14099
Szczegóły |
Tytuł |
14099 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14099 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14099 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14099 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
J. D. Robb
Randka ze śmiercią
W dobie, gdy technika
łączy ludzi w pary, randka
może się okazać
śmiertelną pułapką
A jakaż to bestia, czując, że nadszedł jej czas,
Pełznie ku Betlejem, by się narodzić?
Yeats
Nikt nie strzela do świętego Mikołaja.
Alfred Emanuel Smith
Rozdział 1
Śniła o śmierci.
Wściekle pulsujące czerwone światło neonu wpadało przez brudne szyby okienne
do pokoju, wydobywając z mroku połyskujące na podłodze kałuże krwi.
Siedziała skulona w kącie, chuda mała dziewczynka z plątaniną kasztanowych
włosów i wielkimi oczami koloru whisky, którą wlewał w siebie, kiedy miał trochę
gotówki. Pod wpływem bólu i szoku te oczy stały się teraz szkliste, a twarz przybrała
ziemisty kolor. Dziewczynka jak zahipnotyzowana wpatrywała się w migocące
światło, które omiatało ściany, podłogę i... jego.
Leżał na podłodze w kałuży własnej krwi.
Z jej gardła wydobył się dziki spazmatyczny jęk. W drobnej dłoni błysnął
zakrwawiony po rękojeść nóż.
Mężczyzna był martwy. Nie miała co do tego wątpliwości. Czuła unoszący się nad
nim świeży zapach śmierci. Była dzieckiem, lecz drzemiące w niej zwierzę
rozpoznało ten odór, który jednocześnie przerażał i sprawiał przyjemność.
Ramię pulsowało boleśnie po uderzeniu, a między nogami czuła wilgoć i piekący
ból po gwałcie. Umazana była nie tylko jego krwią. Lecz on nie żył. Nareszcie była
bezpieczna.
Nagle wolno odwrócił głowę, jak kukiełka na sznurku, i jej ból zmienił się w
przerażenie. Wcisnęła się głębiej w kąt, mamrocząc coś nieskładnie. Jego martwe
usta rozciągnęły się w uśmiechu.
Nigdy się mnie nie pozbędziesz, mała. Jestem częścią ciebie. A teraz tatuś ukarze
córeczkę.
Podciągnął się na rękach i ukląkł. Krew wielkimi kroplami spłynęła mu z twarzy i
pleców. Kiedy wstał i ruszył ku niej chwiejnym krokiem, krzyknęła i obudziła się.
Eve ukryła twarz w dłoniach i zacisnęła usta, by stłumić mimowolny jęk, parzący
gardło niczym bryłki gorącego szkła. Spazmatycznie chwyciła powietrze w płuca.
Zimny dreszcz strachu przebiegł jej po plecach, lecz stłumiła go siłą woli. Nie była
już bezradnym dzieckiem, lecz dorosła kobietą, policjantką, która potrafi się bronić,
w sytuacji kiedy sama staje się ofiarą. Zniknął też obskurny pokój hotelowy.
Znajdowała się teraz we własnym domu, jej i Roarke'a.
Myśląc o Roarke'u, powoli się uspokajała.
Usnęła w fotelu, w swoim urządzonym w domu biurze, bo Roarke wyjechał. Nie
potrafiła spać w ich wspólnym łóżku, gdy jego nie było w domu. Rzadko miewała
koszmary, gdy leżał obok niej, i zbyt często, gdy zostawała sama. Nienawidziła tej
swojej słabości równie mocno jak kochała męża.
Obróciła się w fotelu i dla dodania sobie otuchy wzięła na ręce grubego szarego
kota, który leżał obok zwinięty w kłębek i patrzył na nią, mrużąc różnokolorowe
oczy. Galahad przywykł już do sennych koszmarów pani, nie lubił jednak, kiedy
budzono go o czwartej nad ranem.
– Przepraszam – mruknęła, wtulając twarz w miękkie futro. - To cholernie głupie.
On przecież nie żyje i nigdy tu nie przyjdzie. Martwi przecież nie wracają. -
Westchnęła, wpatrując się w ciemność. - Powinnam o tym wiedzieć.
Śmierć była jej towarzyszką, ocierała się o nią każdego dnia, każdej nocy. W
ostatnich tygodniach kończącego się 2058 roku posiadanie broni było zakazane, a
medycyna nauczyła się przedłużać życie powyżej stu lat. Mimo to ludzie wciąż się
zabijali. A jej zadaniem było stawać po stronie zabitych.
Nie chcąc ryzykować kolejnych koszmarów, włączyła światło i podniosła się z
fotela. Nogi przestały jej drżeć, a puls wrócił do normalnego rytmu. Ostry ból głowy,
który zwykle następował po dręczących snach, też wkrótce minie.
Ruszyła do kuchni. Galahad pobiegł za nią, mając nadzieję na wczesne śniadanie i
otarł się przymilnie o jej nogi.
– Najpierw ja,kolego.
Zaprogramowała autokucharza na kawę, potem postawiła na podłodze miskę pełną
chrupek. Kot rzucił się na nie, jakby to miał być jego ostatni posiłek w życiu.
Popatrzyła w zamyśleniu przez okno. Rozciągał się za nim długi pas zieleni, a nad
nim czyste niebo. Wokół panowały spokój i cisza, z czego korzystali w tym mieście
tylko ludzie tak bogaci jak Roarke. Jednak za tą oazą spokoju i wysokim murem,
tętniło normalne życie i śmierć zbierała swe żniwo.
Tam jest jej świat, pomyślała, popijając mocną kawę i usiłując zmniejszyć
sztywność ramienia po nie zagojonej jeszcze ranie. Drobne morderstwa, wielkie
intrygi, brudne występki i krzycząca rozpacz. Znała się na tym lepiej niż na
kolorowy,m świecie pieniędzy i władzy, w jakim obracał się jej mąż.
W takich dniach jak ten, kiedy była sama, a nastrój nie dopisywał, zastanawiała
się, jak mogli się spotkać – ona, celna i ostra jak wystrzelona z łuku strzała
policjantka, stojąca na straży prawa, i on, błyskotliwy Irlandczyk, który przez całe
życie usiłował je omijać. Połączyło ich morderstwo. Dwie zbłąkane dusze, które, by
przeżyć, obrały różne drogi ucieczki, odnalazły się wbrew logice i rozumowi.
– O Boże, tęsknie za nim. To idiotyczne.
Zła na siebie, odwróciła się z zamiarem wzięcia prysznica i w tym momencie
mrugające światło wideokomu zasygnalizowało połączenie. Nie mając wątpliwości,
kto to, podbiegła do konsolety i włączyła wideo.
Na ekranie ukazała się twarz Roarke'a. Cóż za twarz, pomyślała, kiedy uniósł w
górę czarną brew. Niewiarygodnie przystojna o rysach poety, kształtnych ustach,
wydatnych kościach policzkowych i intensywnie błękitnych oczach, okolona grzywą
gęstych czarnych włosów.
Nawet po roku małżeństwa na widok jego twarzy krew zaczynała szybciej krążyć
jej w żyłach.
– Eve, kochanie. - Jego głos miał ciepłe, głębokie brzmienie. - Czemu nie śpisz?
– Właśnie się obudziłam.
Wiedziała, że nić się nie ukryje przed jego uważnym wzrokiem. Na pewno
dostrzegł cienie pod oczami i bladość jej twarzy. Chcąc dodać sobie odwagi,
wzruszyła ramionami i przesunęła dłonią po krótkich rozczochranych włosach.
– Muszę być wcześniej w centrali policji. Mam mnóstwo papierkowej roboty.
Wiedział więcej, niż mogła przypuszczać. Dostrzegł siłę, odwagę i ból, lecz także
piękno w ostrych rysach, pełnych wargach i oczach koloru whisky, w których teraz
czaiło się zmęczenie. Natychmiast zmienił plany.
– Wracam dziś wieczorem – oznajmił.
– Przecież miałeś zostać jeszcze klika dni.
– Dziś wieczorem – powtórzył i uśmiechnął się. - Tęskniłem za tobą, poruczniku.
– Tak? - Ku swemu niezadowoleniu poczuła rozkoszny dreszczyk, lecz mimo to
uśmiechnęła się do niego. - Chyba będę musiała poświęcić ci trochę czasu.
– Koniecznie.
– Czy to właśnie chciałeś mi powiedzieć, że wracasz wieczorem?
Właściwie to chciał poinformować ją, że zostanie jeszcze dzień lub dwa, i
namówić by przyleciała na weekend na Olim. Zmienił jednak zdanie, uśmiechnął się
i powiedział.
– Chciałem powiadomić moją żonę, jakie mam plany. Wracaj do łóżka, Eve.
– Dobrze. - Oboje jednak wiedzieli, że tego nie zrobi. - Do zobaczenia wieczorem.
Hmm... Roarke?
– Tak?
Musiała wziąć głęboki oddech, by to z siebie wydusić.
– Ja też za tobą tęskniłam.
Przerwała połączenie, mimo że się uśmiechnął. Już spokojniejsza, zabrała kubek z
kawą i poszła przygotować się na nadchodzący dzień.
Nie zamierzała wymknąć się niepostrzeżenie z domu, lecz też nie starała się
hałasować. Chociaż była zaledwie piąta rano, nie miała wątpliwości, że Summerset
kręci się gdzieś w pobliżu. Wolała uniknąć spotkania ze sztywnym służącym
Roarke'a czy jak kto woli sierżantem, który o wszystkim wiedział, spełniał sumiennie
obowiązki i stanowczo zbyt często wtykał swój kościsty nos w ich prywatne –
zdaniem Eve – sprawy.
Ostatnia sprawa kryminalna zbliżyła ich do siebie, przez co oboje czuli się
niezręcznie. Podejrzewała, że od tamtej pory Summerset unikał jej równie starannie
jak ona jego.
Wspominając owo zdarzenie, bezwiednie potarła bolące ramię. Rano, lub po
długim dniu pracy, wciąż odczuwała w nim lekki ból. Wykorzystanie broni do
maksimum nie było doświadczeniem, które chciałaby powtórzyć, lecz jeszcze
gorszym przeżyciem była chwila, kiedy Summerset wlewał jej do gardła lekarstwo, a
ona była zbyt słaba, by mu dokopać.
Zamknęła za sobą drzwi i wciągnęła w płuca zimne grudniowe powietrze. Zaraz
jednak zaklęła siarczyście. Zostawiła samochód przed wejściem głównym po to, by
rozwścieczyć Summerseta. On zaś wprowadził go do garażu, bo wiedział, że ją to
wkurzy. Wściekła na siebie za to, że nie zabrała pilota do otwarcia garażu, ruszyła
chodnikiem biegnącym wokół domu. Pod stopami skrzypiała zamarznięta trawa.
Wkrótce zaczęły ją szczypać uszy i czubek nosa. Zacisnęła zęby i położyła dłoń na
czytniku linii papilarnych, po czym weszła do ogrzewanego garażu.
Na dwóch poziomach stały błyszczące samochody, rowery, latające skutery, a
nawet dwuosobowy helikopter. Jej miejskie auto w kolorze zielonego groszku
wyglądało niczym kundel pośród wymuskanych, lśniących ogarów. Ale jest nowe i
sprawne, pomyślała, wsuwając się za kierownicę.
Zaskoczyło od jednego ruchu. Wydała polecenie i przez otwory wentylacyjne
dmuchnęło do wnętrza ciepłe powietrze. Deska rozdzielcza rozbłysła światłami,
rozpoczynając wstępny przegląd i po chwili uprzejmy głos poinformował ją, że
wszystkie systemy są sprawne. Za żadne skarby nie przyznałaby się, że tęskni za
swym starym, kapryśnym i zdezelowanym pojazdem.
Płynnie wyjechała z garażu na podjazd prowadzący do żelaznej bramy posiadłości.
Wrota otworzyły się przed nią bezszelestnie.
Ulice ekskluzywnej dzielnicy, w której mieszkała, były spokojne i czyste. Drzewa
rosnące na skraju wielkiego parku pokrywała cienka warstwa szronu, mieniącego się
niczym diamentowy pył. Gdzieś dalej, w mrocznych zakątkach, narkomani kończyli
swoją nocną robotę, lecz tu widać było tylko błyszczące ściany budynków, szerokie
aleje i spokojną ciemność przed świtem.
Kiedy minęła kilka przecznic, zapaliła się pierwsza tablica reklamowa,
rozpraszając mrok jaskrawym światłem. Święty Mikołaj z czerwonymi policzkami i
przyklejonym do ust głupim uśmiechem, który przypominał jej przerośniętego elfa z
Zeusa, przemknął po niebie w towarzystwie wiernych reniferów, wykrzykując „ho,
ho, ho” i przypominając, że najwyższy czas pomyśleć o świątecznych prezentach.
– Tak, tak, słyszę cię ty gruby sukinsynu. - Rzuciła mu niechętne spojrzenie i
zatrzymała się na światłach. Do tej pory nie musiała się martwić o prezenty.
Zazwyczaj kupowała coś śmiesznego dla Mavis i coś smacznego dl Feeneya. Poza
nimi nie miała nikogo, o kim powinna pomyśleć. Cóż, do cholery, mogła kupić
mężczyźnie, który nie tylko miał wszystko, lecz był również właścicielem fabryk,
które to wszystko wytwarzały? Dla kogoś, kto wolał cios tępym narzędziem od
robienia zakupów, był to prawdziwy dylemat. Doszła do wniosku, że Boże
Narodzenie to jak wrzód na tyłku. Tymczasem święty Mikołaj zachwalał sklepy i
stoiska w Podniebnym Centrum Handlowym Big Apple.
Humor nieco jej się poprawił, kiedy wpadła w korek na Broadwayu. Trwał tu
wieczny karnawał. Ruchome platformy na chodniku wypełniali przechodnie, z
których większość była pijana, naćpana lub jednocześnie pijana i naćpana. Obwoźni
sprzedawcy trzęśli się z zimna przy dymiących grillach. Swoich miejsc przy
krawężniku musieli bronić pięściami.
Uchyliła okno, chwytając w nozdrza zapach pieczonych kasztanów, sojowych hot
dogów, dymu i tłumu przechodniów. Ktoś śpiewał piskliwym, monotonnym głosem o
rychłym końcu świata. Zadźwięczał klakson, kiedy grypa ludzi weszła na jezdnię na
czerwonym świetle. Nad głową wesoło dudniły airbusy, a pierwsze tego dnia
sterowce reklamowe zachęcały do kupna najrozmaitszych towarów.
Jakieś dwie kobiety okładały się pięściami. Licencjonowane panienki do
towarzystwa, pomyślała. Musiały bronić swego miejsca równie zażarcie jak
sprzedawcy jedzenia i napojów. Zamierzała wysiąść i przerwać bójkę, lecz mała
blondynka powaliła na chodnik dużą rudą i zniknęła w tłumie.
Bardzo sprytnie, pomyślała z aprobatą Eve, kiedy rudowłosa dźwignęła się na
nogi, potrząsnęła głową i bluznęła wiązanką przekleństw.
To właśnie był jej Nowy Jork.
Z pewnym żalem wjechała w stosunkowo spokojną Siódmą Aleję, zmierzając do
centrum miasta. Najwyższy czas wrócić do czynnej służby, pomyślała. Tygodnie
bezczynności sprawiły, że czuła się rozdrażniona, bezużyteczna i słaba. Z trudem
przetrwała ostatni tydzień przymusowego urlopu, na który wysłano ją, by doszła do
siebie. Miała już tych wakacji powyżej uszu. Na szczęście skończyły się i mogła
wrócić do pracy. Musi tylko przekonać komendanta, by zwolnił ją z papierkowej
roboty.
Kiedy zapiszczał nadajnik, była gotowa do przyjęcia meldunku, mimo że służbę
zaczynała dopiero za trzy godziny.
– Do wszystkich wozów w okolicy. Dwanaście dwadzieścia dwa. Siódma sześć
osiem cztery trzy, lokal osiemnaście B. Meldunek nie potwierdzony. Kontakt z
lokatorem mieszkania dwa A. Do wszystkich wozów...
– Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Jestem w odległości dwóch minut od Siódmej.
– Zgłoszenie przyjęte. Zamelduj się po rozpoznaniu sytuacji.
– Zrozumiałam. Bez odbioru.
Zatrzymała się przy krawężniku i powiodła wzrokiem po stalowoszarym budynku.
W kilku oknach połyskiwało światło, lecz na osiemnastym piętrze panowały
ciemności. Kod dwanaście dwadzieścia cztery oznaczał anonimowy telefon o
domowej kłótni.
Wysiadła z auta i machinalnie dotknęła broni tkwiącej w kaburze pod ramieniem.
Nie miała nic przeciwko rozpoczynaniu dnia od kłopotów, ale nikt nie lubił mieszać
się do nieporozumień rodzinnych. Małżeństwo, które skacze sobie do oczu, również
nie lubi, jak gliniarze próbując – licząc na awans – powstrzymać skłóconych przed
pozabijaniem się. To, że przyjęła ten meldunek, świadczył o jej tęsknocie za czynną
służbą.
Wbiegła po kliku stopniach do budynku i odszukała lokal z numerem dwa A.
Kiedy odezwał się męski głos, machnęła odznaką przed ekranem wizjera. Drzwi
uchyliły się nieznacznie i ukazała się w nich para oczu. Pokazała odznakę.
– Podobno macie tu jakieś kłopoty.
– Nic o tym nie wiem. Gliny do mnie zatelefonowały. Jestem tu tylko dozorcą.
– Widzę. - Zaleciało od niego brudną bielizną i serem. - Otworzy pan lokal
osiemnaście B?
– Nie ma pani klucza uniwersalnego?
– W porządku. - Obrzuciła go szybkim spojrzeniem: był niskiego wzrostu, chudy,
śmierdzący i wystraszony. - A może coś mi pan powie o mieszkańcach tego
lokalu?
– To kobieta. Mieszka sama. Rozwiedziona czy coś w tym rodzaju. Więcej nie
wiem.
– W przeciwieństwie do innych – mruknęła Eve. - Wie pan, jak się nazywa?
– Hawley. Marianna Hawley. Ma jakieś trzydzieści, trzydzieści pięć lat. Ładna
babka. Mieszka tu od sześciu lat. Nie sprawia kłopotów. Pani władzo, niczego nie
słyszałem, niczego nie widziałem, o niczym nie wiem. Do cholery, jest wpół do
szóstej. Jeśli narobiła jakiś szkód w mieszkaniu, to chcę o tym wiedzieć. W
przeciwnym razie to nie mój interes.
– W porządku – powtórzyła Eve, kiedy zatrzasnął jej drzwi przed nosem. - Wracaj
do nory, wszarzu. - machnęła ręką i poszła korytarzem do windy. Jadąc w górę,
połączyła się z centralą. - Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Jestem w budynku na
Siódmej. Miejscowy dozorca to wesz. Zgłoszę się ponownie po rozmówieniu się z
Marianną Hawley, mieszkanką lokalu osiemnaście B.
– Potrzebne ci wsparcie?
– Nie. Bez odbioru.
Schowała nadajnik do kieszeni i wysiadła na osiemnastym piętrze. Jej uważny
wzrok natychmiast dostrzegł zainstalowane kamery bezpieczeństwa. W korytarzu
panowała absolutna cisza. Sądząc z usytuowania i wystroju wnętrza mieszkali tu
pracownicy umysłowi o średnich dochodach. Większość z nich wstawała po siódmej
rano, w pośpiechu wypijała kawę i pędziła do airbusu lub do metra. Nieliczni
szczęśliwcy mieli biura na miejscy. Niektórzy odprowadzali dzieci do szkoły, inni zaś
żegnali współmałżonków i czekali na kochanków. Zwykłe życie w zwykłym miejscu.
Przyszło jej nawet do głowy, czy aby Roarke nie jest właścicielem tego budynku,
lecz odsunęła od siebie tę myśl i podeszła do drzwi mieszkania numer osiemnaście B.
Światełko bezpieczeństwa migało na zielono, czyli blokada była wyłączona.
Instynktownie przywarła plecami do ściany i nacisnęła dzwonek. Nie usłyszała
brzęczenia, doszła więc do wniosku, że mieszkanie musi być dźwiękochłonne.
Cokolwiek działo się w środku, nie wychodziło na zewnątrz. Lekko zirytowana
wsunęła w otwór uniwersalny klucz i odblokowała drzwi.
Zanim weszła, wywołała najpierw lokatorkę po nazwisku. Najgorszą rzeczą było
przestraszyć śpiącego człowieka, wparowując do niego z obezwładniaczem lub
nożem kuchennym w ręku.
– Pani Hawley? Policja. Otrzymaliśmy meldunek, że coś się dzieje w pani
mieszkaniu. Światło – poleciła.
Mieszkanie urządzone było ze spokojną elegancją. Ciepłe kolory, proste linie.
Ekran rozrywkowy zaprogramowany był na stary film wideo. Niewiarygodnie piękna
naga para, spleciona w miłosnym uścisku, przetaczała się po łóżku usłanym płatkami
róż, wydając z siebie teatralne jęki.
Na stole stała patera wypełniona po brzegi gumowymi dropsami bez cukru i
świece w srebrnym i czerwonym kolorze, wypalone do różnych wysokości. Na
przeciwległej ścianie ustawiono długą sofę w bladozielonym odcieniu. Pachniało
sosną i żurawinami. Pod oknem leżała przewrócona mała choinka. Świąteczne
lampki i aniołki ze słodkimi buziami były potłuczone, a gałęzie drzewka połamane.
Zniszczeniu uległo również kilkanaście leżących pod choinką pudełek.
Eve wyjęła broń i obeszła pokój, lecz nigdzie nie dostrzegła śladów przemocy.
Para na ekranie osiągnęła wspólny orgazm, przy wtórze ochrypłych zwierzęcych
jęków. Eve poszła dalej, nasłuchując i rozglądając się na boki.
Nagle usłyszała ciche dźwięki muzyki. Rozpoznała w nich jedną z tych irytujących
świątecznych melodii, którą wszędzie można było słyszeć.
Wycelowała broń w stronę małego korytarza, Było tam dwoje drzwi. Jedne
prowadziły do łazienki, bo przez szparę dostrzegła umywalkę i brzeg wanny –
wszystko lśniąco białe. Posuwając się wzdłuż ściany, podeszła do drugich drzwi,
skąd dochodziła muzyka. Natychmiast wyczuła świeży, metaliczny i kwaśny zapach
śmierci.
Pchnęła drzwi i weszła do pokoju, szybkim ruchem obracając się w lewo, potem w
prawo, skupiona i skoncentrowana. Wiedziała jednak, że nie ma tu nikogo prócz niej
i ofiary. Mimo to zajrzała do szafy, za zasłony, po czym wyszła z pokoju i
przeszukała resztę mieszkania. Dopiero wtedy odetchnęła swobodniej i podeszła do
łóżka.
Dozorca miał rację. Kobieta rzeczywiście była ładna. Nie należała do
zjawiskowych piękności, przyciągających wzrok, lecz miała wiele uroku, miękkie,
kasztanowe włosy i ciemnozielone oczy. Śmierć nie zdążyła jeszcze zniszczyć urody.
Szeroko otwarte oczy wyrażały zaskoczenie. Blade policzki pokryte były delikatnym
odcieniem różu, rzęsy przyciemnione czarnym tuszem, a wargi pociągnięte wiśniową
pomadką. We włosach, tuż nad prawym uchem, tkwiła ozdobna spinka w kształcie
drzewka, z małym złotym ptaszkiem na jednej ze srebrnych gałązek.
Kobieta była naga, a wokół ciała miała owinięty błyszczący łańcuch choinkowy.
Dostrzegając krwawą ranę na szyi, Eve pomyślała, że to pewnie on posłużył do
uduszenia ofiary. Na rękach i nogach widniały ślady świadczące o tym, że ofiarę
związano i że usiłowała walczyć. Z wieży rozrywkowej, stojącej przy łóżku, dobiegł
głos piosenkarza, zapowiadający radosne święta Bożego Narodzenia.
Eve westchnęła i wyciągnęła sój nadajnik.
– Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Mam tu zamordowaną kobietę.
Cóż za wredny początek dnia.
Posterunkowa Peabody stłumiła ziewnięcie i zlustrowała ofiarę ciemnymi oczami.
Pomimo skandalicznie wczesnej pory jej mundur był świeżo odprasowany, a
ciemnokasztanowe równo obcięte włosy gładko uczesane. Jedynym znakiem,
świadczącym o brutalnym wyrwaniu jej ze snu, było odgniecenie na policzku.
– Wredny koniec dnia – mruknęła Eve. - Wstępne oględziny wskazują, że śmierć
nastąpiła o dwudziestej czwartej, prawie co do minuty. - Usunęła się na bok, by
zrobić miejsce ekipie śledczej. - Wszystko świadczy, że przyczyną śmierci było
uduszenie. Brak ran na ciele dowodzi, że ofiara zaczęła się bronić dopiero wtedy,
gdy została związana.
Eve delikatnie uniosła stopę kobiety i przyjrzała się otartej kostce.
– Ślady wokół pochwy i odbytu wskazują na to, że przed śmiercią denatka została
zgwałcona. Mieszkanie jest dźwiękochłonne. Mogła sobie zdzierać płuca.
– Nie zauważyłam śladów włamania ani walki, z wyjątkiem tej choinki. To mi
wygląda na przemyślaną robotę.
Eve skinęła głową, obrzucając Peabody ukośnym spojrzeniem.
– Trafne spostrzeżenie. Skontaktuj się z dozorcą i weź dyskietki z kamer
bezpieczeństwa z tego piętra. Sprawdzimy, kto ją odwiedzał.
– Tak jest.
– Postaw przy drzwiach dwóch funkcjonariuszy – dodała Eve, podchodząc do
wideokomu stojącego przy łóżku. - Niech ktoś wyłączy tą cholerną muzykę.
– Nie jest pani w świątecznym nastroju, poruczniku. - Peabody nacisnęła guzik
starannie polakierowanym paznokciem.
– Boże Narodzenie to jak wrzód na tyłku. Skończyliście? - zwróciła się do
członków ekipy śledczej. - Obrócimy ją, zanim zostanie zabrana.
Krew zdążyła już spłynąć do pośladków, które przybrały czerwony kolor. Żołądek
i pęcherz były puste. Mimo ochraniaczy na rękach Eve poczuła zgrubienie na skórze
denatki.
– Wygląda na świeże – mruknęła. - Peabody, nagraj to na wideo, zanim wyjdziesz. -
Przyjrzała się jasnemu napisowi na prawej łopatce.
– Mojej miłości – odczytała Peabody jasnoczerwone staroświeckie litery na białej
skórze.
– To chyba świeży tatuaż. - Eve pochyliła się tak nisko, że omal nie dotknęła nosem
ramienia denatki. - Trzeba sprawdzić gdzie go zrobiła.
– Przepiórka na gruszy.
Eve uniosła w górę brew.
– Co?
– Ta spinka we włosach. Na pierwszy dzień Bożego Narodzenia. - Eve najwyraźniej
nadal nic nie rozumiała, więc pospiesznie wyjaśniła: - To taka stara piosenka.
Dwanaście dni Bożego Narodzenia. Każdego dnia chłopiec daje swojej ukochanej
jakiś prezent, zaczynając od przepiórki na gruszy.
– A po co komu, do cholery, ptak na drzewie? Idiotyczny prezent. - Poczuła skurcz
w żołądku na myśl o tym, co to może oznaczać. - Miejmy nadzieję, że to była jego
jedyna miłość. Daj mi te taśmy i niech zabierają ciało – poleciła, po czym ruszyła
do stojącego przy łóżku wideokomu.
Kiedy wyniesiono ciało, poleciła wyświetlić wszystkie połączenia z ostatnich
dwudziestu czterech godzin.
Pierwsze pochodziło z godziny osiemnastej. Była to wesoła rozmowa denatki z
matką. Słuchając jej i patrząc na roześmianą twarz starszej kobiety, Eve zastanawiała
się, jak będzie wyglądać ta twarz, kiedy przekaże jej wiadomość i śmierci córki.
Drugie i ostatnie połączenie z zewnątrz. Przystojny facet, pomyślała Eve,
przyglądając się twarzy mężczyzny na ekranie. Około trzydziestu pięciu lat, miły
uśmiech, wyraziste brązowe oczy. Ofiara mówiła do niego Jerry. Lub Jer. Mnóstwo
seksualnych podtekstów, żarty. A więc kochanek. Może nawet ukochany.
Wyjęła dyskietkę, opakowała ją i wrzuciła do torby. Pod oknem znalazła kalendarz
Marianny, przenośny wideokom i notes adresowy. Po krótkim przejrzeniu ich
zawartości wyłowiła nazwisko Jeremy Vandoren.
Kiedy została sama w pokoju, podeszła jeszcze raz do łóżka. Leżała na nim
zakrwawiona pościel. Ubranie kobiety było starannie pocięte i rzucone na podłogę.
Zapakowano je już do worka. W mieszkaniu panowała cisza.
Musiała go wpuścić, pomyślała Eve. Czy poszła z nim do sypialni dobrowolnie,
czy też zmusił ją do tego? Raport toksykologiczny wyjaśni, czy miała we krwi jakieś
nielegalne środki. Kiedy znaleźli się w sypialni, rozciągnął ją na łóżku i przywiązał
jej ręce i nogi do czterech słupków w rogach. Następnie pociął jej ubranie. Ostrożnie,
bez pośpiechu. Nie było w nim wściekłości czy gniewu ani nawet rozpaczliwego
pożądania. Robił to na zimno, w sposób przemyślany. Potem ją zgwałcił. Miał nad
nią władzę. Broniła się, krzyczała, może nawet błagała. Sprawiło mu to przyjemność.
To typowe dla gwałcicieli. Eve głęboko odetchnęła kilka razy, bo przed oczami stanął
jej własny ojciec.
Kiedy morderca zaspokoił żądzę, udusił dziewczynę, patrząc, jak oczy wychodzą
jej na wierzch. Potem ją uczesał, umalował i owinął srebrnym łańcuchem. Czy tę
spinkę do włosów przyniósł ze sobą, cze też należała do nie? Sama sobie zrobiła ten
tatuaż, czy to on ją przyozdobił.
Przeszła do sąsiadującej z sypialnią łazienki. Była wyłożona śnieżnobiałymi
kafelkami, a w powietrzu unosił się nikły zapach środka dezynfekcyjnego. Tu pewnie
mył się po skończonej robocie, może nawet ubierał, po czym wytarł do czysta
wszystkie ślady.
Tak czy owak trzeba będzie wpuścić tu „sprzątaczy”. Najmniejszy nawet włosek
może mieć znaczenie.
Dziewczyna miała matkę, która ją kochała, myślała dalej Eve. Wspólnie planowały
święta, śmiały się, rozmawiały o ciasteczkach.
– Pani porucznik?
Eve zerknęła przez ramię i zobaczyła stojącą w korytarzu Peabody.
– Co?
– Mam dyskietki z kamer bezpieczeństwa. Przy drzwiach stoi dwóch
funkcjonariuszy.
– Dobrze. - Eve przetarła dłońmi twarz. - Plombujemy mieszkanie i zabieramy
wszystko do centrali. Muszę powiadomić najbliższą rodzinę. - Zarzuciła torbę na
ramie i zabrała swój zestaw polowy. - Miałaś rację, Peabody. To wredny początek
dnia.
Rozdział 2
Sprawdziłaś tego jej faceta?
– Tak. Jeremy Vandoren mieszka przy Drugiej Alei, pracuje jako makler w firmie
Foster, Bride i Rumsey na Wall Street. - Peabody zerknęła do notatnika. -
Rozwiedziony, lat trzydzieści sześć, poza tym bardzo atrakcyjny okaz mężczyzny.
– Hmm. - Eve wsunęła dyskietkę do komputera. - Sprawdźmy, czy ten bardzo
atrakcyjny okaz mężczyzny złożył wczoraj wieczorem wizytę swojej
dziewczynie.
– Przynieść kawy, poruczniku?
– Co?
– Przynieść kawy?
Eve wpatrywała się z uwagą w monitor.
– Jeśli chcesz kawy, Peabody, to po prostu powiedz.
Asystentka wzniosła oczy ku niebu.
– Tak, napiłabym się.
– To sobie przynieś. A przy okazji weź i dla mnie. - Ofiara wróciła do domu o
szesnastej czterdzieści pięć. - Stop – poleciła komputerowi i przez chwilę
wpatrywała się w obraz Marianny Hawley widoczny na ekranie.
Zadbana, ładna, młoda, w jasnoczerwonym berecie przykrywającym jej połyskliwe
kasztanowe włosy, w długim płaszczu w tym samym odcieniu i eleganckich butach.
– Wracała z zakupów – stwierdziła Peabody, stawiając przed Eve kubek z kawą.
– Tak. U Bloomingdale'a. Obraz start – poleciła Eve.
Marianna postawiła na podłodze torby z zakupami i wyjęła kartę magnetyczną. Jej
usta poruszały się, jakby coś do siebie mówiła. Nie raczej śpiewała, doszła do
wniosku Eve. Potem odrzuciła włosy w tył, podniosła torby, weszła do mieszkania i
zamknęła drzwi. Zapaliło się czerwone światło blokujące drzwi.
Potem na monitorze pojawili się inni lokatorzy wchodzący i wychodzący, w
pojedynkę lub parami. Toczyło się zwyczajne życie.
– Kolację zjadła w domu – stwierdziła Eve, wyobrażając sobie jej wnętrze
mieszkania.
Widziała, jak Marianna krząta się po pokojach, ubrana w proste granatowe spodnie
i biały sweter, który potem zostanie pocięty, włącza ekran rozrywkowy, odwiesza do
szafy w przedpokoju jasnoczerwony płaszcz, kładzie na półkę beret, zdejmuje buty i
rozpakowuje zakupy. Schludna kobieta, mająca zamiłowanie do ładnych rzeczy,
przygotowuje się do spędzenia spokojnego wieczoru w domu.
– Około siódmej zjadła zupę zaprogramowaną w autokucharzu. - Eve bębniła w blat
biurka krótkimi, niepomalowanymi paznokciami. - Potem rozmawiała z matka, a
potem połączyła się ze swoim facetem.
W tym momencie Eve zobaczyła, że drzwi do windy się otwierają. Uniosła w górę
brwi, które skryły się pod gęstą grzywką.
– Proszę, proszę, co my tu mamy?
– Święty Mikołaj – uśmiechnęła się Peabody, zerkając na Eve przez ramię. - Z
prezentem.
Mężczyzna w czerwonym stroju, ze śnieżnobiałą brodą, niósł w rękach wielkie
pudło owinięte w srebrny papier i owiązane złotozieloną wstążką.
– Stop. Powiększenie wycinka dziesięć do pięćdziesiąt, trzydzieści procent.
Ekran zamigotał, podany przez Eve wycinek oddzielił się, po czym ukazał się w
powiększeniu. W samym środku fantazyjnej kokardy tkwiło srebrne drzewko ze
złotym ptaszkiem.
– Sukinsyn. To ta spinka, którą miała we włosach.
– Ale... to przecież święty Mikołaj.
– Weź się w garść, Peabody. Obraz start. Idzie w kierunku jej mieszkania –
mruknęła Eve, patrząc jak postać z błyszczącym pakunkiem w ręku podchodzi do
drzwi Marianny, naciska dzwonek palcem w rękawiczce, czeka chwilę, po czym
uśmiecha się. W tym momencie pojawia się Marianna z rozjaśnioną twarzą i
błyszczącymi radością oczami. Święty Mikołaj odwraca się do kamery, uśmiech
się i puszcza oko.
– Stop. A to drań. Skurwysyński żartowniś. Wydruk obrazu na ekranie – poleciła
Eve, przyglądając się krągłej twarzy o rumianych policzkach i błyszczących
niebieskich oczach. - On wiedział, że będziemy oglądać dyskietki. Najwyraźniej
go to bawi,
– Przecież jest przebrany za świętego Mikołaja. - Peabody gapiła się w ekran. - To
odrażające. To po prostu... niemożliwe.
– A gdyby był przebrany za diabła, to byłoby możliwe, tak?
– Tak. Nie. - Peabody wzruszyła ramionami i przestąpiła z nogi na nogę. - To jest...
To jest chore.
– Ale również bardzo sprytne. - Eve czekała, aż komputer wydrukuje portret
mężczyzny. - Nikt przecież nie zamknie Mikołajowi drzwi przed nosem. - Obraz
start.
Mężczyzna wszedł do mieszkania i korytarz opustoszał. Timer u dołu ekranu
wskazywał godzinę dwudziestą pierwszą trzydzieści trzy.
Nie śpieszył się, pomyślała Eve. Prawie dwie i pół godziny. Sznur, którym ją
związał, i wszystko, co mogło być mu potrzebne, znajdowało się zapewne w tym
wielkim błyszczącym pudle.
O jedenastej z windy wysiadła jakaś para i śmiejąc się, zapewne po lekkim rauszu,
przeszła obok drzwi Marianny, nie mając pojęcia, co dzieje się w środku.
Strach i ból. Morderstwo.
Drzwi mieszkania otworzyły się pół godziny po północy. Wyszedł przez nie
mężczyzna w czerwonym stroju ze srebrnym pudłem w ręku. Na rumianej twarzy
widniał szeroki, niemal dziki uśmiech. Ponownie spojrzał w kamerę. W jego oczach
płonęło szaleństwo. Tanecznym krokiem sunął do windy.
– Skopiuj dyskietkę pod nazwą „Hawley”. Sprawa dwadzieścia pięć sto
siedemdziesiąt sześć H. Ile Mówiłaś jest tych dni w piosence,
– Dwanaście. - Peabody przełknęła łyk kawy, bo nagle zaschło jej w gardle. -
Dwanaście dni.
– Lepiej dowiedzmy się, czy Hawley była jego jedyną miłością, czy ma jeszcze
jedenaści innych. - Eve wstała. - Chodźmy pogadać z tym jej facetem.
Jeremy Vondoren pracował w wielkiej sali podzielonej na boksy tak małe, że
mieściło się w nich zaledwie biurko z komputerem, system łączności i fotel na trzech
kółkach. Do cienkich ścianek przyczepione były raporty z giełdy, repertuar teatrów,
kartka świąteczna przedstawiająca kobietę o ponętnych kształtach, obsypaną płatkami
śniegu, i fotografia Marianny Hawley.
Zerknąwszy na wchodzącą Eve, uniósł w górę dłoń i dale stukał w klawiaturę
komputera, mówiąc jednocześnie do mikrofonu ze słuchawką.
– Comsat pięć i osiem, Kenmart spadł do trzech siedemdziesiąt pięć, Nie, Roarke
Industries podskoczyło o sześć punktów. Nasi analitycy przewidują, że w ciągu
dnia skoczy jeszcze o dwa.
Eve uniosła brew i wsunęła dłonie do kieszeni spodni. Za chwilę będziemy
rozmawiać o morderstwie, a tymczasem Roarke zarabia miliony. Przedziwnie ten los
się plecie.
– Załatwione.
Vondoren nacisnął jeden z klawiszy i na ekranie pojawiła się plątanina
tajemniczych cyfr i symboli. Eve odczekała kolejne trzydzieści sekund, po czy
wyciągnęła odznakę i podstawiła ją Vandorenowi pod nos. Zamrugał, odwrócił się i
spojrzał na nią.
– Załatwione. Oczywiście. Dzięki. - Vondoren odsunął na bok mikrofon i
uśmiechnął się niepewnie. Kąciki warg lekko mu drżały. - Czym mogę służyć,
poruczniku?
– Jeremy Vondoren.
– Tak. + Jego ciemnobrązowe oczy przesunęły się po stojącej z tyłu Peabody i
wróciły do Eve. - Czyżbym miał jakieś kłopoty?
– A czy zrobił pan coś niezgodnego z prawem, panie Vondoren?
– Nie przypominam sobie. - Ponownie uśmiechnął się, ukazując mały dołeczek w
policzku. - Jeśli nie liczyć paczki dropsów, którą ukradłem, gdy miałem osiem lat.
– Czy zna pan Mariannę Hawley?
– Oczywiście. Chyba nie chce pani powiedzieć, że Mari zwędziła cukierki? - Nagle
uśmiech zniknął z jego twarzy. - O co chodzi? Czy coś się stało?
Wstał z fotela i przebiegł wzrokiem salę, jakby oczekując, że zobaczy Mariannę.
– Przykro mi, pani Vondoren. - Eve nigdy nie umiała przekazywać złych
wiadomości, postanowiła więc, że zrobi to szybko. - Panna Hawley nie żyje.
– Nie, to nieprawda – powiedział, przenosząc ciemne oczy na Eve. - To niemożliwe.
Rozmawiałem z nią wczoraj wieczorem. Umówiliśmy się na kolację dziś na
siódmą. Musiała zajść jakaś pomyłka.
– Nie ma żadnej pomyłki. Przykro mi – powtórzyła Eve. - Wczoraj wieczorem
Marianna Hawley została zamordowana w swoim mieszkaniu.
– Marianna? Zamordowana? - Kręcił głową, jakby nie rozumiał znaczenia tych
słów. - To niemożliwe. To po prostu niemożliwe. - Odwrócił się w stronę
podręcznego wideokomu. - Zaraz się z nią połączę. Jest teraz w pracy.
– Panie Vondoren. - Eve położyła mu rękę na ramieniu i lekko pchnęła go na fotel.
Sama nie miała gdzie usiąść, przycupnęła więc na brzegu biurka. - Została
zidentyfikowana na podstawie linii papilarnych i kodu DNA – powiedziała,
patrząc mu w oczy. - Jeśli pan może, to chciałabym, żeby potwierdził pan jej
tożsamość.
– Jej tożsamość... - Poderwał się z miejsca, uderzając Eve w ramię. Nie zagojona
rana natychmiast dała o sobie znać. - Dobrze, pójdę z panią, by udowodnić, że to
nie ona. To nie może być Marianna.
Kostnica nie należała do przyjemnych miejsc. Komuś, kto w przepływie
optymizmu lub wisielczego humoru pozawieszał u sufitu czerwone i zielone kule, a
drzwi ozdobił ohydnymi złotymi girlandami, udało się jedynie wywołać głupi
uśmieszek na twarzach wchodzących tu ludzi.
Eve stała przy oszklonej ścianie i czuła, podobnie jak wiele razy przedtem, że
ciałem mężczyzny wstrząsa dreszcz na widok nieruchomego ciała Marianny Hawley.
Przykryto ją prześcieradłem, by oszczędzić najbliższym widoku jej nagości,
nacięcia w kształcie litery Y i stempla na stopie z nazwiskiem i numerem.
– Nie. - Vondoren przycisnął dłonie do szyby. - Nie, nie, nie, to nieprawda.
Marianno.
Eve delikatnie położyła mu rękę na ramieniu. Trząsł się cały i dłońmi zaciśniętymi
w pięści uderzył o szklaną barierę.
– Proszę tylko kiwnąć głową, jeśli rozpoznaje pan Mariannę Hawley.
Skinął głową i rozpłakał się.
– Peabody, znajdź jakieś puste pomieszczenie... I przynieś szklankę wody.
W tym momencie Vondoren przytulił się do Eve i ukrył twarz na ramieniu. Objęła
go, dając jednocześnie znak obsłudze, by zasłonili szybę.
– Chodź, Jerry, wyjdźmy stąd.
Otoczyła go ramieniem, myśląc w duchu, że wolałaby raczej zmierzyć się z
uzbrojoną bandą niż pocieszać pogrążonego w żalu człowieka, który stracił ukochaną
osobę. Czuła się bezradna, bo ni mogła mu pomóc. Mimo to szeptała ciche słowa
otuchy, prowadząc przez wyłożony terakotą hall do drzwi, gdzie czekała na nią
Peabody.
– Tu możemy wejść – powiedziała cicho asystentka. - Zaraz przyniosę wodę.
– Usiądźmy. - Eve zaprowadziła go do krzesła, z kieszeni marynarki wyciągnęła
chusteczkę i wcisnęła mu do ręki. - Przykro mi, że stracił pan bliską osobę –
powiedziała, jak zwykle w takich wypadkach, po raz kolejny uświadamiając sobie
niestosowność tych słów.
– Kto mógł skrzywdzić Mariannę? I dlaczego?
– Moim zadaniem jest się tego dowiedzieć. I dowiem się.
Jakaś nuta w jej głosie sprawiła, że Vondoren podniósł na Eve zaczerwienione,
pełne smutku oczy. Z wyraźnym trudem odetchnął głęboko.
– Ja... Ona była wyjątkowa. - Wsunął rękę do kieszeni i wyjął z niej małe aksamitne
pudełko. - Miałem jej to wręczyć dziś wieczorem. Chciałem zaczekać do Wigilii,
bo Marianna uwielbiała święta, ale nie mogłem już dłużej czekać.
Trzęsącymi się palcami otworzył pudełeczko. Na aksamitnej poduszeczce leżał
pierścionek zaręczynowy z brylantem.
– Chciałem dziś poprosić ją o rękę. I Zostałbym przyjęty. Kochaliśmy się. Czy to... -
Zamknął pudełko i schował je do kieszeni. - Czy to był napad rabunkowy?
– Przypuszczamy, że nie. Jak dawno pan ją znał?
– Sześć miesięcy, prawie siedem. - Spojrzał na Peabody, która przyniosła mu
szklankę wody. - dziękuję. To były najszczęśliwsze miesiące w moim życiu –
dodał.
– Jak się poznaliście?
– Przez agencję matrymonialną „Szczęśliwy Związek”.
– Korzystał pan z usług agencji matrymonialnej? - spytała z niedowierzaniem
Peabody.
Spuścił głowę i westchnął.
– Zrobiłem to pod wpływem impulsu. Większość czasu spędzam w pracy i rzadko
gdzieś wychodzę. Dwa lata temu rozwiodłem się i chyba dlatego kobiety mnie
onieśmielają. W każdym razie żadna z tych, z którymi się spotykałem... Po prostu
nie pasowaliśmy do siebie. Pewnego wieczoru zobaczyłem w komputerze reklamę
agencji i postanowiłem spróbować.
Pociągnął łyk wody.
– Marianna była trzecią dziewczyną, z którą się spotkałem. Z dwoma pierwszymi
poszedłem na drinka i na tym się skończyło. Kiedy jednak poznałem Mariannę,
poczułem, że to może być coś ważnego. - Zamknął oczy i odetchnął głęboko. -
Ona jest... wspaniała. Ma w sobie tyle życia, tyle entuzjazmu. Lubiła swoją pracę,
mieszkanie, założyła kółko teatralne. Wystawiała sztuki.
Eve zauważyła, że przeszłość miesza mu się z teraźniejszością i bezskutecznie
usiłuje oswoić się z czasem przeszły.
– Zaczęliście się spotykać – podpowiedziała mu.
– Tak. Postanowiliśmy umówić się na drinka, bez żadnych zobowiązań, ale w końcu
poszliśmy na kolację, potem na kawę i przegadaliśmy kilka godzin. Było to dla
nas coś ważnego.
– Czy ona czuła to samo.
– Tak. Nie speszyliśmy się. Kilka wspólnych kolacji, teatr. Oboje lubiliśmy chodzić
do teatru. Potem zaczęliśmy spędzać razem sobotnie popołudnia. Teatr, muzeum
albo spacer. Pojechaliśmy do jej rodzinnego miasta. Przedstawiła mnie rodzicom.
Czwartego czerwca poszliśmy do mojej mamy na kolację.
Zamyślił się, widząc coś, co tylko on mógł zobaczyć.
– Czy w tym czasie spotykała się jeszcze z kimś?
– Nie. Zawarliśmy umowę.
– Czy ktoś się jej naprzykrzał? Może dawny znajomy, kochanek, były mąż?
– Nie. Powiedziałaby mi o tym. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic. - Wzrok mu
stwardniał. - Czemu mnie pani o to pyta? Czy ona, czy Marianna... czy on.. O
Boże! - Leżąca na kolanie dłoń zacisnęła się w pięść. - Najpierw ją zgwałcił, tak?
Ten pieprzony skurwiel ją zgwałcił. Powinienem być tam razem z nią. - Zerwał się
z krzesła, rozchlapując wodę ze szklanki. - Powinienem tam być. To nigdy by się
nie stało, gdybym z nią był.
– A gdzie byłeś, Jerry?
– Co?
– Gdzie byłeś wczoraj wieczorem między dwudziestą pierwszą trzydzieści a
dwudziestą czwartą?
– Pani myśli, że ja...- Zatrzymał się, uniósł dłoń, zacisnął powieki, i trzy razy
głęboko odetchnął. Kiedy ponownie otworzył oczy, były już jasne i spokojne. -
Rozumiem, musicie się upewnić, że to nie ja, by złapać tego drania. W porządku.
Tak trzeba.
– Byłem w swoim mieszkaniu. Pracowałem, rozmawiałem z kilkoma osobami,
robiłem świąteczne zakupy za pośrednictwem komputera. Sprawdziłem też
rezerwację na dzisiejszy wieczór, bo się denerwowałem. Chciałem... -
Odchrząknął. - Chciałem, żeby wszystko było jak należy. - Musiałem to komuś
powiedzieć. Była wzruszona i podekscytowana. Bardzo lubiła Mariannę. Była
chyba dziesiąta trzydzieści. Możecie sprawdzić mój wideokom, komputer,
wszystko co tylko chcecie.
– Okay, Jerry.
– Czy... Czy jej rodzice już wiedzą?
– Tak, rozmawiałam z nimi.
– Muszę się z nimi skontaktować. Pewnie będą chcieli zabrać ją do domu. - Jego
oczy wypełniły się łzami, które zaczęły spływać po policzkach. - Zajmę się tym.
– Dopilnuję, by wydano ją tak szybko, jak to możliwe. Czy chciałby pan, żebyśmy
kogoś zawiadomili?
– Nie. Muszę już iść, chcę powiedzieć moim rodzicom. - Ruszył do drzwi. -
Znajdźcie tego, kto to zrobił – powiedział, nie odwracając głowy. - Dowiedźcie
się, kto ją skrzywdził.
– Znajdziemy go, Jerry. Jeszcze tylko jedno pytanie.
Wytarł twarz i odwrócił się.
– O co chodzi?
– Czy Marianna miała tatuaż?
Zaśmiał się ostro, chrapliwie, jakby śmiech ranił mu gardło.
– Marianna? Nie. Była staroświecka. Nie zrobiłaby sobie nawet takiego
zmywalnego.
– Jest pan pewien?
– Byliśmy kochankami, poruczniku. Kochaliśmy się. Znałem jej ciało, myśli i serce.
– Okay, dziękuje. - Patrzyła, jak zamykają się za nim drzwi. _ Jakieś wnioski,
Peabody?
– Serce facetowi krwawi.
– Też tak myślę. Ale ludzie często zabijają tych, których kochają. Spis połączeń nie
daje mu pewnego alibi.
– Nie wygląda na świętego Mikołaja.
Eve uśmiechnęła się lekko.
– Gwarantuje, że ten, kto ją zabił, też na niego nie wygląda. W przeciwnym razie
nie uśmiechałby się do kamery. Strój, soczewki kontaktowe, makijaż, broda i
peruka. Każdy może wyglądać jak święty Mikołaj.
Na razie musiała polegać na instynkcie.
– To nie on. Trzeba sprawdzić, gdzie pracowała, odnaleźć przyjaciół i wrogów.
Wkrótce okazało się, że Marianna miała mnóstwo przyjaciół i najwyraźniej
żadnych wrogów. Z zebranych opinii powstał obraz szczęśliwej kobiety, zadowolonej
z pracy, przywiązanej do rodziny, lecz preferującej szybkie tempo życia wielkiego
miasta. Miała ścisłe grono przyjaciółek, słabość do robienia zakupów i do teatru, a jej
związek z Jerrym Vandorenem należał, zgodnie z powszechną opinią, do wyjątkowo
szczęśliwych.
Cieszyła się życiem. Wszyscy ją kochali. Miała szczere, ufne serce.
Jadąc do domu, Eve przebiegła myślami opinie przyjaciół i znajomych Marianny.
Wszystkie były bardzo pochlebne i od nikogo nie usłyszała nawet jednej złośliwej
uwagi na jej temat.
Był jednak ktoś, kto myślał inaczej, kto zamordował ją z zimną krwią, i jeśli wziąć
pod uwagę wyraz jego oczu, z czymś w rodzaju zadowolenia.
Mojej miłości.
Tak, są ludzie, którzy potrafią zabić z miłości. To uczucie jest dla nich jak żywa,
jątrząca rana. Wiedziała coś o tym, bo sama go doświadczyła. Ale potrafiła je
pokonać. Odsunęła na bok przykre wspomnienia i włączyła wideokom.
– Masz już raport toksykologiczny Marianny Hawley, Dickie?
Na ekranie pojawiła się cierpiętnicza twarz głównego technika laboratorium.
– Wiesz, jacy jesteśmy zapchani robotą w okresie przedświątecznym. Naciskają na
nas ze wszystkich stron, a laboranci zamiast pracować, uganiają się za prezentami.
– Serce mi krwawi ze współczucia. Chcę mieć ten raport, Dickie.
– A ja chcę iść na urlop – odburknął, ale wystukał coś na klawiaturze komputera. -
Dostała środek uspokajający, powszechnie dostępny, łagodny. Otumanił ją na
jakieś dziesięć, piętnaście minut.
– Wystarczyło – mruknęła Eve.
– Dał jej zastrzyk w prawe ramię. Pewnie poczuła się, jakby dostała w łeb. Reakcje
organizmu: zawroty głowy, brak orientacji, może nawet chwilowa utrata
przytomności i zwiotczenie mięśni.
– Dobra. Ślady nasienia?
– Ani plemniczka. Musiał włożyć prezerwatywę albo ona stosowała jakiś środek
antykoncepcyjny. Jeszcze to sprawdzamy. Poza tym ciało spryskano czymś
dezynfekującym. Ślady są w pochwie, co również mogło zabić plemniki. Nic
więcej nie znaleźliśmy. Ale jest jeszcze coś. Kosmetyki na jej twarzy są inne niż
te, które miała w mieszkaniu. Nie skończyliśmy jeszcze ich analizy. Wstępne
badania wskazują, że zrobiono je na naturalnych składnikach, to znaczy musiały
nieźle kosztować. Pewnie przyniósł je ze sobą.
– Postaraj się jak najszybciej o nazwy firm. To może być jakiś trop. Dobra robota,
Dickie.
– Odwal się. Cholernie Wesołych Świąt.
– Nawzajem - mruknęła, mijając żelazną bramę posesji.
Z daleka, w wysmukłych i zwieńczonych łukiem oknach zdobiących wieżyczki, i
na pierwszym piętrze, dostrzegła palące się światła, rozjaśniające zimowy mrok.
Dom. Jej i mężczyzny, do którego należał. Mężczyzny, który ją kochał i który
ofiarował jej pierścionek zaręczynowy. Jerry też chciał ofiarować taki pierścionek
ukochanej.
Obróciła ślubną obrączkę na palcu i zatrzymała się przed głównym wejściem. Jerry
powiedział, że Marianna była dla niego wszystkim. Jeszcze rok temu nie potrafiłaby
tego zrozumieć.
Przeczesała dłońmi zmierzwione włosy. Nie powinna była dopuścić, by
współczucie dla tego mężczyzny wzięło nad nią górę. To był błąd. Nie ułatwi jej to
sprawy, a może nawet przeszkodzić w prowadzeniu śledztwa. Musi odsunąć na bok
wszystkie emocje. Miłość nie zawsze zwycięża, ale sprawiedliwość tak, jeśli się o to
postarać.
Wysiadła z samochodu i weszła po schodach do obszernego hallu. Zdjęła skórzana
kurtkę i rzuciła na elegancki słup podpierający poręcz schodów. Z cienia wyłonił się
Summerset, wysoki, kościsty, o ciemnych oczach, z wyrazem dezaprobaty na bladej
twarzy.
– Poruczniku.
– Zostaw mój samochód dokładnie tam, gdzie jest – powiedziała i ruszyła schodami
na górę.
Wciągnął głośno powietrze przez nos.
– Mam dla pani kilka wiadomości.
– Mogą poczekać – odparła, myśląc już o gorącym prysznicu, kieliszku wina i
dziesięciominutowej drzemce. Summerset coś do niej powiedział, lecz nie miała
ochoty go słuchać. - Pocałuj mnie gdzieś – mruknęła, otwierając drzwi do
sypialni, i znieruchomiała, czując, jak jej ciało rozkwita.
Przed