14218

Szczegóły
Tytuł 14218
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14218 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14218 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14218 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Stefan KISIELEWSKI Przygoda w Warszawie Wydawnictwo Literackie I pseudonimem „Tomasza Stalińskiego". Po drugie, dopatruję się w Przygodzie pewnej myśli ważkiej a uniwersalnej, ideowej, społecznej, nawet politycznej, wyrażonej w postaci symbolu, tak uogólnionego, że możliwe było drukowanie jej przed laty bez skreśleń cenzury w „Tygodniku". Jaką jest owa główna—idea utworu? To już musi odcyfrować sam Czytelnik. Zwrócę jeszcze tylko uwagę, że w Przygodzie zawarte są pewne sprawdzone po latach przepowiednie: któż by się spodziewał w roku 1958, że ludzie za nieposłuszeństwo zamykani będą w zakładach psychiatrycznych, czyli, popularnie mówiąc, w „domach wariatów"? A kto pamiętał, że przez Warszawę płynęły z krajów Wschodu transporty narkotyków, wszak sprawa ta dzisiaj dopiero nabrała policyjnej aktualności! Domagam się więc przyznania mi insygniów etatowego proroka, zresztą czynię to w Polsce Ludowej od dawna, jak na razie nadaremnie. Liczę jednak, że nowy Czytelnik Przygody w Warszawie oceni zawarte w niej przepowiednie, a także, iż, rozwiązując zaszyfrowaną tamże szaradę ideologiczną, rozerwie się nieco. Byłoby to miłą nagrodą dla autora, który, choć człowiek w zamierzeniach poważny, bardzo nie lubi się nudzić. Ani też nie chciałby nudzić innych. Życzę więc ciekawej lektury tej książeczki, która, choć już dosyć stara, bardzo mało jest nad Wisłą znana. Jak na mój gust przynajmniej — znacznie za mało. Stefan Kisielewski Warszawa, kwiecień 1987. 6 pierwsze i drugie spotkanie Na ulicy było zarazem czerwono i oślepiająco, bo zbliżające się ku zachodowi słońce świeciło prosto w oczy, a w dodatku z boków raziły purpurowe refleksy, odbite od szyb okiennych. Antoni starał się iść pospiesznie, ale niezbyt mu się to udawało: co chwila wpadał na kogoś zdążającego w kierunku przeciwnym. Ludzie wracający z pracy byli, jak to zwykle w Warszawie, zdenerwowani, a co najmniej całkowicie nieżyczliwi, toteż nie obywało się przy tym bez małych spięć słownych, na które jednak Antoni starał się nie zwracać uwagi. Nagle zderzył się z bliska i mocno z jakąś osobą płci żeńskiej, owionął go zapach wody kolońskiej i usłyszał ciche słowo: — Przepraszam. Była to panienka w kusym płaszczyku i aksamitnym berecie — Antoni znał ją skądeś. Po paru dopiero dalszych krokach uświadomił sobie, że zna ją z widzenia, że spotyka ją często na tej ulicy wracając z pracy, a czasem i rano. Obejrzał się za nią odruchowo, lecz ze zbyt dużym opóźnieniem, bo nie było jej już widać, napotkał natomiast wzrok idącego tuż za nim osobnika w wytartej watowanej kurtce i przekrzywionej cyklistówce. Ten człowiek również był mu dobrze znany: miał jedno oko 7 krzywe, zezowate, jakby patrzące w górę, drugie za to ostre i bystre. Patrzył w Antoniego z bliska, nie spuszczając zeń wzroku. Antoni przez krótką chwilę mu się przyglądał, ale to wystarczyło, aby spowodować kolejną kraksę. Będąc odwrócony do tyłu nie uważał i zderzył się — tym razem z całej siły — z jakimś idącym w przeciwną stronę mężczyzną. Okazał się to starszy siwy pan z baczkami i wąsikami, o ciemnobrązowej cerze południowca i młodych niemal, czarnych, gorączkowych oczach. Zderzyli się z całej siły, jednak starszy pan nie tylko nie wyraził protestu, ale usunął się na bok, lekko uchylając zielonawe-go kapelusza, kiedyś na pewno bardzo eleganckiego, teraz poplamionego i przepoconego. Antoni miał wrażenie, że i tego pana zna już dobrze z widzenia. Najprawdopodobniej spotykał te osoby stale, w czym zresztą nic dziwnego, ale dotąd sobie tego nie uświadamiał. Postanowił iść uważniej, zresztą zbliżał się już do rogu szerokiej przecznicy, którą sunął szereg samochodów oraz przepełnione o tej porze autobusy i tramwaje. Brał mróz, zmierzchało się. Ostatnie promienie czerwonego słońca oświetlały unoszącą się niemal w chmurach sylwetkę Pałacu Kultury, barwiąc ją na specjalny, nie istniejący normalnie kolor. W ukośnych, jakby zadymionych promieniach światła Antoni zobaczył, że panienka w aksamitnym berecie, z którą zderzył się przed chwilą, idzie teraz drugą stroną ulicy w tym samym kierunku co on. Nie przyglądał jej się długo, bo nagle zrobiło się niemal ciemno, przy tym stał już na samym rogu szerokiej ulicy, którą należało przejść bardzo uważnie. Po drugiej stronie ulicy znajdował się w głębi stary, przedwojenny teraz już w zupełnym cieniu pogrążony dom, w którym mieszkał Antoni. Przedwojenny dom był w tym miejscu rzadkością, obecnie bowiem po obu 8 stronach rozległej jezdni wznosiły się tutaj wielopiętrowe, czworokątne bloki mieszkalne, przeważnie jeszcze nie otynkowane. Ukończono je nie tak dawno — najstarsze z nich nie przekraczały chyba wiekiem pięciu lat. Były to olbrzymie zespoły klatek z czerwonej cegły: dzięki nim ulica nie miała właściwie żadnego charakteru, choć może to, a nie co innego, owa surowa, niedbała obojętność, decydowało jednak o jej istotnym charakterze polegającym właśnie na braku charakteru. Wszak tylko w Warszawie drugorzędne, mało reprezentacyjne ulice tak dalece nie dbają o swoją zewnętrzność. Warszawskie mury, raz gruntownie wyburzone, nie wierzą już w złudę trwałości, przestały więc troszczyć się o kosmetykę. Szeroka ulica nie miała własnej historii. Przed wojną przebiegała tędy trzy razy chyba węższa ulica Solna. Nie zostało z niej nic, a raczej prawie nic. Bo stary dom, w którym mieszkał Antoni, należał do nielicznych resztek dawnej zabudowy. Stał samotnie, trochę w głębi, za rogiem tej właśnie szerokiej ulicy i innej, bezludnej, na pół trawą zarosłej uliczki, gdzie nie było wcale kamienic, tylko głuche, ceglane ściany uporządkowanych ruin. Śpiąca pustka cegieł rozciągała się stąd daleko, obejmując sobą większą część Woli, aż po czasem czerwieniejącą, a czasem czerniejącą na tle nieba samotną wieżę kościoła Świętego Stanisława. Antoni z lekkim skurczem niechęci zbliżał się do swego domu. Nie lubił Warszawy i nic na to nie potrafił poradzić, choć mieszkał tutaj już tyle lat. Był wilnianinem, dopiero po wojnie znalazł się nad Wisłą i czuł się tu jak w jakimś innym, barbarzyńskim kraju. Cóż to za miasto, wykorzenione, ledwo, ledwo uczepione ziemi, a wypchane po brzegi mrukliwym, szorstkim tłumem. Nigdy już chyba nie polubi tej niewydarzonej stolicy. Z uczuciem znanej mu dobrze przykrości wdrapy- 9 wał się po stromych schodach. Tylko w Warszawie mogły być takie domy: stare, a pozbawione odrobiny jakiegokolwiek dostojeństwa czy stylu, brudne, ciemne, niewygodne. Wolał już bezstylowość nowych bloków — tam była ona przynajmniej uzasadniona, podczas gdy ta brzydota nie miała najmniejszego oparcia — po prostu brzydota przypadkowa, wynikła z nieuwagi, z właściwej temu miastu barbarzyńskiej niedbałości o pozory. Na najwyższym piętrze, niemal na strychu, ciągnął się ciemny, cuchnący korytarz, a w nim, na końcu, drzwi do pokoju Antoniego. Starał się stąpać cicho, aby nie obudzić uwagi rodziny Mastyków. To była istna plaga Boża. Mastyka pracował w jakiejś spółdzielni elektrotechnicznej, a poza tym pił i latał za babami. Często nie było go parę dni, potem wracał i wyrabiał rozmaite awantury. Miał żonę, szwagierkę i kupę dzieci — mieszkali w dwóch pokojach i kuchni, przy czym do każdej z tych izb było osobne wejście z korytarza. Taki idiotyczny, staro-warszawski rozkład. Antoni miał przyznane używanie kuchni, ale dawno już z tego zrezygnował. Mastykom było źle, kłócili się ciągle, a całą złość solidarnie wyładowywali na nim. Wolał im nie włazić w oczy, zresztą kuchnia niekoniecznie była mu potrzebna. Obiady jadał w biurowej stołówce, a poza tym herbatę zagrzewał sobie w pokoju, na maszynce elektrycznej. Woda i zlew znajdowały się na szczęście w korytarzu. Gorzej było z ubikacją. Ona także mieściła się osobno na korytarzu, ale Mastykowie mieli klucz i zazwyczaj zabierali go do siebie. Bardzo rzadko się trafiało aby klucz wisiał na haku, przed drzwiami. Jeśli go nie było, Antoni pielgrzymował na dół, po prostu — w ruiny. Małą umywalnię zainstalował sobie w pokoju, wodę przynosił ukradkiem w wiadrze. Ukradkiem, bo jakiekolwiek spotkanie z członkami rodziny Mastyków kończyło się krzyk- 10 liwą awanturą. Nawet dzieci go nienawidziły, choć nie dawał im po temu najmniejszej przyczyny. Stąpał korytarzem najciszej jak potrafił, bo sobota to dzień niebezpieczny. W lokalach było tłoczno, stosowano ograniczenia wódki. Mastyka przychodził więc owego wieczora pić do domu. Z tej okazji odbywały się całotygodniowe porachunki, zakończone zresztą nieraz nie mniej hałaśliwym i czułym pojednaniem. Żona i szwagierka Mastyki piły wtedy również, aż do skrajnego rozrzewnienia — wszystko to przy dzieciach. Co się działo dalej, nad tym Antoni wolał się nie zastanawiać. Wiedział tylko, że winien unikać wtedy swych sąsiadów w dwójnasób. Jakiekolwiek bowiem zetknięcie z nim mobilizowało wówczas rodzinę do namiętnego solidarnego ataku. Dziś jednak w korytarzu panowała kojąca, lecz zarazem złowróżbna cisza. Antoni, idąc na palcach — była tu, dzięki Bogu, kamienna, nie skrzypiąca posadzka — zerknął na wiadome drzwi. Oczywiście klucza przy nich nie było. Wreszcie dobrnął do swego pokoju, jak najciszej otworzył, wszedł. Był wreszcie u siebie. Miał w ciasnym, wysokim pokoju kawałek Wilna. Na ścianach kilimy, fotografie, we wnęce muru półka ze starymi książkami. Wzdłuż okna poustawiał szereg czerwonych jabłek, tak jak to robiła jego matka. Miał poza tym radio, ale starał się grać na nim cicho, żeby nie drażnić sąsiadów. Posiedział chwilę w fotelu, nie zdejmując płaszcza. Fotel ten kupił niedawno, dosyć się wysiliwszy finansowo. Nie był jednak z owego mebla zadowolony. Fotelisko okazało się jakieś za duże, nieustawne, przy tym, mimo że nowe, brzydko staroświeckie. Produkcja krajowa: po cóż właściwie produkujemy taką starzyznę? Antoni lubił nowoczesną plastykę i sprzęty. Ale cóż — nic innego w tej cenie nie znalazł. Może za krótko szukał? To był błąd. Nie zdejmował płaszcza, bo czuł, że będzie musiał za chwilę powędrować na dół w owe ruiny. Szkoda, że nie odwiedził ich zawczasu. Przy tym w pokoju panowało zimno. Wiaderko z węglem wypełnione było do połowy, drzewa brakowało. Trzeba by zejść do piwnicy, a to znowu kłopot. Piwnicę miał wspólną, na szczęście nie z Mastykami, lecz z lokatorami z pierwszego piętra. Nastręczało to również sporo trudności, zwłaszcza dziś, przy sobocie. Może gdzieś wyszli, na przykład do kina? W Antonim walczyły ze sobą dwie chętki. Jedna — zadomowić się solidnie przy sobocie, napaliwszy przedtem w piecu, poczytać, posłuchać radia. Rozwaga jednak mówiła co innego: u Mastyków na pewno będą się rozgrywać wiadome historie, palenie zaś w piecu okaże się kłopotliwe i zabierze dużo czasu. A więc — czy nie lepiej wyruszyć jednak gdzieś na miasto? Do kina przy sobocie się nie dostanie, ale może spróbować zajść do znajomych, a jeśli nie, zjeść gdzieś na mieście ciepłą kolację. To był pomysł wcale niezły. Siedział jeszcze chwilę, czując, że druga idea powoli zwycięża. W końcu wstał, zasunął storę, starając się nie patrzyć na tonący zresztą teraz w mroku pejzaż baraków, cegieł i gruzowisk, po czym jak najciszej potrafił, opuścił pokój. U Mastyków jakoś dalej nic się nie działo. Po dziesięciu chyba minutach wędrował już szeroką ulicą w stronę Alei Jerozolimskich. Panował mróz i gęsta mgła. Pałacu Kultury nie było widać, tylko gdzieś hen z góry majaczyło niewyraźne czerwone światło z jego wieży. Na ulicy nie spotykało się wielu ludzi, prawdopodobnie dotarli już do domów, a znowu inni, w domach, szykowali się na sobotnie, karnawałowe przyjemności. Antoni wędrował więc niemal samotnie, w innej już zupełnie scenerii, bo w tym miejscu Szerokiej ulicy wielkie bloki ustępują miejsca niedobitkom przeszłości: zaniedbanym, obdrapanym kamieniczkom czy jakimś pół- 12 zburzonym zabudowaniom fabrycznym z czerwonej cegły. Wszystkiemu zaś patronuje z góry niebotyczna wieża pałacu. Antoni przeszedł most nad torami kolejowymi i minął barak dworca Śródmieście. W Alejach Jerozolimskich ruch okazał się jednak spory. Skrzyżowawszy się z Alejami Szeroka ulica, nosząca do tego miejsca nazwę Marchlewskiego, przechodzi w dawną, nie zniszczoną ulicę Chałubińskiego. Przeprawa na drugą stronę nie jest tu łatwa, zwłaszcza wobec mgły i śliskości. Toteż, choć żółty sygnał mrugał zapraszająco i bez przerwy, upłynęła długa chwila, zanim Antoni zdecydował się opuścić bezpieczny chodnik i zaryzykować wśród przemykających we mgle samochodów wyprawę na chodnik przeciwległy. Wreszcie szczęśliwie dobrnął, osiągając drugą stronę nieco z boku, na ukos, w świetle oszklonej budki telefonicznej. W świetle tym zobaczył nagle jakąś znajomą sylwetkę, zbliżającą się w jego stronę. Odruchowo chciał się już ukłonić, gdy nagle uświadomił sobie, że to nie jest nikt z jego znajomych. Siwy pan z wąsikiem i ciemnymi oczami. Któż to był taki? Gdy światło z budki oświetliło go z bliska, Antoni przypomniał sobie: to był przecież ów mężczyzna o typie południowca, z którym zderzył się wracając z pracy, najwyżej jakieś półtorej godziny temu. Nieznajomy minął Antoniego nie spostrzegając go. Wypadek ten nie miał najmniejszego znaczenia ani dla jednego, ani dla drugiego. Mimo to Antoni po paru krokach obejrzał się odruchowo. I teraz dopiero stała się rzecz naprawdę dziwna: starszego jegomościa już nie zobaczył, natomiast w oddalającym się w miarę jego własnych kroków świetle z telefonicznej budki mignął mu aksamitny berecik panienki, którą również niedawno widział przecież na ulicy. To już było niezwykłe: spotkać w ciągu jednego popołudnia dwie te same nieznajome osoby. Ale może to 13 złudzenie? Antoni zatrzymał się i poczekał na panienkę. Nie ulegało wątpliwości, że to była ona. Przeszła obok niego nie podnosząc wzroku, choć miał absolutną pewność, że go poznała. Panienka minęła go i wsiąkła w mgłę, a on stał na miejscu bardzo zdziwiony, choć zdziwienie to malało z sekundy na sekundę. Ostatecznie przecież nie było w tym znowu nic tak dalece zdumiewającego. Przypadek — po prostu. Pozbył się zdziwienia z pomocą cichej wewnętrznej perswazji i ruszył dalej przed siebie w mroczną, gdzieniegdzie żółtawym światłem przetkaną mgłę. Przypomniał sobie, że tam, niedaleko Szerokiej ulicy, spotkał wracając z pracy nie dwie, lecz trzy znajome mu z widzenia osoby. Trzecią był charakterystyczny warszawski cwaniak z zezowatym okiem. Nie zdążył jeszcze pomyśleć, że mógłby w takim razie spotkać i jego, gdy osobnik ów. wyłonił się z mgły naprzeciwko. Szedł lekkim, pewnym siebie krokiem, z rękami w kieszeniach watowanej kurtki. Na Antoniego ani spojrzał. Ten ostatni poczuł się nagle zupełnie niedobrze: mały zawrót głowy, trochę zaschło mu w gardle. Właściwie podejrzewał tylko i wyłącznie siebie — po prostu o jakieś nerwowe halucynacje. Tego rodzaju potrójny przypadek był przecież niemożliwy: to widocznie jego pobudliwość pociągnęła za sobą proces kojarzeniowy, oparty w istocie na złudzeniach. Nie świadczyło to dobrze o jego równowadze fizycznej czy psychicznej. Niedawno skończył pięćdziesiąt lat — być może, że tego rodzaju zaburzenia właściwe są pewnemu wiekowi. Nigdy przecież ostatecznie nie był dotąd w takim wieku. Może wszyscy pięćdziesięciolatkowie przeżywają podobne sensacje? Szedł w stronę Alei Niepodległości i za każdym 14 nowym krokiem cały ów epizod wydawał mu się coraz to mniej realny. Uspokoił się wreszcie całkiem, ale postanowił wziąć się trochę w karby. Więcej dyscypliny i kontroli, to stawało się konieczne. Ostatecznie wiek robi swoje i nie można nie brać go pod uwagę. — Antoni Gasztowt, uszy do góry! — powiedział do siebie i, wytłumaczywszy sobie wystarczająco całą sprawę, uspokoił się zupełnie. Tego wieczoru nic się już dziwnego nie wydarzyło. Znajomych zastał w domu, zagrali sobie kilka niezwykle emocjonujących robrów. Potem zrujnował się i wrócił do domu taksówką. W perspektywie była jeszcze bardzo przyjemna, wolna od wszelkich obowiązków niedziela. pierwszy poważny lęk Niedziela właśnie zaczęła się nader szczęśliwie. Słońce świeciło, błękit nieba wchodził niemal do pokoju. Antoni leżał w łóżku przy rozsuniętych storach i oczami wchłaniał w siebie ów błękit — na szczęście z łóżka nie było widać nic więcej. Przypomniał mu się oglądany niedawno na wystawie obraz przybyłego z Anglii polskiego malarza Potworowskiego, obraz bez żadnych postaci czy kształtów, przedstawiający samo tylko niebo. Teraz rozumiał artystę. Poza tym na korytarzu panowała jakaś niezwykła, kojąca cisza. Coś dziwnego działo się dzisiaj z tymi Mastykami. Dziwnego, ale również bardzo przyjemnego. Takiej ciszy w niedzielę nie było tu już chyba od wielu miesięcy. Po prostu rozkosz. Odważył się nawet nastawić cicho radio i ubierał się przy miłych dźwiękach porannej muzyczki. W ogóle wszystko szło jak z płatka: szybko przyniósł węgiel, napalił, umył się, ogolił i zaparzył herbatę. Pijąc wsłuchiwał się, czy pomiędzy dźwięki radia nie wkradną się 15 niepokojące odgłosy sąsiedzkie, ale jakoś zupełnie nic nie było słychać — tak jakby wyjechali. O dziesiątej piętnaście Antoni słuchał już mszy w kościele Wizytek. Msza była śpiewana, uroczysta, promienie słońca przełamując się przez wysokie, podłużne witraże rzucały kolorowe plamy na posadzkę i modlący się tłum. Antoni przez chwilę zapomniał, że znajduje się w Warszawie, tak bardzo żywo przypomniało mu się wileńskie dzieciństwo i młodość. Gdy po kazaniu tłum wysypał się wreszcie z kościoła na zalany słońcem placyk, obcość powróciła. Antoni znał dobrze charakter warszawskiej śródmiejskiej „ciżby": nie kochał kwadratowych mężczyzn o sztywnych, szeroko, jak u hipopotama, pofałdowanych obliczach, ani nalanych, wyniośle pochmurnych starszych pań w futrach. Nie lubił też młodzieży, wysmukłej, przystojnej, ubranej nie wiedzieć za co bardzo „szykownie", pewnej siebie i zajętej sobą. Był jednak dzisiaj, przy tej wyjątkowo szczęśliwie rozpoczętej niedzieli, w nastroju przychylnie tolerancyjnym i postanowił zmusić się, aby polubić ten tłum. Chwilę, stojąc na słońcu i obserwując rozchodzących się powoli w różne strony ludzi, próbował zanalizować głębiej stan swoich uczuć. Gdy oto nagle stan ten przestał być sobą, został unicestwiony, rozprysł się i szybko rozwiał, słowem zniknął, jak i cały w ogóle przyjemny klimat tego wyjątkowo udanego niedzielnego ranka. Nie, to już było niemożliwe, nieprawdopodobne, po prostu nie do zniesienia. To już dłużej trwać nie mo-gło! Spoza grupki rozmawiających ludzi wyłonił się nagle ów młody facet z zezowatym okiem, którego Antoni widział wczoraj dwukrotnie. Szedł teraz prosto na Antoniego, choć na niego wcale nie patrzył. Był już coraz bliżej, tuż, tuż, gdy nagle niewidocznie zboczył, potem 16 skręcił wyraźnie, kierując się wzdłuż sztachet ogradzających przybudówkę kościoła, a wreszcie poszedł swoim niedbałym choć pewnym krokiem alejką w stronę ulicy Karowej i hotelu „Bristol". Mimo niedzieli miał na sobie ten sam wytarty waciak i cyklistówkę. Antoni chciał za nim pójść czy zawołać. Otwierał nawet usta, gdy oto zamknął je automatycznie na widok panienki w aksamitnym berecie, która zbliżała się właśnie do niedalekiego przystanku autobusowego. Tymczasem przed kościołem wyludniło się już prawie zupełnie, nietrudno więc było dostrzec, że na drugą stronę Krakowskiego przechodził również ów siwy pan w zielonawym, szerokim kapeluszu. Tak więc cała trójka była w komplecie, w blasku dnia, w pełnym słońcu i o żadnej pomyłce czy halucynacji nie mogło być mowy. O przypadku także nie. Antoni zrezygnował po chwili z próby zaczepienia kogoś spośród tego dziwnego towarzystwa, było już zresztą za późno, bo gdzieś wsiąkli i poznikali. Ruszył szybko w stronę Nowego Światu, w głowie miał pustkę, w sercu gryzący niepokój. Na Nowym Świecie, obok rogu Świętokrzyskiej, jest kawiarnia również nazywająca się „Nowy Świat". Z racji niedzieli niełatwo było znaleźć tu miejsce, ale w końcu udało się. Antoni usiadł na końcu długiej sali przy małym stoliku wciśniętym pomiędzy stoliki duże, otoczone rozgadanymi ludźmi. Nie zaczynał jeszcze myśleć, odkładał to do czasu, aż upoluje zapracowaną kelnerkę i zamówi kawę. Rzecz była trudna, ale w końcu się udało. Miał wreszcie przed sobą na blacie stolika szklankę ulubionego czarnego płynu, na który zresztą rzadko sobie pozwalał z powodu serca. Nie istniała już więc w tej chwili żadna przyczyna przeszkadzająca mu w myśleniu. Trzeba zaraz zacząć myśleć. Myśleć. Ale jak, o czym, którędy, od czego zacząć? Nie było w tej sprawie żadnego punktu zaczepienia. Cóż mogła znaczyć owa dziwna trójka i jej pojawianie się od wczoraj? A raczej może nie od wczoraj: znał ich już przecież skądeś. Widywał ich zapewne i dawniej, ale dopiero wczoraj to sobie uświadomił. Świadomie widział ich trzykrotnie, przy czym za każdym razem w innej kolejności. Zaczął snuć rozważania nad tym ostatnim faktem, choć pozbawionym przecież głębszego znaczenia. Jeśli dziewczynę oznaczyć literą A, faceta z zezem literą B, a starszego pana o typie południowca literą C, to dotychczasowe trzy spotkania wyglądały tak: wczoraj po południu ABC, wczoraj wieczorem CAB, dzisiaj — BAC. Pozostały więc jeszcze warianty ACB, BCA i CBA. A co potem? Przywołał się do porządku, bo to przecież nie miało sensu. A należało właśnie znaleźć sens, jakiś określony sens tej historii. Wytłumaczalny sens musiał w tym przecież tkwić, inaczej można by chyba zwariować. Jedyne przypuszczenie, jakie mu się nasuwało — ci ludzie go śledzili. Tak, ale w jakim celu? Może byli z milicji, może to agenci Wydziału Bezpieczeństwa, może kontrola skarbowa? Ale przecież nie miał na sumieniu nic, absolutnie nic. Wiedział o tym dobrze, nie darmo był prawnikiem. Zaczął dokładnie sprawdzać swoją teraźniejszość i przeszłość. Robił to od końca. Parę lat dopiero pełnił swój właściwy zawód: był radcą prawnym dużej instytucji, Związku Spółdzielni Spożywców, po południu miał jeszcze pół etatu w innej, mniejszej instytucji. Wyciągał dwa i pół do trzech tysięcy złotych miesięcznie, to mu w zasadzie wystarczyło na utrzymanie i niektóre domowe inwestycje. Prowadził skromne życie wdowca — co w gruncie rzeczy miałby robić z większą ilością pieniędzy? No — warto by kupić nowe ubranie, ale właściwie... 18 Ocknął się — myślał przecież zupełnie nie na temat. Chodzi o to, czy był w jakiś sposób winien. Przed powrotem do prawa plątał się po różnych posadach. Pewien czas był także kierownikiem dużej księgarni. Sam wykrył tam kiedyś manko kasowe, popełnione przez jednego ze sprzedawców. Dostał za to nawet jakąś nagrodę, która go zresztą wcale nie ucieszyła. Uciekł potem z tej księgarni — zrobiło się w niej niezbyt przyjemnie. Nigdy nie zajmował się polityką, nigdy, miał do tego wstręt. Czegóż u Boga Ojca chcą od niego te dziwne trzy osoby, które reżyserują swoje z nim spotkania, wiedzą, gdzie on będzie, a więc muszą go śledzić. Może i tu w kawiarni go obserwują? Czyż nie ma spokoju na tym świecie?! Rozejrzał się po wypełnionej ludźmi sali, ale nikogo spośród wiadomej trójki na razie nie spostrzegł. W powietrzu unosiły się wielkie spirale papierosowego dymu, jak z jakiejś ogromnej fajki czarnoksiężnika. A przecież tyle się w tej Warszawie namęczył! Tyle lat bez mieszkania! Pojął nagle, że ten wieloletni brak mieszkania był istotą jego warszawskiego trudu. Ileż to lat, zim i wiosen przemieszkał kątem u znajomych wilnian — wiadomo, naród uczynny — ileż to potem zmienił pokoi sublokatorskich. A starania o przydział mieszkania, a wędrówki po kwaterunkach, a stosy zaświadczeń i podań! Doszedł już do takiej rozpaczy, że chciał nawet dać łapówkę, choć wcale nie wiedział, jak się to robi. Aż wreszcie cudem dostał ten pokój, w starym domu, po jakimś zmarłym facecie. Tylko akurat musiał wzbudzić nienawiść rodziny Mastyków, która liczyła widać na ów pokój. Życie miał zatrute w sposób zupełnie dostateczny, a tu jeszcze ta przeklęta trójka. Właściwie należało może przejrzeć jednak cały swój życiorys, młodość, wojnę, okupację? Zrobił i to, stwierdzając przy okazji, że strasznie w tym życiu mało było 19 wydarzeń. Na czym właściwie minęły lata? Ani się obejrzał i już z niego stary mężczyzna. Stary, zmęczony. I w dodatku bardzo samotny. Nagle wydało mu się, że między stolikami idzie młody facet w watowanej kurtce. Wpatrzył się bystro: nie widział przecież jeszcze tych osób bez nakryć głowy. Może nie potrafi ich poznać w zmienionej sytuacji czy w lokalu zamkniętym? A może one mogą istnieć tylko w tamtej właśnie, ulicznej sytuacji? Może to jednak wytwór jakiejś perspektywy tłumu, ruchu, światła, a więc — po prostu złudzenie? Nie, nie, to bzdura — nie należało się łudzić — tamci istnieli naprawdę. Ale ten nie był jednym z nich: gdy podszedł bliżej, okazał się szlachetnym młodzieńcem bez zeza i w nowej, nie watowanej, lecz podbitej futrem kurtce, jak przystało na przyzwoity lokal. Antoni powrócił do toku myśli i wspomnień. Nie płynęły zresztą same: musiał je wyjmować z pamięci i ustawiać w szereg, jak owe czerwone jabłka, stojące na oknie w jego pokoju. Dzieciństwo, młodość, przedwczesna śmierć ojca, studia prawnicze na uniwersytecie wileńskim, aplikantu-ra, praca adwokacka, miłość i małżeństwo z Marią. Potem wojna — w wojsku nigdy nie służył — okupacja, choroba i śmierć Marii. Koniec wojny, repatriacja i w końcu już — Warszawa. Zaledwie parę migawkowych zdjęć jak z fotoplastikonu, parę klisz — i to już całe życie. Ale przeciętna pustość tego życia miała też walor uspokajający: nigdy nie brał w niczym udziału, nie był niczemu winien, nic nie posiadał. Nikt nie ma prawa go śledzić, dybać na niego, stawać na jego drodze, zazdrościć mu czegoś czy mścić się za coś. Nie ma prawa ani powodu — żaden epizod jego życia nie daje takiego powodu, nie ma punktu wyjścia ani punktu zaczepienia. Więc, 20 logicznie rzecz biorąc, te spotkania to albo pomyłka, albo przypadek, albo złudzenie. Któż to ostatecznie wie, jakie złudzenia imają się człowieka po ukończeniu lat pięćdziesięciu? Może jednak naprawdę wszyscy starsi mężczyźni doznają takich wizji i złudzeń, tylko nikomu o tym nie mówią? A więc i on mówić nie powinien — może nawet myśleć nie powinien. Taką to argumentacją uspokajał się powoli Antoni. Uspokojenie spływało na niego z wolna, ale nieodparcie — oto narkotyczna potęga logiki. W końcu poczuł się już niemal dobrze. Spojrzał po sali — stopniowo zostawał w niej sam; już tylko dym papierosowy skręcał się w fantazyjne spirale oderwany od swych sprawców, którzy powoli rozchodzili się na obiad. Obiad niedzielny dla człowieka samotnego, nie prowadzącego gospodarstwa, to problem zawiły. Ten właśnie problem dokonał reszty dzieła: odgrodził ostatecznie myśli Antoniego od sprawy rzekomej czy rzeczywiście interesującej fatalnej trójki. Bo gdzież właściwie zjeść ten obiad? W „Bristolu" drogo, w „Kameralnej" ciasno i też drogo, w „Europie" obrzydliwie. Zdecydował się w końcu na niedaleką restaurację i stołówkę Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego. Jadało tam sporo młodzieży, a młodzież stosunkowo najmniej go drażniła. Obiad się przeciągnął, potem Antoni powędrował powoli do domu. Słońca było coraz mniej, niedzielna, senna nieco perspektywa Krakowskiego Przedmieścia szarzała i niebieszczała. Antoni przypomniał sobie swoją Wielką Trójkę — była już w jego myślach dziwnie oddalona, zamglona, straciła ostrość, pozbawił ją nimbu, wyrwał z siebie żądło niepokoju. Czasem jeszcze nieufność zakłuła go lekko w serce: z wracającym na chwilę niepokojem zaglądał wtedy za róg mijanej ulicy, czy przypadkiem nie zobaczy kogoś z nich. A „ktoś" sygnali- 21 zował i resztę — trójka, choć zdawała się nie znać wzajemnie, pojawiała się nierozłączna — to właśnie było w niej istotne i zagadkowe. Jednak do samego domu nie spotkał nikogo. Szarawo już było, gdy rozpoczął wędrówkę po schodach. — A, to pan dochtór — powitały go słowa Masty-kowej. Wyraźnie czekała nań przy drzwiach prowadzących na ich korytarz, niedaleko kranu z wodą. Tytułowali go „doktorem", podkreślając to z urągliwym naciskiem. Cóż za ludzie! Zaskoczyła go tak, że aż cofnął się o krok. Bał się tej kobiety. Była wysoka, pięknie, choć ociężale zbudowana, oczy też miała niebrzydkie. Cóż z tego, kiedy o byle co na jej policzkach występowały ciemne wypieki, zalewała się czerwonością aż po samo czoło i opanowywała ją całkowita, niepohamowana histeria. Głucha była wtedy na wszystko — słyszała tylko siebie. A jak jazgotała — miły Boże! Antoni ukłonił się i chciał przejść do siebie, ale Mastykowa miała najwyraźniej coś do powiedzenia, bo wsparłszy się pod boki zagrodziła mu sobą drogę. — Pan dochtór wie, że mój jeszcze nie wrócił? — powiedziała. — Nie wrócił? — na nic innego Antoni nie potrafił się zdobyć. — Ano nie. Jak polazł we wtorek, to do teraz go nie ma. A przecież zawsze na sobotę wracał. — Tak, rzeczywiście, hm, to dziwne — bąkał zaskoczony lokator. — Nie widział pan dochtór gdzie tego moczymor-dy? — nastawała, wpierając się weń niemal całym ciałem. W dodatku była od niego wyższa. — Ja?! Skądże, nie, nic podobnego. — Pan dochtór ciągle po mieście chodzi, to możeś-cie się i gdzie spotkali. Kto was tam wie! 22 — Ale... co też pani? — No, no. Wyśta wszyscy jednacy. Zobaczył, że policzki jej z lekka czerwienieją. Szczęśliwie nie kontynuowała jednak rozmowy, lecz, pozostawiwszy Antoniego, zaczęła schodzić na dół. Ucieszony schronił się szybko w swym pokoju. Owionęło go intensywne ciepło, płynące od dobrze rozgrzanego pieca. Otworzył na chwilę okno, zapalił lampkę, przygotował sobie książki, potem zamknął okno i zasiadł w swoim niewygodnym fotelu. Ale czytanie jakoś dziś nie szło: niedzielna lektura, zazwyczaj tak pełna uroku, wydała mu się teraz bezcelowym, nieintensywnym zapychaniem czasu. Nieintensywnym wobec napięcia dziwności, która go nagle ogarnęła. Dziwne było wszystko, nie tylko rzeczy dziwne same przez się, jak spotkanie z Trójką czy nawet nieobecność Mastyki, ale także rzeczy zwykłe, on sam, jego życie. Niespodziewanie dla samego siebie zrozumiał, że był bardzo dziwny i że żył również dziwnie, na stałej granicy niewytłumaczalnego niepokoju. Niepokój ten przyspieszał mu teraz oddech, podchodził do gardła, dusił. Czy były to objawy fizyczne? Serce, nerwica, może jakaś zbliżająca się choroba? Nie wiedział. Czas dłużył się, szeregi liter w czytanych książkach tańczyły, zlewały się zamazane, pozbawione znaczenia. Nigdy w życiu nie przeżywał jeszcze czegoś podobnego. dalsze spotkania i początek sprawy Następnego dnia, gdy jak zwykle przed ósmą rano wysiadł z tramwaju na MDM-ie, zobaczył ich znowu. Nie od razu, lecz jak zawsze po kolei, w niedużych odstępach 23 czasu. Przy tym zorientował się natychmiast, że nastąpi! nowy wariant: było to teraz ACB, ponieważ najpierw, wysiadając, natknął się na dziewczynę w berecie, która stała wśród wypatrującej tramwaju grupki ludzi, potem przeszedł obok niego siwy pan z baczkami, wreszcie już niedaleko biura „Lotu" zobaczył zezowatego młodzieńca, kupującego w kiosku papierosy. Tak więc wszystko szło według planu: spotkał swoją trójkę w nowej kolejności. Tym razem oni nie spostrzegali go zupełnie. To znaczy, ściśle mówiąc, nigdy dotąd nie zwracali nań więcej uwagi niż na nieznajomego, przypadkowo mijanego przechodnia, ale tym razem nie widzieli go, jeśli można tak się wyrazić, w sposób zupełnie absolutny, było to niewidzenie doskonałe, jednolicie niepodejrzane, po prostu nie wkładali w swą obojętność żadnego wysiłku. Zabawna to rzecz, zważywszy, że pojawianie się ich musiało być umyślne, z góry ukartowane, w żadnym wypadku nie mogło ono mieć miejsca przypadkiem. A więc jednak udawali — ale robili to znakomicie. Antoni szedł ulicą Waryńskiego, na której mieściło się jego poranne biuro, szedł, nie odczuwając tym razem żadnych przykrych emocji. Podejrzenia na temat halucynacji i złudzeń odpadały, sprawa była już jasna i konkretna. To znaczy jasna bynajmniej jeszcze nie była, ale w najbliższym czasie na pewno się ostatecznie wyjaśni. Pozostały jeszcze tylko dwie kombinacje: BCA i CBA. A potem przecież cykl nie może zacząć się na nowo — to by było zaprzeczeniem jego dynamiki rozwojowej — cała rzecz musi wtedy pójść naprzód. Na razie nie miał nic innego do zrobienia, tylko czekać na rozwój wydarzeń, godząc się z myślą, że w życiu jego pojawił się jakiś nowy, jak dotąd nie wyjaśniony element. W żaden sposób nie można było przyspieszyć biegu wypadków, gdyby zaczepił kogoś z nich, zgłaszając pretensję, że go prześladują, na pewno by go wyśmiali i wszystkiego się zaparli — tak 24 dzieje się zawsze. Należało po prostu czekać, zachowując pełny spokój. Dalszy bieg wydarzeń rozwijał się ściśle według przewidywań Antoniego. Jeszcze tego samego dnia pod wieczór, na szerokiej ulicy Marchlewskiego, nastąpiło BCA, to znaczy po kolei: młodzieniec, siwy i dziewczyna. Było to podczas popołudniowego ruchu, w porze powszechnego ludzkiego powrotu z biur i fabryk. Koloryt wieczoru przypominał chwilę pierwszego spotkania — w sobotę. Takie same purpurowoczerwone, nie grzejące promienie zachodzącego słońca oświetlały szary, a gdzieniegdzie już czarny, rojący się pospiesznie bezosobowy tłum. Oni troje pojawiali się zawsze w tłumie. Tym razem również spieszyli się ogromnie, to znaczy każde z osobna się spieszyło — w swoją stronę. Antoniego, rzecz prosta, nie widzieli — on sam z trudem, w przelocie, łowił wzrokiem ich sylwetki, pomykające wśród tłumu. Ale skoro wiedział, że muszą przyjść, mimo woli zaostrzał czujność i uwagę, co się opłaciło, bo właśnie ich zobaczył. Zresztą, gdyby nie uważał, to też by ich zobaczył — wtedy postaraliby się na pewno o większą swoją widoczność. W ogóle nie było o to obawy: to się stać musiało w taki czy inny sposób. Był więc już poniedziałek. We wtorek jednak rano, wysiadając na MDM-ie z tramwaju i idąc do biura, Antoni nie spotkał nikogo. Niepokoiło go to przez cały czas pracy, był roztargniony i nieswój, ale rzecz wyjaśniła się po wyjściu z biura. Nastąpiło wtedy CBA (stary, młody, dziewczyna), czyli dokładnie odwrócenie wariantu ABC, od którego cała sprawa się zaczęła w sobotę. Spotkań było już zatem sześć, tyle, ile możliwych kombinacji, przy tym w sobotę dwa, w niedzielę jedno, w poniedziałek dwa, we wtorek jedno. Teraz, tak jak się tego Antoni spodziewał, nastąpiła przerwa, co było jeszcze jednym dowodem, że w całej tej 25 sprawie tkwił wyraźny system, że nie było tu przypadku. W środę, czwartek i piątek nie spotkał nikogo. Tłum, który otaczał go na ulicach rano, po południu czy wieczorem, stał się teraz dokładnie bezosobowy — nie można już było liczyć, że wyłoni się z niego znajoma twarz, znajoma choć nieznajoma, słowem, twarz kogoś z Wielkiej Trójki, jak ich sobie nazwał Antoni. Ich nieobecność wytwarzała między nim a nieznajomym tłumem ciągłe napięcie. Wiedział, że oni gdzieś w tym tłumie są, że w każdej chwili i w każdym miejscu mogą się pojawić, mogą go zaskoczyć. Czekał na to, szukał ich, znajdował się w stanie ciągłego napięcia: napięcie istniało między Antonim a tłumem, jakby tłum był kimś, był osobą, mającą wobec niego określoną, choć tajną linię postępowania. Te trzy dni oczekiwania okazały się bardzo dziwne, choć przecież nic się nie działo. Było to na pozór rzeczą naturalną, że nareszcie nic się nie dzieje, nienaturalne były owe spotkania, ich brak natomiast to stan zupełnie, najzupełniej normalny. Tak by się wydawało, ale Antoni wiedział, że tak nie jest. Spotkania istniały, były faktem, którego nic już nie zatrze, a skoro tak, to brak spotkań był tylko stanem przejściowym, stanem oczekiwania, równie dziwnego jak same spotkania. Antoni nie wierzył już w brak dziwności po tym, co się stało: teraz sprawy musiały toczyć się dalej, aż do wyjaśnienia. Przecież pojawienie się Wielkiej Trójki nie mogło nie mieć znaczenia — takie przypadki się nie zdarzają. W zewnętrznym natomiast życiu Antoniego nic się na razie nie zmieniło. To znaczy — była jedna rzecz osobliwa w jego otoczeniu, mianowicie Mastyka dotąd nie powrócił, choć minęło już przecież dziesięć dni. Mastyko-wa często nagabywała na ten temat Antoniego, uważając, nie wiedzieć czemu, że musi on coś o tej sprawie wiedzieć. W jakiś sposób wpłynęło to jednak na zwiększenie jej 26 szacunku dla współlokatora. Awantury i złośliwość ustały, dzieci też zachowywały się już lepiej, nawet jędzowata choć młoda siostra Mastykowej przycichła i uspokoiła się. Był to stan przyjemny, ale Antoni nie wierzył w jego trwałość, uważając go za typową ciszę przed burzą. A więc — taka pełna napięcia cisza trwała na wszystkich frontach. Właściwie nie mógł już jej wytrzymać: tracił cierpliwość, chciał sprowokować wypadki. W sobotę wyszedł z biura wcześniej, o drugiej. Naokoło ludzie spieszyli w różne strony, tramwaje dzwoniły obwieszone ludźmi, ludzkie twarze wyglądały z pędzących taksówek. Ludzie, ludzie, wszędzie ludzie... Antoni rozglądał się gorączkowo — szukał uporczywie „swoich" ludzi, swojej Wielkiej Trójki, kogokolwiek z nich. Ale właśnie, jak na złość, pośród setek przewijających się twarzy ich jednych dziś brakowało. I nie tylko dziś: upływał już wszakże czwarty dzień bez spotkania. A może nigdy nie powrócą? To po prostu fatalnie: przecież na pewno byli, byli już w jego życiu, byli faktem, o którym nie sposób zapomnieć. Gdyby mieli nie powrócić, gdyby rzecz miała się w ogóle nie wyjaśnić... Nie, to okazałoby się na pewno najgorsze ze wszystkiego, to podkopałoby jego wiarę we wszelki porządek świata, a co najważniejsze, w siebie. Bo przecież wtedy wrócić by musiała koncepcja halucynacji, zaś człowiek mający tego typu natrętne halucynacje nie może aspirować do grona ludzi normalnych. Czyli że... Było ciepło, zbierało się na odwilż, a to zawsze działa podniecająco. Antoni również czuł podniecenie, jakby w powietrzu unosiła się już wiosna. Do swej drugiej, poobiedniej pracy w soboty nie chodził, lekki obiad stołówkowy przed chwilą zjadł. Co więc teraz robić, jak ugasić owe bezprzedmiotowe wewnętrzne podniecenie? Przyszła mu do głowy kawiarnia: kawa, ciastko, gazety i tłum ludzki, obecny, ale trzymający się na 27 dystans nieznajomości, bliski, lecz nieuchwytny, jakby za szybą — oto czego mu było potrzeba. Poszukiwanie samotności wśród tłumu, w jego środku, ocieranie się o ludzi w niewidocznym, ale nieprzenikliwym pancerzu obcości — na tym właśnie polega sens i znaczenie kawiarni, z tego wywodzi się ów typowo miejski impuls i dreszcz. Zdecydował się na „Niespodziankę", po drugiej stronie MDM-u, pod filarami. Lokal ten miał właściwie złą sławę. O ile po nieparzystej stronie, na rogu Pięknej, urzędowała czarna giełda dewizowa, tutaj odbywał się podobno jakiś targ na dziewczęta. Pewnego razu reporter popularnego wieczornego dziennika „Kurier Polski" opisał te sprawy nader barwnie, po czym został, jak mówiono, ciężko pobity przez nieznanych sprawców. Antoni uważał jednak, że dziennikarz przesadził: bywało tu wprawdzie sporo dziewcząt, zarówno samotnych jak i w towarzystwie, bywały jednak również, zwłaszcza na dole i w niedzielne przedpołudnia, nobliwe rodziny z dziećmi. W każdym razie przyjemniej jest tu niż na rogu Pięknej,,,Pod Zegarem", gdzie maniacy dolarów, nerwowi, zaprzątnięci wzajemnie sobą panowie wytwarzali atmosferę pośpiechu i niepokoju. Zajął miejsce na ocienionej górce, na półpiętrze; tak jak i na dole rezydował tutaj mały kawowy bufet. Zapach kawy, gazeta — to już właściwie wystarczało samo przez się. Klasyfikacja rozrywek na bardziej lub mniej intensywne jest rzeczą całkowicie względną: w pewnych okolicznościach mała nawet na pozór okazja zewnętrzna spowodować może nieproporcjonalnie wielkie wyładowania czy też rozładowania psychiczne. Człowiek na pewno nosi w sobie uśpioną, duchową energię atomową, oczekującą na swój jeden jedyny, specjalny bodziec. W danym przypadku tajemniczy półcień owego zakątka kawiarni, szum głosów na dole, tłum widziany 28 z góry przez balustradę, zapach kawy, szelest gaze-ty — wszystko to wywołało w Antonim rozładowanie napięcia, spełnienie oczekiwań. Miał oto swoją przygodę czy niezwykłość, której przeczucie nurtowało go od paru godzin; był jednym z wielu anonimowych aktorów kawiarnianej scenerii. To już jest coś, a jak na jego samotnicze życie zupełnie wystarczy. Przy tym — jutro znowu jest niedziela, dzień osobliwie kuszącej samotności. Nie czytał gazety, nie pił stojącej przed nim kawy — i tak nastrój już się spełnił. Od czasu do czasu obiegał wzrokiem parę sąsiednich stolików. Przy najbliższym siedziała dziewczyna paląca papierosa, głęboko zaczytana w „Panoramie". Miała nogę w ładnej pończosze, odsłoniętą dość wysoko. Może to jedna z „takich", pomyślał Antoni, przypominając sobie legendę lokalu. Pomyślał przelotnie, bez zainteresowania — dziewczyna psuła mu nastrój, jego własny nastrój. Nie sposób jednak było ominąć ją wzrokiem, jeśli już patrzył na salę. A wzrok z konieczności prześlizgiwał się po owej nodze. W ciągu piętnastu następnych minut Antoni spojrzał na dziewczynę może najwyżej trzy razy, ona jednak najwidoczniej odczuła to, bo nie podnosząc oczu znad trzymanego w ręku tygodnika i nie przestając palić, zmieniła położenie nóg krzyżując je w sposób jeszcze bardziej wyzywający, choć starając się przy tym ostentacyjnie zasłonić kolano sukienką tak krótką, że czynność ta nosiła w sobie wszelkie cechy czystego absurdu, kuszenia się o osiągnięcie z góry przewidywanej fizycznej niemożliwości. — A więc to na pewno właśnie to — pomyślał machinalnie Antoni. Jednocześnie przypomniał mu się dokładnie ów reporter z „Kuriera". Według informacji niewątpliwie utalentowanego, a rzekomo pobitego później reportera, dziewczyna powinna mieć tu gdzieś swego opiekuna" i od niego to, a nie wprost od niej, amator 29 tego rodzaju przygody otrzymuje ofertę. Dziewczyna jest jedynie biernym przedmiotem transakcji. A więc zapewne i tu... Nie zdążył wysnuć wniosków z tej myśli, bo oto na schodach pojawił się jakiś młody mężczyzna, wszedł na pięterko i między stolikami skierował się prosto w stronę dziewczyny. Jedno spojrzenie na jego twarz odwróciło nagle w Antonim świat na przeciwną stronę, przetasowało wydarzenia, przeistoczyło nastroje, zmieniło wszystko. Od nagłości tej metamorfozy aż mu zaparło oddech, po prostu zadyszał się, jakby długo biegł: nowo przybyłym był Zezowaty, uczestnik Wielkiej Trójki! A więc zjawił się jednak — i jakżeż niespodziewanie. Antoni zrozumiał od razu, że to nie tyle wszystko się zmieniło, ile wszystko wróciło do normy: stało się to, co się stać musiało, był oto znowu w świecie swoich spotkań, z których musi wreszcie coś wyniknąć. Tu był konkret i realność, a dotychczasowe oczekiwanie to tylko bezradne błądzenie w czymś niewiadomym, w nieznanym a przewidywanym, które musi nadejść. Zezowaty ubrany był tym razem w granatowy garnitur, mimo to Antoni poznał go natychmiast. To już nawet nie była rzecz wyglądu: o pojawieniu się kogoś z Wielkiej Trójki uprzedzał go teraz sygnał wewnętrzny, sygnał, którego źródło znajdowało się w nim, w środku. To tak, jakby tamci byli już cząstką jego samego, albo raczej jakby nosił w sobie coś, co było ich odpowiednikiem i na nich reagowało. A przecież nie zamienił z nimi dotąd ani słowa! Zupełnie dziwna historia! Nowo przybyły rozmawiał chwilę z dziewczyną, rzucając od czasu do czasu spojrzenia w stronę Antoniego, tak jakby rozmawiał właśnie o nim. Potem młodzieniec wstał i, balansując pomiędzy krzesłami, jął się zbliżać do jego stolika. Nie spieszył się, w ruchach miał swobodną 30 .' pewność, jakby dobrze wiedział, po co idzie i co go spotka. — Można? — zapytał wskazując na krzesło i od razu usiadł, nie czekając nawet na przyzwalający gest Antoniego. Oczekiwanie zastygło między nimi chwilowym milczeniem, lecz przybysz przerwał je szybko. — Ma pan ochotę na tę dziewczynkę? — spytał, wskazując głową na swą osamotnioną teraz towarzyszkę. Antoni wzdrygnął się. Więc to jednak po prostu było to? Zwykły, pospolity sutener! Trzeba mu dać odprawę. — Ależ skąd — burknął. — Co to w ogóle znaczy, co pan sobie... Ale tamten nie dał mu skończyć, jakby w ogóle nie czekał na odpowiedź. — Jeżeli nie, to tym lepiej. Nie przeszkodzi nam w załatwieniu naszych spraw. W Antonim wzbierała złość. Cały dziwaczny, ale niewątpliwy dotąd nimb Wielkiej Trójki rozwiewał się: siedział przed nim zwykły warszawski łobuz, handlujący w dodatku kobietami. Rozczarowanie było dotkliwe, gniew Antoniego coraz większy. — Nie mam z panem żadnych spraw do załatwienia. W ogóle pana nie znam i nie rozumiem, dlaczego przysiadł się pan tutaj. Proszę natychmiast... W miarę jak mówił, słowa gasły mu na ustach. Tamten przyglądał mu się przez chwilę — wzrok ten nie usposabiał do mówienia. Zezowate oko patrzyło jakoś w górę, wobec czego drugie przybierało kierunek zupełnie nieokreślony. W sumie posiadacz tych oczu nie patrzył nigdzie, znajdował się jakby ponad sytuacją i żadna złość nie mogła tu nic pomóc. — Spokojnie, spokojnie — powiedział, wyczekawszy, aż Antoni zamilknie sam z siebie. Potem i on chwilę 31 milczał, a gdy zaczął znów mówić, głos miał mruczący, niby poufny, lecz w poufności tej kryła się perswadująca jakby groźba. — Że pan mnie nie zna — to nieprawda. Zresztą ja znam pana dobrze. Że nie mamy spraw do załatwienia — to też nieprawda. Mamy sprawy, i to ważne. Czekał pan tu przecież na mnie: tak czy nie?! Antoni nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć, przełknął ślinę. Trudno było zaprzeczyć, że jakoś podświadomie czekał na spotkanie — ale z kim, dlaczego, w jakiej sprawie — tego przecież nie wiedział. Pytać się również nie było sensu, bo właściwie nie wiadomo dobrze o co — czy o tamte osoby? Pozostawało milczenie. Pogrążył się w nie, starając się jednak nadać mu formę zagniewanej obojętności. Jednakże partner najwyraźniej nic sobie z tego nie robił. Doskonale rozszyfrował jego niepewność siebie i jej przyczyny, jakby tego właśnie, a nie czego innego się spodziewał. Całkowicie panował nad sytuacją. — Więc skoro nie ma pan ochoty na tę dziewczynkę, to możemy zabrać się do sprawy. Pojedziemy do mnie i omówimy możliwości. — Do pana? — Tak. Mój wóz czeka na dole. To nie tak daleko — samochodem ze dwadzieścia minut. Wszystko się panu wytłumaczy raz dwa. Udawanie oporu nie miało już celu. Antoni działał jak we śnie: przywoływał kelnerkę, płacił, zbierał gazety. Gdy wychodzili, Zezowaty poszeptał chwilę z tamtą dziewczyną, która zresztą ani na sekundę nie podniosła wzroku. Potem na dole, w tłoku i rozgwarze, odbierali z szatni okrycia: Antoni zimowe palto, jego towarzysz ową wytartą „fufajkę" i czapkę cyklistówkę. Wiele osób rzucało na Zezowatego ukradkowe, znaczące spojrzenia. Chociaż może było to tylko złudzenie? 32 Na zewnątrz trwał już tymczasem w