14050
Szczegóły |
Tytuł |
14050 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14050 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14050 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14050 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ilja Warszawski
W kosmosie
Przełożył Zygmunt Burakowski
Pułapka
Wisiał przyciśnięty straszliwą siłą do burty statku. Na lewo widział nogę Geologa i odwrócone
głową w dół ciało Doktora.
„Jesteśmy jak muchy – pomyślał, usiłując nabrać powietrza w płuca – rozgniecione muchy na
ścianie...”
Połamane żebra zamieniały każdy wdech w torturę, od której mąciła się świadomość.
Ostrożnie, samą tylko przeponą starał się wykonywać coś w rodzaju oddychania. Trzeba było
oddychać, żeby nie stracić przytomności. Inaczej nie mógłby myśleć, a od tego zależało wszystko.
Przede wszystkim, co się właściwie stało?
Już od dawna przeczuwał coś złego, jeszcze wtedy, kiedy przyrządy po raz pierwszy wykazały
nie wiedzieć skąd pochodzące przyśpieszenie. Początkowo sądził, że statek schodzi z kursu pod
wpływem silnego pola grawitacyjnego, ale radioteleskop nie wykrył w tej części kosmosu żadnego
zagęszczenia materii.
Potem zaczęła się kołomyjka z gwiazdozbiorami. Zamieniały miejsca, właziły jeden na drugi,
robiły się to purpurowe, to kredowoblade. I nagle nastąpił nieoczekiwany wstrząs, który wyrzucił
go z fotela pilota, a potem ni stąd, ni zowąd pojawiło się ciążenie.
Statek szedł po krzywej zamkniętej. Zrozumiał to natychmiast, gdy tylko pierwszy raz
odzyskał świadomość.
Teraz już świetnie wiedział, co będzie dalej.
Z uwagą patrzał na kałużę krwi, cieknącej z ust Doktorowi. Teraz wszystko potoczy się jak na
filmie puszczonym od końca. Tak już było wiele razy. Najpierw krew poleje się na powrót
w zaciśnięte wargi Doktora, a potem on sam w oszałamiającym tempie, koziołkując przez głowę,
poleci na fotel, natychmiast znów z niego wyleci, uderzy o blat pulpitu awaryjnego
i z połamanymi żebrami i pogruchotaną lewą ręką przylgnie do burty statku. Potem nastąpi utrata
pamięci, ból i okazja do pomyślenia o tym, co zaszło; a potem znów wszystko zacznie się od nowa.
„W tej pułapce nawet czas porusza się po krzywej zamkniętej – pomyślał. – Czas krążący
w nieskończoność. Nawet czas nie może się stąd wyrwać...”
Znów wrócił do przytomności po kolejnym uderzeniu o pulpit. Znów trzeba było zachować
oddech, by móc myśleć.
„Wir Czasu i Przestrzeni. Oto czym jest piekło. Zamknięta Przestrzeń, gdzie Czas złapał sam
siebie za ogon, powtarzająca się wciąż tortura i blade światło krążące po krzywej zamkniętej; świat,
gdzie wszystko kręci się w kółko, a tylko myśl ludzka usiłuje przebić ścianę, wobec której nawet
Czas jest bezsilny”.
Nie sposób było stwierdzić, który to już raz wszystko się powtarza.
Patrzał na strużkę krwi cieknącą z ust Doktorowi.
„...Żyje. Umarli nie krwawią. Oczy ma zamknięte, a więc wciąż nie odzyskuje przytomności.
Dla niego to lepiej. Nie wiadomo, co z Fizykiem. Siedział na kanapie. Oczywiście, znów go tam
rzuci, gdy wszystko zacznie się od nowa.
Znów gwałtowny lot, trzask kości, utrata pamięci i – znów świadomość.
„Interwały czasu wciąż się kurczą. Wchodziliśmy do tej pułapki po spirali. Jeszcze trochę,
a statek wpadnie do worka, gdzie nie istnieje nic poza bladym światłem. Worek, gdzie Czas
i Przestrzeń zbiją się w gęsty kłębek, gdzie wieczność nie różni się od chwili. Silniki są wyłączone
i naszą trajektorię wyznaczają nagromadzony moment pędu i krzywizna przestrzeni. Może gdyby
włączyć silniki, spirala zaczęłaby się rozwijać. Trzeba nacisnąć starter na pulpicie awaryjnym, ale
to jest teraz niemożliwe. Co może zrobić rozgnieciona na ścianie mucha?...”
Czas biegł coraz szybciej za każdym obiegiem spirali. Teraz miał do dyspozycji tylko krótkie
chwile przytomności. Nade wszystko zaś bał się, ze zmęczony torturą mózg każe sercu stanąć.
„Czy można raz wreszcie umrzeć w świecie, gdzie wszystko nieskończoną ilość razy wraca do
stanu wyjściowego? Będzie to wieczne następstwo życia i śmierci w coraz to szybszym tempie. Co
się dzieje na dnie tego worka? Trzeba nacisnąć starter na pulpicie awaryjnym, w chwili gdy
wyrzuci mnie z fotela. Nacisnąć, póki uderzenie o pulpit nie połamie żeber”.
Teraz wracał do przytomności już wtedy, gdy strużka krwi znikała w ustach Doktora.
„Uderzę lewym bokiem o blat pulpitu. Odległość od ramienia do startera wynosi około
dwudziestu centymetrów. Jeśli wystawić łokieć, to uderzy się nim o dźwignię...”
Potem wszystko zlało się w bezustanny koszmar gwałtownych lotów, trzasku łamanej ręki,
bólu, utraty przytomności i upartych prób znalezienia właściwego położenia łokcia.
Fotel, pulpit, ściana, fotel, pulpit, ściana, fotel, pulpit, ściana...
Wyglądało na to, że zwariowany czas gra człowiekiem w piłkę.
Miał wrażenie, że upływa wieczność, zanim wreszcie poczuł straszliwy ból w łokciu lewej
ręki.
Przeniósł ten ból ręki poprzez omdlenie, niby marzenie o życiu.
Zanim otworzył oczy, uderzyło go miłe uczucie nieważkości. Potem zobaczył pochyloną twarz
Doktora i znane kształty gwiazdozbiorów w iluminatorze. Wtedy zapłakał, zrozumiawszy, że
zwyciężył Czas i Przestrzeń.
Całą resztę wykonały automaty. One to wyprowadziły statek na właściwy kurs i wyłączyły
niepotrzebne już silniki.
Powrót
Zwykłą ciszę jadalni przerwał nagle głos Geologa. – Może byśmy wreszcie porozmawiali,
kapitanie.
„Serce mam do niczego – pomyślał Kapitan. – Wali jak niegrzecznemu chłopczykowi.
A przecież spodziewałem się tej rozmowy. Tylko wydawało mi się jakoś, że zacznie ją nie Geolog,
ale Doktor. Dziwne, siedzi z taką miną, jakby to wszystko go nie dotyczyło. Nienawidzę tego
idiotycznego zwyczaju kreślenia widelcem wzorów na obrusie. A w ogóle to porządnie się
zaniedbał. Cóż, prawdę mówiąc, wszyscy okazaliśmy się nie na poziomie. Wszyscy, oprócz
Fizyka.
– ...Wie pan, że nie jestem w kosmosie nowicjuszem...
„...Tak, to prawda. Brał udział w trzech ekspedycjach. Złoża uranu na Wenus i jeszcze coś
w tym rodzaju. Doktor też łatał dwa razy – na Marsa. Przewodniczący komisji rekrutacyjnej
uważał ich obu za najlepiej nadających się do Wielkiego Kosmosu. Ni diabła nie rozumieją w tych
komisjach. Pomyśleć: wysoka plastyczność systemu nerwowego’ Idealny aparat przedsionkowy.
Wszystko to grosza złamanego nie warte. Ja też nie wyobrażałem sobie, czym jest właściwie
Wielki Kosmos. Absolutnie pusta przestrzeń. Lecisz latami z obłędną prędkością, a w istocie
rzeczy wisisz w miejscu. Utrata poczucia czasu. Halucynacje przestrzenne. Doktor mógłby napisać
wspaniałą rozprawę o psychozach kosmicznych. Początkowo wszystko szło dobrze, dopóki nie
zaczął pracować akcelerator fotonowy.
Na dobrą sprawę, tylko Fizyk niczego nie odczuwał. Za bardzo był pochłonięty pracą.
Ciekawe, ale to właśnie Fizyka nie chciano włączyć do składu ekspedycji. Nierówne ciśnienie krwi.
Ależ durnie siedzą w tych komisjach.
– ...Wiem, że kodeks służby kosmicznej zakazuje członkom załogi krytykować postępowanie
Kapitana...
„...Macie szczęście, że nie znacie całej prawdy. Wtedy mielibyście ochotę napluć na cały
kodeks. Fizyk też mówił o kodeksie, dopóki go nie zabiłem. Nigdy nie sądziłem, że potrafię to
zrobić z tak zimną krwią. Teraz czeka mnie sąd. Tych dwóch już mnie osądziło. Został sąd na
Ziemi. Tam wypadnie odpowiedzieć za wszystko i za klęskę ekspedycji, i za zabójstwo Fizyka.
Ciekawe, czy istnieje jeszcze na Ziemi prawo o przedawnieniu przestępstwa. Przecież od chwili
śmierci Fizyka upłynęło według ziemskiego czasu najmniej tysiąc lat. Tysiąc lat, odkąd
utraciliśmy łączność z Ziemią. Przez tysiąc lat wisieliśmy w pustej przestrzeni, poruszając się
z prędkością nie dającą się wyobrazić. Przez ten czas przeżyliśmy w rakiecie ledwie kilka lat”.
– ...Mimo to pozwolę sobie naruszyć kodeks i powiedzieć, co myślę.
„... Nie znamy ani swojego, ani ziemskiego czasu. Nie znając czasu nie można niczego zrobić
w kosmosie. Żeby wyznaczyć przebytą drogę, należy dwukrotnie scałkować przyśpieszenie
względem czasu. Szybkość można wyznaczyć z efektu Dopplera, ale spektrograf jest uszkodzony.
Cóż to był za idiotyzm umieścić najcenniejszą aparaturę w komorze dziobowej. Kto by mógł
pomyśleć, że zawiedzie zegar kobaltowy. Zawsze przyjmowano, że szybkość rozpadu
radioaktywnego jest najpewniejszym miernikiem czasu. Kiedy zaczęła się ta kołomyjka z zegarem,
byliśmy pewni, że mamy do czynienia z oddziaływaniem szybkości na Czas. Zupełnie
nieoczekiwanie kobaltowy detektor wybuchnął niszcząc całą komorę dziobową. Fizyk wszystko
mi potem wyjaśnił. Okazało się, że ilość aktywnych cząsteczek w przestrzeni była kilkadziesiąt
razy większa od krytycznej. Przy podświetlnej szybkości statku utworzyły potężny strumień
twardego promieniowania, powodując reakcję łańcuchową w radioaktywnym kobalcie. Prawie
jednocześnie automat wyłączył główny reaktor. Tam też zaczynała się reakcja łańcuchowa. Całe
szczęście, że biologiczna osłona kabiny zatrzymała to promieniowanie...”
– ...Wiem, że kosmos przynosi rozczarowanie tym, co oczekują od niego zbyt wiele...
„...Ciebie i Doktora nie spotkało jeszcze najstraszniejsze rozczarowanie. Wy obaj jeszcze
myślicie, że wracacie na Ziemię. A ja nie mogę wam powiedzieć, że mamy jedną szansę na milion.
Sam nie wiem, jak udało mi się wziąć kurs na system słoneczny. Teraz nie znam szybkości statku.
Czy zapasowe reaktory wystarczą do zahamowania? Maksimum tego, na co można liczyć, to
wejście na stałą orbitę okołosłoneczną. Ale do tego trzeba znać prędkość. Jedna szansa na milion,
że się uda. Żeby choć pracował główny reaktor. Teraz już nigdy nie będzie pracował. Fizyk
poprzestawiał w nim pręty. O tym też nie mogę wam powiedzieć. Najgorsze, co może być
w kosmosie, to utrata nadziei”.
– ...Ale najcięższe rozczarowanie, jakie przeżyłem...
„...Ileż to ja przeżyłem rozczarowań? Byłem pierwszy na Marsie. Martwa zimna pustynia od
razu wybiła z głowy młodzieńcze mrzonki o niebieskookich pięknościach dalekich światów
i o fantastycznych potworach, które dzięki mnie staną się ozdobą ogrodu zoologicznego. Ani razu
nie udało mi się spotkać w kosmosie niczego, co by przypominało to, czym zachwycałem się
czytając opowiadania fantastyczne. Nic prócz nędznych porostów i grzybków drożdżowych.
A nieudane lądowanie na Wenus. Czy nie było pełne rozczarowania i upokorzonego egoizmu. Ale
wtedy były miliony ludzi, którzy przez całe doby nie odchodzili od radioodbiorników, zachłannie
łowili każdy mój komunikat, były słowa zachęty z ojczystej Ziemi, byli przyjaciele, co przyszli
z pomocą. A teraz co? Ekspedycja nie udała się. Nawet jeśli zdarzy się cud, to co ja mogę
przywieźć na Ziemię. Pokorną relację o zabójstwie Fizyka i okruchy wiadomości o Wielkim
Kosmosie, które już od dawna zostały poznane w ciągu dziesięciu stuleci, jakie upłynęły na Ziemi
od dnia naszego odlotu. Będziemy przypominali jaskiniowców, co zjawili się w dwudziestym
wieku z sensacyjnym odkryciem, że trąc dwa kawałki drewna można uzyskać ogień. Nie wiem,
czy moje komunikaty doszły do Ziemi. Jedyny sprzęt, jaki nam został, to rubinowy przekaźnik
pracujący na częstościach świetlnych, który powtarza wciąż ten sam sygnał: „Ziemia, Ziemia, ja,
Meteor”. Nasze odbiorniki nie pracują. Gdzieś w eterze błąkają się moje komunikaty. Kto teraz na
Ziemi pamięta, że przed tysiącem lat wyruszył w kosmos jakiś Meteor”.
– ...było to, gdy zobaczyłem, jak do kosmosu wchodzą tacy tchórze i mordercy jak pan,
Kapitanie...
„...Zabiłem Fizyka. Gdy automat wyłączył główny reaktor, Fizyk zabrał się do wyliczeń.
Kiedyś przyszedł do mojej kajuty. Geolog i Doktor już spali. W rękach miał dwa grube zeszyty.
– Źle jest, Kapitanie – rzekł siadając na kanapie. – W reaktorach zaczęła się reakcja
łańcuchowa i automaty wyłączyły je. Robi się błędne koło. Dopóki nie zmniejszymy szybkości,
nie można włączyć reaktorów. Ten strumień twardego promieniowania, który wszystko przewraca
do góry nogami, jest rezultatem naszej prędkości. Zmniejszyć jej nie możemy, nie włączając
głównego reaktora. Będę musiał zmienić w nim położenie prętów.
Rozumiałem, co to oznacza.
– Dobra – rzekłem – proszę o schemat, a sam to załatwię. Obliczenia nawigacyjne potrafi pan
robić beze mnie.
– Zapomina pan o przepisach, Kapitanie – powiedział klepiąc mnie po ramieniu. – Niech pan
sobie przypomni. – „W czasie lotu Kapitan w żadnym przypadku nie ma prawa opuszczać swojej
kajuty”.
– Bzdura – odpowiedziałem – są okoliczności, kiedy...
– Właśnie w sprawie okoliczności – przerwał mi. – Jeszcze nie powiedziałem panu
wszystkiego. Gdy zmienię położenie prętów w reaktorze, będzie on pracował tak długo, dopóki nie
zmniejszy pan szybkości statku na tyle, ze przestanie przejawiać się wpływ twardego
promieniowania. Potem przestanie pracować na zawsze. Nie mogę powiedzieć, przy jakiej
prędkości to nastąpi. Do pana dyspozycji zostaną tylko reaktory pomocnicze, nie mające
akceleratorów fotonowych. Nie wiem, czy będzie pan mógł dużo z nimi zrobić. Poza tym nie ma
pan miernika czasu. Większa część automatycznej aparatury jest zniszczona. W tych warunkach
powrót na Ziemię jest praktycznie niemożliwy. Może i jest jakaś szansa, jedna na milion, ale ta
szansa to nos kosmonauty. Teraz rozumie pan, dlaczego nie wolno panu wchodzić do reaktora.
Wtedy uzgodniliśmy z nim wszystkie sprawy. Obaj rozumieliśmy, że wszedłszy do reaktora
nie będzie już mógł wrócić do naszej kajuty. Odpowiadałem za życie Geologa i Doktora i nie
mogłem przecież wpuścić do naszej kajuty tego kłębka radioaktywnego promieniowania.
Uzgodniliśmy, że spalę go w strumieniu plazmy.
– Pięknie – rzekł z uśmiechem. – Przynajmniej sam będę mógł się przekonać, że reaktor już
pracuje.
Miałem wrażenie, że już wieczność siedzi w reaktorze. Zobaczyłem go na ekranie telewizora
rufowego, kiedy wychodził przez luk na zewnątrz. Uśmiechnął się do mnie poprzez szybę
skafandra i machnął ręką pokazując, że wszystko w porządku. Wtedy nacisnąłem dźwignię.
Kiedy Geolog i Doktor zapytali mnie, gdzie jest Fizyk, powiedziałem im, że zdarzył się
nieszczęśliwy wypadek. Posłałem go, żeby sprawdził stan akceleratora fotonowego i przypadkowo
włączyłem reaktor. Nie mogłem powiedzieć im prawdy. Po tej historii z pułapką zaczęło się z nimi
dziać coś dziwnego. Nie powinni byli wiedzieć, w jak beznadziejnej sytuacji jesteśmy.
Wtedy przestali rozmawiać. Może ze sobą i rozmawiali, ja w każdym razie w ciągu kilku lat
nie usłyszałem od nich ani słowa. Przez tysiąc ziemskich lat nie słyszałem ludzkiej mowy. Potem
zauważyłem, że dobierają się do zapasów spirytusu przechowywanego przez Doktora. Kiedy
odebrałem spirytus, Doktor wymyślił tę diabelską szopkę z kulką. Coś w stylu jogów hinduskich.
Doprowadzali się do stanu bezczucia wpatrując się w szklaną kulkę. Psychoza kosmiczna
opanowywała ich z dnia na dzień silniej. Musiałem temu jakoś zaradzić. Nie mogłem im pozwolić,
żeby zwariowali. Wtedy obydwu zbiłem. Tłukłem tak długo, aż zobaczyłem strach w ich oczach.
Teraz udaje mi się przynajmniej zmusić ich do regularnego uprawiania gimnastyki i do
przychodzenia do stołu.
– ...Może przed powrotem na Ziemię będzie pan próbował pozbyć się nas, tak jak pozbył się
pan Fizyka, ale będzie pan przynajmniej wiedział, żeśmy pana rozgryźli, Kapitanie.
„...Jest jedna szansa na milion, ale moim obowiązkiem jest wprowadzenie statku na stalą orbitę,
choćby po to, żeby spróbować uratować tych dwóch”.
– Za swoje postępowanie – oświadczył Kapitan – będę odpowiadał na Ziemi, a teraz rozkazuję
założyć skafandry przeciw przeciążeniowe i położyć się. Hamowanie będzie bardzo ostre.
Główny dyspozytor wyjął taśmę z dalekopisu i podszedł do Konstruktora.
– Ostatnia pozycja „Meteora”. „Kometa” i „Meteor-5” spotkają się z nim na orbicie Jupitera.
– Kiedy można się ich spodziewać na Ziemi?
– Trudno przewidzieć. Prawdopodobnie zużyli całe paliwo. Ich szybkość wynosi teraz około
pięciuset kilometrów na sekundę i nasze statki będą musiały pomóc im w hamowaniu.
– Czy jest już wniosek Akademii?
– Nikt nie potrafi zrozumieć, jak oni mogli przebyć całą drogę w ciągu pięciu lat. Maksimów
wysuwa hipotezę, że „Meteor” znalazł się w takich okolicach przestrzeni kosmicznej, gdzie czas
płynie w przeciwnym kierunku, ale to tylko hipoteza.
Wnuk
Siedzieli w jadalni, a ja leżałem w gabinecie dziadka na kozetce i słuchałem.
Dziadek opowiadał im różne historie, i to było strasznie ciekawe.
Mam fantastycznego dziadka i wszystkie dzieci trochę mi zazdroszczą, że jestem jego
wnukiem. Wszyscy nazywają go Starym Kosmonautą. On jako pierwszy człowiek był na Marsie
i pierwszy utorował drogę do Wielkiego Kosmosu.
Teraz dziadek jest już bardzo stary i nie może więcej latać, ale wszyscy młodzi kosmonauci
przychodzą do niego po rady. Jest głównym konsultantem Komisji do spraw Astronautyki.
Bardzo lubię patrzeć na twarz dziadka. Jest cała pokryta szramami i bliznami od poparzeń.
Dziadek przeżył mnóstwo przygód tam w kosmosie. Napisano o nim masę książek i mamy je
wszystkie.
Boję się strasznie, ze dziadek może nagle umrzeć, przecież jest taki stary.
Mój tatuś też jest w kosmosie. Dziadek mówi, że wróci, kiedy będę już całkiem duży.
Tatuś nie wie, że mamusia nie żyje, bo tym, co są w kosmosie, nie wolno przekazywać
smutnych wiadomości.
Mieszkamy teraz we dwójkę z dziadkiem. Opowiada mi często o swojej młodości
i o kosmosie.
Na jego biurku stoi fotografia członków załogi „Meteora”. Tam wszyscy są bardzo młodzi,
i dziadek, i Fizyk, i Geolog, i Doktor.
Dziadek najbardziej lubił Fizyka. Kiedy idziemy na spacer, zawsze prowadzi mnie pod
pomnik Fizyka, gdzie jest napisane:
BOHATEROWI KOSMOSU – LUDZIE
Geologa i Doktora dziadek też bardzo lubił. Mówił, że najpierw nie mogli się zrozumieć,
a potem zaprzyjaźnili się i przez wiele lat latali razem. Teraz obaj już nie żyją.
W ogóle z dziadka kolegów żyją jeszcze tylko Konstruktor i Dyspozytor. Często przychodzą
do nas i rozmawiają o bardzo ciekawych rzeczach.
Właśnie wtedy siedzieli w jadalni i dziadek opowiadał im o tym, jak to czekano na nich na
Ziemi przez tysiąc lat, ale „Meteor” wpadł w Pułapkę, gdzie z Czasem dzieją się dziwne rzeczy,
i dlatego właśnie wrócili znacznie wcześniej, kiedy nikt się ich nie spodziewał, a Konstruktor
spierał się z nim i mówił, że takich rzeczy z Czasem to nie ma, a potem dziadek opowiadał im
o niejadkach, a ja leżałem w gabinecie i słuchałem, o czym rozmawiają.
Potem wyszli, a ja się rozpłakałem, że jestem jeszcze taki malutki i niczego nie mogę.
Dziadek usłyszał, jak płaczę, i przyszedł mnie pocieszyć. Mówił, że prędko będę duży i polecę
w kosmos, że do tego czasu ludzie zbudują takie statki, które szybciej od myśli będą nas przenosiły
w głębiny wszechświata, i że ja odkryję nowe wspaniałe światy.
Tak mnie pocieszał, a ja wciąż płakałem i płakałem, dlatego że nie mogłem mu powiedzieć, że
najbardziej kocham naszą Ziemię, i że bardzo chcę być jak najszybciej duży, żeby zrobić na niej
coś wspaniałego.
Będę lekarzem i zrobię tak, że nikt nie będzie umierał, póki sam tego nie zechce.
Niejadki
Zgodnie z utartą tradycją zebraliśmy się tego dnia u Starego Kosmonauty. Czterdzieści lat
temu po raz pierwszy wystawiliśmy mu paszport do kosmosu i mimo że zostawaliśmy na Ziemi,
a on za każdym razem wylatywał dalej i dalej, tysiące wspólnych zainteresowań zawodowych
wiązały nas przyjaźnią z roku na rok trwalszą.
Tego dnia obchodziliśmy czterdziestolecie naszego pierwszego zwycięstwa. Jak zawsze
pogrążyliśmy się we wspomnieniach i omawiali nasze plany. Nie należy chyba ukrywać, że
wspomnień z każdym rokiem przybywało, a planów... Ale troszkę odbiegłem od tematu.
Właśnie zakończyliśmy dyskusję o paradoksach Czasu i byliśmy jeszcze w tym stanie
podniecenia, kiedy wszystkie argumenty zostały już wyczerpane, ale każdy z dyskutantów
pozostał przy swoim zdaniu.
– Według mnie – odezwał się Konstruktor – Czas płynący w przeciwnym kierunku jest fikcją
stworzoną przez matematyków, tak samo jak mit o niejadkach jest wymysłem kosmonautów.
Stopień wiarygodności i tu, i tu, mniej więcej jednakowy.
W oczach Kosmonauty zapaliły się dobrze mi znane drwiące ogniki.
– Mylisz się – powiedział rozlewając wino do kieliszków – sam widziałem niejadki, zresztą
i nazwa pochodzi ode mnie. Mogę opowiedzieć tę całą historię.
Było to trzydzieści lat temu. Lataliśmy wtedy na przedpotopowych anihilacyjnych silnikach,
mieliśmy z nimi masę kłopotów. Byliśmy w odległości dwóch parseków od Ziemi, kiedy okazało
się nagle, że akcelerator fotonowy wymaga natychmiastowej naprawy. Statek znajdował się
w strefie silnego promieniowania, nie sposób było nawet myśleć o wyjściu z kabiny wyposażonej
w bezpieczny system ochrony biologicznej.
Pomóc nam mogło tylko lądowanie na planecie mającej wystarczająco gęstą atmosferę.
Na szczęście taka możliwość wkrótce się nadarzyła. Nasz radioteleskop wykrył prosto na
kursie niewielki system złożony z centralnej gwiazdy i dwóch planet. Instrumenty ustaliły na
jednej z tych planet atmosferę zawierającą tlen.
Teraz poganiała nas już nie tylko chęć jak najszybszej naprawy uszkodzenia, ale i pasja
badaczy, jaką znają wszyscy ci, którzy spotkali kiedykolwiek w kosmosie warunki sprzyjające
powstaniu życia.
Dobrze znacie nasze stare statki. Dla młodych są w tej chwili czymś śmiesznym, ale ja zawsze
wspominam je z rozrzewnieniem. Nie były tak komfortowe jak dzisiejsze liniowce, a ich załoga
była śmiesznie mała, ale dla kosmicznych zwiadów były moim zdaniem niezastąpione. Nie
potrzebowały specjalnych stacji do lądowania i co najważniejsze, z łatwością zmieniały
ę w samoloty dysponujące olbrzymią zwrotnością.
Załoga nasza składała się z Geologa, Doktora i mnie, pełniącego obowiązki kapitana,
szturmana i mechanika pokładowego. Czwartym członkiem załogi był mój stary towarzysz
kosmiczny – spaniel Rusłan.
Kiedy na ekranie telewizora zamigotały obłoki pokrywające powierzchnię tajemniczej planety,
z trudem powstrzymywaliśmy niecierpliwość. Coś niecoś jużeśmy o planecie wiedzieli. Masę
miała zbliżoną do ziemskiej, a okres jej obiegu dookoła centralnej gwiazdy równał się okresowi
obrotu dookoła własnej osi. Tak więc, zupełnie jak Księżyc, planeta zwracała się do swego słońca
zawsze tą samą stroną. Jej atmosfera zawierała dwadzieścia procent tlenu, siedemdziesiąt procent
azotu i dziesięć procent argonu. Taki skład uwalniał nas od konieczności pracowania
w skafandrach.
Każdy z nas snuł wszelkie możliwe przypuszczenia co do wyglądu i charakteru gospodarzy
naszej niedalekiej przystani.
Niestety, bardzo prędko spotkało nas rozczarowanie. Statek trzy razy okrążył na niewielkiej
wysokości planetę, ale nie zdołaliśmy wykryć niczego, co by świadczyło o istnieniu żywych istot.
Oświetlona strona plabyła rozpaloną pustynią, a przeciwna – litym lodowcem. Nawet obszar
wiecznego zmierzchu na ich i granicy był pozbawiony jakiejkolwiek roślinności. Pozostawało
zagadką, jakim sposobem bez roślinności mógł pojawić się tlen w atmosferze.
Wreszcie wybraliśmy miejsce do lądowania w rejonie o najbardziej umiarkowanym klimacie.
Uszkodzenie akceleratora okazało się bardzo drobne i liczyliśmy, że za kilka dni, według
kalendarza ziemskiego, będziemy mogli ruszyć w dalszy rejs.
Jednocześnie z pracami naprawczymi kontynuowaliśmy badanie planety.
Jej gleba składała się z bazaltów ze znacznymi pokładami tlenków manganu.
Najprawdopodobniej obecność tlenu w atmosferze była następstwem procesów odnawiania się
tych tlenków.
Ani niezliczone próbki pobrane z atmosfery, ani analizy wody z gorących i zimnych źródeł,
w które obfitowała planeta, ani badanie różnych warstw gleby nie wykryły niczego takiego, co by
wskazywało na obecność choćby najprymitywniejszych form życia. Planeta była absolutnie
martwa.
Wszystko już było gotowe do odjazdu, kiedy zdarzyło się coś, co wywróciło do góry nogami
nasze plany.
Pracowaliśmy na pasie startowym, gdy usłyszeliśmy gwałtowne szczekanie Rusłana.
Trzeba wyjaśnić, że Rusłan dużo już widział i zmusić go do szczekania mogło tylko coś
zupełnie niezwykłego. Zresztą zobaczyliśmy taką scenkę, że aż ja sam krzyknąłem.
W kierunku dużego strumienia, płynącego mniej więcej o pięćdziesiąt metrów od naszego
statku, sunęła dziwna procesja.
Początkowo wydawało mi się, że to pingwiny. Ten niezmącony spokój, ta sama wyniosła
postawa, taki sam kaczy chód, jak i u naszych mieszkańców wybrzeża Antarktydy. Było to jednak
tylko pierwsze wrażenie. Kroczące obok nas stwory nie były podobne ani do pingwinów, ani do
niczego znanego człowiekowi. Wyobraźcie sobie zwierzęta wzrostu kangura, poruszające się na
tylnych łapach. Z boku na tułowiu macie trójpalczaste rączki. Głowa malutka z parą oczu
grzebieniem jak u koguta. Jeden otwór nosowy, pod nim pęta się cienka długa rurka. Ale
najdziwniejsze było to, że istoty te miały skórę zupełnie przezroczystą, przez którą prześwitywał
jasnozielony system krwionośny.
Na nasz widok procesja zatrzymała się. Rusłan głośnym szczekaniem biegał dookoła
dziwnych zwierząt, ale szczekanie najwyraźniej nie wywierało na nich żadnego wrażenia. Przez
jakiś czas wpatrywały się w nas wielkimi niebieskimi oczyma. Potem, jak na komendę, odwróciły
się i ruszyły do innego strumienia, płynącego w pobliżu. Najwyraźniej przestaliśmy ich po prostu
interesować. Opierając się na kolanach zapuściły swoje rurki do wody i zastygły nieruchomo na
dobre pół godziny.
Wszystko to było w absolutnej niezgodzie z naszymi wnioskami co do braku życia na planecie.
Przecież te istoty nie mogły być jedynymi jej mieszkańcami, choćby dlatego, że jak wszystkie
zwierzęta nie mogły się obywać bez organicznego pokarmu. Każdy żywy organizm, jaki zdarzyło
mi się oglądać w kosmosie, żył w jednolitym kompleksie biologicznym, zabezpieczającym
działalność życiową wszystkich jego członków. Poza taką symbiozą, w najszerszym znaczeniu
tego słowa, niemożliwe są żadne formy życia. Wyglądało na to, że przegapiliśmy po prostu cały
ten kompleks.
Nie mogę powiedzieć, żeby te myśli przelatujące mi przez głowę w czasie, gdym obserwował
mieszkańców planety, należały do bardzo przyjemnych. Byłem kierownikiem ekspedycji,
odpowiadałem nie tylko za lot, ale i za wiarygodność danych naukowych przywiezionych na
Ziemię. Teraz oczywiście o odlocie nie mogło być nawet mowy. Start odłożyliśmy aż do czasu
rozwiązania nowej zagadki.
Zaspokoiwszy pragnienie, tajemnicze istoty rozsiadły się kręgiem. To czym się zajmowały
przypominało z boku turniej aszugów [Aszugowie – ludowi poeci – bardowie turkmeńscy], który kiedyś oglądałem
w Azji Środkowej. Każde zwierzę wchodziło kolejno do środka kręgu. Szary grzebień na głowie
zaczynał skrzyć się różnokolorowymi ogniami. Pozostałe w całkowitej ciszy obserwowały tę grę
kolorów.
Wyczerpawszy cały program, podniosły się i ruszyły gęsiego w drogę powrotną. Podążyliśmy
za nimi.
Nie będę was nudził opisem wszystkich naszych prób uzyskania jakiegoś poglądu na życie
tych istot. Zabrało nam to przeszło dwa miesiące.
Żyły na oświetlonej części planety. Trudno powiedzieć, jak spędzały czas. Po prostu nie robiły
nic. Mniej więcej przez dwieście godzin wylegiwały się na palących promieniach słońca, dopóki
nie przychodziła pora udania się do wodopoju. Przy strumieniu za każdym razem powtarzała się ta
sama scena, którą obserwowaliśmy na początku.
Rozmnażały się przez pączkowanie. Gdy już na grzbiecie dorosłego zwierzęcia wyrósł
potomek, osobnik rodzicielski umierał. Tak więc ich ogólna ilość na planecie była stała. Na nic nie
chorowały i przez cały Kas naszego pobytu nigdy nie zaobserwowaliśmy przypadku
przedwczesnej śmierci. Zadziwiała nas jedna ich szczególna cecha: niczego zjadły. Właśnie
dlatego nazwałem je niejadkami. „Zrobiliśmy sekcję kilku martwych niejadków i nie znaleźliśmy
w ich organizmie niczego, co by wyglądało na organy trawienia. Kosztem czego odbywała się
u nich przemiana materii? Przecież nie mogły żyć, odżywiając się jedynie wodą.
Doktor badał tę przemianę na kilku żywych osobnikach. Niechętnie, ale spokojnie znosiły
pobieranie prób krwi i pozwoliły zakładać sobie maski przy analizie gazowej. Wyglądało na to, że
po prostu nie chce się im sprzeciwiać.
Zaczynaliśmy już tracić cierpliwość. Wyliczenia nawigacyjne mówiły, że dalsze odkładanie
startu na Ziemię oznacza lot w niepomyślnych warunkach związałby ze znacznym zużyciem
paliwa, którego wcale nie mieliśmy za dużo, ale nikt z nas nie chciał rezygnować z nadziei
rozwiązania tej nowej tajemnicy życia.
Wreszcie nadszedł od dawna oczekiwany dzień, kiedy Doktorowi udało się połączyć w jedną
całość wszystkie uzyskane informacje i niejadki przestały być dla nas zagadką.
Okazało się, że niejadki nie są pojedynczymi organizmami. W ich krwi znajdują się bakterie
wykorzystujące światło słoneczne do rozkładu dwutlenku węgla i syntezy produktów
pokarmowych z atmosferycznego azotu, tlenu i pary wodnej, których dostarcza im organizm
niejadków. Przezroczysta okrywa skórna tych zadziwiających zwierząt ułatwia proces fotosyntezy.
Rozmnażanie bakterii w organizmie niejadków odbywa się tylko w środowisku słabo zasadowym.
Kiedy pojawia się zbyt dużo bakterii, gruczoły wydzielania wewnętrznego niejadków wydzielają
hormony podwyższające kwasotę krwi, regulując tym samym koncentrację produktów
pokarmowych w organizmie. Był to zadziwiający przykład symbiozy, dotychczas nie znany nauce.
Muszę przyznać, że odkrycie Doktora skłoniło mnie do szeregu refleksji. Żadna żywa istota
w kosmosie nie otrzymała od przyrody tak dużo jak niejadki. Zostały zwolnione z konieczności
zdobywania sobie pokarmu, z trosk o potomstwo, nie groziło im przeludnienie, nie wiedziały, co to
jest walka o byt, nigdy nie chorowały. Wydawać by się mogło, że Natura zrobiła wszystko, by
zapewnić niesłychanie wysoki rozwój intelektualny tych istot. A jednocześnie niejadki niewiele
różniły się od Rusłana. Nie było w nich żadnego śladu życia społecznego, każdy z nich żył sam dla
siebie nie wchodząc w kontakty z pobratymcami, jeśli nie liczyć bezmyślnych zabaw
z grzebieniami nad strumieniem.
Szczerze mówiąc zacząłem odczuwać wstręt do tych maminsynków Natury i bez
najmniejszego żalu opuszczałem dziwną planetę.
– I nigdy tam więcej nie byłeś? – zapytałem.
– Trafiłem przypadkiem w dziesięć lat później, i to, co zobaczyłem, zaskoczyło mnie bardziej
niż odkrycie Doktora. Za drugą bytnością na Planecie Niejadków stwierdziłem wśród nich
początki życia społecznego, a nawet społeczne wytwarzanie.
– Cóż ich do tego pobudziło? – zapytał z niedowierzaniem Konstruktor.
– Pchły.
Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Konstruktor ze smutkiem popatrzył na swoje zalane
winem spodnie.
– Bardzo mi przykro – rzekł zbierając z podłogi okruchy szkła. – Jeśli się nie mylę, był to twój
ulubiony kieliszek z księżycowego kryształu, ale żart był tak niespodziewany...
– Nie miałem zamiaru żartować – przerwał mu Kosmonauta – wszystko było tak, jak mówię.
Byliśmy tak przekonani o braku życia na tej planecie, że nie podjęliśmy odpowiednich w takich
wypadkach kroków, zaniedbaliśmy kwarantannę załogi. Najprawdopodobniej kilka pcheł
z Rusłana przeszło na niejadki i zadomowiło się tam w najlepsze. Mówiłem już, że niejadki mają
bardzo krótkie kończyny przednie. Gdyby nie drapały sobie nawzajem pleców i nie zjednoczyły
swych wysiłków w tępieniu pcheł, owady by je po prostu zagryzły.
Nie wiem, który z niejadków pierwszy zauważył, że zmielony dwutlenek manganu jest
znakomitym środkiem na pchły. W każdym razie widziałem tam fabrykę produkującą ten proszek.
Udało im się nawet wynaleźć coś w rodzaju prymitywnego młyna do rozcierania. Przez chwilę
milczeliśmy. Potem odezwał się Konstruktor.
– No, na mnie już czas. Jutro rano startuje dwunasta ekspedycja pozagalaktyczna. Mam
zaproszenie na część oficjalną. Wy też przecież będziecie?
Wyszliśmy razem z nim.
– Ech, mam już po uszy tych kosmicznych historii – westchnął wchodząc do windy.
Liliowa planeta
– Nie widzę sensu kontynuowania wykopalisk. Zebraliśmy aż za dużo materiału, żeby
odtworzyć to, co tu się wydarzyło. Daję wam dziesięć dni na przygotowanie eksponatów do
transportu. Start rakiety towarowej i „Meteora” za dwadzieścia dni. Mam nadzieję, że nikt się nie
sprzeciwia.
– Ja!
Kapitan zachmurzył się z niezadowoleniem.
– Wciąż te same wątpliwości!
– Tak.
– Wydaje mi się, że już dosyć dyskutowaliśmy na ten temat. Ostatecznie historia planety nie
zawiera nic nadzwyczajnego. Długa ewolucja, a w jej rezultacie pojawienie się istot rozumnych,
które osiągnęły wysoki stopień rozwoju; nieoczekiwany najazd z kosmosu; ujarzmienie
gospodarzy planety; okres upadku kultury; zagłada’ napastników, którzy nie potrafili dostosować
się do odmiennych warunków bytu; epoka odrodzenia i wreszcie nieunikniona starość planety
i przesiedlenie się mieszkańców do innej części Galaktyki. Co się Wam nie podoba w tym zupełnie
oczywistym łańcuchu faktów?
– Nie podoba mi się fakt, że wszystko to nie odpowiada rzeczywistości. Im bardziej stara się
pan połączyć te dane, tym oczywistszy staje się brak związku między nimi.
– Ha, cóż. Gotów jestem jeszcze raz wysłuchać pańskich zastrzeżeń.
Przez kilka minut Doktor milczał porządkując myśli.
– Pięknie. Zacznę po kolei. Po pierwsze w chwili domniemanego wtargnięcia najeźdźców
ludność planety osiągnęła już bardzo wysoki poziom rozwoju. Potrafiła stosować energię jądrową,
wytwarzanie miało charakter społeczny i na całej planecie był w użyciu wspólny język. Z tego
wszystkiego wynika, że nie było tu żadnych wewnętrznych konfliktów. Czy sądzi pan, że ta
ludność dała się najeźdźcom spokojnie ujarzmić. Przecież nie wykryliśmy żadnych śladów walk,
nieuniknionych w takich przypadkach.
Po drugie, jeśli przybysze potrafili odbywać loty kosmiczne, to bez wątpienia musieli zostawić
na planecie jakieś elementy swojej specyficznej kultury. A tymczasem epoka niewoli
charakteryzuje się tylko upadkiem kultury mieszkańców planety. Te dwunogie szczury nie niosły
za sobą nic poza ślepą żądzą niszczenia, kanibalizmem i rozkładem moralnych podstaw
społeczeństwa.
Po trzecie, epoka niewoli trwała kilka wieków. Przez ten czas na planecie zmieniło się
przynajmniej dwadzieścia pokoleń przybyszy. Dlaczego zatem właśnie ostatnie pokolenia okazały
się nie przystosowane do nowych warunków bytu?
I wreszcie dlaczego żadne tutejsze wykopalisko nie kryje najmniejszych śladów mieszkańców
planety. Nic, tylko szkielety szczurów. Jeśli założymy, że oddziały przybyszów wyniszczyły ludzi,
to skąd ci ludzie nie tylko, że się znów pojawili, ale nawet we względnie krótkim czasie zdołali
odzyskać wszystko, co niegdyś stracili?
W laboratorium zapanowało milczenie. W ciszy słychać było tylko ciężki oddech Doktora
i stukot palców Kapitana o poręcz fotela.
– Chciałbym usłyszeć pańskie zdanie, Geologu.
Geolog uniósł się z krzesła i podszedł do dwóch oszklonych sarkofagów. Mieścił się w nich
plon olbrzymiej pracy ekspedycji. Przez okrągły rok ryto ziemię, drobiazgowo zestawiano tysiące
znalezisk, jak najstaranniej analizowano nasuwające się hipotezy, nim udało się wreszcie
odtworzyć obraz byłych mieszkańców planety.
W jednym z sarkofagów stała naturalnej wielkości starannie wymodelowana statua młodego
tubylca. Nawet według ziemskich pojęć był piękny, mimo liliowego koloru skóry
i nieproporcjonalnie wielkiej głowy. Był to bez wątpienia wytwór wielowiekowej wysoko
rozwiniętej kultury.
Inny sarkofag zawierał obrzydliwe stworzenie, poruszające się niegdyś na dwóch nogach,
okryte szarą, połyskliwą skórą. Opasły tułów z parą długopalczastych jak u małpy rąk, zakończony
był głową, bardzo podobną do szczurzej. Coś w wyglądzie szczuroluda wywoływało strach
i wstręt.
– Chciałbym usłyszeć pańskie zdanie.
Geolog drgnął mimo woli, tak gwałtowne było przejście od nurtujących go myśli do
rzeczywistości.
– Zanim odpowiem, chciałbym zadać pytanie Doktorowi.
– Proszę bardzo.
– Na jakiej podstawie sądzi pan, że szczuroludy są przybyszami z kosmosu, a nie pierwotnymi
mieszkańcami planety?
– Mają zupełnie odmienną budowę komórek. Stanowią jak gdyby stadium przejściowe między
strukturami białkowo-węglowodorowymi a krzemoorganicznymi. W zachowanych resztkach
świata organicznego planety nie wykryłem niczego podobnego. Na planecie nie było innych takich
form. Wreszcie, wie pan doskonale, że w pokładach pochodzących sprzed ery upadku szczuroludy
nie występują.
Geolog jeszcze raz spojrzał na sarkofagi i podszedł do Kapitana.
– Zgadzam się z Doktorem, że pańska teoria niczego nie wyjaśnia...
– Pięknie. Odlot na Ziemię odkładamy na sześć miesięcy. Proszę o przedłożenie mi w terminie
dwóch dni planu dalszych prac. Od jutra przechodzimy na zmniejszone racje żywnościowe.
Łazik powoli przebijał się przez niebieskawe zwały pyłu. Przed milionami lat było tu miasto.
Teraz leży pogrzebane pod wielometrową warstwą mikroskopijnych muszelek.
Oddział zgrabnych koparek kończył oczyszczanie wielkiego gmachu zbudowanego
z różowych kamieni.
Łazik wyminął róg gmachu i zaczął ostrożnie opuszczać się do wykopu, na dnie którego
wznosił się dziwny pomnik, odlany ze złocistego metalu i ustawiony na piedestale. Olbrzymi dysk.
Pomnik kosmonautów! Ależ kosmiczne statki mieszkańców planety wyglądały zupełnie inaczej.
Wszelkie próby znalezienia na planecie choćby śladów metalu, z którego odlano pomnik, nie dały
żadnych rezultatów. Czyżby ta olbrzymia konstrukcja była dziełem rąk szczuroludów? A co może
oznaczać dziwna płaskorzeźba przeplatających się ośmiościanów i kul na piedestale?
W wykopaliskach motyw ten nigdzie nie występuje.
Zgrzyt gąsienic przerwał rozmyślania Doktora. Łazik przechylił się na bok. Doktor spróbował
otworzyć drzwiczki, ale okazało się, że są przyciśnięte do podnóża pomnika.
Na zewnątrz wydostali się przez górny otwór łazika. Okazało się, że prawa gąsienica zapadła
się całkowicie w głęboką wyrwę szarego gruntu. Na pół zasypane niebieskawym pyłem stopnie
podziemnego korytarza ginęły w mroku.
– Nie rozumiem, co się dzieje z Doktorem – rzekł Geolog, zabijając gwoździami skrzynię
z próbkami minerałów. – Dlaczego nas unika?
– Najprawdopodobniej czuje się winny opóźnienia startu, a niczym nie może wykazać swoich
racji. Zmarnowaliśmy sto dwadzieścia dni. Teraz przez jego fanaberie musimy wyrzucić wszystkie
znalezione eksponaty. Lot będzie wymagał znacznie większych ilości paliwa niż przed trzema
miesiącami. Trzeba będzie wykorzystać dla „Meteora” paliwo rakiety towarowej. Nie mogę sobie
darować, że tak łatwo dałem się wam namówić!
– A może by jednak z nim pogadać?
– Nie warto. Chce być sam w swoim laboratorium, to niech będzie. Prędko się rozmyśli.
Zresztą, otóż i on, idzie chyba z nowiną.
Automatyczne drzwi stacji otworzyły się miękko i znów zamknęły za plecami Doktora.
– Miał pan rację, Kapitanie – rzekł uśmiechając się ze zmieszaniem. – Wszystko było tak, jak
pan przypuszczał. Rzeczywiście nastąpił atak z Kosmosu.
– Jestem bardzo szczęśliwy, że wystarczyło panu do tego sto dwadzieścia dni, a nie całych
sześć miesięcy. Cóż pana wreszcie przekonało?
– Chodźmy pod pomnik. Wszystko pokażę.
– Tu właśnie – rzekł Doktor, otwierając pancerne drzwi podziemia – rozegrała się kiedyś jedna
z największych bitew w kosmosie, bitwa o uratowanie najstarszej cywilizacji wszechświata. A oto,
co udało mi się odtworzyć z historii tej bitwy.
W niewielkiej szklanej kasecie skakało malutkie, ohydne stworzenie okryte połyskliwą skórą.
Opasły tułów kończył się głową bardzo podobną do szczurzej. Była to pomniejszona kopia
eksponatu mieszczącego się w sarkofagu, ale poruszająca się na czterech łapach. Błyszczące
czerwone oczki patrzyły wściekle na przybyszów.
– Gdzie pan to znalazł?
Głos Kapitana brzmiał dziwnie ochryple.
– Przywiozłem z Ziemi. Do niedawna była to najzwyklejsza świnka morska, dopóki nie
zaraziłem jej znalezionym tutaj wirusem.
Doktor podszedł do stołu i pokazał jedną z zalutowanych szklanych kolb.
– Wirus ten ma kształt ośmiościanu. Zbadałem go jak najstaranniej. Gdy dostanie się do
organizmu, zmienia w nim wszystko: strukturę komórek, wygląd zewnętrzny, a wreszcie psychikę.
Zmusza organizm do przebudowy według wzoru zaszyfrowanego w tym ośmiościanie. Kto wie,
z jakich zakątków kosmosu dostała się tutaj ta zaraza. Teraz trzeba zniszczyć zawartość kolb
razem z tym zwierzątkiem.
– Jest pan zdania, że cała historia degradacji mieszkańców planety była po prostu chorobą
epidemiczną? – zapytał Geolog nie odrywając wzroku od kasetki.
– Bez wątpienia! Prawdopodobnie w ciągu najwyżej dwóch pokoleń ukształtował się
ostatecznie typ szczuroluda.
– Któż ich w takim razie wyleczył?
– Ci, komu wzniesiono pomnik, nieznani przybysze z kosmosu. Tutaj, w podziemiu,
w ukryciu przed szczuroludami, które utraciły już resztki człowieczeństwa, ryzykując co minuta
zarażeniem się, szukali sposobu zwalczenia epidemii i udało im się to. Być może przedstawione na
piedestale pomnika kule i ośmiościany są symbolem opracowanego przez nich antywirusa.
Niestety, nie udało mi się trafić na żaden jego ślad.
– A co było dalej?
– O tym można tylko snuć domysły. Może było tak, jak mówił Kapitan. Nieuniknione
starzenie planety spowodowało przeprowadzkę odrodzonej ludzkości do innej części Galaktyki...
– Zawiniłem bardzo wobec pana – rzekł Kapitan podchodząc do Doktora. – Mam nadzieję, że
mi pan wybaczy. A teraz – do roboty! Za trzy dni odlatujemy na Ziemię.
Wyciągnięta ręka Kapitana zawisła w powietrzu.
– Start nastąpi za dwa miesiące, tak jak było ustalone – rzekł Doktor, chowając rękę za plecy. –
Dwa miesiące kwarantanny, dopóki się nie wyjaśni, czy ja sam nie zaraziłem się tym świństwem.
A do tego czasu nie wolno się do mnie zbliżać.