głęboko Reeves. — Wie pan, to jest sposób na życie. Gdyby tak można było powiedzieć do diabła z całym tym bagnem, w którym dzisiaj żyjemy, wrócić tam i żyć tak jak oni… A Martha. Widział pan Marthę? Anioł, prawda? O rany, co ja bym dał… — Kiedy następna seria kostek przeniknie przez barierę? — przerwał mu Gilson. — …żeby tak móc… A, tak. Sprawdźmy. Ostatnia penetracja miała miejsce o piętnastej piętnaście, tuż przed pana przybyciem. Jeśli prawidłowość zostanie zachowana, a jak dotąd tak jest, następna będzie o szóstej trzydzieści pięć rano. — Chcę to zobaczyć. Ale teraz czeka mnie kilka rozmów telefonicznych. Pułkowniku! * * * Gilson nie spał tej nocy, tak samo zresztą, jak z oczywistych powodów nie spali też Krantz i Reeves. Gdy o piątej rano przybył na polanę, obaj wciąż tam byli. Nie ogoleni, z zaczerwienionymi od niewyspania oczyma, popijali kawę z termosów. Znowu było pochmurno i polanę zalegały zupełne ciemności, nie licząc bladej poświaty sączącej się spoza bariery, gdzie wstawał słoneczny dzień. — Coś nowego? — spytał Gilson. — Wyjął mi pan to z ust — odparł Krantz. — Co będzie? — Właśnie to, czego się pan obawiał, przykro mi. Myślę, że do wieczora to miejsce będzie istnym rojowiskiem, a jutro, przed zapadnięciem zmroku, będziecie mieli szczęście, jeśli zdołacie znaleźć skrawek wolnej przestrzeni, żeby postawić na nim stopę. Wyobrażam już sobie Bannona, jak wisi na telefonie od północy, kiedy do niego zadzwoniłem, skrzykuje naukowców — Ci, z kolei, skrzykną techników, a technicy ściągną tu swój sprzęt. Armia, ze swojej strony, wzmocni ochronę. Mogę prosić o trochę kawy? — Niech pan sobie naleje. Przynosi pan złe wieści, Gilson. — Przepraszam — powiedział Gilson — ale tak to już jest. — Cholera! — powiedział głośno Reeves — Jasna cholera! — wydawało się, że zaraz wybuchnie płaczem. — Wie pan, że to będzie mój koniec? Nawet mnie tu nie wpuszczą. Jakiegoś nie — opierzonego stażystę? Absolwenta psychologii? Nie zbliżę się już do tego miejsca. A niech to diabli porwą! — wpatrywał się w Gilsona z mieszaniną wściekłości i rozpaczy. Wzeszło słońce przynosząc szarość polanie i jasność domowi za barierą. Panowała cisza zakłócana tylko stukotem maszyny do wystrzeliwania kostek lodu. Trzech mężczyzn obserwowało w milczeniu dom. Gilson popijał kawę. — O, jest Martha — odezwał się Reeves. — Tam, na górze. — Pomiędzy firankami okna na piętrze pojawiła się mała twarzyczka i jasnoniebieskie oczy obserwowały poranek. — Robi to co dzień — wyjaśnił Reeves. — Przesiaduje tam przyglądając się ptakom i wiewiórkom, dopóki, jak sądzę, ktoś nie zawoła jej na śniadanie. Przyglądali się dziewczynce, która wpatrywała się w coś, co pozostawało poza wycinkiem jej świata widzianym przez ich okno, w coś, co znajdowałoby się za ich plecami, gdyby to były te same światy. Gilson przyłapał się na tym, że ma chęć obejrzeć się i zobaczyć na cóż to tak patrzyła. Reeves najwyraźniej walczył z tą samą pokusą — — Jak pan myśli, na co ona patrzy? — odezwał się. — To niekoniecznie musi być las, który tu rośnie teraz. Wydaje mi się, że dawniej był wykarczowany. Może jest tam łąka. A na niej bydło, albo konie? O rany, co ja bym dał, żeby tam być i zobaczyć, co to takiego. — Lepiej podejdźmy — powiedział Krantz zerkając na zegarek. — Jeszcze tylko parę minut. Ruszyli w kierunku maszyny bijącej jednostajnie kostkami lodu w barierę. Obok, za stołem, na którym spoczywał ogromny chronometr i plik wykresów, siedział żołnierz ze stoperem. — Jeszcze dwie minuty, doktorze Krantz — oznajmił żołnierz. — Niech pan obserwuje kostki lodu — powiedział Krantz do Gilsona. — Nie może pan przeoczyć momentu, kiedy to nastąpi. Gilson utkwił wzrok w maszynie, ubawiony nieco rytmem wydawanych przez nią swojskich odgłosów: plink — spada kostka; szur — łopatka obraca się dookoła; bęc — łopatka uderza kostkę lodu. A potem lot po płaskiej trajektorii kończącej się na płaszczyźnie granicznej, gdzie mały, pomarańczowy pocisk znika nagle. Sekundę po nim — drugi. Po sekundzie — jeszcze jeden. — Jeszcze pięć sekund — zawołał żołnierz. — Cztery. Trzy. Dwie. Jedna. Teraz. Podawany przezeń czas był przesunięty o sekundę; kostka lodu zniknęła jak jej poprzedniczki. Ale już następna kontynuowała swój lot i spadła na trawnik, gdzie leżała skrząc się w promieniach słońca. A więc to fakt, pomyślał Gilson. Podróż w czasie dla kostek lodu. Nagle za jego plecami rozległ się nieartykułowany okrzyk Krantza i drugi — Reevesa, a zaraz potem głośny, wyraźny i pełen bólu: — Reeves, nieee! — wydany znowu przez Krantza. Gilson usłyszał tupot pędzących stóp i kątem oka dostrzegł jakieś zamieszanie. Odwrócił się błyskawicznie akurat w momencie, gdy mijała go w wielkim pędzie tyczkowata postać Reevesa. Zdążył jeszcze zobaczyć, jak Reeves daje nurka przez barierę i ląduje na trawniku rozciągając się jak długi. — Głupiec! — wykrzyknął gwałtownie Krantz. Kostka lodu przeleciała przez płaszczyznę graniczną i upadła niedaleko Reevesa. Maszyna stuknęła jeszcze raz; kostka lodu poszybowała ku płaszczyźnie granicznej i znikła. Minął pięciosekundowy okres przepuszczalności bariery. Reeves uniósł głowę i przez chwilę wpatrywał się w trawę, na której leżał. Przeniósł wzrok na dom. Wstał powoli, sprawiając wrażenie oszołomionego. Jego twarz rozjaśniał zwolna uśmiech i mężczyźni obserwujący go spoza bariery mogli niemal czytać w myślach chłopaka: „No, niech mnie diabli! Udało się. Naprawdę tu jestem”. Krantz paplał coś bez ładu i składu. — Wciąż tu stoimy, Gilson, wciąż tu stoimy, nadal istniejemy, wszystko wygląda tak samo. Może nie naruszył zbytnio niczego, może przyszłość jest zdeterminowana i on zupełnie niczego nie zmienił. Obawiałem się tego, czegoś w tym rodzaju. Jak tylko pan tu przyjechał, on… Gilson nie słuchał. Patrzył, wstrząśnięty i osłupiały, na dziecko w oknie usiłując zrozumieć co widzi i jednocześnie nie wierząc własnym oczom. Zachowanie dziewczynki było dziwne, bardzo dziwne. Na trawniku przed jej domem, nagle, z powietrza, w słoneczny poranek, zmaterializował się człowiek, a ona nie okazała najmniejszego zdziwienia, nie mówiąc już o przestrachu. Zamiast tego uśmiechnęła się — od razu, spontanicznie uśmiechem, który rozszerzał się i rozszerzał, aż w końcu zdawał się rozszczepiać dolną połowę jej twarzyczki uśmiechem, który odsłonił nienaturalnie obfite uzębienie, uśmiechem nieruchomym, zimnym, strasznym w zestawieniu z jej jasnoniebieskimi oczętami. Gilson poczuł skurcz żołądka; uświadomił sobie, że boi się okropnie. Nagle twarzyczka znikła z okna; w kilka sekund później drzwi frontowe otworzyły się na oścież. Dziewczynka wypadła z domu i poruszając się osobliwym kłusem gnała ku Reevesowi w szaleńczym pędzie. Gdy dzieliło ją od chłopaka jeszcze kilka stóp, skoczyła nań ze zwinnością i oszałamiającą szybkością pchły. W oczach Reevesa zaczęło się właśnie odmalowywać bezgraniczne zdumienie, gdy silne, małe ząbki rozdarły mu krtań. Puściła go i odskoczyła do tyłu. Z rozszarpanej dziury w gardle tryskał gejzer jasnoczerwonej krwi. Reeves, przez dłuższą chwilę patrzył nań w osłupieniu, potem uniósł rękę, by zakryć dłonią ranę; krew bluzgała mu między palcami i ściekała po przedramieniu. Z utkwionymi w dziewczynce oczyma, wyrażającymi nieopisane zdumienie, osunął się zwolna na kolana, zachwiał się, wzdrygnął i runął na twarz. Obserwowała to wszystko zimnymi oczyma gada. Z ust nie znikał straszny uśmiech. Była naga i Gilson odniósł wrażenie, że tak samo, jak z ustami, coś jest nie w porządku z jej tułowiem. Odwróciła się i chyba krzyknęła coś w stronę domu. Po chwili wybiegli z niego wszyscy — matka, ojciec, chłopczyk i babcia — wszyscy nadzy, wszyscy ze straszliwie zdeformowanymi ustami. Nie zatrzymując się ani nie zwalniając pognali do ciała i przykucnąwszy, z furią zaczęli zdzierać ubranie. Potem, rozsiadłszy się po turecku na zalanym promieniami porannego słońca trawniku, mała, urocza rodzina przystąpiła do spożywania ohydnego posiłku. W paplaninie Krantza zaszła zmiana. — Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami… — Żołnierz ze stoperem wymiotował głośno. Ktoś opróżnił w barierę cały magazynek, a pułkownik klął ponuro. Nie mogąc znieść widoku tej przerażającej uczty, Gilson odwrócił wzrok i dostrzegł psa siedzącego na ganku i walącego ogonem o ziemię. — Na Boga, to niemożliwe! — wybuchnął Krantz. — Gdyby istnieli ludzie tacy, jak oni, wspominano by o nich w przekazach historycznych, zachowałyby się jakieś wzmianki w prasie. Boże mój, o czymś takim nie można było zapomnieć! — Niech pan nie gada głupstw! — rzucił ze złością Gilson. — To nie jest przeszłość. Nie wiem, co to jest, ale to nie przeszłość. To… no nie wiem. — jeszcze coś innego. Jakiś inny wymiar? Inny wszechświat? Coś z tych teorii o światach alternatywnych, światach równoległych, światach prawdopodobnych, czy jak je tam jeszcze nazywają. To, tam, plugastwo istnieje w czasie teraźniejszym. To cholerne zaklęcie Culvergasta otworzyło przejście do jednego z tych światów równoległych. Tak zapewne było. I, mój Boże, jakież musiały być jego dzieje, skoro wydał z siebie tych, tam? Oni nie są ludźmi, Krantz, w najmniejszym stopniu ludźmi, bez względu na to, Jak wyglądają. „Wesołe przejażdżki na bicyklach”. Jak można się mylić! Skończyło się wreszcie. Rodzina legła na trawniku z nadętymi brzuchami zbroczonymi krwią i tłuszczem. Po obfitym posiłku ciążyły im powieki. Dwoje małych usnęło. Duży samiec sprawiał wrażenie pogrążonego w rozmyślaniach. Po chwili wstał, pozbierał strzępy ubrania Reevesa i oglądał je uważnie. Potem obudził młodą samiczkę i najwyraźniej o coś ją wypytywał. Gestykulowała, coś pokazywała i odgrywała pantomimę raptownego pojawienia się Reevesa. Samiec popatrzył w zadumie na miejsce, w którym zmaterializował się Reeves i Gilson nie mógł się oprzeć wrażeniu, że te okrutne oczy patrzą prosto na niego. Po chwili samiec odwrócił się i zamyślony odszedł powoli w kierunku domu znikając w jego wnętrzu. Na polanie panowała cisza zakłócana jedynie stukotem maszyny. Krantz zaczął szlochać, a pułkownik klął monotonnie. Żołnierze byli oszołomieni. Wszyscy się boimy, pomyślał Gilson. Jesteśmy śmiertelnie przerażeni. Na trawniku trwała groteskowa parodia sprzątania po pikniku. Młodzi przytaszczyli kosz i pod skrupulatnym nadzorem dorosłych samic przystąpili do zbierania resztek po posiłku. Jedno z nich cisnęło kość psu i żołnierz ze stoperem ponownie zwymiotował. Kiedy trawnik stał się znowu nieskazitelnie czysty, wynieśli kosz na tyły budynku, a samice wróciły do domu. W chwilę później wyszedł stamtąd samiec, ubrany już w biały, płócienny garnitur. Pod pachą niósł książkę. — Biblia — powiedział ze zdumieniem Krantz. — To Biblia. — To nie Biblia — zaprzeczył Gilson. — Niemożliwe, żeby te… stwory mogły mieć Biblię. To coś innego — To musi być coś innego. Wyglądała jak Biblia; miała okładki oprawne w miękką, czarną skórę i kiedy samiec zaczął ją kartkować, bez wątpienia w poszukiwaniu jakiegoś ustępu, widzieli, że papier jest cienki i sztywny, jak ten, na którym drukuje się Biblię. Znalazł stronę, której szukał i zaczął, takie wrażenie odniósł Gilson, czytać głośno, w sposób deklamatorski — wyraźnie i z patosem. — Do czego on, u diabła, według pana zmierza? — spytał Gilson. Nie skończył jeszcze mówić, gdy okno przestało istnieć. Zniknął dom, trawnik i deklamator w białym garniturze. Gilson zdążył jeszcze dostrzec drzewa po drugiej stronie polany zasłaniane dotąd przez okno i szeroki dół między nim, a drzewami. Potem zwalił go z nóg podmuch wichru. Powietrze wypełniło się kurzem, fruwającymi śmieciami i wyciem wiatru. Wichura ustała tak szybko, jak się rozpętała i słychać było tylko szelest spadających na ziemię małych przedmiotów. Miejsce, w którym stał dom przesłaniał skłębiony tuman kurzu. Kurz osiadał powoli. Tam, gdzie przed chwilą stał dom, ziała w ziemi wielka, idealnie kwadratowa dziura o boku jakichś stu stóp i głęboka na około dziesięć stóp. Jej dno było płaskie jak stół. Zanim zerwał się wiatr wypełniający powstałą próżnię, Gilson zdążył jeszcze zauważyć, że ścianki są tak gładkie i proste, jakby wycięto je ostrym nożem w serze; ale teraz na całym obwodzie sunęły w dół miniaturowe lawiny obsuwającej się z góry ziemi i żwiru wykruszającego się z boków, przez co krawędzie stawały się coraz bardziej nierówne i postrzępione. Gilson i Krantz podnieśli się powoli. — To już chyba koniec — odezwał się pierwszy Gilson. — Było i nie ma. Ale co się stało z barakiem? Gdzie jest Culvergast? — Bóg raczy wiedzieć — odparł Krantz. — Sądzę jednak, że zniknął na dobre… A przynajmniej nie ma go tam, gdzie żyją te istoty. — Jak pan myśli, kim one są? — Sam pan już powiedział, że to na pewno nie ludzie. Z ludźmi mają mniej wspólnego niż pająk czy ostryga. Ale sposób w jaki patrzą, Gilson, w jaki się ubierają. Ten dom… — Jeśli istnieje nieskończona liczba możliwych światów, istnieć będzie każda dająca się wyobrazić ich wersja. Krantz nie skrywał wątpliwości. — No, może. Przecież nic na ten temat nie wiemy, prawda? — Zamilkł na chwilę. — Te stwory były przerażające, Gilson. Nie zajęło jej nawet ułamka sekundy, żeby zareagować na pojawienie się Reevesa. Od razu wiedziała, że jest obcym i bez zwłoki ruszyła, by go unicestwić. A to przecież jeszcze dziecko. Wydaje mi się, że bez tego okna możemy czuć się bezpieczniejsi. — To już za nami. Co, według pana, się z nim stało? — To oczywiste, czyż nie? Potrafią wykorzystywać energię, której po omacku szukał Culvergast. Ta książka… to musiała być księga zaklęć. Muszą dysponować rozległą wiedzą w tym zakresie — wiedzą udokumentowaną, stanowiącą część ich cywilizacyjnego dorobku — Ten stwór korzystał z księgi, jak z normalnego narzędzia codziennego użytku. Gdy minęła pierwsza euforia towarzysząca temu wielkiemu żarciu, nie potrzebował nawet dwudziestu minut, żeby domyślić się sposobu w jaki Reeves tam się znalazł i przedsięwziąć stosowne kroki. Wziął po prostu swoją księgę zaklęć, wyszukał w niej to, czego potrzebował (chciałbym zobaczyć spis treści tej księgi) i wypowiedział odpowiednie słowa. Dowód! Okno zniknęło, a Culver — gast ugrzązł, Bóg raczy wiedzieć gdzie. — To chyba możliwe. Do diabła, może nawet prawdopodobne. Ma pan rację, nic właściwie o tym wszystkim nie wiemy. Nagle w oczach Krantza pojawił się strach. — Gilson, a co, jeśli… zaraz. Jeśli z taką łatwością zlikwidował okno, jeśli dysponuje taką zdolnością kontrolowania siły telekinetycznej, to co stoi na przeszkodzie, żeby otworzył okno na nas? Może teraz właśnie nas obserwują? Jakie pomysły mogą się zrodzić w ich głowach? Może potrzebują mięsa. Może oni… Boże mój. — Nie — powiedział Gilson. — To niemożliwe. Fakt, że okno otworzyło się akurat na tamten świat, to czysty przypadek — Culvergast niewiele więcej wiedział co robi od szympansa posadzonego za konsolą komputera. Jeśli wyjaśnieniem tej sprawy jest Teoria Światów Możliwych, to świat, na który natrafiliśmy jest jednym z nieskończonej ich liczby. Nawet jeśli te tam stwory wiedzą, jak robić takie okna, to prawdopodobieństwo, że nas znajdą jest nieskończenie małe. Jest to, po prostu, niemożliwe. — Tak, tak, oczywiście — odetchnął z ulgą Krantz. — Oczywiście. Mogą próbować do końca świata i nigdy nas nie znajdą. Nawet gdyby chcieli. — Zamyślił się na chwilę. — A uważam, że chcą. Sądząc z wypadków, których byliśmy świadkami, unicestwienie Reevesa było z ich strony odruchem bezwarunkowym, jak drgnięcie kolana. Teraz, kiedy już wiedzą, że istniejemy, będą się na pewno starali dotrzeć do nas. Jeśli dobrze ich oceniam, nie będą mogli o niczym innym myśleć. Gilson przypomniał sobie te oczy. — Nie byłbym zdziwiony — powiedział. — Ale teraz lepiej obaj… — Doktorze Krantz! — wrzasnął ktoś. — Doktorze Krantz! — w głosie tym brzmiała histeryczna nuta śmiertelnego przerażenia. Dwaj mężczyźni obrócili się na pięcie. Żołnierz ze stoperem pokazywał coś drżącą ręką. Gdy tam spojrzeli, nad krawędzią dołu zmaterializowało się coś białego, co zataczając w powietrzu łuk wylądowało obok podobnego przedmiotu leżącego już na ziemi. Nadleciało następne, potem jeszcze jedno i jeszcze jedno. W sumie było ich pięć, rozrzuconych na powierzchni około jarda kwadratowego. — To kości! — wykrztusił Krantz. — O mój Boże, Gilson, to kości! — głos dygotał mu na krawędzi histerii. — Przestań pan natychmiast. Przestań pan! Chodźmy! — syknął Gilson. Podbiegli. Żołnierz siedział już tam w kucki z twarzą wykrzywioną dziwacznie mdłościami i przerażeniem. — O, tamta — jęczał pokazując palcem — tamta. To ta, którą rzucili psu. Widać ślady zębów. O Jezu, to ta, którą rzucili psu. A więc już zrobili okno, pomyślał Gilson. Muszą być biegli w tej sztuce, skoro dokonali tego tak szybko. A teraz nas obserwują. Ale dlaczego kości? Żeby nas od siebie odstraszyć? A może to po prostu test? Ale jeśli to nawet test, to i tak, dlaczego te kości? Może chcą wysondować nasze reakcje? Chcą zobaczyć, jak się zachowamy? A jak my się zachowamy? Jak się przed tym zabezpieczymy? Jeśli w naturze tych stworów leży wzajemna współpraca, ta urocza mała rodzina na pewno bez zwłoki rozgłosi tę wieść po całym swym świecie i pewnego pięknego dnia stwierdzimy, że przez podobne okna rozsiane po całej Ziemi przeskoczyło ich jednocześnie miliony, materializując się nagle, jak ogromna chmura mięsożernej szarańczy rzucającej się na swe ofiary, by je pożerać z tą szaleńczą żarłocznością i pozostawić spustoszoną planetę pokrytą kośćmi. Czy istnieje przed tym jakieś zabezpieczenie? Myśli Krantza biegły tym samym torem. Odezwał się drżącym głosem: — Wymacali nas, Gilson, ale mamy coś na swoją obronę. Wiemy, kiedy otwiera się ta przeklęta bariera, znamy dokładny czas — Waszyngton będzie musiał wszystko rozgłosić, ostrzec cały świat, zrobić to poprzez ONZ, czy jak. Wiemy z dokładnością co do jednej sekundy, kiedy można przejść przez okno. Ustalimy system wczesnego ostrzegania. O określonym czasie każde społeczeństwo na Ziemi uruchamia syreny alarmowe, bije w dzwony. Dzwony dzwonią, każdy chwyta za broń i staje w pogotowiu. Jeśli w przeciągu pięciu sekund te stwory nie pojawiają się, dzwony dzwonią znowu i wszyscy wracają do swoich zajęć, aż do ponownego otwarcia okna. To może funkcjonować, Gilson, ale musimy działać szybko. Za piętnaście godzin i, eee…, parę minut otworzy się znowu. Piętnaście godzin i parę minut, pomyślał Gilson, potem pięć sekund okropnego niebezpieczeństwa, a następnie znowu piętnaście godzin i dwadzieścia minut bezpieczeństwa, zanim strach powróci. I tak bez przerwy, przez… właśnie, przez jak długo? Przypuszczalnie aż do przybycia tych stworów, co może nigdy nie nastąpić (kto wie, jak pracują ich umysły) lub do skopiowania przypadkowego odkrycia Culvergasta, co również może nigdy nie nastąpić. Wątpił, czy istoty ludzkie potrafią egzystować w takich warunkach nie popadając w szaleństwo; wątpił, czy dusza może przetrwać, gdy jedyną dającą się przewidzieć przyszłością jest niekończące się staczanie w długie wąwozy strachu i niepewności, a potem gwałtowne wynurzenie na krótkotrwałe szczyty odprężenia. Czy umysł zachowa swą sprawność, gdy jego jedynymi alternatywami będą potworna śmierć i niemożliwe do wytrzymania napięcie, przedłużające się w nieskończoność? Czy istnieje jakakolwiek szansa, zadawał sobie pytanie Gilson, by rasa mogła żyć ze świadomością, że za piętnaście godzin i dwadzieścia minut wszystko może się zdarzyć? I wtedy ujrzał, bezsilny i zrozpaczony, że to nie było piętnaście godzin i dwadzieścia minut, że to nie była nawet godzina, że nie ma już wcale czasu. A więc okno nie otwierało się sporadycznie. Z powietrza materializował się grad kości i strzępów ubrań, ulewa pogardliwie ciskanych śmieci, które bębniły o ziemię rosnąc w ohydny stos śmierdzący i zwiastujący nieszczęście. Tłum. Jacek Manicki POSTSCRIPTUM Bob Leman jest współczesnym autorem amerykańskim pisującym głównie dla miesięcznika „Fantasy and Science Fiction”. Jego opowiadanie to przykład dobrego, choć może nieco staromodnego rzemiosła zastosowanego do najstarszego tematu SF — kontaktu z inną cywilizacją. Leman przewrotnie przyjął wariant nieznanego pozującego na znane, tworząc małą przypowieść o konflikcie myślenia naukowego z głęboko zakorzenionymi stereotypami. L.J.