14076
Szczegóły |
Tytuł |
14076 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14076 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14076 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14076 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Agnieszka Hałas
Sen o Lilii
Stretch your arms out for the fire
for another dark desire
In the fields you burn with loss again
as you dream your life away
(Sirenia)
1. Żywa woda
Dzień był zimny, ponury. Płatki śniegu wirowały w powietrzu, roztapiając się w
zetknięciu
z błotem pokrywającym ulice.
– Świece, świe-e-ce! – wołała ochryple rudowłosa, ośmioletnia na oko dziewczynka
z koszem na plecach, kuśtykając przez kałuże. Powłóczyła prawą nogą, której
kolano i stopa
wykręcały się do wewnątrz. Wspierała się na kiju, a pełen determinacji sposób, z
jakim stawiała
kroki wskazywał, że jest przyzwyczajona do swojego kalectwa i stara się radzić
sobie, jak może.
W miejscach, gdzie nie pokrywało ich błoto, jej bose stopy były sine z zimna.
Przechodnie
mijali ją obojętnie, czasem ktoś popatrzył ze współczuciem, nie zatrzymując się
jednak.
Kanikeli przystanęła, żeby odpocząć i poprawić kosz na ramionach. Z rezygnacją
zważyła
w dłoni woreczek, w którym znajdował się całodzienny utarg – marnych kilka
miedziaków. Jeśli
przyniesie do domu tylko tyle, ojczym ją zbije... Jednak nie wyglądało na to,
żeby miało jej się
jeszcze dzisiaj poszczęścić. Zaczynało zmierzchać, ulice pustoszały. Zimno
przenikało przez jej
połataną sukienkę, gryząc aż do kości. Zdecydowała się wracać na przedmieście,
na poddasze,
gdzie matka o tej porze pewnie już miesza kaszę w garnku, ojczym popija na
rozgrzewkę, jego
mokre robocze ubranie suszy się przy palenisku. Może zlitują się, gdy zobaczą,
jaka jest
zziębnięta, i nie każą jej iść spać bez kolacji...
Pochłonięta marzeniami o cieple i jedzeniu przestała zwracać uwagę na otoczenie.
Zresztą
nawet gdyby w porę spostrzegła, co się święci, i tak nie zdążyłaby uciec.
Wypadli na nią z ciemnego zaułka – ulicznicy, bosi i równie obdarci jak ona.
Jeden rąbnął ją
pięścią w twarz, drugi zatkał usta i przytrzymał dziewczynkę na tych parę
sekund, których trzeba
było, żeby ściągnąć jej z pleców kosz i zerwać z szyi woreczek z miedziakami. Na
koniec celny
kopniak podciął jej nogi, obalając w błoto.
Tupot ich stóp ucichł, zanim Kanikeli zdążyła się podnieść, szlochając. Nawet
nie chciała
sobie wyobrażać, co będzie, jeśli odważy się wrócić teraz do domu, bez świec i
bez pieniędzy.
Odszukała swój kij i dźwignęła się na nogi. Przenocuje gdziekolwiek bądź, a rano
się
zastanowi co dalej.
Pokuśtykała przed siebie, pociągając nosem i rozcierając zlodowaciałe ręce.
Śnieg sypał
coraz gęściej; szybko dotarło do niej, że nocleg w bramie nie wchodzi w grę. Ale
domy mają
przecież piwnice. I czasem bywa, że niedbała służąca zostawi nie zasunięty
skobel w drzwiach
od podwórza.
Zbudziła się, dygocząc. Nie od razu przypomniała sobie, czemu jest tak okropnie
zmarznięta
i czemu siedzi skulona na zimnej posadzce wśród jakichś rupieci, zamiast leżeć
pod kołdrą na
piecu razem z młodszym rodzeństwem.
Potem uświadomiła sobie, że w mroku pojawiła się jaśniejsza plama – zarys
uchylonych
drzwi, za którymi pełga czerwona poświata, a do jej uszu dobiegają głosy.
Podniesione, gniewne
głosy. Właśnie one wyrwały ją ze snu. Dziewczynka wahała się przez chwilę, lecz
ciekawość
była silniejsza od strachu. Podkradła się ostrożnie do drzwi i przytknęła oko do
dziurki od klucza.
Pomieszczenie było nieduże i okropnie zagracone. Piętrzyły się tam księgi, na
stole stały
szklane naczynia o dziwacznych kształtach, na półkach połyskiwały słoje z
podejrzaną
zawartością. Żarzące się w palenisku węgle oświetlały sylwetki trojga ludzi –
młodej kobiety
z dzieckiem w ramionach, niechlujnie odzianego starca o rozwichrzonych
bokobrodach oraz
kogoś, kto miał na sobie ciemny płaszcz z kapturem nasuniętym tak nisko, że
twarz ginęła w jego
cieniu.
– Twoja siostrzenica zaklina, wielmożny panie, byś jej pomógł przez wzgląd na
pamięć
matki – odezwała się błagalnie dziewczyna, spoglądając to na jednego, to na
drugiego
z mężczyzn. – Mąż oddali ją, jeśli się dowie, że urodziła potworka...
Starzec roześmiał się chrapliwie, ponuro.
– Moja siostrzenica? Wzgląd na pamięć matki?! Wolne żarty. Wracaj do twojej pani
i powiedz, że alchemik Vensel wielce się uraduje na wieść o jej hańbie, a
jeszcze bardziej – jeśli
usłyszy, że mąż ją przegnał z domu na cztery wiatry. Alchemik Vensel nie poczuwa
się do
związków z rodziną, jako że rodzina raczyła się go przed laty wyrzec i wykopać
na ulicę bez
grosza przy duszy, a szanowna siostrzyczka wraz ze swą córunią nie ruszyły
wówczas palcem
w jego obronie. Jazda, zabieraj się stąd razem z tym szkaradzieństwem!
Dziewczyna skuliła się, jakby ją uderzył. Dziecko zaniosło się dziwnym, cienkim
płaczem,
przypominającym miauczenie kota.
– Czekaj, Vensel – odezwał się zakapturzony. – Zastanów się. Eliksir do jutra
straci moc.
– Nie pakuj w to nosa, żmiju! To nie twoja sprawa.
– Nie moja? Jak diabli moja! To ja go dla ciebie uaktywniłem, zakładając, że
podzielimy się
zapłatą jak zwykle! Poświęciłem czas i moc, i co?
– Bo nie wiedziałem, że chodzi o moją, bodaj ją Otchłań pochłonęła,
siostrzenicę! Dobrze,
jeśli aż tak bardzo potrzebujesz tych trzystu leri, sam ci tyle zapłacę, z
własnej kieszeni!
– Vensel, stary głupcze! – Zakapturzony rąbnął pięścią w stół, aż zadzwoniły
kolby. – Wiesz
co to znaczy w oczach undyn, jeśli proszę o łaskę uzdrowienia dla kogoś po to,
żeby potem wylać
uzdrawiający eliksir do rynsztoka?!
– Więc idź do szpitala dla ubogich i wlej go do gardła pierwszemu lepszemu
biedakowi!
Żeby cię szlag, Brune! Też sobie wymyślił problem. Rób jak uważasz i nie
zawracaj mi głowy! –
Alchemik chwycił ze stołu płaską butelkę i pociągnął długi łyk. Jego wzrok padł
na dziewczynę,
tulącą niemowlę do piersi. – A ty co, jeszcze tu tkwisz? Precz, jazda, bo klątwą
poczęstuję! –
Złapał ją szorstko za ramię. – Albo nie! Sam cię wyprowadzę. Wstawaj!
Drzwi otworzyły się. Kanikeli ledwie zdążyła się cofnąć i przypaść do ziemi za
wielkim
kufrem. Mamrocząc przekleństwa, starzec powlókł dziewczynę w kierunku schodów.
Choć sama
trzęsła się ze strachu, przez cały czas usiłowała uspokoić dziecko, zanoszące
się niesamowitym,
miauczącym płaczem. W końcu opuścili piwnicę i wszystko ucichło.
– Przeklęty, zgorzkniały, mściwy kretyn – wymamrotał zakapturzony, stając w
progu. –
Dobrze. Skoro tak, od jutra szukasz sobie innego wspólnika, Vensel. Ja mam cię
powyżej uszu.
Nagle znieruchomiał, nasłuchując, po czym jednym kocim ruchem pochylił się i
schwycił
Kanikeli za kark, wyciągając ją z kryjówki.
– A ty co tutaj robisz? – spytał z bezbrzeżnym zdumieniem.
Dygocząc od stóp do głów, dziewczynka otworzyła usta, ale nie była w stanie
wydobyć
głosu. Widząc jej strach, mężczyzna zsunął kaptur. Przez otwarte drzwi
laboratorium sączyło się
dość światła, by mogła się przekonać, że nie wyglądał ani trochę przerażająco.
Był młody,
a włosy spadające luźno na ramiona upodabniały go do studentów, którzy czasem
kupowali od
niej świece. Przez chwilę wydawało jej się, że jego oczy zamigotały żółto, ale
musiało to być
złudzenie.
Żmij, przypomniała sobie. Tak go nazwał ten cały Vensel. To słowo kojarzyło jej
się
mgliście z czymś złym, ze złą magią. Czarną magią – przeciwieństwem tej dobrej,
srebrnej. Ale
instynktem dziecka ulicy wyczuła, że nie musi się bać.
– Gdzie twoi rodzice? Jesteś bezdomna? – Gdy nadal nie odpowiadała, mężczyzna
końcami
palców dotknął jej czoła. Pokiwał głową, jakby nagle wszystko stało się dlań
jasne.
– Czekaj. Załóż to, ogrzeje cię trochę. – Bezceremonialnie ściągnął z kołka przy
drzwiach
stary, połatany, ale ciepły watowany kubrak, pewnie własność alchemika, i podał
jej. Potem
zaryglował laboratorium, klucz od kłódki schował za obluzowaną cegłę w ścianie i
wziął
Kanikeli za rękę. – Chodź, sierotko. Odprowadzę cię do domu, ale wcześniej
pójdziemy coś
przegryźć.
W zaułku niedaleko portu, w drewnianej budzie mieściła się malutka jadłodajnia
prowadzona
przez odmieńców, otwarta niezależnie od pory dnia czy nocy. O późnych porach
często można
tam się było natknąć na prostytutki, przychodzące, żeby pokrzepić się kęsem
gorącej strawy,
poprawić makijaż i posiedzieć chwilę w miejscu przyjaźniejszym niż ulica. Jednak
tej nocy było
za zimno nawet dla nich. Śnieg sypał gęsto, jakby nigdy nie miał przestać.
Buda w środku nie wyglądała zachęcająco, wiekowe stoły lepiły się od brudu, ale
jedzenie
dawano tam dobre. Kanikeli dostała zupę z soczewicy, chleb, wędzoną makrelę i
nic więcej nie
trzeba jej było do szczęścia.
W końcu z pełnym zadowolenia westchnieniem odsunęła talerz, wytarty do czysta
ostatnim
kęsem chleba z makrelą. Nowy przyjaciel ogrzewał ręce o kubek z herbatą, z miną
jakby nad
czymś się zastanawiał.
– Właściwie, czemu by nie? – szepnął w pewnej chwili. Rozejrzał się; byli sami,
spiczastoucha odmianka, która ich obsłużyła, poszła na zaplecze. Wyjął spod
kurtki buteleczkę
do połowy wypełnioną płynem, który lśnił łagodnym światłem niczym skroplony
blask księżyca.
– Co to? – spytała bez tchu dziewczynka.
– Żywa woda. Jest w stanie uzdrowić z każdej choroby, każdego kalectwa. Pij, nie
bój się.
Płyn smakował jak zwykła woda, tyle że bardzo zimna. Kanikeli przełknąwszy
wzdrygnęła
się, gdy jej ciało przeniknął lodowaty prąd. Spojrzawszy na swoje nogi
rozczarowała się; nie było
widać żadnej różnicy.
– Kości nie naprawiają się tak od razu – wyjaśnił żmij, odgadując jej myśli. –
Musisz
poczekać z miesiąc, może dwa... Tym lepiej, nikt się nie zorientuje. Co by było
gdybyś ni z tego,
ni z owego wróciła do domu zdrowa? Czekaj, tu masz coś jeszcze. Trzymaj i nie
zgub.
Oczy Kanikeli rozbłysły na widok złotej monety, wartej więcej, niż świece, które
jej
skradziono. Teraz musiała tylko wymyślić jakieś naprawdę dobre kłamstwo.
Drgnęła, ale nie cofnęła się, kiedy człowiek w czerni ujął ją za ramię.
Popatrzyła na niego
ufnie.
– Zapomnij – szepnął, przesuwając dłonią przed jej oczami.
2. Drugie spotkanie
Przyjęcie było z gatunku tych, których Krzyczący w Ciemności, nie rozmiłowany w
zbytku
i nie cierpiący ostentacji, szczerze nie znosił.
Yeri, jedyna córka grafa Amavey, niedawno zadebiutowała na salonach Eume. Jej
wdzięki
wzbudziły nader żywe zainteresowanie samego księcia Imaveda. Moralność w
wyższych sferach
stanowiła pojęcie bardzo względne, przeliczalne na złoto i tytuły, toteż graf
udawał, że o niczym
nie wie, a po cichu był jak najbardziej za.
Jednak dalszy rozwój wydarzeń zaskoczył wszystkich. Zaledwie po miesiącu książę
zdecydował się na separację z żoną, z którą miał dwóch dorastających synów. To
już było coś
naprawdę bardzo niezwykłego. W wyższych sferach nikogo nie dziwiło posiadanie
kochanek
i kochanków, podobnie jak małżeństwa istniejące tylko na papierze – unie
majątków tudzież
nazwisk. Ale separacja? Po miesiącu? Dla jakiegoś podlotka?
Na swoje nieszczęście księżna pochodziła ze znamienitego co prawda, lecz
zubożałego rodu.
Nie miała krewnych na tyle wpływowych, by mąż musiał się z nimi liczyć, i nie
wniosła
w posagu tak wielkiego majątku, by przejmował się jego utratą. Z kolei rodzina
Amavey, choć
o mniej znakomitych korzeniach, posiadała i rozległe dobra, i wpływy na kilku
dworach. Więc
nie chodziło bynajmniej li tylko o urodę młodziutkiej Yeri.
Tym silniej zraniona została duma własna księżnej.
Urodziny Yeri przypadały na noc letniego przesilenia. Książę postanowił wyprawić
dla niej
z tej okazji wspaniały bal w swojej rezydencji. Powszechnie uważano, że to może
być preludium
do rozwodu z podziałem majątku i pozbawieniem synów prawa do tytułu oraz
ogłoszenia
zaręczyn z młodziutką faworytą.
Graf Amavey obawiał się o córkę. Podstępem i przekupstwem zdobył niejasne, lecz
niepokojące informacje, z których wynikało, że księżna szykuje zamach na
rywalkę. Jakaż okazja
mogła być lepsza, niż ów właśnie bal.
Zasugerowanie księciu, aby przyjęcie odwołał, nie wchodziło w grę. Najbardziej
oczywistym
wyjściem byłoby wynajęcie dublerki, ale na to graf nie chciał się zgodzić ze
względu na ryzyko.
Nie przemawiał do niego argument, że wielu ubogich rodziców chętnie poświęciłoby
jedną
z córek, gdyby to oznaczało, że reszta dzieci będzie mieć zapewniony chleb.
Krzyczący
w Ciemności, choć to on podsunął pomysł z dublerką, po cichu pochwalał decyzję
grafa.
Ostatecznie stanęło na tym, że żmij został wynajęty, aby ochraniać Yeri Amavey.
I takim to
sposobem w noc letniego przesilenia wylądował z pozłacanym bilecikiem wstępu w
książęcej
rezydencji nad Zatoką Snów, kilkadziesiąt mil na zachód od Eume. Odrzucając
uprzejmą ofertę
grafa, gotowego pomóc w stworzeniu kamuflażu, zjawił się we własnym, nienagannie
czystym,
ale skromnym czarnym ubraniu i białej koszuli. Iluzją zasłonił blizny na
policzku, postarzył się
odrobinę i sprawił, że ciemne włosy wydawały się szpakowate. Jednym słowem –
wcielił się
idealnie w rolę preceptora, ściągniętego na przyjęcie tylko po to, by dyskretnie
miał oko na którąś
z bogatych latorośli.
Panna Amavey, delikatna, czarnowłosa, odziana w pieniste koronki, jako jedna z
nielicznych
kobiet wystąpiła bez korygującej rysy symbiotycznej maski i wywarła, trzeba
przyznać,
olśniewające wrażenie. Płynęła u boku księcia, rozdając naokoło uśmiechy, jakby
już widziała
przed swoim imieniem tytuł księżnej.
Żmij z kieliszkiem w ręku wyszukał sobie dogodny punkt obserwacyjny na galerii.
Siedząc
przy samej barierce, nieco schowany za bujną palmą w ozdobnej donicy, miał
doskonały widok
na wszystko, co się działo na dole.
Wyglądało na to, że graf uprzedził córkę, aby się pilnowała. Nie utrudniała
żmijowi zadania,
mieszając się z największym tłumem. Wyraźnie manewrowała tak, aby usadowić się w
jakimś
cichym zakątku i skłonić ukochanego, by poświęcił uwagę tylko jej. Książę w
końcu delikatnie
się zniecierpliwił; pocałował ją w policzek i odszedł, by wdać się w rozmowę z
grupką
wojskowych. Yeri dla odmiany otoczyło stadko przyjaciółek, kolorowych i
rozgadanych jak
papużki.
Wyglądało na to, że wszystko jest tak, jak być powinno. A jednak Krzyczącego
dręczyło
nieuchwytne uczucie niepokoju. Sączył najlepsze wino z książęcych piwnic, ledwie
czując jego
smak, i mrużąc oczy przepatrywał tłum w poszukiwaniu możliwych źródeł
zagrożenia.
Nagle jego uwagę zwróciła dziewczyna o płomiennie rudych włosach, w
ciemnozielonej
sukni z brokatowymi rękawami. Też należała do tych nielicznych odważnych, które
się pojawiły
bez masek, a jej twarz wyglądała jakoś dziwnie znajomo. Gawędziła z mężczyzną w
peruce,
którego oblicze połyskiwało perłową warstwą symbiontów, a gdy zagrano walca,
przyłączyła się
do niego na parkiecie.
Tańczyła z gracją nimfy, lecz gdy szła, utykała nieznacznie, prawie
niedostrzegalnie. Teraz
był już pewien, że się nie myli.
Ona tutaj, w aksamitach i klejnotach. Jak to się dziwnie losy plotą...
Nagłe, ostrzegawcze ukłucie czerni w jego głowie przegnało wszelkie myśli poza
jedną. Żmij
poderwał się, skoczył w kierunku schodów, roztrącając gości.
Razem z innymi z parkietu schodził człowiek w złotej masce i szkarłatnym
kaftanie, nieco
zbyt krzykliwym jak na wymogi elegancji. Jednak tym, co go najbardziej
wyróżniało z tłumu,
była aura, brzydka aura determinacji.
Mijając grupkę dziewcząt nieoczekiwanie odwrócił się, szybko jak wąż. W jego
ręku
błysnęło coś szklanego... Yeri instynktownie zrobiła unik, chowając się za
smukłą blondynką
w błękitach. Ciśnięty płyn wylądował na twarzy, dekolcie i sukni tej dziewczyny.
W tej samej sekundzie żmij uaktywnił zaklęcie, które na mgnienie oka wypełniło
powietrze
iskrami i wonią siarki. Wysiłek był olbrzymi – pociemniało mu przed oczami,
wsparł się ciężko
o poręcz schodów. Nie miał czasu dbać o to, czy ktoś zwrócił na niego uwagę.
Zmusił się, żeby
przełamać słabość, popatrzeć w dół, myśląc tylko o jednym – czy zdążył.
Wokół dziewcząt gromadził się krąg przerażonych gości.
– Medyka! – krzyknął ktoś. Zawtórował mu drugi, pełen rozpaczy głos.
– Isabel!
Przez tłum przepychał się siwowłosy mężczyzna w wojskowym galowym mundurze.
Chwycił dziewczynę w błękitnej sukni za ramiona, potrząsnął nią.
– Isabel, spójrz na mnie...
Obrócił ją ostrożnie ku światłu, odgarnął z twarzy mokre włosy.
– To woda – szepnął z niedowierzaniem. – Tylko woda...
U ich stóp witriol z sykiem przeżerał kosztowny dywan i parkiet.
Jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, co ją ominęło, Isabel histerycznie się
rozszlochała.
Krzyczący w Ciemności otarł z czoła pot. Popatrzywszy ponownie w dół zaklął
cicho;
szkarłatny kaftan i złota maska leżały na parkiecie. Człowiek, który je nosił,
ulotnił się
w zamieszaniu.
Kątem oka żmij złowił kilka podejrzliwych spojrzeń. Nadeszła pora, żeby się
dyskretnie
wycofać. Jeśli kręcili się tu jacyś słudzy srebra...
Z galerii prowadziły w głąb rezydencji dwa korytarze. Wybrał ten węższy i
słabiej
oświetlony. Wyminął dwóch służących niosących tace z ciastem, jakąś rozmigdaloną
parkę,
skręcił za róg. Pusto. Odetchnął, ale w sekundę później zesztywniał, słysząc za
sobą głos.
– Brune?...
Odwrócił się, odruchowo unosząc rękę, by zablokować wrogi cios lub zaklęcie.
Opuścił ją
zaraz, gdy poznał, z kim ma do czynienia.
– Kanikeli. – Lekko skłonił głowę. – Pierwszy raz się zdarzyło, żeby mój czar
zapomnienia
nie zadziałał. Jestem ci zobowiązany za zachowanie dyskrecji.
– Co tam się stało? – spytała dziewczyna z napięciem w głosie, wskazując głową w
kierunku
sali balowej, gdzie szumiało teraz jak w ulu pełnym bardzo rozzłoszczonych
pszczół.
– Był zamach na Yeri Amavey. Na szczęście nieudany.
Zmarszczyła brwi.
– O, na bogów. Nawet jeśli nieudany, to i tak ten bal chyba już długo nie
potrwa.
– Niewątpliwie.
– Ale to nie znaczy, że nie możemy zamienić kilku słów. – Uśmiechnęła się do
niego jak do
starego przyjaciela.
Cholera. Sparaliżować ją, uśpić? Nie chciał marnować sił. Było mu słabo,
paskudnie. Oparł
się o ścianę, usiłując wyglądać i mówić naturalnie.
– Co tu robisz?
– Och, towarzyszę markizowi de Uries. – Powiedziała to z pozorną obojętnością,
ale było
widać, jak bardzo jest dumna z tego faktu. Żmij, który wciąż miał wrażenie jakby
tamtą
dziewczynkę w łachmanach widział ledwie wczoraj, przeliczył w myślach lata. No
tak, mogła
mieć teraz jakieś osiemnaście, dziewiętnaście. Najlepszy wiek; już nie płyciutka
piętnastka, lecz
wciąż na tyle młoda i świeża, by kusić starych wyjadaczy.
Przyjrzał się dziewczynie uważniej, od razu zauważając subtelne, lecz znaczące
szczegóły
wskazujące, że ktoś ją umiejętnie wykreował na piękność, mimo że przecież wcale
pięknością nie
była. Szkoła kurtyzan, albo tylko jedna, za to znająca się na rzeczy mistrzyni.
Największym atutem Kanikeli były bujne rude loki, które nosiła nonszalancko
rozpuszczone.
Mleczną cerę jak dawniej pstrzyły piegi. Nie próbowała ich maskować pudrem, co
wyglądałoby
ohydnie. Śmiały, lecz elegancki krój sukni uwydatniał kształtną sylwetkę. Miała
jasne brwi
i rzęsy, ale za to piękne, zmysłowe usta, dumnie nosiła głowę.
Niemniej, z taką choćby panną Amavey nie mogła się równać, jeśli chodzi o urodę.
Musiała
naprawdę mieć coś w sobie, skoro tak wysoko postawiony sponsor wybrał właśnie
ją,
przymykając oko na jej pochodzenie...
Zmęczenie ucięło te rozmyślania. Zaczynało mu się kręcić w głowie. Serce
kołatało,
w skroniach czuł ciężkie pulsowanie. Zdążył wyjąć chustkę, zanim z nosa pociekła
krew.
– Co ci jest? – zaniepokoiła się Kanikeli.
– Szlag by to... – Nagle było mu wszystko jedno. – Potrzebuję żyły.
– Użyj mnie – zaofiarowała się bez namysłu.
Rzut wewnętrznego wzroku powiedział mu, że nie stanowiła dobrego źródła sił –
jej aura
była przygaszona, a umysł obwarowany blokadami. Niewątpliwie jedno i drugie
stanowiło
pamiątkę z dzieciństwa, które nauczyło ją, że tłumienie uczuć pomaga przetrwać.
Czerpanie
z kogoś takiego wymagało bezwzględności, na którą kiedyś by się nie zdobył. Ale
teraz ledwie
się tym przejął.
– Będzie bolało – ostrzegł jedynie.
– Nie szkodzi.
Wziął tylko tyle, ile potrzebował, żeby uaktywnić portal do willi grafa. Zanim
weń wstąpił,
uniósł dłoń, żeby rzucić czar zapomnienia, ale rozmyślił się. Patrzył na
Kanikeli, póki nie
zniknęła za zasłoną wirującej mgły.
3. Kwiaty i iluzje
Śnieg sypał coraz gęściej w zapadającym zmierzchu. Wszystko było tak, jak
szesnaście lat
wcześniej, kiedy obdarta dziewczynka kuśtykała ulicami Shan Vaola. Tylko miasto
inne. I bruk
zamiast błota. I teraz to smukła młoda kobieta szła energicznym krokiem przez
oświetlone
latarniami ulice, rozbrzmiewające turkotem karet, a białe płatki osiadały na jej
rudych włosach,
na podszytym futrem płaszczu i na koszyku ze sprawunkami, który niosła.
Przed siedzibą cechu płatnerzy grał na flecie uliczny muzyk w łachmanach.
Mijając go,
Kanikeli nagle poczuła uderzenie chłodu.
Cofnęła się, żeby wrzucić monetę do miseczki, a prostując się spojrzała uważnie
w twarz,
ukrytą w cieniu kapelusza.
– Brune?...
– Proszę o wybaczenie, panienka się omyliła – powiedział cicho, ale już nie
miała
wątpliwości, że to on.
– Mieszkam w starej kamienicy naprzeciwko fontanny z centaurem, na piętrze.
Jeśli chcesz,
odwiedź mnie jutro wieczór – szepnęła samymi wargami. Ledwie zauważalnie skinął
głową
i zaczął znowu grać.
Nie wydawało jej się prawdopodobne, że żmij się zjawi. Mimo to czekała z bijącym
sercem.
Gdy na zewnątrz było już całkiem ciemno, usłyszała stukanie do drzwi.
Otworzyła. Jej oczom ukazał się flecista z ulicy, w brudnym, wystrzępionym
przyodziewku.
Uniosła brwi, ale gestem zaprosiła go do środka.
Zaledwie przekroczył próg, iluzja opadła z niego jak płaszcz. Łachmany stały się
normalnym
ubraniem, twarz odmłodniała, a policzek przecięły na ukos trzy szramy – jedyny
szczegół,
którego Kanikeli sobie nie przypominała. Skłonił się lekko.
– A zatem spotykamy się po raz trzeci.
– Tak – tylko tyle przyszło jej do głowy. – Proszę, chodź do salonu, usiądź...
Wina?
– Czemu nie.
Przyniosła do stołu karafkę i kieliszki. Spojrzenie żmija prześliznęło się
pytająco po jej
czarnej, pozbawionej ozdób sukni.
– Jestem wdową – wyjaśniła. – Od roku.
Salon był urządzony skromnie, ale wygodnie, w kominku płonął ogień. Krzyczący
upił łyk
wina. Było lepsze, niż się spodziewał.
– Mieszkasz tu bez służby?
– Muszę się liczyć z wydatkami.
Nawet przy niedużych dochodach jedna dziewczyna do pomocy w domu byłaby normą.
Uznał, że tak daleko posunięta oszczędność to widocznie spadek po paskudnym
dzieciństwie.
Ale popatrzył na Kanikeli z nowym szacunkiem. Też był przyzwyczajony do radzenia
sobie sam.
– Co porabiasz w Tay? – spytała.
– Interesy – machnął ręką, dając do zrozumienia, że nie zamierza się wdawać w
szczegóły,
czego zresztą się spodziewała.
Zegar wybił godzinę. Trzynaście razy. Żmij spojrzał ze zdziwieniem.
– Jest zepsuty – wyjaśniła Kanikeli. – Zegarmistrz nie umiał go naprawić.
Uśmiechnął się nieznacznie, na tyle nieznacznie, by był to rzeczywiście uśmiech,
a nie
zniekształcony przez blizny grymas.
– Jak zacznie wariować jeszcze bardziej, daj mi znać, może przyda się parę
egzorcyzmów.
Słyszałem kiedyś o duchu, który się zagnieździł w zegarze z kurantami i noc w
noc wygrywał
marsze pogrzebowe. Dość kłopotliwe dla właścicieli, jak się możesz domyślić.
Zapalę, dobrze?
Przytaknęła, choć w pierwszej chwili nie zrozumiała o co chodzi. Wyjął spod
kurtki lufkę
i woreczek z bryłkami czegoś, co wyglądało jak zestalona brunatna żywica.
– Opium z domieszkami, za mocne na fajkę – wyjaśnił, choć nie zapytała.
Wytrząsnął kilka
okruchów na talerzyk, po czym przechylił świecę, szepnął coś i płomień wbrew
prawom natury
spełzł w dół, obejmując je. W powietrze wzniosła się smużka dymu, na którą żmij
już czekał
z lufką. Kanikeli patrzyła z zainteresowaniem, ale bez zgorszenia; w kręgach, w
których się
obracała jako laleczka arystokratów narkotyki były elementem codzienności, jak
wino.
– Kim on był? – spytał ni w pięć, ni w dziewięć, gdy na talerzyku nie zostało
nic prócz
odrobiny brązowego osadu.
– Kto?
– Twój mąż.
– Rzeźbiarzem. Jednym z najlepszych, wykonywał zamówienia dla dworu. –
Uśmiechnęła
się przelotnie, ale ten uśmiech zaraz zgasł. – Zmarł po dwóch latach, na
zarazę... Był dobrym
człowiekiem.
– Przykro mi. – Krzyczący skłonił głowę. Choć mówił normalnie, widać było, że
opium już
nieco spowolniło jego ruchy. Źrenice miał zwężone w kreseczki.
Kanikeli usiadła wygodniej, w bardziej naturalnej pozie. Przymknęła oczy. Ta
odrobina
oparów narkotyku, która rozeszła się w powietrzu, podziałała i na nią,
sprowadzając przyjemne
uczucie ciepła i odprężenia.
W wąskich, śniadych dłoniach żmija pojawił się flet. Popłynęła melancholijna
melodia. Na
ile dziewczyna mogła ocenić, grał świetnie, jak zawodowy muzyk. Zdawało się, że
opium nie
tylko mu w tym nie przeszkadza, ale wręcz pomaga się skupić, wypierając ze
świadomości
wszystko prócz taktów i nut.
Czas płynął, ogień w kominku przygasł, jedna, potem druga świeca skurczyła się
do
rozmiarów ogarka. W końcu Kanikeli stłumiła ziewnięcie i Krzyczący zrozumiał, że
trochę za
bardzo przeciągnął wizytę. Dla niego od lat noc była normalną porą
funkcjonowania. Zaczął się
zbierać do wyjścia.
– Przyjdziesz tu jeszcze? – spytała dziewczyna.
Oczy żmija rozjaśniły się zaskoczeniem i wdzięcznością, która starczyła za
odpowiedź.
Przyszedł nazajutrz, a po kilku dniach znowu. Był ostrożny, zmieniał iluzje – za
pierwszym
razem pojawił się jako starzec z przepaską na oku, potem jako odmieniec o skórze
białej jak
wapno. Kanikeli była jednak przekonana, że to zbytek ostrożności z jego strony,
że gdyby był
poszukiwany w związku z jakimś niedawnym wyczynem, nie narażałby jej na
niebezpieczeństwo
swoich wizyt. Czytając między wierszami zgadywała, że nie tak dawno temu
zachorował lub
został ranny, a teraz oszczędza się, wraca do sił. Nie pytała, co właściwie
porabia w Tay, z czego
się utrzymuje. Za każdym razem palił opium albo przychodził już przesiąknięty
jego zapachem.
Grał na flecie albo gawędzili na neutralne tematy. Podejrzewała, że potrzebował
jej obecności na
podobnej zasadzie, jak maku – żeby się wyciszyć i zapomnieć.
Żmij lubił pozory, zawsze go bawiły. Udawanie brudnego żebraka, odmieńca, przed
którym
normalni ludzie cofają się z obrzydzeniem, albo ogłupionego narkotykami
dekadenta, o włos od
stoczenia się na dno, który za złoto zrobi wszystko. Zarazem jednak ukrywał coś
jeszcze – pustkę
i samotność za murem zimnego spokoju, sarkastycznego uśmieszku, sztyletów.
Kanikeli – ze swoimi sukniami, salonem, nazwiskiem po mężu – należała do innej
warstwy,
innego świata. Ale wciąż widział w niej to obdarte dziecko, któremu kiedyś
pomógł i pamiętał
jak po latach pomogła jemu, chociaż nie musiała.
Prawie był w stanie uwierzyć, że mógłby zdjąć maskę, którą przywdział na jej
użytek.
Pozwolić, by poznała całą schizofreniczną skalę jego egzystencji – od bywania w
siedzibach
najbogatszych rodów, gdzie zepsuci do szpiku kości arystokraci płacili mu i
drżeli przed nim,
przez tajemne księgi, rozmowy z demonami i zaklęcia o najwyższym stopniu
skomplikowania,
po krycie się w lochach, układy z mętami, gorączkę i wyczerpanie, gdy magia
pochłonęła zbyt
dużo jego sił życiowych, doby przechorowane w samotności w jakiejś ciemnej
dziurze, ilekroć
musiał się odtruć, bo opium już na niego nie działało...
Może to niegdysiejsze dziecko rynsztoka nie cofnęłoby się znając prawdę.
Tym razem siedzieli bez świec. Dźwięki fletu sączyły się cichym strumyczkiem, a
wtórowało
im trzaskanie ognia w kominku.
– Czy długo zostaniesz w Tay? – spytała dziewczyna, gdy melodia umilkła.
– Nie. Właśnie miałem ci powiedzieć. Wyjeżdżam pojutrze.
Zapadło milczenie. Kanikeli zastanawiała się, co powiedzieć; nie wypadało wszak
go pytać
o plany. Zanim zdążyła coś wymyślić, Krzyczący w Ciemności przemówił znowu.
– Właściwie to mam dla ciebie niespodziankę na pożegnanie. Pod warunkiem –
uśmiechnął
się kącikiem ust – że nie boisz się żmijowych niespodzianek.
– Nie, pod warunkiem, że są miłe.
– To już sama ocenisz. – Wyjął z kieszeni zapisany zwitek pergaminu i rzucił go
w płomienie, po czym skinął dłonią, szepcząc formułę.
Ogień zgasł. Na moment otoczyła ich ciemność. Dziewczyna zamknęła oczy, a gdy je
otworzyła, ujrzała, że miejsce sufitu zajęło wygwieżdżone niebo. Ponad gałęziami
drzew lśnił
olbrzymi, błękitnawy księżyc, jak ze snu lub wizji.
Siedzieli na zwalonej kłodzie nad brzegiem jeziora o toni spokojnej jak lustro.
Noc
rozbrzmiewała rechotaniem żab, cykaniem świerszczy, szelestem trzcin.
– Gdzie jesteśmy? – szepnęła po długiej chwili Kanikeli, rozglądając się z
fascynacją.
Księżyc zgasił barwę jej włosów i nadał skórze alabastrową bladość. Wyglądała
jak rusałka.
– W sferach, daleko poza materialnym światem, w enklawie zwanej przez niektórych
Zandorrą. – Żmij mówił szeptem, a jego źrenice fosforyzowały w półmroku. –
Chciałem ci
pokazać to miejsce, zanim wyjadę. Czy widzisz te białe lilie tam, nad samą wodą?
Kwitną tylko
wtedy, gdy księżyc jest w pełni. Jeśli słyszą wówczas muzykę, zaczynają śpiewać.
Podniósł flet i zagrał kilka nut. W odpowiedzi najbliższy z kwiatów zakołysał
się. Zabrzmiał
delikatny dźwięk, podobny do odgłosu szklanych dzwonków; potem dołączyły
kolejne, zlewając
się w akord. A potem popłynęła muzyka – cicha i dziwnie chłodna, nieziemska.
Przywodziła na
myśl odległe astralne przestrzenie, przez które szybują świetliste duchy.
Żmij grał przez chwilę, ale gdy przestał, lilie śpiewały dalej.
– Nie zamilkną teraz aż do świtu. Jeśli chcesz, możemy posiedzieć i posłuchać
jakiś czas.
Nie zimno ci?
– Nie.
Chwilę trwali w milczeniu, bez ruchu. Krzyczący w Ciemności wpatrywał się w
wodę,
zatopiony w myślach. Księżycowa poświata złagodziła ostre linie jego twarzy.
Dopiero teraz
Kanikeli uświadomiła sobie coś, co już dawno powinno ją było uderzyć – że przez
tych
szesnaście lat nie postarzał się ani o dzień.
– Brune?... – odezwała się cicho.
– Aha?
– Spójrz na mnie, to coś ci powiem.
Odwrócił się, ale Kanikeli nie rzekła nic, uśmiechnęła się tylko. W jej oczach
pełgały
figlarne ogniki.
Zanim zdążył się cofnąć, pogładziła go po policzku, przesuwając palcami wzdłuż
blizn.
Znieruchomiał z tłukącym się sercem. Lada moment pod wpływem daru, którego te
blizny
były stygmatem, rudowłosa ujrzy w umyśle obraz tego, z kim – z czym – tak
naprawdę miała do
czynienia. Nie chciał tego, nie chciał, by zareagowała strachem i wstrętem.
Ale też nie starczyło mu silnej woli, żeby odsunąć jej dłoń.
Kanikeli pocałowała go delikatnie, z bliska zajrzała w oczy. Choć się
uśmiechała, w jej
spojrzeniu czaił się lęk i żmij zrozumiał, że wyczuła czerń, a mimo to nie cofa
się, nie wzdraga
przed dotykaniem go.
Nie potrafił i nie chciał przedłużać wahania. Odwzajemnił pocałunek, potem
wtulił twarz
w szyję dziewczyny – tak ostrożnie jakby była z porcelany, chociaż samo ciepło
jej ciała budziło
w nim piekielny głód, prawie ból. Stopniowo ogarnęło go oszołamiające uczucie,
jakby tonął;
wszystko odpływało gdzieś daleko.
Oderwał się i popatrzył na nią znowu, jakby po raz pierwszy uświadamiając sobie,
jaka jest
śliczna, kiedy się uśmiecha. Wyjął z jej włosów spinki, rozwinął i rozplótł
warkocz.
Rozsznurował stanik sukni, żeby móc przyłożyć policzek do skóry tam, gdzie jest
najdelikatniejsza, wsłuchać się w bicie serca.
Mógłby po prostu przycisnąć jej ręce do skroni. Mógłby – gdyby był skrzywiony do
tego
stopnia, co niektórzy spośród ka-ira – wgryźć się w jej szyję i ssać krew. Tuląc
Kanikeli,
jednocześnie chłonął siłę życiową rudowłosej, jakby chciał wypić jej duszę. Ale
opanował się,
zanim osłabła.
– Przepraszam – szepnął, trochę przestraszony. – Bolało? Nie chciałem...
– Spokojnie – uśmiechnęła się. – Jestem silniejsza, niż sądzisz.
Przysunęła się jeszcze bliżej, niby to od niechcenia pogładziła go po karku. Z
satysfakcją
spostrzegła, jak reagował, nawet przygaszony przez mak – drgnął, oddychał
szybciej.
– Jesteś... nierozsądna. – Jego twarz na moment skurczyła się w tiku; potrząsnął
niecierpliwie
głową. – Odważniejsza niż przypuszczałem. Silniejsza też. Ale nierozsądna.
– Żebyś się nie zdziwił jeszcze bardziej. My, kobiety, lubimy zaskakiwać.
– Może na dzisiaj wystarczy już zaskakiwania.
Zaśmiała się ciepło.
– Brune. Żarty żartami, ale ja mówię prawdę. Mogę ci ofiarować więcej, niż
przypuszczasz.
Wciąż patrząc mu w oczy, nakryła dłonią blizny.
– Na pewno więcej, niż jedną noc. Pod warunkiem, że będziesz chciał.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał, bardzo cicho.
– A jak sądzisz? Tak często o tobie myślałam przez te wszystkie lata. Marzyłam i
czekałam...
Chciał coś powiedzieć, ale zamilkł. Patrzył na nią tak, że zadrżała, spuściła
wzrok.
– Niemądra dziewczyno – szepnął zdławionym głosem. – Co ty o mnie wiesz...
– Może więcej, niż ci się zdaje. Tak bardzo potrzebujesz, żeby ktoś przy tobie
był. Więc
czemu nie ja?
Milczał, więc pocałowała go raz jeszcze.
– Czemu nie ja? – powtórzyła.
Potrząsnął lekko głową, ale potem się uśmiechnął. Marzyciel, łatwo daje się
oszukać,
pomyślała smutno. Bo przecież w rzeczywistości musiała się przełamywać, robić
dobrą minę do
nie tak dobrej gry. Przy tak bliskim kontakcie z czarnym magiem nie dało się nie
wychwytywać
aury, którą wyobraźnia, nieproszona, przetwarzała na obrazy budzące atawistyczny
dreszcz
obrzydzenia i grozy. Jaskinie, lochy, katownie, po których miotał się potwór z
żółtymi źrenicami
– wężowa, upiorna jaźń ka-ira... Ale też Kanikeli wiedziała, jak wytłumić zwidy,
skupiając się na
tym, co rzeczywiste. Przyjemne.
Trochę wzruszona, a trochę rozbawiona jego powściągliwym zachowaniem, sama
rozsznurowała suknię do końca, pozwalając jej zsunąć się z ramion. Nie nosiła
pod spodem
gorsetu, jedynie białą jak śnieg halkę na ramiączkach.
– A ty co? Zamierzasz tak siedzieć i patrzeć?... – Nie zareagował, więc zaczęła
się bawić
guzikami jego koszuli, rozpinając jeden za drugim. Ku jej zdumieniu powstrzymał
ją.
– Nie kuś, kusicielko – szepnął, całując ją w policzek i zapinając koszulę z
powrotem.
– Bo się obrażę – uniosła brwi. Uśmiechnął się melancholijnie, przepraszająco.
– Opium... – skłamał; tak naprawdę przestraszył się, ostrożność wzięła górę. –
Ubierz się, bo
zmarzniesz. Posiedź tu chwilę ze mną, to wystarczy.
Otworzył oczy, wyrwany jakimś szelestem z zamyślenia. Nasłuchiwał chwilę, ale
wokół
panował spokój. Widmowy księżyc Zandorry zniżył się, znak, że śpiewające lilie
wkrótce
umilkną. Pora wracać do świata ludzi, gdzie zapewne wstaje już ranek.
Kanikeli spała, wsparta o niego. Objął ją, ostrożnie, żeby się nie zbudziła.
Jeszcze nie
wiedział – nie zastanawiał się – co dalej.
Po raz pierwszy od bardzo dawna znów czuł się oczyszczony, wolny od czerni.
Gdy się obudziła, świtało. Leżała na sofie, okryta kocem. W pokoju było ciepło,
ogień
pochłaniał świeżo dołożone polana. Żmij wyciągnął się na podłodze przed
kominkiem,
podkładając ręce pod głowę. Uśmiech błąkał się po jego twarzy.
Wstając, Kanikeli zachwiała się, musiała się oprzeć o ścianę. Czuła się tak
zmęczona, jakby
przez całą noc coś wysysało z niej krew, kropelka po kropelce.
Podniósł na nią przepraszający wzrok.
– Zaraz sobie pójdę, bez obawy. Czekałem tylko, aż się zbudzisz. Ale wrócę,
możesz mi
wierzyć.
– To znaczy?
– A jak sądzisz? Nie zostawię cię tu na długo. Jeśli podtrzymujesz to, co
powiedziałaś
wczoraj... – Zamyślił się, potem pstryknął palcami. – Zobaczymy. Coś
wykombinuję.
Kanikeli odgarnęła do tyłu splątane loki i też się uśmiechnęła. Należała do
kobiet, którym ani
zmęczenie, ani włosy w nieładzie i wymięta suknia nie są w stanie ująć czaru i
pewności siebie.
– Co powiesz na śniadanie?
– Nie po opium. Nie rób sobie kłopotu.
– Ale herbatę wypijesz?
– Chętnie.
Wyszła, zostawiając go sam na sam ze zgiełkiem myśli. Czuł się bardzo dziwnie,
oszołomiony, jakby cała wiedza i chłód maga nagle go opuściły – jednocześnie
szczęśliwy
i pełen strachu. Co teraz? Marzenia to jedno, ale rzeczywistość...
Zegar uderzył. Trzynaście razy. Choć nigdy nie wierzył w przesądy, Krzyczący
nagle poczuł
trzeźwiące, chłodne ukłucie niepokoju.
Za długo jej nie było.
Kanikeli wróciła z herbatą. Postawiwszy tacę na stole, wyjęła z kieszeni
buteleczkę
z ciemnego szkła i odmierzyła kilkanaście kropel do jednego z kubków, który
następnie podała
żmijowi.
– A to co znowu? – zmarszczył brwi.
– Coś, co ci pomoże rzucić to świństwo – odparła ze spokojem. – Nie mogę
patrzeć, jak
sobie niszczysz zdrowie.
Nieufnie wciągnął gorzkawy, przyjemny aromat. Rozpoznał pięć różnych ziół. W tym
istotnie naloksis, zapobiegającą objawom głodu po odstawieniu opiatów, ale
również goździki
i anyż, dodane tylko po to, żeby zamaskować zapach dwóch pozostałych. Jego oczy
zwęziły się,
ale dziewczyna tego nie spostrzegła.
Udał, że pije. Tak jak się spodziewał, nie miała odwagi przyglądać mu się zbyt
uważnie.
Błąd, Kanikeli, błąd, moja miła. Musisz się jeszcze sporo nauczyć.
Wstała raptownie i wyszła. Żmij odstawił kubek. Odczekał chwilę, po czym poszedł
za nią,
ciszej niż duch. Wystarczyło, że zamknął oczy i już wiedział, do którego pokoju
weszła.
A razem z nią znajdował się tam ktoś jeszcze, ktoś, czyja aura parzyła srebrem.
Krzyczący w Ciemności stanął za drzwiami i czekał, tak spokojny, że jego samego
to
przerażało. Już wiedział. Ale i tak zmroziło go, gdy usłyszał jej cichy głos,
prawie szept.
– Zrobiłam, jak kazałeś, panie. Podałam mu środek usypiający dar.
– Świetnie, moja droga – zamruczał niewidoczny mag. – A teraz...
Nie było mu dane dokończyć. Drzwi otworzyły się.
Żmij zaledwie zarejestrował wzrokiem Kanikeli, która zamarła w pół ruchu,
rozwierając usta
do krzyku, który nigdy nie zabrzmiał. W miejscu, gdzie powinna się znajdować
tafla zwierciadła,
kłębiła się mgła... Z rąk Krzyczącego chlusnął szkarłatny ogień, trafiając w sam
jej środek.
Rozległ się zniekształcony przez odległość, skrzeczący wrzask, urwany
gwałtownie. Na posadzkę
znikąd posypały się odłamki szkła; zwierciadło zmaterializowało się ponownie,
pokryte siecią
pęknięć, kilku dużych fragmentów brakowało.
Mimo że przejście zamknęło się, w powietrzu trwała słaba woń spalonego mięsa.
Nie użył
zwykłego ognia i mag po drugiej stronie lustra, jeśli przeżył, spędzi miesiące w
bandażach
nasączonych oliwą, choćby leczyli go najlepsi uzdrowiciele.
Kanikeli ciężko oparła się o ścianę. Podniosła ręce i wpatrywała się w nie tak,
jakby nie
wiedziała, co widzi. Choć stała o krok od zwierciadła, płomienie nie uczyniły
jej najmniejszej
krzywdy, ale w szoku nie uświadamiała sobie tego.
Żmij dwoma krokami przemierzył dzielącą ich odległość. Pisnęła, gdy chwycił ją
za ramię,
bezskutecznie próbowała się wyrwać.
– Rozumiem, że mogłaś mnie uważać za naiwnego – ale żeby aż tak? I dlaczego nie
od razu,
po co był ten teatrzyk wczoraj? – Głupie pytanie; oczywiście, żeby uśpić jego
czujność. –
Kanikeli... do diabła... czemu?
Pod rudowłosą ugięły się kolana. Chwycił ją zanim upadła.
– Czemu? – powtórzył, już całkiem cicho. Spojrzała na niego z twarzą zalaną
łzami. Była
dobrą aktorką, ale jego naiwność przeceniła po raz kolejny. Z zimną furią
pomyślał, że spryciara
będzie teraz grać ofiarę, małą skrzywdzoną dziewczynkę. Nie pomylił się.
– Zorientowali się... nic się przed nimi nie ukryje, mają oczy i uszy w całym
mieście... Dali
mi wybór, współpraca albo więzienie... loch, z bandytami... piętno na czole...
Żmij nie słuchał, w jej ogarniętym paniką umyśle mógł czytać jak w otwartej
książce. Już
wiedział, że kłamała, że sama poszła do nich, skuszona obietnicą bajecznej
nagrody. Pięćset
tysięcy leri – a srebrni mistrzowie omamiania sumień utwierdzili ją w
przekonaniu, że czyni
dobrze. Drobny podstęp w słusznej sprawie...
Gdyby drążył głębiej, znalazłby jeszcze inny powód. Myśli, które ją dręczyły w
długie
bezsenne noce po śmierci męża – że to kara Zmroczy za to, że w dzieciństwie
została uleczona
mocą czerni, za żywą wodę ofiarowaną przez przeklętego... Ale nie miał siły
drążyć, dociekać
motywacji. Łatwiej było przyjąć najprostsze wytłumaczenie, to, które najbardziej
bolało.
Raczej wyczuł niż dostrzegł podejrzany, szybki ruch. Kanikeli nie doceniła
jednak refleksu
żmija. Złapał ją za nadgarstek i z całej siły wykręcił rękę, aż z okrzykiem bólu
rozwarła palce.
Na ziemię upadł sztylecik o klindze ze srebra, pokrytej tajemnymi znakami.
Środek
bezpieczeństwa na wypadek, gdyby wywar nie podziałał... Twarz Krzyczącego
stężała.
– Szkoda... – szepnął zduszonym głosem, unosząc dłoń.
Oczy dziewczyny rozszerzyły się w oczekiwaniu na ognisty pocisk. Ale z palców
żmija
strzeliły sine iskry czaru paraliżującego. Potem przycisnął ręce do jej skroni i
czerpał, póki nie
straciła przytomności.
4. Koniec snu
Dom Lahouri w Kang słynął z rozrywek, jakie oferowała znudzonym arystokratom
o specyficznych gustach. Przede wszystkim oferowała dzieci, ale nie tylko. Na
koneserów
czekały u niej również dorosłe profesjonalistki wyćwiczone w nietypowych
usługach, odmianki
o dziwnej anatomii, a wreszcie – wachlarz bardzo odważnych propozycji dla tych,
którzy
lubowali się w zadawaniu bólu. Podobno więcej niż raz zdarzyło się, że
dziewczynę okaleczono
w jej przybytku nożem albo zachłostano na śmierć. Za pozwoleniem właścicielki i
oczywiście za
niebotyczną opłatą.
Żmij znał to miejsce i znał Lahouri, bo musiał znać, ale nie prowadził z nią
interesów. Raz
wyświadczył jej przysługę i został sowicie wynagrodzony. Złoto przyjął, lecz gdy
zaproponowała
mu dodatkowo wieczór z jedną z dziewcząt, zimno odmówił.
Nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek tu wróci.
Dom, położony w jednej z podlejszych dzielnic, górował nad otaczającymi
budynkami –
okazały, z kolumnami przy wejściu. Tego wieczoru, jak co dzień, latarnie
zapraszająco płonęły
nad bramą, przed którą stało kilka powozów. W saloniku na parterze panowała
zwodniczo
przyjazna atmosfera. Wystrój wnętrza niczym się nie różnił od spotykanego w
zamożnych
mieszczańskich domach. Lahouri – dobrze trzymająca się kobieta w średnim wieku,
z mocno
upudrowanymi włosami – siedziała przy stoliku, a naprzeciwko niej dwóch
elegantów
w symbiotycznych maskach. Pośrodku szylkretowego blatu błyszczał pokaźny stosik
złotych
monet; widać uiszczano właśnie opłatę lub dopiero negocjowano cenę.
Kiedy drzwi niespodziewanie się otworzyły, poderwali się wszyscy troje; jeden z
gości
zamarł z otwartymi ustami, drugi z przekleństwem dobył szpady. Mieli prawo się
przestraszyć.
Krzyczący w Ciemności wyglądał jak upiór, z ziemistą, mokrą od potu twarzą, na
której blizny
uwydatniły się bardziej niż kiedykolwiek.
– Przyprowadziłem ci prezent, Lahouri – powiedział cicho. Pstryknął palcami i
zza jego
pleców wyłoniła się rudowłosa dziewczyna. Blada jak płótno, poruszała się
niezgrabnie niczym
kukiełka na sznurkach. Na skinienie żmija, potykając się, wyszła na środek
komnaty.
– Nie posiada własnej woli. – Głos Krzyczącego brzmiał chrapliwie. – Jest
związana czarem
posłuszeństwa, którego na pewno sama nie złamie. Będzie wykonywała twoje
polecenia.
– Wszelkie polecenia? – upewniła się Lahouri z uśmiechem godnym hieny.
– Wszelkie. To znaczy, że musisz uważać, bo jeśli jej rozkażesz na przykład
skoczyć z okna,
usłucha. Zostawiam ci ją, zrób z nią, co chcesz.
Tylko przerażone oczy wskazywały, że rudowłosa wszystko słyszy i rozumie.
– Ładny podarek, magu. – Właścicielka domu uniosła brwi. – Na tyle ładny, że
wybaczę ci,
żeś tak niegrzecznie tu wtargnął. Ale na drugi raz, jeśli łaska, nie wchodź bez
zapowiedzi.
– Nie ma obawy. – Twarz żmija nagle wykrzywił tik, tak mocno, że miał problemy
z artykułowaniem słów. – Ja tu nie przyjdę... nigdy więcej.
Nie, chciała krzyknąć Kanikeli, błagam, nie zostawiaj mnie tu... Ale z jej
gardła wydobył się
jedynie zdławiony jęk.
Krzyczący w Ciemności wyszedł, nie oglądając się. Stuknęły zamykane drzwi.
Goście Lahouri już zbliżali się, szczerząc zęby.
Nie, chciała szepnąć. Ale nie mogła.
Odźwierny nazywał się Bhagat i był – a przynajmniej starał się być – uczciwym
człowiekiem
w parszywym świecie. Pracował dla Lahouri tylko dlatego, że z czegoś trzeba żyć.
Żmija poznał od razu, choć widział go wcześniej tylko raz, i nie odważył się go
nie wpuścić.
Nie należał do strachliwych, ale żółte płomyki w oczach ka-ira wystarczyły, aby
rozsądek wziął
górę; zresztą widok obezwładnionej czarami dziewczyny był aż nadto wymowny.
Bhagat
odczekał długą chwilę, żeby się uspokoić, potem podążył w ślad za nieproszonymi
gośćmi, aby
upewnić się, że pani nic nie grozi.
Ledwie wszedł na piętro, dostrzegł sylwetkę w czarnym odzieniu. Krzyczący w
Ciemności
stał przy stoliku w rogu korytarza. Trzęsącymi się rękami rozplątywał rzemyki
sakiewki, z której
następnie wyjął lufkę i ozdobne puzderko. Wysypał na lakierowany blat porcję
białego proszku.
Dawka wystarczyłaby, żeby pozbawić świadomości dwóch takich olbrzymów, jak
Bhagat. Żmij
zażył wszystko za jednym wdechem i nawet się nie wzdrygnął.
– Nie wnikam, czemu jej to robisz – powiedział wolno odźwierny, wskazując głową
drzwi,
zza których dobiegały teraz drwiące nawoływania oraz śmiech Lahouri i jej gości.
– Mniemam,
że masz powody.
– Słusznie mniemasz. – Kr