14084
Szczegóły |
Tytuł |
14084 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14084 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14084 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14084 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Drzewiński
Andrzej Ziemiański
GHOST 2
Ghost, pchany potężnym strumieniem promieniowania, mknął przez bezmiar kosmosu. Czuł,
że coś się stanie. Czuł, że jest blisko planety Zjemos, blisko świata zakazanego, zamieszkanego
przez rasę, która jako jedyna poradziła sobie kiedyś z upiorną mocą jednego z jego pobratymców.
Ghost jednak był oświecony, kulturalny i cywilizowany, w przeciwieństwie do tego idioty, który
zaatakował Ziemian. Nie był takim tępym bydlakiem, jak jego dziki pobratymiec, którego
radowało jedynie uśmiercanie innych istot.
Swoim nadzmysłem odkrył rotujący o ledwie kilkadziesiąt parseków układ czarnych dziur,
który ustawił się w wyjątkowo korzystnej pozycji. Teraz, podobnie jak dla promieni światła, układ
ten stanowił idealną soczewkę dla zakłóceń pola mentalnego. Była jednak istotna różnica: fale te,
w przeciwieństwie do elektromagnetycznych, mogły przenosić się od razu.
Ghost zwolnił zaintrygowany, kiedy jego wyczulone zmysły zarejestrowały ciekawą zmianę.
Pragnąc uchwycić kierunek nietypowej emisji, ześlizgnął się ku peryferiom strumienia energii
i zaczął węszyć. Już po chwili zlokalizował źródło promieniowania w kontinuum
czasoprzestrzennym otoczenia planety Zjemos. Było nasycone tak barwnymi wibracjami,
wypełniającymi całe spektrum, niespotykanie świeże w wyrazie, że stanowiło dla Ghosta pokusę
nie do odparcia. Wiedział, czego szukał – poprzez jedenasty wymiar pomknął na przeciwległy
kraniec Galaktyki, w stronę zakazanej planety...
* * *
Odkrycie aktywatora Q, który okazał się skutecznym środkiem przeciw nowotworom,
zapoczątkowało przełom w medycynie, ale nie tylko. Niestety, lek mógł być wytwarzany jedynie
w ludzkich nerkach podczas pobytu ich właściciela w niskiej grawitacji, co stanowiło silną
motywację do rozbudowy systemu kosmicznych stacji penitencjarnych. Jedną z nich był
trzystuosobowy moduł męski, należący do Rzeczypospolitej Polskiej, kierowany przez naczelnika
Jerzego Garmińskiego.
Moduł miał kształt kilkusetmetrowego wrzeciona nanizanego na dwa obracające się
przeciwbieżnie pierścienie. Tam mieszkał nadzór, tam zlokalizowano centrum kontroli i łączności,
tam przy 3/4 g dawało się żyć. W samym wrzecionie grawitacja była urągająco mała, zmieniała się
od zera na osi do 1/10 g na powierzchniowym poziomie. Mimo to, tamtejsze cele cieszyły się
wśród więźniów największym powodzeniem.
Garmiński spojrzał na swoje odbicie w lustrze windy. Westchnął ciężko. Wiedział, że
awantury przy rannym sikaniu są najgorsze i nie pomylił się. Po otwarciu drzwi przywitało go
piekło.
– Wy śmierdziele! – w centralnej sali, pełniącej rolę spacerniaka, dudnił głos sierżanta Pały. –
Znowu lejecie gdzieś po kątach.
Otaczająca go grupa więźniów nie wyglądała na pokojowo usposobioną. Na szczęście
orbitujący wokół strażnicy wydawali się wystarczającym zabezpieczeniem. W pierwszym szeregu
więźniów unosił się Wielki Zbych o modyfikowanej genetycznie muskulaturze – nieformalny
przywódca gangu z Siedmiomiasta. Swojego czasu zasłynął kradzieżą sejfu z gdańskiej filii
Deutche Bank. Całego. Cztery ładunki konwencjonalne i orbitel stratosferyczny do przechwytu...
Szkoda tylko, że gdańska Starówka nie była tak odporna na ładunki wybuchowe jak ściany sejfu.
Garmiński uruchomił pas i wylądował na centralnej platformie, skąd Pała prowadził
wrzaskliwy monolog.
Stary weteran, uczestnik wojny czterdziestosekundowej o ciemną stronę Księżyca, bardziej
dla demonstracji siły niż z potrzeby wymachiwał miotaczem. Stuk magnetycznych butów
naczelnika przerwał jego orację.
Garmiński, nabierając powietrza, usiłował nie pamiętać, ile już razy przechodziło przez filtry
i natleniacze.
– Zawiadomili mnie – zaczął – że dzisiejszy zrzut moczu jest w waszym bloku o połowę
mniejszy niż średnia. Sabotujecie uzysk?
Kilkadziesiąt par oczu spojrzało na niego z godną konesera mieszanką pogardy, ironii oraz
nienawiści.
– Zawiniliście względem społeczeństwa – pokusił się o cytat z uduchowionego poradnika dla
kosmicznej służby więziennej – teraz musicie sobie zasłużyć na to, by móc powrócić na jego łono.
Komentarz, który usłyszał, miał co prawda związek z łonem, ale utrzymany był
w zdecydowanie prostszej poetyce. Garmiński powstrzyma! Pałę przed użyciem miotacza. Spoza
krat oddzielających pozostałe trzy bloki wyzierały zaciekawione oczy innych więźniów.
– Stacja kosmiczna to nie domek na wsi – przybrał ugodowy ton. – Tu nie można tak po prostu
wylać coś za okno i wszelki ślad znika. Tutaj mamy zamknięty obieg.
Strażnicy przyspieszyli jak trzmiele przed atakiem.
Pała z groźną miną obchodził platformę.
– Pewnie do butów naszczali! – krzyknął ktoś z czwartego bloku.
Sierżant pogroził im pałką. Grupa z megapolis górnośląskiego, pod wodzą Czarnego Fryca,
była największą konkurencją dla ludzi z Wybrzeża.
Garmińskiemu zdawało się, że w następnym krzykaczu rozpoznaje głos ich szefa.
– Do butów?! Zbych sam ich wydoił.
Trzask elektrycznego wyładowania osadził szefa siedmio-mieszczan na miejscu. Trzymając
się za pręgę wypaloną na wielkim bicepsie, omijał wzrokiem strażnika, który tylko czekał na
powtórkę i wpijał wzrok w kraty bloku czwartego. Parszywa praca.
– Sierżancie – zwrócił się do Pały – idźcie po spektrometr. Zaraz zobaczymy, gdzie naszczali.
Ten zasalutował odruchowo i ruszył ku windzie łączącej wrzeciono z sekcją naukową.
Spektrometr służył do segregacji poszczególnych frakcji izotopowych aktywatora Q. Jego czułość
jednak sprawiała, że był wykorzystywany głównie do detekcji uryny.
Sierżant złapał uchwyt windy i zrobiwszy świecę, wsparł się nogami o sufit. Właściwie tutaj,
na osi, sufit był tak samo dobry jak podłoga. Dopiero przesuwając się w stronę pierścienia,
człowiek nabierał wagi i mógł orzec, gdzie góra, a gdzie dół.
Ganniński przesunął wzrok na więźniów, czując lekkie ukłucie niepokoju. Tamci wisieli
nieruchomo w powietrzu jak wielkie gacki. Wyraźnie na coś czekali.
W sali słychać było tylko cichy szum strażniczych pasów nośnych. Ganniński zerknął na
windę – oszklona, przylepiona do szprychy sunęła ku sklepieniu sali.
Zmrużył oczy, a potem szybkim ruchem przesunął mikrofon do ust.
– Sierżancie! – krzyknął. – Proszę zatrzymać windę!
Za późno. Podłoga windy wypuczyła się jak napięta membrana, a potem rozerwała i obfity
deszcz leniwie spłynął na głowę Pały. Nawet tu dotarł jego Wściekły ryk. Później winda na
szczęście wjechała w niewidoczną z hali część szybu.
Więźniów ogarnęła euforia jak przy przedterminowym zwolnieniu. Większość krzyczała,
waliła kolegów po plecach, wprawiając ich w niekontrolowane w nieważkości korkociągi. Zbych
toczył wokół wzrokiem, nie pozostawiając wątpliwości, kto tu rządzi.
Nawet Garmiński musiał przyznać, że nasikanie do windy, pod drugie dno z folii, było
genialne. Normalnie winda stoi na osi wrzeciona, ale kiedy jedzie w stronę pierścienia, rośnie siła
odśrodkowa imitująca grawitację. Nic dziwnego, że rosnący ciężar rozerwał osłonę. Garmiński
poprawił mikrofon.
– Spokój!– zakomenderował.
Oprócz mikrego blondyna, który dostał napadu czkawki, wszyscy zamilkli. Strażnicy, po
chwili dekoncentracji, znowu zaczęli krążyć, tylko czekając, komu dołożyć.
– Sierżancie, zostańcie w windzie – rozkazał, nie zważając na przekleństwa dobiegające ze
słuchawki. – Wyślę ludzi, żeby pomogli wam zebrać to... – odchrząknął – zebrać to coś.
Sądząc z miny więźniów, to był punkt dla niego.
– Wy zaś teraz – wycelował w nadal czkającego blondyna – szlaban na spacery, szlaban na
ekstra żarcie.
Może upojny smak samego szpinaku oduczy was głupich żartów.
Wydał jeszcze kilka dyspozycji strażnikom, a potem szybkim lotem wrócił do windy dla
załogi.
Mimo że nie była ogólnie dostępna, nie wytrzymał i sprawdził, czy sufit i podłoga są tym,
czym być powinny. Jego zmęczone spojrzenie z lustra wyraźnie pokazywało, że ma już dość pracy
z kryminalistami.
Dzisiaj to był jedynie żart, żeby odkuć się na upierdliwym strażniku, ale wiedział, że mogą się
zdarzyć dużo gorsze rzeczy.
Odetchnął głębiej, aby odpędzić natrętne wspomnienia i wyszedł na korytarz. Na najbliższym
rozgałęzieniu zawahał się, a potem skręcił na niewielką galerię widokową. Tu, za hermetyczne
drzwi, zazwyczaj prowadził oficjeli z Ziemi, pragnących kontemplować piękno ludzkiej kolebki.
Nagle oderwał czoło od chłodnej powierzchni szkła.
Miał wrażenie, że jego zmysły zarejestrowały coś dziwnego. Jakiś ruch, tam w próżni. Tak
szybki jednak, tak rozmazany, że nie potrafił go zidentyfikować.
Stawiając krok do tyłu, zachwiał się. Cholera! Czemu tak się denerwuję? Ciężko siadł na ławce.
Otarł pot z czoła i przez kwadrans starał się o niczym nie myśleć.
* * *
Ghost wykonał zgrabną pętlę wokół stacji, a później, zawieszony pomiędzy jej pierścieniami,
zaczął analizować poszczególne wibracje pola mentalnego.
Dawno nie wyczuwał nagromadzenia tylu emocji. Tyle tęsknot, tyle pragnień, mocnych,
ugruntowanych, dosłownie łaknących kogoś, kto je zrealizuje.
Dłuższą chwilę smakował wszystkie te myśli, lęki i marzenia, aby w końcu wybrać jedno.
Chyba zadecydowała nuta rezygnacji, marzenie o czymś, co tak naprawdę nigdy nie może się
spełnić. A przecież Ghosty, Ghosty Oświecone, niczego tak nie uwielbiają, jak spełniać cudze
marzenia. Przybrał postać niewielkiej czarnej kulki i przez grube ściany stacji przetunelował do
środka.
* * *
Skośny był domatorem i uwielbiał dobre jedzenie.
Jednak te cechy w najmniejszym stopniu nie przeszkadzały mu być członkiem stołecznego
gangu. I to na trzeciej pozycji, po szefie i księgowym.
Zawieszony całymi godzinami w sieci infostrady ostrzegał, szukał, bronił i atakował. Zawsze
czujny.
Zawsze bezwzględny dla wrogów organizacji.
Wpadł głupio, źle zaparkował. Ściśle mówiąc, źle zaparkował podczas napadu, gdy jego
koledzy próbowali przechwycić rządowy szyfrator. Ochrona nie była taka głupia jak myśleli. Nie
dość, że zdmuchnęli połowę napastników z działka plazmowego, to jeszcze zgarnęli grupę
wsparcia ze Skośnym na czele. Teraz, wraz z kilkoma kolegami, rozrzuconymi gdzieś po celach,
tkwił zapuszkowany na amen.
Z obrzydzeniem odsunął tackę z niedojedzonym kotletem szpinakowo-ziemniaczanym
utytłanym w szpinaku na gęsto. Parszywa dieta. Szpinak, oprócz niskiej grawitacji, był drugim
czynnikiem silnie stymulującym ludzkie nerki do produkcji aktywatora Q.
Przez tego idiotę Zbycha naczelnik ograniczył im posiłki jedynie do potraw na jego bazie. Kto
wie co będzie w tym tygodniu ze zwyczajową premią w postaci schabowego z kapustą dla
najlepszego moczodawcy na bloku.
Przechylił się lekko w fotelu, popuszczając pasa i zamknął oczy. Pod powiekami stanął mu
obraz sali restauracyjnej hotelu „Mieszko”. Białe obrusy, błękitne serwetki, kompozycje kwiatów
pośród ławic srebrnych talerzy, a na nich... Uśmiechnął się i przełknął ślinę.
Wizja gęsiej wątróbki usmażonej na złoty kolor, obłożonej plastrami jabłka, z kilkoma
kromkami pachnącego chleba, była tak intensywna... Miał wrażenie, że czuje jej zapach. Oddałby
wszystko, żeby móc jeszcze zasiąść przy takim stole. Wdychając boski aromat, dalej popuszczał
wodze fantazji. Jeszcze kryształowa karafka z dobrze schłodzoną wódką, cicha muzyka, jakaś
dziewczyna...
Czyjś jęk sprawił, że zgubił wątek myśli i sprężył się cały. Ktoś wlazł mu do celi? Otworzył
oczy i również jęknął. Po drugiej stronie stołu, jakiś metr od niego, siedziała Julia Janowska,
najpiękniejsza prezenterka holowizji. Uczepiwszy się kurczowo krawędzi stołu, przerażonym
wzrokiem rozglądała się wokół. Skośny, czując intensywną woń, opuścił wzrok i jęknął ponownie.
Przed nim, dokładnie jak w marzeniu, na śnieżnobiałej serwecie pyszniła się zastawa z „Mieszka”
wypełniona najlepszym żarciem, jakie można było spotkać w tej części galaktyki. Zerknął na
dziewczynę, zawahał się tylko przez moment. Ale potem żądza przeważyła. Chwycił sztućce
i w zawrotnym tempie zaczął pochłaniać wątróbkę. Być może dla dziewczyny jego brak
zainteresowania był tą ostatnią kroplą przepełniającą czarę. W każdym razie rozdarła się znacznie
mniej subtelnie, niż można by się spodziewać.
– Ratunku, na pomoc! Gwałcą!
Mężczyzna zachichotał niewyraźnie, pakując do ust kolejne kęsy. Idiotka, mogłaby go w tej
chwili prosić choćby i na kolanach. Nie teraz, durna!
Julia, poruszona widokiem Skośnego z ustami pełnymi jedzenia, zerwała się do drzwi.
Nieprzygotowana na jedynie dziesiątą część ciążenia, pofrunęła szybko, uderzając w kraty.
Lokatorzy sąsiednich cel, już wcześniej zwabieni damskim głosem, dojrzeli na drzwiach celi
Skośnego obiekt swych nocnych rojeń. Informacja podawana z ust do ust roznosiła się po bloku
w tempie zadającym kłam twierdzeniu Einsteina, że nic nie porusza się szybciej niż światło.
– Skośny ma babę! – wołano. – Skośny z interesem na wierzchu goni baby po celi – uściślano.
– Skośny przekupił strażników i rżnie się trzeci dzień!!!
Wycie, walenie w kraty, wymachiwanie różnymi częściami garderoby, sprawiło, że
mieszkaniec celi jeszcze przyspieszył tempo pochłaniania kolejnych potraw. Raz tylko poniosły go
nerwy.
– Cicho, głupia małpo! – wrzasnął w stronę babsztyla, machając dokładnie obgryzioną
świńską giczą. – Nie mogli dać trochę kawioru zamiast ciebie?!
Strażnicy wpadli z obydwu stron korytarza. Mimo zamieszania doszli do rozsądnego wniosku,
że najpierw należy ustalić pochodzenie damskich wrzasków.
Prędkość, z jaką śmigali po korytarzu, mogła sugerować niezdrowe ożywienie.
Kiedy otworzyli celę, Skośny błogo uśmiechnięty, z rozpiętymi nie tylko pasami fotela, ale
i spodniami, kołysał się nad stołem. Wokół niego wolniutko opadały okruchy, krople sosu, kawałki
serwetek, a nawet wykałaczka. Strażnicy nie poświęcili jednak temu większej uwagi.
– A ty skąd tu się wzięłaś? – dowódca zmiany wytrzeszczył oczy na twarz znaną mu
z holowizji.
Julia zdążyła już się zorientować, że wylądowała w jednym z kosmicznych więzień.
Wyjaśnienie swej cudownej podróży ze studia telewizyjnego do orbitalnego pierdla postanowiła
odłożyć na później.
Uznała, że na razie należy zastosować starą, wypraktykowaną taktykę.
– Słuchaj – dźgnęła strażnika palcem – kto tutaj dowodzi?
* * *
Garmiński rozmawiał z komandor Jabłeczną, dowódcą niszczyciela „Zakopane”, który
stanowił ich taktyczne wsparcie. Na stole obok niego stała, zasłonięta stelażem z dokumentacją,
kryształowa karafka – dowód rzeczowy z celi Skośnego.
– ...i dlatego zdecydowałem się tę nimfomankę wysłać do pani – kończył właśnie dłuższą
kwestię.
Ciemne oczy pani komandor dobrze komponowały się z jej mundurem. .
– Gdybyście mnie od razu zawiadomili, pewnie bym się nie zgodziła – mruknęła. – Teraz nie
macie na stacji żadnej jednostki transportowej.
Garmiński ciężko westchnął.
– Nie mam pojęcia, kto to babsko tutaj przemycił, ale to jest tak – konfidencjonalnie nachylił
się w stronę ekranu. – Tam, gdzie jest kilku mężczyzn, każda kobieta będzie mile przyjęta. Ale tu,
gdzie mamy trzy setki wygłodniałych seksualnie facetów, każda jest niepożądana.
Jabłeczną uśmiechnęła się krzywo, uświadamiając podwładnemu, że jego wypowiedź nie była
zbyt zręczna.
– Pojawienie się tej kobiety wyjaśni dochodzenie – ucięła sucho. – Będziemy u was za pięć
godzin.
Garmiński służbiście przytaknął i już chciał kończyć połączenie, kiedy powstrzymały go
słowa przełożonej.
– Naczelniku.
– Słucham.
Końcem palca dotknęła policzka.
– Wytrzyjcie szminkę.
Zdążył jeszcze zobaczyć szeroki uśmiech, a potem połączenie przerwano.
* * *
Ghost był rozdarty. Z jednej strony zadowolił istotę, a z drugiej miał świadomość, że jego
działania wprowadziły spore zamieszanie w tej niewielkiej społeczności. Tak nie można, pomyślał.
Nie można spełniać życzeń tylko jednej osoby, będąc obojętnym na prośby pozostałych.
Zdecydowanie musi się zająć innymi. Przekonany o słuszności decyzji, znowu zaczął węszyć. Ale
bez sprowadzania nowych istot, dodał i miał wrażenie, że to dobry pomysł.
* * *
Względny spokój na stacji panował do czasu, kiedy sierżant Pała poszedł na inspekcję bloku
drugiego.
Regulaminowy obchód wymagał zajrzenia do każdej z sześćdziesięciu cel, gdzie więźniowie
spędzali większość swego życia na stacji. Obserwował ich, spacerując wzdłuż krat. Przyzwyczaił
się już do różnych widoków. A jednak widok Kućmy, znanego gangstera, przymierzającego
damskie pończochy osadził go w miejscu. Może zresztą zareagowałby spokojniej, gdyby nie to, że
wcześniej Kućma zdążył już wdziać koronkowe stringi, stanik i jedwabną halkę. Pootwierane
pudła poniewierały się po podłodze. Więcej, nieotwartych dotąd, leżało na pryczy.
Wyglądało na to, że jeszcze niejedno w wykonaniu Kućmy będzie można zobaczyć.
Widząc Pałę, gangster spłonął rumieńcem i skrył się za fotelem. Sierżant już miał wejść do
jego celi, gdy z sąsiedniego pomieszczenia dobiegł piękny, operowy głos. Jakiś sukinkot
przemycił radio! Sierżant pogroził Kućmie na znak, że o nim nie zapomni i poszedł rekwirować
sprzęt. Chwilę później, stojąc z rozdziawioną gębą przed celą Rysia Nowaka, zwanego Buldożer,
mógł podziwiać perfekcyjne wykonanie arii don Jose z Carmen. Znawca powiedziałby, że Rysiu
fantastycznie pracuje przeponą, a jego głos ma niespotykaną barwę. Skala głosu powalała na
kolana.
Pała poczuł się stary i zmęczony.
– Sierżancie! – zawołał ktoś przyjaźnie z boku. – Golniecie sobie?
Na stacji, gdzie nawet w laboratorium trudno było o alkohol, więzień wymachiwał ku niemu
dwiema flaszkami zacnej whisky.
– Chodź, napij się. Jest okazja – wskazał sąsiednią celę. – Genek ułożył pasjans cesarski.
Wiesz, ten co się nie daje ułożyć.
Pała wsparł się plecami o ścianę, przesunął mikrofon i uruchomił kod alarmowy. Po paru
sekundach usłyszał głos naczelnika.
– Szefie – zaraportował – na drugim bloku dzieją się cuda.
– U mnie też – odpowiedział Garmiński ponuro i trącił walizeczkę na biurku.
W środku leżał tuzin równo poukładanych sztabek złota. Dokładnie tyle, aby spłacić dług,
kupić domek na głębokiej wsi i splunąwszy na wszystko rzucić tę parszywą pracę.
– Szefie – usłyszał ponownie głos Pały. – Szefie...
Tym razem jego właściciel wydawał się być o krok od histerii.
– Tak, co się stało?
– Drzwi – tchnęło grobowo ze słuchawki.
– Co drzwi?
– Właśnie zniknęły wszystkie drzwi od cel.
Garmiński westchnął ciężko i oparł się o ścianę.
– Boże... – szepnął. – On wrócił. On... tu znowu jest.
– Szefie, nic nie słyszę! – Pała wrzeszczał. – Więźniowie wyłażą z cel. Co mam robić?
Z trudem zebrał myśli.
– Spychajcie ich w stronę spacerniaka.
Trudno powiedzieć, czy sierżant dosłyszał rozkaz.
Ktoś tuż obok grał na kobzie. A konkretnie: uczył się grać na kobzie.
Garmiński siadł przy pulpicie łączności i zamarł bez ruchu. Co właściwie miał powiedzieć
komandor Jabłecznej? Że w więzieniu pojawił się kosmiczny potwór-telepata, który rozdaje
prezenty?
* * *
Na platformie w centrum spacerniaka, otoczony gwardią przyboczną, zasiadł Wielki Zbych.
Z zainteresowaniem przyglądał się pasowi nośnemu jednego ze strażników. Jak na razie, po
krótkiej szamotaninie, między obydwoma stronami zapanował rozejm. Więźniowie zajęli
centralną część stacji.
Pierścienie były poza ich zasięgiem.
– Szefie – obok zgrabnie wylądował Kmicic, prawa ręka Zbycha. – Byliśmy przy doku, ale
wygląda, że nic z tego – wypchnął przed siebie niskiego blondyna. – No, mów.
Ten, mocno zestresowany, najpierw czknął, a potem wyszczerzył zęby. Siła Wielkiego Zbycha
polegała na tym, że wiedział, kiedy walić w mordę, a kiedy jeszcze z tym poczekać.
– No – zachęcił – pracowałeś jako inżynier projektując takie stacje. Można wejść do orbitela,
czy nie?
Inżynier czknął raz jeszcze, a potem odpowiedział, precyzyjnie.
– Stacja jest teraz w trybie alarmowym. W takiej sytuacji dok można otworzyć jedynie
z centrum kontroli w przednim pierścieniu. A tam nie mamy dostępu.
Zbych spochmurniał. Mieli statek na wyciągnięcie ręki, a nie mogli się do niego dobrać.
Kmicic, były członek jednostek specjalnych, twierdził, że potrafi pilotować orbitele. Kurwa mać!
Raz jeszcze obrócił się w stronę inżyniera.
– Nie ma jakiejś innej możliwości? Blondyn wzruszył ramionami.
– Chyba żeby się stacja zaczęła rozpadać. Wtedy komputer zabezpieczenia zmieni priorytety
i przejdzie w tryb „ostatniej szansy”, odblokowując także dok.
Ktoś oplatany w pęta kiełbasy wyrżnął o platformę, lecz uzyskując przyspieszenie nadane
nogą Kmicica, zaraz podążył nową trajektorią. I tak mu się poszczęściło. Zbych miał olbrzymią
ochotę roztrzaskać komuś czerep. Za tego zafajdanego pecha...
Następny idiota, ubrany w smoking, wleciał łbem naprzód w ich grupę. Zanim został
poczęstowany kolejnym kopniakiem zdążył jeszcze wrzasnąć:
– Widziałeś, szefie, widziałeś? – szarpał za wykrochmalony tors. – Strój jak marzenie.
Wtedy, właśnie wtedy, Wielki Zbych przeżył olśnienie. Gdyby ludziom zdarzało się to
częściej, już dawno na Ziemi zapanowałby dobrobyt bądź... już by ich nie było. Szef gangu nie
wiedział, kto bądź co jest sprawcą wszystkich cudownych wydarzeń na stacji. Ale uświadomił
sobie, że teraz i tutaj są po prostu realizowane marzenia. Jak się czegoś bardzo chce, można to
dostać. Oczy Zbycha przemieniły się w bezdenne studnie, gdzie nie było sensu szukać choćby
cienia litości.
– Cicho! – ryknął. – Wiem, jak przejąć kontrolę nad tym całym interesem.
Momentalnie zapadła cisza. Nawet tego owiniętego w kiełbasy udało się złapać i przyczepić
gdzieś pod sufitem. Szef wstał powoli.
– Musicie teraz wszyscy liczyć w myślach do pięciu.
Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, i od nowa – zacisnął pięść. – Nikt nie może przestać. A ja zajmę
się strażnikami, no i ferajną Fryca.
To była jedyna grupa, która nie przeszła pod dowództwo Zbycha. Zamknięci na swoim bloku,
odizolowani od reszty.
– Zamknąć oczy i liczyć!
Wiedział, że nikt nie będzie w stanie liczyć i marzyć. Jedynym wyjątkiem będzie on sam.
Salę przepełniało ciche mruczando kryminalistów, w większości liczących pod nosem.
Czasem na palcach, w co cięższych przypadkach. Zbych z satysfakcją powiódł wzrokiem po
sylwetkach wolno dryfujących po sali.
Potem zmarszczył brwi i zaczął marzyć. A jego marzenia były konkretne, spod samego serca.
Gdyby je słyszał św. Mikołaj, przeraziłby się widząc, jak czarne można mieć serce.
Kiedy z trzaskiem opadały grodzie alarmowe, a na korytarzach rozległy się syreny, część
więźniów, zaczęła się niepokoić.
– Liczyć, nie przerywać!
I tak pozostało. Poszczególne sekcje pierścieni zaczęły się dehermetyzować. Nawet tutaj
słychać było krzyki. Jednak powietrze szybko uciekło w próżnię i wołania strażników zamilkły.
Jeszcze kilka silnych wstrząsów, stacją targnęło, a potem światło nabrało żółtej barwy.
– Jesteśmy na rezerwie! – zapiszczał triumfalnie inżynier, lecz zaraz twarz mu się wydłużyła. –
Pierścienie uległy dekompresji – wyszeptał.
Zbych dał mu znak, aby się zamknął, bo jeszcze nie skończył. Zwrócił oczy ku blokowi
czwartemu. Tak.
Zbiorniki uryny, umieszczone za nimi, nie są przecież niezniszczalne. Ścianami stacji
przebiegły krótkie, spazmatyczne wibracje i od strony bloku Czarnego Fryca dobiegł szum jakiejś
cieczy. Słyszał straszliwe krzyki, łomoty, walenie w drzwi. Wejście do spacerniaka pozostało
zamknięte. Nic dziwnego. Zbych bardzo, ale to bardzo nie chciał, żeby się otworzyło.
* * *
Ghost już wiedział, że sprawy poszły złym torem.
Dowodziły tego elementy konstrukcji, unoszące się w próżni, podświetlane strugami
płonących gazów. Na błękitnym tle Ziemi, wokół nagiego rdzenia stacji, wirowały kawałki złomu
najrozmaitszej wielkości – wszystko, co pozostało z obydwu pierścieni. Lecz najgorszy był los,
jaki przypadł istotom, które okazały się tak wrażliwe na zimno i niskie ciśnienie. A przecież
postępował jak zawsze, w typowy, sprawdzony sposób Ghostów. Analizował marzenie i je
realizował.
Ale przecież istniało prawo o jeszcze wyższym priorytecie! Najważniejsze prawo Ghostów
Oświeconych, któremu bez wyjątku należało się podporządkować: nie wolno dopuścić do śmierci
żadnej istoty. Huragan myśli przemknął przez jego umysł w niewyobrażalnie krótkim czasie, a na
końcu pojawiła się odpowiedź. Tak, już wiedział, jak dalej postępować.
Uspokojony rozpiął ciało do maksymalnych rozmiarów i zaczął działać.
* * *
Przez kilka sekund Garmiński wiedział, że umiera.
Pęd powietrza wyssał go przez szeroką szczelinę w ścianie i bez pardonu cisnął w próżnię. Bez
skafandra, bez tlenu, bez jakiejkolwiek szansy na przetrwanie.
Jeszcze poczuł, jak zamarzają mu usta i oczy, z uszami dzieje się coś złego, a potem nastąpił
cud. Nagle, bez najmniejszego uprzedzenia, ogień bólu na twarzy i w płucach zniknął. Ostrożnie
rozwarł powieki i podmuch szaleństwa owiał jego mózg. Zawieszony w próżni wirował wolno
kilkadziesiąt metrów od stacji. Pod jego stopami tkwił biało-niebieski dysk Ziemi, a daleko nad
głową stała płonąca kula słońca. Ze sporym zaskoczeniem odkrył, że oddycha. Uniósł dłoń ku
twarzy, zaciskając i rozprostowując palce. Skóra nabrała marmurkowej faktury, ale to wszystko.
Nie czuł zimna. Uniósł drugą dłoń i odkrył, że nadal ściska w niej walizeczkę ze złotem.
Roześmiał się bezgłośnie.
Rozejrzał się dookoła, dobrze wiedząc, komu zawdzięcza zniszczenie stacji, ale także i swoją
cudowną przemianę. Ale ten Obcy był jakiś inny, pomyślał, tamten ze statku wykończyłby ich bez
żadnych ceregieli, a ten... Widok wielu innych postaci wymachujących kończynami świadczył, że
nie tylko Garmiński zaznał dobrodziejstwa metamorfozy. Tak czy siak, stwierdził pragmatycznie,
trzeba wrócić na stację.
Rzut oka w bok uświadomił mu, że mogą być z tym pewne problemy. Jego ciało, mimo dość
stabilnej orientacji względem wrzeciona, sukcesywnie powiększało dzielący ich dystans. Mógł na
to zaradzić tylko w jeden sposób. Otworzył walizeczkę, wyjął połyskliwą sztabkę, przymierzył
i rzucił. Potem dwie następne i trzecią, już bardziej dla korekty toru. Na szczęście elementarne
prawa fizyki nadal tu obowiązywały.
Przelatujący nieopodal starszy blokowy Jaworski, ubrany jedynie w gacie i jedną skarpetkę,
machał rozpaczliwie rękami. Na migi dał mu znać, że wróci po niego i poleciał dalej, w stronę
bliższego końca wrzeciona, gdzie zazwyczaj cumował orbity. Teraz dok świecił pustką, lecz
została śluza, którą można było dostać się do środka stacji.
Raptem Garmiński zorientował się, że źle ocenił odległość. Jeśli zaraz nie dokona korekty,
minie wrzeciono i poleci ku obłokom kilka setek kilometrów niżej. W panice cisnął resztę sztabek
wraz z walizeczką, ale czy źle wymierzył, czy po prostu było zbyt późno, dalej leciał nie tam, gdzie
powinien. Co jeszcze mógłby rzucić? Buty?
Potężne uderzenie w plecy okręciło go wokół środka masy, sprawiając, że świat fiknął kozła.
Odruchowo złapał coś ręką, przyciągnął, lecz to coś zdzieliło go pięścią w nos. Nie puścił i wraz ze
sprawcą kolizji grzmotnął o ścianę stacji. Wolną dłonią chwycił jakieś kable, potem zaczepił nogą
o występ i po chwili był już bezpieczny w szczękach doku. Odwrócił głowę i spojrzał
w uśmiechnięte oblicze Pały. Mógł się tego spodziewać. Sierżant nawet bez ingerencji
kosmicznego przybysza okazałby się z pewnością niezniszczalny.
Chwycili za dźwignię i mocno ciągnąc, rozwarli wejście do śluzy. Po drugiej stronie
cylindrycznego pomieszczenia, za kolejnymi hermetycznymi drzwiami znajdowały się
pomieszczenia stacji. Garmiński rozejrzał się dookoła i z zadowoleniem dostrzegł na ścianie
w zaczepach rząd butli z tlenem, obok w schowku stały panele narzędziowe. Wysunął je na
zewnątrz i z butlą pod pachą wciągnął podwładnego do środka. Otwierając zawór, już po chwili
zwiększył ciśnienie do poziomu, w którym możliwa stała się konwersacja.
– Sierżancie, dobrze się czujecie? – zapytał, choć uśmiechnięta twarz Pały mówiła sama za
siebie.
– Wyśmienicie, panie naczelniku – stwierdził Pała, mrugając podbitym okiem. – To chyba po
tym szpinaku tak dobrze nam się lata w próżni, no nie?
Najwyraźniej zapomniał, że jedynie więźniowie dostają zwiększoną dawkę.
– Odłóżmy dyskusję na później – Garmiński klepnął go po ramieniu – Teraz czeka nas inne
zadanie.
Pała zasalutował.
– Po pierwsze, trzeba ściągnąć resztę załogi do doku i ty się tym zajmiesz.
Pała zasalutował po raz kolejny, a nawet strzelił obcasami.
– Jasne!
Garmiński tylko wzruszył ramionami.
– Po drugie, musimy dostać się do środka i zrobić porządek z więźniami.
– Jasne!
Zerknął z ukosa na butlę, z której nadal wydobywał się tlen. Czy nie było go za dużo? Ich
organizmy, adaptowane do wymogów przestrzeni wokółziemskiej ó śladowej atmosferze, teraz
pewnie potrzebowały nieco czasu, aby ponownie przywyknąć do normalnego stężenia powietrza.
Jak to się nazywało? Euforia tlenowa?
– Szefuńciu, robota nie zając – Pała chytrze mrugnął okiem. – Może sobie najpierw
pośpiewamy?
Garmiński zastygł z butlą w ręku, niepewnie zerkając na jej zawór. Coś, co miał właśnie zrobić,
wysunęło się z pola jego percepcji.
Pośpiewać? Słusznie, to nigdy nie zawadzi. Już po chwili schowek aż się zatrząsł od radosnej,
acz mocno sprośnej piosenki o sierżancie, który poszedł na przepustkę. Próżnia miłosiernie
sprawiła, że ich wrzasków nie niosło zbyt daleko.
* * *
W przedsionku przy wejściu do śluzy stało kilka postaci i przy akompaniamencie przekleństw
wdziewało skafandry. Kmicic, najlepiej obeznany ze sprzętem, sprawdzał uszczelnienia. Na końcu
nachylił się do Zbycha, – Nie podoba mi się, że śluza pokazuje dehermetyzację – szepnął. –
Wstrząsy mogły odczepić orbitel.
Szef wzruszył ramionami. Miał wystarczająco kłopotów z wciśnięciem się do za małego, jak
na niego, skafandra, a ten mu jeszcze zawracał tyłek.
– Może tak, może nie – syknął. ^ Wejdziemy i sprawdzimy. Miał już serdecznie dość całej tej
stacji i wizja statku, którym mogli zwiać na Ziemię, przesłaniała wszystko.
Kmicic docisnął baniaki hełmów, ustawił nadajniki na wspólną częstotliwość i przeszedł do
dźwigni od śluzy. Wejście do przedsionka, w którym stali, zamknęli za sobą już wcześniej,
w końcu na orbitelu mieli tylko sześć miejsc. Nie można było sobie pozwolić na niekontrolowany
napływ chętnych.
Zasyczało powietrze. Kmicicowi coraz mniej to się podobało, a kiedy przestąpili próg,
przestało się podobać do końca. Przeciwległy luk otwierał się na czerń kosmosu, a statku nie było
ani śladu. Podpłynęli tam przy wtórze przekleństw szefa. Z boku minęli puste zaczepy butli
z tlenem.
– Wygląda na normalne odcumowanie – stwierdził Kmicic, oglądając z bliska szczęki doku. –
Pewnie orbitel odleciał jeszcze przed zniszczeniem pierścieni.
Wielki Zbych czuł się wyraźnie źle w skafandrze.
Poza tym dygotał ze złości.
– Inżynier mówił, że orbitel jest tylko na sytuacje nadzwyczajne – zaskrzeczał. – Co też, do
kurwy nędzy, takiego nadzwyczajnego tu się zdarzyło?
Nikt nie potrafił mu odpowiedzieć. Julia Janowska, gdyby to słyszała, pewnie byłaby z siebie
bardzo zadowolona.
W tym momencie bardziej wyczuli niż zobaczyli ruch za sobą. Kmicic najszybciej okręcił
ciało, lecz to co ujrzał, sprawiło, że zamarł. Garmiński, ubrany w zwykłe spodnie i koszulę,
wyskoczył zza drzwiczek schowka, podbiegł z tyłu do Zbycha i jednym, mocnym pchnięciem
wyrzucił go w przestrzeń. Wielki szef, klnąc na czym świat stoi, próbował chwycić cokolwiek, ale
nie miał szans. Rozkraczony niczym wielka ropucha oddalał się od nich, tonąc w czerni kosmosu.
Kiedy Kmicic dojrzał, że przeciwnik kieruje się ku niemu, zadziałały stare odruchy. Szybko,
jak na człowieka ubranego w skafander, odskoczył w bok i przylgnął do ściany. Uchylił się przed
ciosem, a potem sprytnym podcięciem nadał rotację ciału Garmińskiego.
Efekt zaskoczenia minął i dwóch kolejnych popleczników Zbycha rzuciło się na naczelnika.
Pewnie nie dałby rady, gdyby nie nadciągnęła odsiecz.
Oświetleni słońcem, pozostawiając za sobą srebrzystą smugę zamarzającego tlenu, niczym
aniołowie nadlatywali strażnicy. Trójkami, sterując butlami, płynęli w przestrzeni, a dowodził
nimi sierżant Pała. Wymachując wielkim kawałem rury, uśmiechał się promiennie, prawie jak
rekin na widok ławicy dorszy.
* * *
Ghost nie mógł już ogarnąć wszystkich wydarzeń.
Mimo że włożył tyle wysiłku w metamorfozę ciał istot, na stacji bezustannie dochodziło do
nowych aktów przemocy. Istoty zachowywały się jak szalone.
Walczyły ze sobą bez jakiegokolwiek celu. Możliwości Ghosta były olbrzymie, ale nie były
nieograniczone!
Teraz praktycznie całą energię wkładał w przeciwdziałanie destrukcyjnym poczynaniom istot.
Jedynie samym skrawkiem umysłu szukał wibracji pola mentalnego, które podpowiedziałyby
mu rozwiązanie.
Niestety, jedyne co odbierał, to szum towarzyszący walce. Wyglądało, że nie ma już nikogo,
kto byłby w stanie marzyć o czymkolwiek poza zabiciem wszystkich w zasięgu wzroku.
* * *
Inżynier, chyba jako jedyny, nie brał udziału w totalnym mordobiciu. Jego podróż na Ziemię
wraz z ludźmi Zbycha zakończyła się w chwili, gdy okazało się, że mają o jedną osobę za dużo.
Dostał blachę w czoło od Kmicica i wpadł w stertę tacek obiadowych.
Teraz upaprany szpinakiem przepełznął pod taśmociąg kuchenny, skąd mógł obserwować
dantejskie sceny, jakie rozgrywały się na stacji.
Co chwilę ktoś próbował kogoś dusić, pociąć, grzmotnąć z miotacza, a przynajmniej rozwalić
łeb.
Wszyscy walczyli ze wszystkimi. Strażnicy z więźniami, ci z Siedmiomiasta z ludźmi Fryca,
a oszukani przez szefa ludzie Zbycha sami ze sobą.
Śmieszne zaś było to, że właściwie nikt nikomu nie robił krzywdy. Ręce dusicieli stawały się
śliskie jak wysmarowane smalcem, a łby stawały się twarde, aż gięły się na nich pręty i rurki. Nie
mówiąc o tym, że co chwilę ktoś się wywracał, ślizgał czy w cudowny sposób dostawał
przyspieszenia, które ekspediowało go na drugi koniec sali. Dodatkową atrakcję stanowili
niedoszli topielcy z bloku czwartego. Strasznie cuchnęli.
Inżynier miał tego dość. Widoki, które go atakowały ze wszystkich stron sprawiały, że ze
strachu o mało nie tracił zmysłów. A poza tym, jak zwykle gdy się denerwował, męczyła go
czkawka grożąca dekonspiracją. W odruchu desperacji przysypał się stertą fartuchów. Chciałby
znaleźć się gdzie indziej, chciał odwrócić ostatnie lata swojego życia. Gdzie był ten moment, kiedy
popełnił pierwszy błąd? Kiedy ostatni raz tak naprawdę czuł się szczęśliwy? Zaczął płakać. Tak
bardzo chciał, tak mocno pragnął cofnąć się tam, gdzieś do szczęśliwych krain dzieciństwa...
* * *
Niszczyciel „Zakopane” dotarł do stacji po ekwiradialnej w trzy godziny po zniszczeniu
pierścieni.
Niezwłocznie przystąpiono do abordażu, wykorzystując dogodne usytuowanie względem
doku na wrzecionie.
Chmura przedmiotów otaczających stację na tyle się rozproszyła, że dla osłony wystarczały
już tylko baterie działek plazmowych. Detektory nie wykrywały ludzkich ciał, co było bardzo
dziwne.
Dwadzieścia sekund po dokowaniu kołnierz ochronny był uszczelniony i rozpoznanie grupy
szturmowej mogło przeprowadzić zwiad na stacji. Sam widok sprawił jednak, że natychmiast
połączyli się z komandor Jabłeczną.
Początkowo nie wierzyła. Potem uwierzyła, ale nie do końca. Musiała sama sprawdzić. Kiedy
wsunęła się do sali spacerniaka, zrozumiała, że dowódca rozpoznania niczego nie przekręcił.
W środku kręciły się ponad trzy setki dzieci płci męskiej w wieku około trzech lat. Za nimi, niczym
dziwaczne trąby, fruwały nogawki i rękawy za dużych ubrań. Na widok pani komandor wszystkie,
jak na komendę, wpatrzyły się w nią.
– Mama? – spytał sympatyczny blondynek i zaczął człapać w jej stronę.
Przy wtórze pisków, niewyraźnych pytań i łez na policzkach cała, liczna gromadka zebrała się
wokół dowódcy „Zakopanego”. Wykorzystując brak grawitacji, co sprytniejsi próbowali na niej
lądować.
Komandor Jabłeczną cierpliwie to znosiła i przygarniała maluchy do siebie. Zszokowana nie
mogła zrobić nic innego. Wyglądały na takie szczęśliwe.
* * *
Ghost również był szczęśliwy. Nareszcie! Nareszcie opanował to stado zwyrodnialców. Teraz
już wiedział, dlaczego Zjemos była planetą zakazaną. Dlaczego ludzi bały się wszystkie istoty
w kosmosie.
Jedna myśl jednak nurtowała go coraz bardziej. Nie spełnił wszystkich marzeń. Była jeszcze
jedna niezałatwiona sprawa. Przeniknął przez ścianę i podleciał do małego chlipiącego chłopczyka.
Szybki skan mózgu. Już wiedział. Już czuł...
Szybko zamienił się w ślicznego, małego kotka z puchatym futerkiem. Chlipiący chłopczyk
rozdziawił usta.
– Kotek! – krzyknął. – Kotek! Kicia!!! Ghost podstawił mu grzbiet do głaskania. – Kicia!!! –
chłopczyk przestał płakać.
Złapał kotka i skręcił mu kark jednym, choć niewprawnym jeszcze ruchem.
– No i coś ty zrobił, szczylu?! – krzyknął jeden z komandosów grupy szturmowej
„Zakopanego”. – Zaraz dostaniesz klapsa! – wziął ciało kota za ogon i wpakował do plastikowego
worka. – Jak ty w ogóle masz na imię? Co?
– Zbysiu – powiedział chłopczyk. A w myślach dodał: „Ale niedługo będziesz o mnie mówił
Wielki Zbych, niedobry wujku! Zobaczysz...”.