1410
Szczegóły |
Tytuł |
1410 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1410 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1410 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1410 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Clive Barker
MADONNA
Jerry Coloqhoun czeka� na Garveya ju� ponad trzydzie�ci pi�� minut. Sta� na schodach prowadz�cych do Zespo�u Basen�w przy Leopold Road i od pe�zn�cego w g�r� przez podeszwy but�w zimna stopniowo traci� czucie w stopach. Pociesza� si�, �e nadejdzie jeszcze czas, kiedy to na niego b�d� czeka�. W�a�ciwie, je�li zdo�a nam�wi� Ezr� Garveya, �eby zainwestowa� w Pa�ac Uciech, przywilej ten mo�e okaza� si� wcale nie taki odleg�y. Od dawna szuka� kogo�, kto dysponowa�by du�ym kapita�em i by�by sk�onny podj�� ryzyko; zapewniano go, �e Garvey spe�nia te warunki. �r�d�o, z kt�rego pochodzi�y pieni�dze, nie mia�o w tym wypadku znaczenia, a przynajmniej tak to sobie Jerry wyt�umaczy�. W ci�gu ostatnich sze�ciu miesi�cy wielu przyjemniejszych plutokrat�w z miejsca odrzuci�o jego projekt i w takiej sytuacji Jerry nie m�g� sobie raczej pozwoli� na delikatno�� uczu�.
Wcale go nie dziwi�a niech�� inwestor�w. Czasy by�y ci�kie i rzadko kto odwa�a� si� na ryzyko. Co wi�cej, przedstawienie sobie Zespo�u Basen�w jako l�ni�cego kompleksu rozrywkowego wymaga�o pewnej dozy wyobra�ni - cechy niezbyt rozpowszechnionej w�r�d spotykanych przez Jerry'ego bogaczy. Jego informatorzy przekonali go jednak, �e w takiej okolicy, gdzie ca�e pokolenie sybaryt�w z klas �rednich wykupuje i remontuje budynki nieomal kwalifikuj�ce si� do wyburzenia, �e w takiej w�a�nie okolicy zaplanowane przez niego centrum z pewno�ci� przyniesie doch�d.
By� jeszcze jeden plus. Rada, b�d�ca w�a�cicielem Zespo�u Basen�w, chcia�a si� jak najszybciej pozby� tej nieruchomo�ci, bo nie mog�a narzeka� na brak d�u�nik�w. Cz�owiek z Wydzia�u Us�ug Publicznych, kt�rego Jerry przekupi� i kt�ry za dwie butelki ginu beztrosko zw�dzi� klucze do budynku, powiedzia� mu, �e je�li oferta zostanie z�o�ona szybko, gmach b�dzie mo�na kupi� za bezcen. Wszystko zale�a�o od w�a�ciwej koordynacji.
W czym Garvey najwyra�niej nie by� zbyt dobry. Gdy nareszcie si� pojawi�, nogi mia� ju� Jerry zdr�twia�e do kolan, a jego cierpliwo�� by�a na wyczerpaniu. Kiedy Garvey wysiada� z rovera, kt�rym przywi�z� go szofer, i wchodzi� po schodach, Jerry nie da� tego jednak po sobie pozna�. Spodziewa� si� kogo� wi�kszego (rozmawiali tylko przez telefon), ale mimo miernej postury Garveya nie by�o w�tpliwo�ci co do jego pot�gi. Wyziera�a ze spojrzenia, jakim oceni� Coloqhouna, z jego smutnych rys�w, z nieskazitelnego garnituru.
Podali sobie r�ce.
- Mi�o pana widzie�, panie Garvey.
Facet skin�� g�ow�, ale nie odpowiedzia� na uprzejmo��. Chc�c wreszcie schowa� si� przed zimnem, Jerry otworzy� drzwi i poprowadzi� Garveya do �rodka.
- Mam tylko dziesi�� minut - powiedzia� Garvey.
- �wietnie - odpar� Jerry. - Chcia�em jedynie pokaza� panu rozk�ad pomieszcze�.
- Rozejrza� si� pan ju� tutaj?
- Oczywi�cie.
To by�o k�amstwo. Jerry zwiedzi� budynek w sierpniu, dzi�ki swojej wtyczce w Wydziale Architektury, a od tego czasu kilka razy ogl�da� go z zewn�trz. Odk�d przekroczy� ten pr�g, up�yn�o ju� pi�� miesi�cy - mia� jednak nadziej�, �e post�puj�cy rozk�ad nie posun�� si� zbyt daleko. Weszli do westybulu. Pachnia�o wilgoci�, ale nie zatyka�o.
- Nie ma pr�du - wyja�ni�. - Musi nam wystarczy� latarka. Wy�owi� z kieszeni mocn� latark� i skierowa� �wiat�o na wewn�trzne drzwi. Wisia�a na nich k��dka. Jerry patrzy� na ni� w os�upieniu. Je�li za ostatniej jego bytno�ci ju� tu by�a, to tego nie pami�ta�. Spr�bowa� u�y� jedynego klucza, jaki dosta�, wiedz�c jeszcze przed w�o�eniem go do dziurki, �e nie b�dzie pasowa�. Zakl�� p�g�osem, robi�c b�yskawiczny przegl�d mo�liwo�ci. Albo zrobi� z Garveyem w ty� zwrot i zostawi� Baseny ich tajemnicom -je�li mo�na by�o tajemnicami nazwa� ple��, post�puj�c� zgnilizn� i b�d�cy o w�os od runi�cia dach - albo spr�buj� si� w�ama�. Rzuci� okiem na Garveya, kt�ry wyj�wszy z wewn�trznej kieszeni marynarki ogromne cygaro, muska� jego koniec p�omykiem. Zak��bi� si� aksamitny dym.
- Przepraszam za to op�nienie - powiedzia� Jerry.
- Zdarza si� - odpar� Garvey, najwyra�niej nie zaniepokojony.
- Chyba wskazana by�aby taktyka si�y - rzek� Jerry i czeka�, jak Garvey zareaguje na ten pomys� z w�amaniem.
- Nie mam nic przeciwko temu.
Jerry szybko przeszuka� ciemny westybul i w kasie znalaz� sto�ek z metalowymi n�kami. Nios�c go do drzwi czu� na sobie rozbawiony wzrok Garveya. U�ywaj�c jednej z n�ek jako d�wigni z�ama� kab��k k��dki. Spad�a z ha�asem na kafelkow� pod�og�.
- Sezamie, otw�rz si� - mrukn�� z zadowoleniem i pchn�� drzwi otwieraj�c je przed Garvey em.
Gdy przekraczali pr�g, d�wi�k spadaj�cej k��dki jeszcze rozbrzmiewa� w opuszczonych korytarzach, cichn�c powoli - a� sta� si� tylko westchnieniem. W �rodku budynek prezentowa� si� jeszcze mniej zach�caj�co, ni� Jerry pami�ta�. �wiat�o dzienne s�cz�ce si� przez zaple�nia�e szyby �wietlik�w rozmieszczonych wzd�u� korytarza by�o b��kitno szare i nier�wne, a przy tym nie mniej ponure od wn�trza, do kt�rego wpada�o. Kiedy� Baseny przy Leopold Road bez w�tpienia by�y sztandarowym przyk�adem stylu eklektycznego, pe�ne l�ni�cych kafelk�w i pomys�owych mozaik na pod�ogach i �cianach. Na pewno jednak nie za czas�w Jerry'ego. Kafelki pod stopami wybrzuszy�y si� od wilgoci i poodpada�y setkami ze �cian, zostawiaj�c kratk� bia�ej ceramiki i ciemnego tynku - jak jak�� ogromn� krzy��wk� bez hase�. Wra�enie ruiny by�o tak przemo�ne, �e Jerry ju� chcia� porzuci� zamiar sprzedania swego pomys�u Garveyowi; uzna�, �e nie ma na to szans, nawet przy tej �miesznie niskiej cenie obiektu. Wydawa�o si� jednak, �e Garvey jest bardziej zainteresowany, ni� Jerry przypuszcza�. Ju� maszerowa� korytarzem zaci�gaj�c si� cygarem i mrucz�c co� do siebie. Jerry czu�, �e tylko niezdrowa ciekawo�� ci�gnie inwestora w g��b tego rozbrzmiewaj�cego echem gmaszyska. A jednak...
- Ten budynek ma w sobie co� i daje wiele mo�liwo�ci - rzek� Garvey. - Nie ciesz� si� reputacj� filantropa, Coloqhoun - na pewno pan o tym wie - ale gustuj� w wyrafinowaniu.
Zatrzyma� si� przed mozaik� przedstawiaj�c� jak�� nieokre�lon� scen� mitologiczn� - baraszkuj�ce ryby, nimfy i bog�w morza. Mrukn�� co� z uznaniem, dubluj�c kr�te linie rysunku wilgotnym ko�cem cygara.
- Teraz nie widuje si� ju� takiego kunsztu - skomentowa�. Jerry uwa�a� mozaik� za nieciekaw�, ale powiedzia�:
- Jest wspania�a.
- Prosz� mi pokaza� reszt�.
Obiekt szczyci� si� niegdy�, opr�cz dw�ch basen�w, mn�stwem innych atrakcji - �a�nia turecka, �a�nia parowa, sauna... Liczne pomieszczenia ��czy� labirynt przej��, kt�re w odr�nieniu od g��wnego korytarza nie mia�y �wietlik�w. Musia�a tu wystarczy� latarka. Ciemno czy nie, Garvey chcia� zobaczy� wszystko. Dziesi�� minut, kt�re zgodnie ze swoj� zapowiedzi� m�g� po�wi�ci� Coloqhounowi, rozci�gn�o si� do dwudziestu, a potem do trzydziestu. Co krok odkrywa� nowe �r�d�a zachwytu. Jerry s�ucha� uwag Garveya z udawanym zrozumieniem, bo zupe�nie nie pojmowa� jego entuzjazmu.
- Teraz chcia�bym zobaczy� baseny - o�wiadczy� Garvey, gdy dok�adnie obejrzeli pomieszczenia towarzysz�ce.
Jerry ruszy� bez s�owa, by spe�ni� to ��danie. Kiedy szli korytarzykiem za �a�ni� tureck�, Garvey sykn��:
- Cicho.
Jerry zatrzyma� si�.
- O co chodzi?
- Us�ysza�em jaki� g�os.
Jerry nadstawi� uszu. �wiat�o latarki rozbryzguj�ce si� na kafelkach otacza�o ich blad� po�wiat�, wysysaj�c� krew z twarzy Garveya.
- Nie s�ysz�...
- Powiedzia�em: cicho - warkn�� Garvey.
Powoli kr�ci� g�ow�, Jerry nic nie s�ysza�. Garvey teraz ju� te� nie. Wzruszy� ramionami i zaci�gn�� si� cygarem. Zgas�o od wilgoci w powietrzu.
- To z�udzenie - powiedzia� Jerry. - Echo mo�e tu wprowadzi� w b��d. Czasami po prostu wraca do cz�owieka stukot jego w�asnych krok�w.
Garvey zn�w mrukn��. Wydawa�o si�, �e to jego ulubiona odpowied�.
- Ja naprawd� co� s�ysza�em - rzek� po chwili, najwyra�niej niezadowolony z wyja�nienia Jerry'ego.
Zn�w zacz�� nas�uchiwa�. W korytarzach by�o tak cicho, �e mo�na by us�ysze� spadaj�c� szpilk�. Nie dochodzi� nawet �aden odg�os ruchu ulicznego na Leopold Road. W ko�cu Garvey rozchmurzy� si�.
- Prowad� pan - rzuci�.
Jerry w�a�nie to robi�, chocia� wcale nie zna� drogi do basen�w. Zanim wreszcie dotarli do celu, kilka razy skr�cili w z�� stron� i kr��yli po labiryncie identycznych korytarzy.
- Ciep�o - powiedzia� Garvey, gdy stan�li przed drzwiami, za kt�rymi znajdowa� si� mniejszy basen.
Jerry mrukn�� co� potakuj�co. My�la� tylko o tym, by jak najszybciej dotrze� do basen�w, i nie zauwa�y�, �e robi si� coraz gor�cej. Teraz, kiedy sta� bez ruchu, czu�, �e jest spocony. Powietrze by�o parne, ale nie pachnia�o tak jak gdzie indziej st�chlizn�, Tu zaduch by� bardziej mdl�cy, prawie dusz�cy. Jerry mia� nadziej�, �e Garvey, spowity chmur� dymu z ponownie zapalonego cygara, nie czuje tego zapachu, bo by� nieprzyjemny.
- Grzej�- rzek� Garvey.
- Na to wygl�da - odpar� Jerry, chocia� nie mia� poj�cia, dlaczego dzia�a ogrzewanie. Mo�e Wydzia� In�ynieryjny od czasu do czasu uruchamia� sie�, �eby si� nie zasta�a. Czy w takim razie gdzie� w trzewiach budynku byli robotnicy? Mo�e Garvey rzeczywi�cie s�ysza� jakie� g�osy? Jerry przygotowa� sobie w duchu wyja�nienie na wypadek spotkania z nimi.
- Oto baseny - rzek� i poci�gn�� do siebie jedno skrzyd�o drzwi. �wietlik by� tu jeszcze brudniejszy od tych w g��wnym korytarzu i do �rodka wpada�o bardzo nik�e �wiat�o. Jednak Garvey si� nie zra�a�. Przest�pi� pr�g i podszed� do brzegu basenu. Niewiele by�o wida�, bo wszystko pokrywa�a wieloletnia ple��. Na dnie ledwo majaczy� si� pod glonami jaki� wz�r na kafelkach. Z do�u patrzy�o na nich bezmy�lne rybie oko.
- Zawsze ba�em si� wody - powiedzia� z namys�em Garvey wpatruj�c si� w pusty basen. - Nie wiem, sk�d si� to u mnie wzi�o.
- Mo�e jakie� wspomnienie z dzieci�stwa? - zaryzykowa� Jerry.
- Chyba nie - odpar� Garvey. - Moja �ona m�wi, �e chodzi o �ono.
- O �ono?
- M�wi, �e nie lubi�em tam p�ywa� - odpowiedzia� u�miechaj�c si�.
Poprzez pust� przestrze� basenu dobieg� ich kr�tki d�wi�k, jakby co� spad�o. Garvey znieruchomia�.
- S�ysza� pan? - rzek�. - Kto� tam jest. - G�os mu si� nagle podni�s� o oktaw�.
- Szczury - odpar� Jeny.
Wola�by raczej unikn�� spotkania z in�ynierami, bo mog�y pa�� trudne pytania.
- Latarka! - za��da� Garvey, wyrywaj�c j� Jerry'emu z r�ki. Skierowa� snop �wiat�a na przeciwleg�� �cian�, by spenetrowa� rz�d przebieralni i otwarte drzwi. Nic si� nie poruszy�o.
- Nie lubi� szkodnik�w... - powiedzia� Garvey.
- Budynek jest zaniedbany - odpar� Jerry.
- ...szczeg�lnie rodzaju ludzkiego. - Garvey wcisn�� latark� z powrotem w d�o� Jerry'ego. - Mam wrog�w, Coloqhoun. No ale zebra� pan o mnie informacje, prawda? Wie pan, �e nie jestem czysty jak �za. - Zaniepokojenie Garveya g�osami, kt�re wydawa�o mu si�, �e s�yszy, zosta�o wreszcie wyja�nione. Nie obawia� si� szczur�w, ale ci�kich obra�e� cia�a. - Chyba ju� p�jd� - powiedzia�. - Prosz� pokaza� mi drugi basen i wychodzimy.
- Jasne.
Jerry tak samo chcia� wyj�� jak jego go��. Od tego wydarzenia zrobi�o mu si� jeszcze bardziej gor�co. Poci� si� ju� obficie. Bola�y go zatoki. Zaprowadzi� Garveya pod drzwi hali wi�kszego basenu i poci�gn�� za jedno ich skrzyd�o. Drzwi nie ust�pi�y.
- Jaki� problem?
- Chyba s� zamkni�te od wewn�trz.
- Jest inne wej�cie?
- Chyba tak. Mam obej�� basen? Garvey zerkn�� na zegarek.
- Dwie minuty - powiedzia�. - Jestem um�wiony. Garvey patrzy�, jak Coloqhoun znika w ciemnym korytarzu poprzedzany chwiejnym blaskiem latarki. Nie podoba� mu si� ten facet. By� zbyt g�adko ogolony i nosi� w�oskie buty. Ale jego pomys� mia� pewne walory. Garveyowi odpowiada� ten obiekt, trafi�a mu do gustu jednolito�� stylu, trywialno�� wystroju. W przeciwie�stwie do wielu ludzi mia� zaufanie do instytucji: szpitali, szk�, nawet wi�zie�. Tr�ci�y porz�dkiem spo�ecznym, uspokaja�y t� cz�� jego osobowo�ci, kt�ra ba�a si� chaosu. Lepszy ju� �wiat zbyt dobrze zorganizowany ni� zorganizowany niewystarczaj�co.
Zn�w zgas�o mu cygaro. W�o�y� je mi�dzy z�by i zapali� zapa�k�. Gdy przygasa� jej gwa�towny blask, Garvey k�tem oka spostrzeg� w korytarzu przed sob� niewyra�n� sylwetk� przygl�daj�cej si� mu nagiej dziewczyny. Widzia� j� tylko przez u�amek sekundy, ale kiedy zapa�ka wypad�a mu z palc�w i zabrak�o �wiat�a, zobaczy� t� posta� dok�adnie oczyma duszy. Dziewczyna by�a m�oda - najwy�ej pi�tnastka - i mia�a pe�ne cia�o. Pot na sk�rze przyda� jej takiej zmys�owo�ci, �e wygl�da�a, jakby wysz�a z jego sn�w. Odrzuci� nie�wie�e cygaro, nerwowo znalaz� nast�pn� zapa�k� i zapali� j�, ale podczas tych kilku sekund ciemno�ci dzieci�ca pi�kno�� znikn�a, zostawiaj�c tylko powiew s�odkiego zapachu swego cia�a.
- Ma�a? - odezwa� si�.
Nago�� i zaskoczenie w oczach dziewczyny sprawi�y, �e Garvey jej zapragn��.
-Ma�a?
P�omyk drugiej zapa�ki o�wietli� tylko kilka metr�w korytarza.
- Jeste� tam?
Pomy�la�, �e nie mog�a odej�� daleko. Zapaliwszy trzeci� zapa�k� poszed� jej szuka�. Zrobi� jedynie kilka krok�w, gdy us�ysza� kogo� za sob�. Odwr�ci� si�. Latarka o�wietli�a jego strach. To tylko W�oskie Buty.
- Nie ma drugiego wej�cia.
- Nie musi mnie pan o�lepia� - rzek� Garvey. Snop �wiat�a opad�.
- Przepraszam.
- Tutaj kto� jest, Coloqhoun. Dziewczyna.
- Dziewczyna?
- Mo�e wiesz pan co� o tym?
- Nie.
- By�a nagusie�ka. Sta�a trzy, najwy�ej cztery metry ode mnie. Jerry spojrza� w zdumieniu na Garveya. Czy cierpi na urojenia seksualne?
- M�wi�, �e widzia�em dziewczyn� - upiera� si� Garvey, cho� nie spotka� si� z zaprzeczeniem. - Gdyby pan nie nadszed�, dogoni�bym j�, - Rzuci� okiem za siebie. - Niech pan po�wieci tam.
Jerry skierowa� �wiat�o latarki na labirynt korytarzy. �adnego �ladu �ycia.
- Cholera - powiedzia� Garvey z prawdziwym �alem. Spojrza� na Jerry'ego. - No dobra, wynosimy si� st�d w diab�y. Gdy rozstawali si� na schodach, rzek�:
- Jestem zainteresowany. S� tu pewne mo�liwo�ci. Co z planem budynku?
- Nie mam go, ale mog� zdoby�.
- Dobrze. - Garvey zapala� nowe cygaro. - I prosz� mi przys�a� bardziej szczeg�ow� ofert�. Wtedy zn�w pogadamy.
Zdobycie planu Zespo�u Basen�w od wtyczki w Wydziale Architektury wymaga�o sporej �ap�wki, ale Jerry w ko�cu go mia�. Na papierze kompleks te� wygl�da� jak labirynt. I tak jak w najlepszych labiryntach, w uk�adzie prysznic�w, �a�ni i przebieralni nie by�o z pozoru porz�dku. Obali�a ten pogl�d Carole.
- Co to jest? - spyta�a go, gdy �l�cza� wieczorem nad planem. Sp�dzili w jego mieszkaniu cztery czy pi�� godzin - godzin wolnych od k��tni i nieprzyjemnej atmosfery, kt�ra ostatnio k�ad�a si� chmur� na sp�dzanym wsp�lnie czasie.
- Plan Basen�w przy Leopold Road. Chcesz jeszcze brandy?
- Dzi�kuj�, nie.
Przygl�da�a si� rysunkowi, a Jeny wsta�, �eby sobie dola�.
- Chyba dobij� targu z Garveyem.
- B�dziesz z nim robi� interesy, tak?
- M�wisz to w taki spos�b, jakbym by� handlarzem �ywym towarem. Facet ma pieni�dze.
- Brudne pieni�dze.
- Co znaczy troch� brudu mi�dzy przyjaci�mi? Spojrza�a na niego lodowatym wzrokiem, a Jeny zapragn�� cofn�� ostatnie dziesi�� sekund i wymaza� swoj� uwag�.
- Bardzo chc�, �eby ta transakcja dosz�a do skutku - powiedzia� siadaj�c naprzeciw Carole na sofie, ze szklaneczk� w d�oni. Plan le�a� rozpostarty na niskim stoliku mi�dzy nimi. - Bardzo chc�, �eby chocia� raz co� mi wysz�o.
Jej spojrzenie pozosta�o nieub�agane.
- Ja po prostu uwa�am, �e Garvey i jemu podobni sprowadzaj� k�opoty - rzek�a. - Nie obchodzi mnie, ile on ma pieni�dzy. To typ spod ciemnej gwiazdy. Jeny.
- Wi�c powinienem ze wszystkiego zrezygnowa�, tak? Tego ode mnie oczekujesz? - Ju� kilkana�cie razy sprzeczali si� o to w ci�gu ostatnich paru tygodni. - Twoim zdaniem powinienem zapomnie� o ci�kiej pracy, jak� w�o�y�em w ten projekt i doda� to fiasko do wszystkich pozosta�ych?
- Nie musisz krzycze�.
- Ja nie krzycz�!
Wzruszy�a ramionami.
- Dobrze - powiedzia�a cicho. - Nie krzyczysz.
-Jezu!
Zn�w pochyli�a si� nad planem. Obserwowa� j � znad szklaneczki - �lizga� si� spojrzeniem po jej delikatnych blond w�osach i przedzia�ku na �rodku g�owy. Pomy�la�, �e nie umiej� ze sob�. rozmawia�. Po raz kolejny nie uda�o im si� znale�� wsp�lnego j�zyka, a bez tego �adna wymiana pogl�d�w nie by�a mo�liwa. I nie tylko w tej sprawie - w pi��dziesi�ciu innych. My�li kr���ce pod delikatn� sk�r� g�owy Carole stanowi�y dla niego tajemnic�. A jego my�li by�y prawdopodobnie tajemnic� dla niej.
- To spirala - odezwa�a si�.
- Co ma by� spiral�?
- Baseny. S� zaprojektowane jako spirala. Zobacz.
Wsta�, �eby spojrze� na plan z g�ry, a Carole powiod�a po korytarzach palcem. Mia�a racj�. Chocia� wymogi budowlane zamaza�y klarowno�� wzoru, w labirynt korytarzy i pomieszcze� naprawd� zosta�a wpisana nieregularna spirala. Palec Carole zatacza� coraz cia�niejsze kr�gi. W ko�cu spocz�� na wi�kszym basenie, tym zamkni�tym. Jeny wpatrywa� si� w plan w milczeniu. Wiedzia�, �e gdyby mu nie powiedzia�a, m�g�by patrze� na niego przez tydzie� i w og�le nie dostrzec ukrytej struktury.
Carole postanowi�a, �e nie zostanie na noc. Pr�bowa�a wyja�ni� przy drzwiach, �e to nie dlatego, �e wszystko mi�dzy nimi si� sko�czy�o, tylko �e zbyt sobie ceni ich intymno��, by u�ywa� jej jako banda�a. Prawie zrozumia�, o co jej chodzi - ona te� widzia�a w nich zranione -zwierz�ta. Przynajmniej mieli wsp�lne �ycie metaforyczne.
Przyzwyczai� si� do samotnego spania. W�a�ciwie wola� by� sam w ��ku, ni� dzieli� je z kim�, nawet z Carole. Dzisiaj jednak chcia�, �eby z nim zosta�a. Nie musia�a to by� nawet ona, wystarczy�by ktokolwiek. Czu� si� niespokojny bez powodu, jak dziecko. Gdy nadchodzi� sen, zaraz od niego ucieka�, jakby ba� si� �nienia.
Wsta� przed �witem, maj�c ju� do�� tego �a�osnego przeskakiwania ze snu w jaw� i z powrotem. Zzi�bni�ty, zawin�� si� w szlafrok i zrobi� sobie herbaty. Plan ci�gle le�a� na stoliku, na kt�rym zostawili go wieczorem. Popijaj�c ciep�y, s�odki napar sta� nad rysunkiem i rozmy�la�. Teraz, kiedy Carole pokaza�a mu spiral�, mimo nat�oku innych szczeg��w wymagaj�cych jego uwagi potrafi� si� skupi� jedynie na niej, na tym niezaprzeczalnym dowodzie, �e chaos labiryntu by� jedynie pozorem. Spirala uwi�zi�a jego wzrok i uwiod�a go; w�drowa� spojrzeniem po jej bezlitosnych zwojach, w k�ko i w k�ko, coraz cia�niej - ale dok�d? Do zamkni�tego basenu.
Wypi� herbat� i wr�ci� do ��ka. Tym razem zm�czenie wzi�o g�r� nad nerwami i nareszcie sp�yn�� na niego sen. Obudzi�a go pi�tna�cie po si�dmej Carole, dzwoni�c przed wyj�ciem do pracy z przeprosinami za zesz�y wiecz�r.
- Nie chc�, �eby wszystko si� mi�dzy nami popsu�o, Jeny. Wiesz o tym, prawda? Wiesz, jak bardzo mi na tobie zale�y.
Nie znosi� rozm�w o mi�o�ci rano. To, co o p�nocy wydawa�o si� romantyczne, nad ranem uderza�o go �mieszno�ci�, Odpowiedzia� na wynurzenia Carole jak tylko potrafi� najlepiej i um�wi� si� z ni� na wiecz�r. Potem wr�ci� do poduszki.
Zaledwie przez kwadrans, jaki up�yn�� od opuszczenia Basen�w, Ezra Garvey nie my�la� o dziewczynie, kt�ra mign�a mu w korytarzu. Jej twarz wraca�a do niego w czasie kolacji z �on� i w chwilach sp�dzanych z kochank� Twarz tak nieskr�powana, tak ja�niej�ca obietnicami.
Garvey uwa�a� si� za kobieciarza. W przeciwie�stwie do podobnych sobie potentat�w, kt�rzy op�acali swe ma��onki, by nie przeszkadza�y wtedy, kiedy by�y niepotrzebne, Garvey lubi� towarzystwo przedstawicielek p�ci przeciwnej; lubi� ich g�osy, perfumy, �miech. Czerpa� przyjemno�� z ich blisko�ci i niewiele zna� w tym ogranicze�. Otacza� si� kobietami, got�w zawsze wyda� na nie fortun�. Gdy wi�c wr�ci� tego ranka na Leopold Road, marynark� mia� obci��on� pieni�dzmi i kosztownymi drobiazgami.
Przechodnie na ulicy zanadto byli zaj�ci ochron� swych g��w (od �witu pada�a zimna, jednostajna m�awka), by zauwa�y� m�czyzn� stoj�cego na schodach pod czarnym parasolem, a drugiego pochylonego nad k��dk� Chandaman by� ekspertem w sprawach zamk�w. K��dka otworzy�a si� z trzaskiem po kilku sekundach. Garvey opu�ci� parasol i w�lizn�� si� do westybulu.
- Zaczekaj tutaj - poleci� Chandamanowi. - I zamknij drzwi.
- Tak jest, sir.
- Je�li b�d� ci� potrzebowa�, zawo�am. Masz latark�?
Chandaman wyci�gn�� latark� z kieszeni. Garvey wzi�� j� do r�ki, zapali� i znikn�� w korytarzu. Albo na zewn�trz by�o znacznie zimniej ni� przedwczoraj, albo w �rodku -jeszcze gor�cej. Rozpi�� marynark� i rozlu�ni� mocno zawi�zany krawat. Z przyjemno�ci� powita� rozgrzane powietrze, przypominaj�ce mu o l�ni�cej sk�rze dziewczyny-zjawy i rozleniwionym spojrzeniu jej ciemnych oczu. Szed� korytarzem rozchlapuj�c �wiat�o latarki na kafelkach. Zawsze mia� dobry zmys� kierunku, tote� w kr�tkim czasie znalaz� drog� do miejsca, gdzie spotka� dziewczyn�. Stan�� bez ruchu i nas�uchiwa�.
Garvey nawyk� do ogl�dania si� za siebie. Przez ca�e swe doros�e �ycie, czy to w wi�zieniu, czy na wolno�ci, musia� uwa�a� na czaj�cych si� z ty�u morderc�w. Ta nieustanna czujno�� uwra�liwi�a go na najmniejszy �lad ludzkiej obecno�ci. D�wi�ki, jakie kto� inny m�g�by zignorowa�, w jego uszach dzwoni�y ostrzegawczo. Ale tutaj? Nic. Cisza w korytarzach, cisza w �a�niach, cisza w ka�dym zakamarku budynku. A jednak wiedzia�, �e nie jest sam. Gdy zawodzi�o pi�� zmys��w, sz�sty - nale��cy mo�e bardziej do drzemi�cego w nim zwierz�cia ni� eleganckiego bywalca, jakiego zdradza� jego kosztowny garnitur - wyczuwa� wszystko. Ta zdolno�� wiele razy uratowa�a mu �ycie. Mia� nadziej�, �e teraz zaprowadzi go w ramiona pi�kno�ci.
Zda� si� na instynkt. Zgasi� latark� i wodz�c r�koma po �cianie, ruszy� korytarzem, z kt�rego poprzednio wysz�a dziewczyna. Obecno�� jego ofiary dr�czy�a go. Podejrzewa�, �e znajduje si� zaledwie za �cian�, id�c r�wno z nim jakim� ukrytym przej�ciem, do kt�rego nie mia� dost�pu. Ta my�l sprawia�a mu przyjemno��. Ona i on, sami w tym spotnia�ym labiryncie, prowadz�c gr�, kt�ra - co wiedzieli oboje - musi sko�czy� si� schwytaniem dziewczyny. Porusza� si� ostro�nie, a jego puls na szyi, przegubie d�oni i w kroczu odmierza� sekundy po�cigu. Krzy�yk przyklei� mu si� do mostka.
W ko�cu korytarz rozdzieli� si�. Garvey przystan��. �wiat�o by�o tu bardzo nik�e i wype�nia�o tunele zwodniczym blaskiem. Nie mo�na by�o oceni� odleg�o�ci. Ufaj�c jednak swemu instynktowi skr�ci� w lewo. Prawie od razu natkn�� si� na drzwi. By�y otwarte, wi�c wszed� do sporego pomieszczenia, a przynajmniej tak wnosi� z przyt�umionego odg�osu w�asnych krok�w. Zn�w stan�� w bezruchu. Tym razem jego wyt�ony s�uch wy�owi� jaki� d�wi�k. Po drugiej stronie pomieszczenia mi�kkie st�panie bosych st�p po kafelkach. To jego wyobra�nia, czy naprawd� b�ysn�a mu dziewczyna o ciele wyrze�bionym z mroku, ja�niejszym od otaczaj�cej ciemno�ci i g�adszym? Tak, to ona. Prawie j� zawo�a�, ale powstrzyma� si�. Zamiast tego podj�� milcz�cy po�cig, got�w z ochot� stosowa� si� do jej regu� gry tak d�ugo, jak d�ugo by j� to bawi�o. Przeszed� przez pomieszczenie i mijaj�c kolejne drzwi, znalaz� si� w innym korytarzu. Powietrze by�o tu o wiele cieplejsze ni� gdzie indziej w budynku, lepkie i przymilne. Na chwil� za gard�o �cisn�� go niepok�j: tak ch�tnie wk�adaj�c g�ow� w t� ciep�� p�tl�, lekcewa�y� wszelkie �yciowe zasady autokraty. To mog�a by� pu�apka -dziewczyna, po�cig... Za nast�pnym rogiem mog�o nie by� ju� ani piersi, ani pi�kna, tylko n� godz�cy w serce. A jednak wiedzia�, �e tak nie jest, wiedzia�, �e kroki przed nim s� krokami lekkiej i gibkiej kobiety, �e gor�co, kt�re wywo�ywa�o u niego wci�� nowe fale potu, to klimat dobry akurat dla istoty zwiewnej i biernej. W takim upale nie m�g�by zachowa� si� �aden n�: ostrze by zmi�k�o, ambicja posz�aby w niepami��. By� zatem bezpieczny.
Odg�os krok�w umilk�, wi�c on te� stan��. Sk�d� pada�o �wiat�o, cho� nie by�o wida� jego �r�d�a. Garvey obliza� s�one wargi i ruszy� do przodu. Czu� pod palcami wod� pokrywaj�c� kafelki, pod�oga r�wnie� by�a �liska. Z ka�d� chwil� ros�o w nim oczekiwanie.
Robi�o si� coraz ja�niej. Nie by� to blask dnia - s�once nie dociera�o do tego sanktuarium. Garveyowi �wiat�o to przywodzi�o raczej na my�l blask ksi�yca - mi�kki, ulotny - cho� i on nie m�g� mie� tu dost�pu. W ka�dym razie dzi�ki niemu Garvey zobaczy� t� dziewczyn�, a raczej: jak�� dziewczyn�, bo nie by�a to ta sama, kt�r� widzia� dwa dni wcze�niej. By�a r�wnie� naga i m�oda, ale zupe�nie inna. Zanim uciek�a przed nim i znikn�a za zakr�tem korytarza, napotka� jej wzrok. Zaintrygowanie doda�o teraz po�cigowi pikanterii: niejedna, lecz dwie dziewczyny mieszka�y w tym tajemniczym miejscu. Dlaczego?
Obejrza� si� za siebie, chc�c sprawdzi�, czy gdyby chcia� si� wycofa�, droga ucieczki jest wolna, ale jego pami��, zamroczona wonnym powietrzem, odm�wi�a odtworzenia jasnego obrazu trasy, kt�r� przyszed�. Uk�ucie niepokoju ostudzi�o nieco jego uniesienie, ale nie podda� si� rozterce - szed� dalej. Pod��y� za dziewczyn� do ko�ca korytarza i skr�ci� za ni� w lewo. Po chwili korytarz zn�w za�amywa� si� w lewo - dziewczyna w�a�nie znika�a za rogiem. Niejasno zdaj�c sobie spraw�, �e zakr�ty staj� si� coraz cz�stsze, Garvey zmierza� tam, gdzie go prowadzi�a. Dysza� przy tym z wysi�ku w parnym powietrzu.
Nagle, gdy wyszed� zza ostatniego zakr�tu, uderzy�o go w twarz powietrze tak gor�ce, �e prawie nie m�g� oddycha�. Znalaz� si� w ma�ym, sk�po o�wietlonym pomieszczeniu. Rozpi�� g�rne guziki koszuli. Na grzbietach d�oni wyst�pi�y mu �y�y jak postronki; zdawa� sobie spraw�, z jakim wysi�kiem pracuj� jego p�uca i serce. Z ulg� zobaczy�, �e tu po�cig si� ko�czy. Par� metr�w dalej dziewczyna sta�a odwr�cona do niego ty�em. Na widok jej g�adkich plec�w i rozkosznych po�ladk�w klaustrofobia opu�ci�a go.
- Dziewczyno... - wydysza�. - Ale� mnie przegoni�a po tych korytarzach.
Jakby go nie s�ysza�a albo, co bardziej prawdopodobne, przed�u�a�a gr� do granic kaprysu.
Ruszy� po �liskich kafelkach w jej kierunku.
- M�wi� do ciebie.
Gdy zbli�y� si� do niej na pi�� krok�w, odwr�ci�a si�. To nie by�a dziewczyna, za kt�r�, szed�, ani ta, kt�r� widzia� przed dwoma dniami. To by� zupe�nie kto inny. Jego spojrzenie spoczywa�o jednak na nieznajomej twarzy tylko kilka sekund - potem ze�lizn�o si� w oszo�omieniu na dziecko trzymane przez dziewczyn� w ramionach. Jak ka�dy noworodek �apczywie ssa�o m�oda, pier�. Jednak w ci�gu czterdziestu pi�ciu lat swego �ycia Garvey nigdy czego� takiego nie widzia�. Ogarn�y go md�o�ci. Widok karmi�cej sam w sobie stanowi� ju� niespodziank�, ale noworodek, to co�, ten wyrzutek plemion ludzkich i zwierz�cych, by� ponad wytrzyma�o�� jego �o��dka. Samo piek�o mia�o przyjemniejsze potomstwo.
- Co, na Boga...?
Dziewczyna przygl�da�a si� przera�eniu Garveya, a po twarzy przebieg� jej u�miech. M�czyzna potrz�sn�� g�ow�, Dziecko wyci�gn�o pofa�dowan� ko�czyn� i chwyci�o matk� za pier�, by lepiej si� jej trzyma�. Ten ruch w mgnieniu oka zmieni� obrzydzenie Garveya we w�ciek�o��. Nie zwracaj�c uwagi na protesty dziewczyny, oderwa� od niej to paskudztwo, przytrzyma� je na tyle d�ugo, by poczu�, jak l�ni�cy worek jego cia�a wije mu si� w d�oniach, a potem najmocniej jak potrafi� cisn�� nim w przeciwleg�� �cian� pomieszczenia. Gdy uderzy�o w kafelki, wrzasn�o, ale krzyk urwa� si� prawie natychmiast, podj�a go za to matka. Podbieg�a do le��cego dziecka, kt�rego najwyra�niej pozbawione ko�ci cia�o rozdar�o si� od uderzenia. Jedna z ko�czyn, kt�rych mia�o z dziesi��, chcia�a si�gn�� do jej zalanej �zami twarzy. Dziewczyna wzi�a to co� w ramiona, a stru�ki l�ni�cego p�ynu sp�ywa�y jej po brzuchu na krocze. Z oddali dobieg� jaki� krzyk. Garvey nie mia� w�tpliwo�ci, �e by�a to odpowied� na �miertelny p�acz dziecka i wznosz�ce si� zawodzenie matki, ale ten nowy d�wi�k wydawa� si� przepojony jeszcze wi�kszym smutkiem ni� tamte. Wyobra�nia Garveya by�a uboga; poza snami o bogactwie i kobietach le�a�o pustkowie. Teraz jednak, na d�wi�k tego g�osu, pustkowie zakwit�o i wyda�o z siebie nies�ychane potworno�ci; Garvey nigdy nie podejrzewa� si� o to, �e cos takiego mo�e �al�c si� w jego g�owie. Nie by�y to wyobra�enia potwor�w, kt�re - w najlepszym razie - mo�na by uzna� za zlepki prze�ytych zjawisk. Umys� jego wytworzy� raczej uczucia ni� obrazy - zreszt� pochodzi�y one chyba ze szpiku ko�ci, a nie z umys�u. Ca�a pewno�� egzystencji zadr�a�a; m�sko��, w�adza, bli�niacze imperatywy strachu i rozumu - wszystkie one postawi�y ko�nierze i wypar�y si� go. Zadygota�, boj�c si� tak, jak tylko ba� si� sn�w, tymczasem krzyk trwa�. Nagle Garvey odwr�ci� si� i wybieg� z pomieszczenia, a �wiat�o k�ad�o przed nim w korytarzu jego cie�.
Opu�ci�o go poczucie kierunku. Na pierwszym i drugim rozwidleniu pope�ni� b��d. Po kilku metrach zda� sobie z niego spraw� i spr�bowa� zawr�ci�, ale tylko powi�kszy� tym swoj� dezorientacj�. Wszystkie korytarze wygl�da�y jednakowo: takie same kafelki, takie samo nik�e �wiat�o; za ka�dym zakr�tem Garvey napotyka� albo pomieszczenie, przez kt�re przedtem nie przechodzi�, albo �lep� �cian�. Popada� w coraz wi�ksz� panik�. Zawodzenie ucich�o i teraz znajdowa� si� sam na sam ze swym chrapliwym oddechem i na wp� wypowiedzianymi przekle�stwami. To Coloqhoun by� odpowiedzialny za jego m�czarnie i Garvey przysi�g�, �e wydob�dzie z niego, jaka kierowa�a nim pobudka - cho�by mia� osobi�cie po�ama� mu wszystkie ko�ci. Biegn�c trzyma� si� my�li o pobiciu Coloqhouna - by�a to jego jedyna pociecha. Tak pogr��y� si� w rozwa�aniach o b�lu, jaki mu zada, �e nie spostrzeg�, i� zatoczy� ko�o i biegnie z powrotem w kierunku �wiat�a, dop�ki nie wjecha� po �liskiej posadzce do znajomego pomieszczenia. Dziecko le�a�o na pod�odze, martwe i porzucone. Matki nie by�o nigdzie wida�.
Garvey zatrzyma� si� i oceni� swoje po�o�enie. Je�li zawr�ci t� sam� drog�, zn�w tylko wszystko mu si� pomiesza; je�li p�jdzie dalej przez pomieszczenie, w kierunku �wiat�a, mo�e zdo�a przeci�� ten w�ze� gordyjski. Ostro�nie podszed� do drzwi po drugiej stronie i wyjrza�. Ukaza� mu si� kolejny kr�tki korytarz, a za nim drzwi prowadz�ce na jak�� otwart� przestrze�. Basen! Na pewno basen!
Odrzuci� wszelk� ostro�no��, wyszed� z pomieszczenia i ruszy� korytarzykiem.
Z ka�dym krokiem czu�, jak upa� si� nasila. Pulsowa�o mu od niego w g�owie. Wreszcie dotar� do celu.
Du�y basen nie zosta� opr�niony. Przeciwnie, prawie si� z niego przelewa�o - nie czysta woda, ale spieniona, paruj�ca ciecz. To by�o �r�d�o �wiat�a. Woda w basenie fosforyzowa�a, zabarwiaj�c wszystko dooko�a - kafelki, trampolin�, przebieralnie (jego samego pewnie te�) -jednakow�, blad� po�wiat�
Rozejrza� si�. Ani �ladu kobiet. Droga by�a wolna, z dwuskrzyd�owych drzwi znikn�a k��dka i �a�cuch. Po�lizn�� si� i zerkn�� pod nogi. Okaza�o si�, �e przekroczy� stru�k� cieczy, kt�ra albo ko�czy�a si� na skraju basenu, albo tam bra�a pocz�tek. W niesamowitym �wietle trudno by�o okre�li� jej kolor.
Spojrza� na wod� powodowany przemo�n� ciekawo�ci� Para wodna wirowa�a, jaki� pr�d porusza� szumowinami. Jest! Dostrzeg� ciemny, nieokre�lony kszta�t przemieszczaj�cy si� pod powierzchni�, Pomy�la� o istocie, kt�r� zabi�, o jej bezkszta�tnym ciele i zwisaj�cych p�dach ko�czyn. Czy to kolejny przedstawiciel tego gatunku? P�ynny blask pluska� o kraw�d� basenu u jego st�p, kontynenty piany rozpada�y si� w archipelagi. Po p�ywaku nie zosta� �lad.
Garvey przeni�s� rozz�oszczone spojrzenie gdzie indziej. Nie by� ju� sam. Pojawi�y si� sk�d� trzy dziewcz�ta i sz�y w jego kierunku wzd�u� kraw�dzi basenu. W jednej z nich rozpozna� dziewczyn�, kt�r� zobaczy� tu pierwsz� W przeciwie�stwie do swych si�str by�a ubrana - w sukienk�. Jedn� pier� mia�a jednak obna�on� Zbli�aj�c si� patrzy�a na niego z powag� Ci�gn�a za sob� lin� ozdobion� na ca�ej d�ugo�ci poplamionymi wst��kami, zawi�zanymi w oklap�e, ale wymy�lne kokardy.
Wraz z pojawieniem si� trzech gracji fermentuj�ce wody basenu wzburzy�y si� gwa�townie, bowiem jego mieszka�cy podp�yn�li na spotkanie kobiet. Garvey widzia� trzy czy cztery niespokojne kszta�ty ocieraj�ce si� o powierzchni�, ale nie wyp�ywaj�ce ponad ni�, Waha� si� mi�dzy instynktownym nakazem ucieczki (lina, cho� upi�kszona, nadal by�a lin�) a pokus�, by zosta� i zobaczy�, co jest w basenie. Rzuci� okiem w kierunku drzwi. Znajdowa� si� o dziesi�� metr�w od nich. Szybki bieg - i znajdzie si� w ch�odnym powietrzu korytarza. A tam Chandaman by� ju� w zasi�gu g�osu.
Dziewczyny zatrzyma�y si� kilka krok�w przed nim i obserwowa�y go. Wszystkie ��dze, kt�re przywiod�y tu Garveya, podkuli�y ogon. Nie chcia� ju� ujmowa� d�o�mi piersi tych istot czy gmera� mi�dzy ich l�ni�cymi udami. Te kobiety nie by�y tym, czym si� wydawa�y. Ich spok�j nie by� uleg�o�ci�, lecz narkotycznym transem, ich nago�� nie by�a narz�dziem zmys��w, lecz wyrazem strasznej, obra�liwej dla niego oboj�tno�ci. Nawet ich m�odo�� i wszystko, co z sob� nios�a - g�adko�� sk�ry, po�ysk w�os�w -nawet ona by�a w pewien spos�b ska�ona. Gdy dziewczyna w sukience wyci�gn�a r�k� i dotkn�a jego spoconej twarzy, Garvey krzykn�� cicho z obrzydzenia, jakby lizn�� go w��. Jego reakcja nie zaniepokoi�a jej. Jeszcze bardziej si� do niego zbli�y�a ze wzrokiem utkwionym w jego oczach, pachn�c nie perfumami, jak jego kochanka, ale zmys�owo�ci� Mimo odczuwanego wstr�tu nie m�g� si� odwr�ci�. Sta� patrz�c dziwce w oczy, a ona uca�owa�a go w policzek i owin�a mu przybran� wst��kami lin� wok� szyi.
Jerry od rana dzwoni� co p� godziny do biura Garveya. Najpierw powiedziano mu, �e go nie ma, ale b�dzie po po�udniu. Z czasem informacja ta zmieni�a si�: mia�o go nie by� ca�y dzie�. Sekretarka oznajmi�a, �e pan Garvey �le si� czuje i poszed� odpocz�� do domu. "Prosz� zadzwoni� jutro." Jerry zostawi� jej wiadomo��, �e ma plan Zespo�u Basen�w i chcia�by spotka� si� z panem Garveyem, by porozmawia� na temat dalszej wsp�pracy, kiedy tylko panu Garveyowi b�dzie odpowiada�o.
Carole zadzwoni�a p�nym popo�udniem.
- P�jdziemy gdzie� wieczorem? - spyta�a. - Mo�e do kina?
- A co chcesz obejrze�?
- Och, tak naprawd� nie zastanawia�am si� jeszcze. Pogadamy o tym wieczorem, dobrze?
W ko�cu poszli na jaki� francuski film, kt�ry, o ile Jerry m�g� stwierdzi�, w og�le by� pozbawiony akcji - stanowi� po prostu zlepek dialog�w prowadzonych przez bohater�w na temat ich dramat�w i aspiracji, z kt�rych pierwsze by�y wprost proporcjonalne do niepowodze� w spe�nianiu tych drugich. Ogarn�a go po nim apatia.
- Nie podoba� ci si�...
- Nie bardzo. Taki smutas.
- I �adnej strzelaniny - powiedzia�a u�miechaj�c si� do siebie.
- Co ci� tak bawi?
- Nic.
- Nie m�w, �e nic. Wzruszy�a ramionami.
- Po prostu si� u�miechn�am, to wszystko. Nie mog� si� u�miecha�?
- Jezu, tej rozmowie brakuje tylko napis�w. Przeszli si� troch� po Oxford Street.
- Chcesz co� zje��? - zapyta�, gdy stan�li na rogu Poland Street - Mogliby�my p�j�� do Czerwonego Portu.
- Nie, dzi�ki. Nie znosz� je�� tak p�no.
- Na lito�� bosk�, nie sprzeczajmy si� o jaki� cholerny film.
- Kto si� sprzecza?
- Potrafisz doprowadzi� cz�owieka do bia�ej gor�czki...
- Przynajmniej to mamy ze sob� wsp�lnego - odpali�a. Szyja jej poczerwienia�a.
- M�wi�a� rano...
- Co?
- O tym, �eby�my si� wzajemnie nie stracili...
-To by�o rano - powiedzia�a ze stalowym b�yskiem w oku. A potem doda�a nagle: - Nic ci� nie obchodzi, Jerry. Ani ja, ani ktokolwiek inny.
Patrzy�a na niego w spos�b, kt�ry mia� sprowokowa� go do odpowiedzi. Ale on milcza�. Mimo to wygl�da�a na dziwnie zadowolon�,
- Dobranoc - powiedzia�a i zacz�a si� oddala�. Patrzy�, jak robi sze��, siedem krok�w, i co� w nim chcia�o za ni� zawo�a�, lecz nie pozwoli�o mu na to z dziesi�� drobiazg�w - duma, zm�czenie, lenistwo. Ale w ko�cu ruszy�a go my�l o pustym ��ku, o po�cieli ciep�ej tylko w miejscu, gdzie le�a� on, a z lewej i z prawej strony ch�odnej jak diabli.
- Carole!
Nie odwr�ci�a si�, nawet nie zmieni�a rytmu krok�w. Musia� podbiec, �eby j� dogoni�, zdaj�c sobie spraw�, �e przechodnie zapewne bawi� si� t� scen�,
- Carole.
Chwyci� j� za rami�. Teraz si� zatrzyma�a. Kiedy stan�� naprzeciw niej, z zaskoczeniem stwierdzi�, �e p�acze. To go zbi�o z tropu, bo nie znosi� jej �ez tylko odrobin� mniej ni� swych w�asnych.
- Poddaj� si� - o�wiadczy� pr�buj�c si� u�miechn��. - Ten film to arcydzie�o. Jak teraz?
Nie da�a si� ug�aska� wyg�upami. Twarz mia�a nieszcz�liw� i nabrzmia��,
- Przesta� - powiedzia�. - Prosz� ci�, przesta�. Nie jestem... (zbyt dobry w przeprosinach, chcia� powiedzie�, ale by� w nich tak beznadziejny, �e nie potrafi� powiedzie� nawet tego).
- Daj spok�j - rzek�a cicho. Widzia�, �e nie jest z�a, tylko nieszcz�liwa.
- Jed�my do mnie.
- Nie chc�.
- Ale ja chc� - odpar�. Przynajmniej w tym by� szczery. - Nie lubi� rozmawia� na ulicy.
Zatrzyma� taks�wk� i wr�cili do Kentish Town w milczeniu. Kiedy szli po schodach do mieszkania, Carole zauwa�y�a:
- Wstr�tne perfumy.
Na schodach utrzymywa� si� silny, kwa�ny zapach.
- Kto� jest na g�rze - powiedzia� Jerry, nagle zaniepokojony, i pop�dzi� do drzwi. By�y otwarte: zamek zosta� bezceremonialnie wy�amany, a drewno framugi strzaskane. Zakl��.
- Co si� sta�o? - spyta�a Carole.
- W�amanie.
Wszed� do mieszkania i zapali� �wiat�o. W �rodku panowa� straszny ba�agan. Ca�e mieszkanie zosta�o wywr�cone do g�ry nogami. Wsz�dzie widoczne by�y siady wandalizmu: porozbijane obrazy, wypatroszone poduszki, por�bane meble. Jerry patrzy� na to pobojowisko i trz�s� si�, a Carole chodzi�a od pokoju do pokoju, w ka�dym zastaj�c z jednakow� pedanteri� dokonane zniszczenia.
- To wygl�da na jakie� osobiste porachunki. Skin�� g�ow�,
- Zadzwoni� na policj� - zaofiarowa�a si�. - Sprawd�, czego brakuje.
Zrobi�, jak mu kaza�a. By� oszo�omiony, twarz mia� poblad��, Chodz�c apatycznie po mieszkaniu i ogl�daj�c zastane pandemonium, przek�adaj�c po�amane przedmioty, wsuwaj�c szuflady na miejsce, wyobra�a� sobie napastnik�w, jak ze �miechem mszcz� jego ubrania i pami�tki. W k�cie sypialni znalaz� stert� swoich zdj��. By�y oblane moczem.
- Policja ju� jedzie - oznajmi�a Carole. - Powiedzieli, �eby niczego nie dotyka�.
- Za p�no - mrukn��.
- Czego brakuje?
- Niczego.
Wszystkie warto�ciowe przedmioty - sprz�t stereo i wideo, karty kredytowe, bi�uteria - by�y na miejscu. Dopiero teraz przypomnia� sobie o planie. Wr�ci� do salonu i zacz�� przekopywa� si� przez pobojowisko, ale dobrze wiedzia�, �e nie znajdzie, czego szuka.
- Garvey - powiedzia�.
- Co Garvey?
- Przyszed� po plan Basen�w. Albo przys�a� kogo�.
- Dlaczego? - spyta�a Carole, rozgl�daj�c si� po pokoju. -1 tak mia�e� mu go da�.
Jerry potrz�sn�� g�ow�,
- Ostrzega�a� mnie, �ebym trzyma� si� od niego z daleka...
- Jednak nie spodziewa�am si� czego� takiego.
- No to jest nas dwoje.
Policjanci przyszli i wyszli, przepraszaj�c, �e chyba nikogo nie zaaresztuj�
- Tyle tu teraz wandali w okolicy - rzek� jeden z nich. - Na dole nikogo niema...?
- Nie. S�siedzi wyjechali.
- Zatem nie ma nadziei, �e znajd� si� jacy� �wiadkowie. Ca�y czas dostajemy takie wezwania. Jest pan ubezpieczony?
- Tak.
- To ju� przynajmniej co�.
Jerry nie zdradza� si� ze swymi podejrzeniami, chocia� go kusi�o, �eby wskaza� sprawc�. Nie by�o jednak sensu oskar�a� Garveya w tych okoliczno�ciach. Przede wszystkim na pewno przygotowa� sobie alibi, a poza tym oskar�enie bez dowod�w tylko by pogorszy�o sytuacj�.
- I co teraz zrobisz? - spyta�a Carole, gdy policjanci, wzruszywszy ramionami, po�egnali si� i wyszli.
- Nie wiem. Nie mam nawet pewno�ci, �e to Garvey. Raz jest przyjacielski i weso�y, a za chwil� co� takiego. Jak mam teraz wobec niego post�pi�?
- Najlepiej nic ju� w tej sprawie nie r�b - odpar�a. - Chcesz tu zosta� czy p�jdziesz do mnie?
- Zostan�.
Spr�bowali pobie�nie przywr�ci� poprzedni stan rzeczy, ustawiaj�c te meble, kt�re by�y na tyle nie uszkodzone, �e mog�y sta�, i sprz�taj�c rozbite szk�o. Potem odwr�cili poci�ty materac, znale�li dwie nienaruszone poduszki i po�o�yli si�.
Chcia�a si� kocha�, ale i to, jak tyle ostatnio rzeczy w jego �yciu, nie mia�o si� uda�. Konflikt�w powsta�ych za dnia nie spos�b za�egna� w ��ku. Gniew pozbawi� Jerry'ego delikatno�ci, a to z kolei rozgniewa�o Carole. Le�a�a pod nim marszcz�c czo�o, ca�uj�c go niech�tnie i sztywno. Jej op�r pobudzi� go jedynie do wi�kszej brutalno�ci.
- Przesta� - powiedzia�a, gdy w�a�nie mia� j� posi���. - Nie chc�.
Zignorowa� jej sprzeciw. Pchn�� silnie, zanim zd��y�a ponownie zaprotestowa�.
- Powiedzia�am, �eby� przesta�. Jerry. Og�uch� na jej s�owa. By� p�tora ra�� ci�szy od niej. Zamkn�� oczy. Zn�w kaza�a mu przesta�, tym razem z prawdziw� w�ciek�o�ci�, ale on tylko zacz�� si� porusza� jeszcze gwa�towniej, tak jak czasami go o to prosi�a, gdy naprawd� byli podkr�ceni - b�aga�a nawet. Teraz jednak przeklina�a go i rzuca�a gro�by, wi�c ju� chcia� si� wycofa�, ale w kroczu odczuwa� tak� pe�ni� i ucisk, �e ostatecznie umia� my�le� jedynie o doprowadzeniu sprawy do ko�ca.
Carole wyrywa�a si�, ora�a mu plecy paznokciami i ci�gn�a go za w�osy, by odklei� jego twarz od swej szyi. Przypuszcza�, �e znienawidzi go za ten wiecz�r i w tym przynajmniej b�d� si� zgadzali, ale my�l ta wkr�tce uton�a w doznaniach zmys�owych. Trucizna sp�yn�a i Jerry zsun�� si� na prze�cierad�o.
- �ajdak - us�ysza�.
Piek�y go plecy. Kiedy wsta� z ��ka, na po�cieli zostawi� �lady krwi. Przekopa� si� przez ba�agan w salonie i znalaz� butelk� whisky. Wszystkie szklaneczki by�y jednak pot�uczone, a powodowany jakim� absurdalnym kaprysem nie chcia� pi� z butelki. Kucn�� przy �cianie ch�odz�c plecy. Nie czu� si� ani nieszcz�liwy, ani dumny. Otworzy�y si� i trzasn�y drzwi wej�ciowe. S�ucha� krok�w Carole na schodach. Potem przysz�y �zy, chocia� i one nie przynios�y mu ulgi. W ko�cu, gdy si� uspokoi�, poszed� do kuchni, znalaz� fili�ank� i upi� si� do nieprzytomno�ci.
Gabinet sprawia� imponuj�ce wra�enie. Garvey kaza� go umeblowa� na wz�r gabinetu znajomego prawnika: �ciany "wy�o�one" ksi��kami kupowanymi na metry, kolor dywanu i �cian stonowany jakby od dymu cygar i nagromadzonej wiedzy. Kiedy trudno by�o mu spa�, tak jak teraz, przychodzi� tutaj, siada� na sk�rzanym fotelu za ogromnym biurkiem i marzy� o �yciu w zgodzie z prawem. Dzisiaj jednak nie, dzi� wiecz�r my�li mia� zaj�te czym innym. Cho� uparcie stara� si� skierowa� je na inne tory, ci�gle wraca�y do budynku przy Leopold Road,
Niewiele przypomina� sobie z tego, co si� tam sta�o. Ju� samo to napawa�o go niepokojem - zawsze by� dumny ze swej pami�ci. W gruncie rzeczy pami�� do twarzy i wy�wiadczonych przys�ug w du�ej mierze przyczyni�a si� do powstania jego obecnej pot�gi. Chwali� si�, �e w�r�d setek jego pracownik�w nie by�o str�a czy sprz�taczki, do kt�rych nie potrafi�by si� zwr�ci� po imieniu.
Jednak wydarzenia sprzed zaledwie trzydziestu sze�ciu godzin pami�ta� tylko w najog�lniejszych zarysach: otaczaj�ce go kobiety, zaciskanie si� p�tli na szyi, to, jak prowadzono go wzd�u� basenu do jakiego� pomieszczenia, od kt�rego ohydy prawie postrada� zmys�y... Sceny, kt�re rozegra�y si� w budynku przy Leopold Road, majaczy�y w jego pami�ci jak te kszta�ty w nieczysto�ciach basenu:
niewyra�nie, ale straszliwie niepokoj�co. Prze�y� upokorzenie i jakie� okropno�ci, prawda? Poza tym nie pami�ta� niczego.
Nie by� jednak cz�owiekiem, kt�ry bezradnie rozk�ada�by r�ce w obliczu takich zagadek. Mia� zamiar je rozwi�za� - bez wzgl�du na cen�. Pierwszym ruchem by�o wys�anie Chandamana i Fryera, �eby wywr�cili do g�ry nogami mieszkanie Coloqhouna. Je�li, jak podejrzewa�, ca�e to przedsi�wzi�cie by�o jak�� wymy�ln� pu�apk� zastawion� przez jego wrog�w, to Coloqhoun musia� bra� w tym udzia� - niew�tpliwie w charakterze pionka, na pewno nie projektodawcy. Zniszczenie dobytku Coloqhouna mia�o by� ostrze�eniem, �e Garvey b�dzie walczy�. Owo naj�cie przynios�o te� inny po�ytek: Chandaman wr�ci� z planem Basen�w, kt�ry teraz le�a� rozpostarty na biurku Garveya. Ten �ledzi� przebyt� tras� w nadziei, �e pobudzi to jego pami��. Zawi�d� si�.
Wsta� ze znu�eniem i podszed� do okna. Ogr�d za domem by� ogromny i starannie utrzymany. Teraz jednak niewiele da�o si� zobaczy�, bo blask gwiazd ledwo o�wietla� nocny krajobraz. Tak naprawd� Garvey widzia� tylko w�asne odbicie w szybie.
Gdy skupi� na nim wzrok, zarys jego postaci jakby si� rozmy�, a on sam poczu� rozlu�nienie w podbrzuszu, jak gdyby co� si� tam rozwi�za�o.. Przy�o�y� r�k� do brzucha. Co� w nim drgn�o - i na chwil� Garvey znalaz� si� z powrotem w gmachu Basen�w, nagi, a przed jego oczyma poruszy� si� jaki� guzowaty kszta�t. M�czyzna ju� mia� wrzasn��, ale powstrzyma� si�. Stan�� ty�em do okna i potoczy� wzrokiem po pokoju: spojrza� na dywan, ksi��ki i meble, odnajduj�c si� w twardej rzeczywisto�ci. Nawet wtedy jednak obrazy nie znikn�y zupe�nie z jego my�li. Wn�trzno�ci te� nadal mu drga�y.
Dopiero po kilku minutach potrafi� si� zmusi� do spojrzenia na swoje odbicie w oknie. Kiedy w ko�cu to zrobi�, znikn�y wszelkie wahania. Nie dopu�ci ju� wi�cej do takiej nocy - bezsennej i nawiedzanej przez zjawy. Z pierwszym brzaskiem obieca� sobie, �e w tym dniu dopadnie Coloqhouna.
Jerry pr�bowa� rano dodzwoni� si� do Carole, do jej biura. Za ka�dym razem nie mog�a podej��. W ko�cu da� za wygran� i skupi� si� na herkulesowej pracy przywr�cenia w mieszkaniu porz�dku. Jednak brakowa�o mu energii, �eby zrobi� to dobrze. Po godzinie doszed� do wniosku, �e uczyni� w ba�aganie tylko niewielki wy�om, i podda� si�. Zreszt� ten chaos dok�adnie wyra�a� jego w�asne zdanie o sobie. Pomy�la�, �e mo�e lepiej go tak zostawi�.
Tu� przed po�udniem odezwa� si� telefon.
- Pan Coloqhoun? Pan Gerard Coloqhoun?
- Zgadza si�.
- Nazywam si� Fryer. Dzwoni� w imieniu pana Garveya.
- Tak?
B�dzie ustami tego Fryera g�osi� sw�j tryumf czy te� grozi� dalszymi nieprzyjemno�ciami?
- Pan Garvey spodziewa� si� od pana pewnych propozycji.
- Propozycji?
- Z entuzjazmem odnosi si� do tego projektu zwi�zanego z Leopold Road, panie Coloqhoun. Uwa�a, �e mo�e on przynie�� znaczny doch�d.
Jerry nie odpowiedzia� nic, bo ta gadanina go zaskoczy�a.
- Pan Garvey chcia�by si� z panem jak najszybciej spotka�.
- Tak?
- W Zespole Basen�w. Jest tam par� detali architektonicznych, kt�re chcia�by pokaza� swoim wsp�pracownikom.
- Rozumiem.
- Czy jest pan wolny dzisiaj po po�udniu?
- Tak. Oczywi�cie.
- Szesnasta trzydzie�ci?
Rozmowa sko�czy�a si� mniej wi�cej w tym miejscu. Jeny by� zdumiony. W g�osie Fryera nie by�o �ladu wrogo�ci, �adnej, cho�by najmniejszej aluzji do napi�tej sytuacji mi�dzy nimi. Mo�e, tak jak sugerowa�a policja, zniszczenia rzeczywi�cie by�y dzie�em jakich� anonimowych wandali, a kradzie� planu - ich kaprysem. Ta my�l podnios�a go nieco na duchu. Jeszcze nie wszystko by�o stracone.
Zn�w zadzwoni� do Carole, podbudowany takim obrotem sprawy. Tym razem nie przyj�� wym�wek powtarzanych przez jej koleg�w i domaga� si�, �eby j� poproszono. W ko�cu dopi�� swego.
- Nie chc� z tob� rozmawia�, Jerry. Id� do diab�a.
- Wys�uchaj mnie tylko...
Trzasn�a s�uchawk�. Natychmiast zadzwoni� jeszcze raz. Kiedy odebra�a telefon i us�ysza�a jego g�os, wydawa�o si�, �e jest zdumiona jego determinacj�
- Dlaczego chcesz si� pogodzi�? - spyta�a. - Po co? - S�ysza� dobrze, �e �zy �ciskaj� jej gard�o.
- Chc�, �eby� zrozumia�a, jak podle si� czuj�. Pozw�l mi to naprawi�. B�agam, pozw�l mi to naprawi�. Nie odpowiada�a.
- Nie odk�adaj s�uchawki. Prosz� ci�. Wiem, �e to niewybaczalne. Jezu, wiem... Nadal milcza�a.
- Pomy�l o tym, dobrze? Daj mi szans� naprawienia z�a. Dobrze?
- Nie widz� sensu - powiedzia�a bardzo cicho.
- Czy mog� zadzwoni� jutro? Us�ysza� jej westchnienie.
- Mog�?
- Tak. Tak. I wy��czy�a si�.
Na spotkanie przy Leopold Road wyruszy� a� trzy kwadranse przed um�wion� godzin�, ale w po�owie drogi spad� deszcz, kt�rego wielkie krople kpi�y z wszelkich wysi�k�w wycieraczek. Ruch samochodowy zwolni� tempo. Przez p� mili Jeny ledwo si� wl�k�, widz�c przez �cian� wody jedynie tylne �wiat�a samochodu jad�cego przed nim. Mija�y minuty i r�s� jego niepok�j. Zanim wydoby� si� z korka, �eby znale�� inny dojazd, by� ju� sp�niony. Na schodach wiod�cych do gmachu Basen�w nikt nie czeka�, ale farbkowy rover Garveya sta� troch� dalej przy chodniku. Nie by�o kierowcy. Jerry znalaz� miejsce do zaparkowania po drugiej stronie ulicy i przeci�� j� w deszczu. Od samochodu do budynku mia� zaledwie pi��dziesi�t metr�w, ale kiedy dotar� do celu, by� przemoczony i zadyszany. Drzwi sta�y otworem. Garvey najwyra�niej zrobi� co� z zamkiem i schowa� si� przed ulew�, Jerry wskoczy� do �rodka.
Nie zobaczy� Garveya w westybulu, by� tam za to kto� inny. M�czyzna wzrostu Jerry'ego, ale p�tora ra�� od niego t�szy. Na r�kach mia� sk�rzane r�kawiczki. Twarz, cho� bez szw�w, te� wygl�da�a, jakby by�a w r�kawiczce.
- Coloqhoun?
- Tak.
- Pan Garvey czeka na ciebie w �rodku.
- Kim pan jest?
- Chandaman - odpar� m�czyzna. - Wchod�.
W ko�cu korytarza pali�o si� �wiat�o. Jeny pchn�� szklane drzwi westybulu i ruszy� w tamtym kierunku. Us�ysza�, jak drzwi wej�ciowe zamykaj� si� za nim z trzaskiem, a potem w korytarzu rozbrzmia�y kroki podkomendnego Garveya.
Garvey rozmawia� z innym m�czyzn�, ni�szym od Chandamana, kt�ry trzyma� spor� latark�. Gdy us�yszeli kroki Jerry'ego, spojrzeli w jego stron� i raptownie przerwali rozmow�. Garvey nie przywita� go ani s�owem, ani gestem, powiedzia� tylko:
- Najwy�szy czas.
- Deszcz... - zacz�� Jerry, ale po chwili zrezygnowa� z oczywistego usprawiedliwienia.
- W tak� pogod� ludzie zazi�biaj� si� na �mier� - rzek� ten z latark� Jerry natychmiast rozpozna� s�odki g�os.
- Fryer.
- We w�asnej osobie - odpar� m�czyzna.
- Mi�o mi pana pozna�.
Podali sobie r�ce i wtedy Jerry zauwa�y�, �e Garvey intensywnie si� w niego wpatruje. Chyba przez p� minuty nic nie m�wi�, tylko ch�on�� wzrokiem rosn�ce zmieszanie, jakie malowa�o si� na twarzy Jerry'ego.
- Nie jestem g�upi - rzek� w ko�cu Garvey. To nag�e stwierdzenie wymaga�o jakiej� reakcji.
- Nie uwa�am, �e odgrywasz w tym wszystkim g��wn� rol� - ci�gn�� Garvey. - Jestem got�w okaza� ci mi�osierdzie.
- O co chodzi?
- Mi�osierdzie - powt�rzy� Garvey - bo my�l�, �e nie orientujesz si� w ca�o�ci. Mam racj�? Jerry tylko zmarszczy� czo�o.
- Chyba tak - odpar� Fryer.
- Pewnie nawet nie rozumiesz, w jak powa�nych tarapatach si� znalaz�e�, prawda? - powiedzia� Garvey.
Jerry zda� sobie nagle z niepokojem spraw�, �e stoi za nim Chandaman i �e sam jest kompletnie bezbronny.
- Nie zawsze jednak mo�na zas�oni� si� niewiedz� - m�wi� Garvey. - To znaczy, nawet je�li niewiele rozumiesz, to ci� nie usprawiedliwia.
- Nie mam poj�cia, o czym pan m�wi - �agodnie zaprotestowa� Jerry. W �wietle latarki twarz Garveya by�a �ci�gni�ta i blada. Wygl�da�, jakby potrzebowa� w