14050

Szczegóły
Tytuł 14050
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14050 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14050 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14050 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ilja Warszawski W kosmosie Przełożył Zygmunt Burakowski Pułapka Wisiał przyciśnięty straszliwą siłą do burty statku. Na lewo widział nogę Geologa i odwrócone głową w dół ciało Doktora. „Jesteśmy jak muchy – pomyślał, usiłując nabrać powietrza w płuca – rozgniecione muchy na ścianie...” Połamane żebra zamieniały każdy wdech w torturę, od której mąciła się świadomość. Ostrożnie, samą tylko przeponą starał się wykonywać coś w rodzaju oddychania. Trzeba było oddychać, żeby nie stracić przytomności. Inaczej nie mógłby myśleć, a od tego zależało wszystko. Przede wszystkim, co się właściwie stało? Już od dawna przeczuwał coś złego, jeszcze wtedy, kiedy przyrządy po raz pierwszy wykazały nie wiedzieć skąd pochodzące przyśpieszenie. Początkowo sądził, że statek schodzi z kursu pod wpływem silnego pola grawitacyjnego, ale radioteleskop nie wykrył w tej części kosmosu żadnego zagęszczenia materii. Potem zaczęła się kołomyjka z gwiazdozbiorami. Zamieniały miejsca, właziły jeden na drugi, robiły się to purpurowe, to kredowoblade. I nagle nastąpił nieoczekiwany wstrząs, który wyrzucił go z fotela pilota, a potem ni stąd, ni zowąd pojawiło się ciążenie. Statek szedł po krzywej zamkniętej. Zrozumiał to natychmiast, gdy tylko pierwszy raz odzyskał świadomość. Teraz już świetnie wiedział, co będzie dalej. Z uwagą patrzał na kałużę krwi, cieknącej z ust Doktorowi. Teraz wszystko potoczy się jak na filmie puszczonym od końca. Tak już było wiele razy. Najpierw krew poleje się na powrót w zaciśnięte wargi Doktora, a potem on sam w oszałamiającym tempie, koziołkując przez głowę, poleci na fotel, natychmiast znów z niego wyleci, uderzy o blat pulpitu awaryjnego i z połamanymi żebrami i pogruchotaną lewą ręką przylgnie do burty statku. Potem nastąpi utrata pamięci, ból i okazja do pomyślenia o tym, co zaszło; a potem znów wszystko zacznie się od nowa. „W tej pułapce nawet czas porusza się po krzywej zamkniętej – pomyślał. – Czas krążący w nieskończoność. Nawet czas nie może się stąd wyrwać...” Znów wrócił do przytomności po kolejnym uderzeniu o pulpit. Znów trzeba było zachować oddech, by móc myśleć. „Wir Czasu i Przestrzeni. Oto czym jest piekło. Zamknięta Przestrzeń, gdzie Czas złapał sam siebie za ogon, powtarzająca się wciąż tortura i blade światło krążące po krzywej zamkniętej; świat, gdzie wszystko kręci się w kółko, a tylko myśl ludzka usiłuje przebić ścianę, wobec której nawet Czas jest bezsilny”. Nie sposób było stwierdzić, który to już raz wszystko się powtarza. Patrzał na strużkę krwi cieknącą z ust Doktorowi. „...Żyje. Umarli nie krwawią. Oczy ma zamknięte, a więc wciąż nie odzyskuje przytomności. Dla niego to lepiej. Nie wiadomo, co z Fizykiem. Siedział na kanapie. Oczywiście, znów go tam rzuci, gdy wszystko zacznie się od nowa. Znów gwałtowny lot, trzask kości, utrata pamięci i – znów świadomość. „Interwały czasu wciąż się kurczą. Wchodziliśmy do tej pułapki po spirali. Jeszcze trochę, a statek wpadnie do worka, gdzie nie istnieje nic poza bladym światłem. Worek, gdzie Czas i Przestrzeń zbiją się w gęsty kłębek, gdzie wieczność nie różni się od chwili. Silniki są wyłączone i naszą trajektorię wyznaczają nagromadzony moment pędu i krzywizna przestrzeni. Może gdyby włączyć silniki, spirala zaczęłaby się rozwijać. Trzeba nacisnąć starter na pulpicie awaryjnym, ale to jest teraz niemożliwe. Co może zrobić rozgnieciona na ścianie mucha?...” Czas biegł coraz szybciej za każdym obiegiem spirali. Teraz miał do dyspozycji tylko krótkie chwile przytomności. Nade wszystko zaś bał się, ze zmęczony torturą mózg każe sercu stanąć. „Czy można raz wreszcie umrzeć w świecie, gdzie wszystko nieskończoną ilość razy wraca do stanu wyjściowego? Będzie to wieczne następstwo życia i śmierci w coraz to szybszym tempie. Co się dzieje na dnie tego worka? Trzeba nacisnąć starter na pulpicie awaryjnym, w chwili gdy wyrzuci mnie z fotela. Nacisnąć, póki uderzenie o pulpit nie połamie żeber”. Teraz wracał do przytomności już wtedy, gdy strużka krwi znikała w ustach Doktora. „Uderzę lewym bokiem o blat pulpitu. Odległość od ramienia do startera wynosi około dwudziestu centymetrów. Jeśli wystawić łokieć, to uderzy się nim o dźwignię...” Potem wszystko zlało się w bezustanny koszmar gwałtownych lotów, trzasku łamanej ręki, bólu, utraty przytomności i upartych prób znalezienia właściwego położenia łokcia. Fotel, pulpit, ściana, fotel, pulpit, ściana, fotel, pulpit, ściana... Wyglądało na to, że zwariowany czas gra człowiekiem w piłkę. Miał wrażenie, że upływa wieczność, zanim wreszcie poczuł straszliwy ból w łokciu lewej ręki. Przeniósł ten ból ręki poprzez omdlenie, niby marzenie o życiu. Zanim otworzył oczy, uderzyło go miłe uczucie nieważkości. Potem zobaczył pochyloną twarz Doktora i znane kształty gwiazdozbiorów w iluminatorze. Wtedy zapłakał, zrozumiawszy, że zwyciężył Czas i Przestrzeń. Całą resztę wykonały automaty. One to wyprowadziły statek na właściwy kurs i wyłączyły niepotrzebne już silniki. Powrót Zwykłą ciszę jadalni przerwał nagle głos Geologa. – Może byśmy wreszcie porozmawiali, kapitanie. „Serce mam do niczego – pomyślał Kapitan. – Wali jak niegrzecznemu chłopczykowi. A przecież spodziewałem się tej rozmowy. Tylko wydawało mi się jakoś, że zacznie ją nie Geolog, ale Doktor. Dziwne, siedzi z taką miną, jakby to wszystko go nie dotyczyło. Nienawidzę tego idiotycznego zwyczaju kreślenia widelcem wzorów na obrusie. A w ogóle to porządnie się zaniedbał. Cóż, prawdę mówiąc, wszyscy okazaliśmy się nie na poziomie. Wszyscy, oprócz Fizyka. – ...Wie pan, że nie jestem w kosmosie nowicjuszem... „...Tak, to prawda. Brał udział w trzech ekspedycjach. Złoża uranu na Wenus i jeszcze coś w tym rodzaju. Doktor też łatał dwa razy – na Marsa. Przewodniczący komisji rekrutacyjnej uważał ich obu za najlepiej nadających się do Wielkiego Kosmosu. Ni diabła nie rozumieją w tych komisjach. Pomyśleć: wysoka plastyczność systemu nerwowego’ Idealny aparat przedsionkowy. Wszystko to grosza złamanego nie warte. Ja też nie wyobrażałem sobie, czym jest właściwie Wielki Kosmos. Absolutnie pusta przestrzeń. Lecisz latami z obłędną prędkością, a w istocie rzeczy wisisz w miejscu. Utrata poczucia czasu. Halucynacje przestrzenne. Doktor mógłby napisać wspaniałą rozprawę o psychozach kosmicznych. Początkowo wszystko szło dobrze, dopóki nie zaczął pracować akcelerator fotonowy. Na dobrą sprawę, tylko Fizyk niczego nie odczuwał. Za bardzo był pochłonięty pracą. Ciekawe, ale to właśnie Fizyka nie chciano włączyć do składu ekspedycji. Nierówne ciśnienie krwi. Ależ durnie siedzą w tych komisjach. – ...Wiem, że kodeks służby kosmicznej zakazuje członkom załogi krytykować postępowanie Kapitana... „...Macie szczęście, że nie znacie całej prawdy. Wtedy mielibyście ochotę napluć na cały kodeks. Fizyk też mówił o kodeksie, dopóki go nie zabiłem. Nigdy nie sądziłem, że potrafię to zrobić z tak zimną krwią. Teraz czeka mnie sąd. Tych dwóch już mnie osądziło. Został sąd na Ziemi. Tam wypadnie odpowiedzieć za wszystko i za klęskę ekspedycji, i za zabójstwo Fizyka. Ciekawe, czy istnieje jeszcze na Ziemi prawo o przedawnieniu przestępstwa. Przecież od chwili śmierci Fizyka upłynęło według ziemskiego czasu najmniej tysiąc lat. Tysiąc lat, odkąd utraciliśmy łączność z Ziemią. Przez tysiąc lat wisieliśmy w pustej przestrzeni, poruszając się z prędkością nie dającą się wyobrazić. Przez ten czas przeżyliśmy w rakiecie ledwie kilka lat”. – ...Mimo to pozwolę sobie naruszyć kodeks i powiedzieć, co myślę. „... Nie znamy ani swojego, ani ziemskiego czasu. Nie znając czasu nie można niczego zrobić w kosmosie. Żeby wyznaczyć przebytą drogę, należy dwukrotnie scałkować przyśpieszenie względem czasu. Szybkość można wyznaczyć z efektu Dopplera, ale spektrograf jest uszkodzony. Cóż to był za idiotyzm umieścić najcenniejszą aparaturę w komorze dziobowej. Kto by mógł pomyśleć, że zawiedzie zegar kobaltowy. Zawsze przyjmowano, że szybkość rozpadu radioaktywnego jest najpewniejszym miernikiem czasu. Kiedy zaczęła się ta kołomyjka z zegarem, byliśmy pewni, że mamy do czynienia z oddziaływaniem szybkości na Czas. Zupełnie nieoczekiwanie kobaltowy detektor wybuchnął niszcząc całą komorę dziobową. Fizyk wszystko mi potem wyjaśnił. Okazało się, że ilość aktywnych cząsteczek w przestrzeni była kilkadziesiąt razy większa od krytycznej. Przy podświetlnej szybkości statku utworzyły potężny strumień twardego promieniowania, powodując reakcję łańcuchową w radioaktywnym kobalcie. Prawie jednocześnie automat wyłączył główny reaktor. Tam też zaczynała się reakcja łańcuchowa. Całe szczęście, że biologiczna osłona kabiny zatrzymała to promieniowanie...” – ...Wiem, że kosmos przynosi rozczarowanie tym, co oczekują od niego zbyt wiele... „...Ciebie i Doktora nie spotkało jeszcze najstraszniejsze rozczarowanie. Wy obaj jeszcze myślicie, że wracacie na Ziemię. A ja nie mogę wam powiedzieć, że mamy jedną szansę na milion. Sam nie wiem, jak udało mi się wziąć kurs na system słoneczny. Teraz nie znam szybkości statku. Czy zapasowe reaktory wystarczą do zahamowania? Maksimum tego, na co można liczyć, to wejście na stałą orbitę okołosłoneczną. Ale do tego trzeba znać prędkość. Jedna szansa na milion, że się uda. Żeby choć pracował główny reaktor. Teraz już nigdy nie będzie pracował. Fizyk poprzestawiał w nim pręty. O tym też nie mogę wam powiedzieć. Najgorsze, co może być w kosmosie, to utrata nadziei”. – ...Ale najcięższe rozczarowanie, jakie przeżyłem... „...Ileż to ja przeżyłem rozczarowań? Byłem pierwszy na Marsie. Martwa zimna pustynia od razu wybiła z głowy młodzieńcze mrzonki o niebieskookich pięknościach dalekich światów i o fantastycznych potworach, które dzięki mnie staną się ozdobą ogrodu zoologicznego. Ani razu nie udało mi się spotkać w kosmosie niczego, co by przypominało to, czym zachwycałem się czytając opowiadania fantastyczne. Nic prócz nędznych porostów i grzybków drożdżowych. A nieudane lądowanie na Wenus. Czy nie było pełne rozczarowania i upokorzonego egoizmu. Ale wtedy były miliony ludzi, którzy przez całe doby nie odchodzili od radioodbiorników, zachłannie łowili każdy mój komunikat, były słowa zachęty z ojczystej Ziemi, byli przyjaciele, co przyszli z pomocą. A teraz co? Ekspedycja nie udała się. Nawet jeśli zdarzy się cud, to co ja mogę przywieźć na Ziemię. Pokorną relację o zabójstwie Fizyka i okruchy wiadomości o Wielkim Kosmosie, które już od dawna zostały poznane w ciągu dziesięciu stuleci, jakie upłynęły na Ziemi od dnia naszego odlotu. Będziemy przypominali jaskiniowców, co zjawili się w dwudziestym wieku z sensacyjnym odkryciem, że trąc dwa kawałki drewna można uzyskać ogień. Nie wiem, czy moje komunikaty doszły do Ziemi. Jedyny sprzęt, jaki nam został, to rubinowy przekaźnik pracujący na częstościach świetlnych, który powtarza wciąż ten sam sygnał: „Ziemia, Ziemia, ja, Meteor”. Nasze odbiorniki nie pracują. Gdzieś w eterze błąkają się moje komunikaty. Kto teraz na Ziemi pamięta, że przed tysiącem lat wyruszył w kosmos jakiś Meteor”. – ...było to, gdy zobaczyłem, jak do kosmosu wchodzą tacy tchórze i mordercy jak pan, Kapitanie... „...Zabiłem Fizyka. Gdy automat wyłączył główny reaktor, Fizyk zabrał się do wyliczeń. Kiedyś przyszedł do mojej kajuty. Geolog i Doktor już spali. W rękach miał dwa grube zeszyty. – Źle jest, Kapitanie – rzekł siadając na kanapie. – W reaktorach zaczęła się reakcja łańcuchowa i automaty wyłączyły je. Robi się błędne koło. Dopóki nie zmniejszymy szybkości, nie można włączyć reaktorów. Ten strumień twardego promieniowania, który wszystko przewraca do góry nogami, jest rezultatem naszej prędkości. Zmniejszyć jej nie możemy, nie włączając głównego reaktora. Będę musiał zmienić w nim położenie prętów. Rozumiałem, co to oznacza. – Dobra – rzekłem – proszę o schemat, a sam to załatwię. Obliczenia nawigacyjne potrafi pan robić beze mnie. – Zapomina pan o przepisach, Kapitanie – powiedział klepiąc mnie po ramieniu. – Niech pan sobie przypomni. – „W czasie lotu Kapitan w żadnym przypadku nie ma prawa opuszczać swojej kajuty”. – Bzdura – odpowiedziałem – są okoliczności, kiedy... – Właśnie w sprawie okoliczności – przerwał mi. – Jeszcze nie powiedziałem panu wszystkiego. Gdy zmienię położenie prętów w reaktorze, będzie on pracował tak długo, dopóki nie zmniejszy pan szybkości statku na tyle, ze przestanie przejawiać się wpływ twardego promieniowania. Potem przestanie pracować na zawsze. Nie mogę powiedzieć, przy jakiej prędkości to nastąpi. Do pana dyspozycji zostaną tylko reaktory pomocnicze, nie mające akceleratorów fotonowych. Nie wiem, czy będzie pan mógł dużo z nimi zrobić. Poza tym nie ma pan miernika czasu. Większa część automatycznej aparatury jest zniszczona. W tych warunkach powrót na Ziemię jest praktycznie niemożliwy. Może i jest jakaś szansa, jedna na milion, ale ta szansa to nos kosmonauty. Teraz rozumie pan, dlaczego nie wolno panu wchodzić do reaktora. Wtedy uzgodniliśmy z nim wszystkie sprawy. Obaj rozumieliśmy, że wszedłszy do reaktora nie będzie już mógł wrócić do naszej kajuty. Odpowiadałem za życie Geologa i Doktora i nie mogłem przecież wpuścić do naszej kajuty tego kłębka radioaktywnego promieniowania. Uzgodniliśmy, że spalę go w strumieniu plazmy. – Pięknie – rzekł z uśmiechem. – Przynajmniej sam będę mógł się przekonać, że reaktor już pracuje. Miałem wrażenie, że już wieczność siedzi w reaktorze. Zobaczyłem go na ekranie telewizora rufowego, kiedy wychodził przez luk na zewnątrz. Uśmiechnął się do mnie poprzez szybę skafandra i machnął ręką pokazując, że wszystko w porządku. Wtedy nacisnąłem dźwignię. Kiedy Geolog i Doktor zapytali mnie, gdzie jest Fizyk, powiedziałem im, że zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Posłałem go, żeby sprawdził stan akceleratora fotonowego i przypadkowo włączyłem reaktor. Nie mogłem powiedzieć im prawdy. Po tej historii z pułapką zaczęło się z nimi dziać coś dziwnego. Nie powinni byli wiedzieć, w jak beznadziejnej sytuacji jesteśmy. Wtedy przestali rozmawiać. Może ze sobą i rozmawiali, ja w każdym razie w ciągu kilku lat nie usłyszałem od nich ani słowa. Przez tysiąc ziemskich lat nie słyszałem ludzkiej mowy. Potem zauważyłem, że dobierają się do zapasów spirytusu przechowywanego przez Doktora. Kiedy odebrałem spirytus, Doktor wymyślił tę diabelską szopkę z kulką. Coś w stylu jogów hinduskich. Doprowadzali się do stanu bezczucia wpatrując się w szklaną kulkę. Psychoza kosmiczna opanowywała ich z dnia na dzień silniej. Musiałem temu jakoś zaradzić. Nie mogłem im pozwolić, żeby zwariowali. Wtedy obydwu zbiłem. Tłukłem tak długo, aż zobaczyłem strach w ich oczach. Teraz udaje mi się przynajmniej zmusić ich do regularnego uprawiania gimnastyki i do przychodzenia do stołu. – ...Może przed powrotem na Ziemię będzie pan próbował pozbyć się nas, tak jak pozbył się pan Fizyka, ale będzie pan przynajmniej wiedział, żeśmy pana rozgryźli, Kapitanie. „...Jest jedna szansa na milion, ale moim obowiązkiem jest wprowadzenie statku na stalą orbitę, choćby po to, żeby spróbować uratować tych dwóch”. – Za swoje postępowanie – oświadczył Kapitan – będę odpowiadał na Ziemi, a teraz rozkazuję założyć skafandry przeciw przeciążeniowe i położyć się. Hamowanie będzie bardzo ostre. Główny dyspozytor wyjął taśmę z dalekopisu i podszedł do Konstruktora. – Ostatnia pozycja „Meteora”. „Kometa” i „Meteor-5” spotkają się z nim na orbicie Jupitera. – Kiedy można się ich spodziewać na Ziemi? – Trudno przewidzieć. Prawdopodobnie zużyli całe paliwo. Ich szybkość wynosi teraz około pięciuset kilometrów na sekundę i nasze statki będą musiały pomóc im w hamowaniu. – Czy jest już wniosek Akademii? – Nikt nie potrafi zrozumieć, jak oni mogli przebyć całą drogę w ciągu pięciu lat. Maksimów wysuwa hipotezę, że „Meteor” znalazł się w takich okolicach przestrzeni kosmicznej, gdzie czas płynie w przeciwnym kierunku, ale to tylko hipoteza. Wnuk Siedzieli w jadalni, a ja leżałem w gabinecie dziadka na kozetce i słuchałem. Dziadek opowiadał im różne historie, i to było strasznie ciekawe. Mam fantastycznego dziadka i wszystkie dzieci trochę mi zazdroszczą, że jestem jego wnukiem. Wszyscy nazywają go Starym Kosmonautą. On jako pierwszy człowiek był na Marsie i pierwszy utorował drogę do Wielkiego Kosmosu. Teraz dziadek jest już bardzo stary i nie może więcej latać, ale wszyscy młodzi kosmonauci przychodzą do niego po rady. Jest głównym konsultantem Komisji do spraw Astronautyki. Bardzo lubię patrzeć na twarz dziadka. Jest cała pokryta szramami i bliznami od poparzeń. Dziadek przeżył mnóstwo przygód tam w kosmosie. Napisano o nim masę książek i mamy je wszystkie. Boję się strasznie, ze dziadek może nagle umrzeć, przecież jest taki stary. Mój tatuś też jest w kosmosie. Dziadek mówi, że wróci, kiedy będę już całkiem duży. Tatuś nie wie, że mamusia nie żyje, bo tym, co są w kosmosie, nie wolno przekazywać smutnych wiadomości. Mieszkamy teraz we dwójkę z dziadkiem. Opowiada mi często o swojej młodości i o kosmosie. Na jego biurku stoi fotografia członków załogi „Meteora”. Tam wszyscy są bardzo młodzi, i dziadek, i Fizyk, i Geolog, i Doktor. Dziadek najbardziej lubił Fizyka. Kiedy idziemy na spacer, zawsze prowadzi mnie pod pomnik Fizyka, gdzie jest napisane: BOHATEROWI KOSMOSU – LUDZIE Geologa i Doktora dziadek też bardzo lubił. Mówił, że najpierw nie mogli się zrozumieć, a potem zaprzyjaźnili się i przez wiele lat latali razem. Teraz obaj już nie żyją. W ogóle z dziadka kolegów żyją jeszcze tylko Konstruktor i Dyspozytor. Często przychodzą do nas i rozmawiają o bardzo ciekawych rzeczach. Właśnie wtedy siedzieli w jadalni i dziadek opowiadał im o tym, jak to czekano na nich na Ziemi przez tysiąc lat, ale „Meteor” wpadł w Pułapkę, gdzie z Czasem dzieją się dziwne rzeczy, i dlatego właśnie wrócili znacznie wcześniej, kiedy nikt się ich nie spodziewał, a Konstruktor spierał się z nim i mówił, że takich rzeczy z Czasem to nie ma, a potem dziadek opowiadał im o niejadkach, a ja leżałem w gabinecie i słuchałem, o czym rozmawiają. Potem wyszli, a ja się rozpłakałem, że jestem jeszcze taki malutki i niczego nie mogę. Dziadek usłyszał, jak płaczę, i przyszedł mnie pocieszyć. Mówił, że prędko będę duży i polecę w kosmos, że do tego czasu ludzie zbudują takie statki, które szybciej od myśli będą nas przenosiły w głębiny wszechświata, i że ja odkryję nowe wspaniałe światy. Tak mnie pocieszał, a ja wciąż płakałem i płakałem, dlatego że nie mogłem mu powiedzieć, że najbardziej kocham naszą Ziemię, i że bardzo chcę być jak najszybciej duży, żeby zrobić na niej coś wspaniałego. Będę lekarzem i zrobię tak, że nikt nie będzie umierał, póki sam tego nie zechce. Niejadki Zgodnie z utartą tradycją zebraliśmy się tego dnia u Starego Kosmonauty. Czterdzieści lat temu po raz pierwszy wystawiliśmy mu paszport do kosmosu i mimo że zostawaliśmy na Ziemi, a on za każdym razem wylatywał dalej i dalej, tysiące wspólnych zainteresowań zawodowych wiązały nas przyjaźnią z roku na rok trwalszą. Tego dnia obchodziliśmy czterdziestolecie naszego pierwszego zwycięstwa. Jak zawsze pogrążyliśmy się we wspomnieniach i omawiali nasze plany. Nie należy chyba ukrywać, że wspomnień z każdym rokiem przybywało, a planów... Ale troszkę odbiegłem od tematu. Właśnie zakończyliśmy dyskusję o paradoksach Czasu i byliśmy jeszcze w tym stanie podniecenia, kiedy wszystkie argumenty zostały już wyczerpane, ale każdy z dyskutantów pozostał przy swoim zdaniu. – Według mnie – odezwał się Konstruktor – Czas płynący w przeciwnym kierunku jest fikcją stworzoną przez matematyków, tak samo jak mit o niejadkach jest wymysłem kosmonautów. Stopień wiarygodności i tu, i tu, mniej więcej jednakowy. W oczach Kosmonauty zapaliły się dobrze mi znane drwiące ogniki. – Mylisz się – powiedział rozlewając wino do kieliszków – sam widziałem niejadki, zresztą i nazwa pochodzi ode mnie. Mogę opowiedzieć tę całą historię. Było to trzydzieści lat temu. Lataliśmy wtedy na przedpotopowych anihilacyjnych silnikach, mieliśmy z nimi masę kłopotów. Byliśmy w odległości dwóch parseków od Ziemi, kiedy okazało się nagle, że akcelerator fotonowy wymaga natychmiastowej naprawy. Statek znajdował się w strefie silnego promieniowania, nie sposób było nawet myśleć o wyjściu z kabiny wyposażonej w bezpieczny system ochrony biologicznej. Pomóc nam mogło tylko lądowanie na planecie mającej wystarczająco gęstą atmosferę. Na szczęście taka możliwość wkrótce się nadarzyła. Nasz radioteleskop wykrył prosto na kursie niewielki system złożony z centralnej gwiazdy i dwóch planet. Instrumenty ustaliły na jednej z tych planet atmosferę zawierającą tlen. Teraz poganiała nas już nie tylko chęć jak najszybszej naprawy uszkodzenia, ale i pasja badaczy, jaką znają wszyscy ci, którzy spotkali kiedykolwiek w kosmosie warunki sprzyjające powstaniu życia. Dobrze znacie nasze stare statki. Dla młodych są w tej chwili czymś śmiesznym, ale ja zawsze wspominam je z rozrzewnieniem. Nie były tak komfortowe jak dzisiejsze liniowce, a ich załoga była śmiesznie mała, ale dla kosmicznych zwiadów były moim zdaniem niezastąpione. Nie potrzebowały specjalnych stacji do lądowania i co najważniejsze, z łatwością zmieniały ę w samoloty dysponujące olbrzymią zwrotnością. Załoga nasza składała się z Geologa, Doktora i mnie, pełniącego obowiązki kapitana, szturmana i mechanika pokładowego. Czwartym członkiem załogi był mój stary towarzysz kosmiczny – spaniel Rusłan. Kiedy na ekranie telewizora zamigotały obłoki pokrywające powierzchnię tajemniczej planety, z trudem powstrzymywaliśmy niecierpliwość. Coś niecoś jużeśmy o planecie wiedzieli. Masę miała zbliżoną do ziemskiej, a okres jej obiegu dookoła centralnej gwiazdy równał się okresowi obrotu dookoła własnej osi. Tak więc, zupełnie jak Księżyc, planeta zwracała się do swego słońca zawsze tą samą stroną. Jej atmosfera zawierała dwadzieścia procent tlenu, siedemdziesiąt procent azotu i dziesięć procent argonu. Taki skład uwalniał nas od konieczności pracowania w skafandrach. Każdy z nas snuł wszelkie możliwe przypuszczenia co do wyglądu i charakteru gospodarzy naszej niedalekiej przystani. Niestety, bardzo prędko spotkało nas rozczarowanie. Statek trzy razy okrążył na niewielkiej wysokości planetę, ale nie zdołaliśmy wykryć niczego, co by świadczyło o istnieniu żywych istot. Oświetlona strona plabyła rozpaloną pustynią, a przeciwna – litym lodowcem. Nawet obszar wiecznego zmierzchu na ich i granicy był pozbawiony jakiejkolwiek roślinności. Pozostawało zagadką, jakim sposobem bez roślinności mógł pojawić się tlen w atmosferze. Wreszcie wybraliśmy miejsce do lądowania w rejonie o najbardziej umiarkowanym klimacie. Uszkodzenie akceleratora okazało się bardzo drobne i liczyliśmy, że za kilka dni, według kalendarza ziemskiego, będziemy mogli ruszyć w dalszy rejs. Jednocześnie z pracami naprawczymi kontynuowaliśmy badanie planety. Jej gleba składała się z bazaltów ze znacznymi pokładami tlenków manganu. Najprawdopodobniej obecność tlenu w atmosferze była następstwem procesów odnawiania się tych tlenków. Ani niezliczone próbki pobrane z atmosfery, ani analizy wody z gorących i zimnych źródeł, w które obfitowała planeta, ani badanie różnych warstw gleby nie wykryły niczego takiego, co by wskazywało na obecność choćby najprymitywniejszych form życia. Planeta była absolutnie martwa. Wszystko już było gotowe do odjazdu, kiedy zdarzyło się coś, co wywróciło do góry nogami nasze plany. Pracowaliśmy na pasie startowym, gdy usłyszeliśmy gwałtowne szczekanie Rusłana. Trzeba wyjaśnić, że Rusłan dużo już widział i zmusić go do szczekania mogło tylko coś zupełnie niezwykłego. Zresztą zobaczyliśmy taką scenkę, że aż ja sam krzyknąłem. W kierunku dużego strumienia, płynącego mniej więcej o pięćdziesiąt metrów od naszego statku, sunęła dziwna procesja. Początkowo wydawało mi się, że to pingwiny. Ten niezmącony spokój, ta sama wyniosła postawa, taki sam kaczy chód, jak i u naszych mieszkańców wybrzeża Antarktydy. Było to jednak tylko pierwsze wrażenie. Kroczące obok nas stwory nie były podobne ani do pingwinów, ani do niczego znanego człowiekowi. Wyobraźcie sobie zwierzęta wzrostu kangura, poruszające się na tylnych łapach. Z boku na tułowiu macie trójpalczaste rączki. Głowa malutka z parą oczu grzebieniem jak u koguta. Jeden otwór nosowy, pod nim pęta się cienka długa rurka. Ale najdziwniejsze było to, że istoty te miały skórę zupełnie przezroczystą, przez którą prześwitywał jasnozielony system krwionośny. Na nasz widok procesja zatrzymała się. Rusłan głośnym szczekaniem biegał dookoła dziwnych zwierząt, ale szczekanie najwyraźniej nie wywierało na nich żadnego wrażenia. Przez jakiś czas wpatrywały się w nas wielkimi niebieskimi oczyma. Potem, jak na komendę, odwróciły się i ruszyły do innego strumienia, płynącego w pobliżu. Najwyraźniej przestaliśmy ich po prostu interesować. Opierając się na kolanach zapuściły swoje rurki do wody i zastygły nieruchomo na dobre pół godziny. Wszystko to było w absolutnej niezgodzie z naszymi wnioskami co do braku życia na planecie. Przecież te istoty nie mogły być jedynymi jej mieszkańcami, choćby dlatego, że jak wszystkie zwierzęta nie mogły się obywać bez organicznego pokarmu. Każdy żywy organizm, jaki zdarzyło mi się oglądać w kosmosie, żył w jednolitym kompleksie biologicznym, zabezpieczającym działalność życiową wszystkich jego członków. Poza taką symbiozą, w najszerszym znaczeniu tego słowa, niemożliwe są żadne formy życia. Wyglądało na to, że przegapiliśmy po prostu cały ten kompleks. Nie mogę powiedzieć, żeby te myśli przelatujące mi przez głowę w czasie, gdym obserwował mieszkańców planety, należały do bardzo przyjemnych. Byłem kierownikiem ekspedycji, odpowiadałem nie tylko za lot, ale i za wiarygodność danych naukowych przywiezionych na Ziemię. Teraz oczywiście o odlocie nie mogło być nawet mowy. Start odłożyliśmy aż do czasu rozwiązania nowej zagadki. Zaspokoiwszy pragnienie, tajemnicze istoty rozsiadły się kręgiem. To czym się zajmowały przypominało z boku turniej aszugów [Aszugowie – ludowi poeci – bardowie turkmeńscy], który kiedyś oglądałem w Azji Środkowej. Każde zwierzę wchodziło kolejno do środka kręgu. Szary grzebień na głowie zaczynał skrzyć się różnokolorowymi ogniami. Pozostałe w całkowitej ciszy obserwowały tę grę kolorów. Wyczerpawszy cały program, podniosły się i ruszyły gęsiego w drogę powrotną. Podążyliśmy za nimi. Nie będę was nudził opisem wszystkich naszych prób uzyskania jakiegoś poglądu na życie tych istot. Zabrało nam to przeszło dwa miesiące. Żyły na oświetlonej części planety. Trudno powiedzieć, jak spędzały czas. Po prostu nie robiły nic. Mniej więcej przez dwieście godzin wylegiwały się na palących promieniach słońca, dopóki nie przychodziła pora udania się do wodopoju. Przy strumieniu za każdym razem powtarzała się ta sama scena, którą obserwowaliśmy na początku. Rozmnażały się przez pączkowanie. Gdy już na grzbiecie dorosłego zwierzęcia wyrósł potomek, osobnik rodzicielski umierał. Tak więc ich ogólna ilość na planecie była stała. Na nic nie chorowały i przez cały Kas naszego pobytu nigdy nie zaobserwowaliśmy przypadku przedwczesnej śmierci. Zadziwiała nas jedna ich szczególna cecha: niczego zjadły. Właśnie dlatego nazwałem je niejadkami. „Zrobiliśmy sekcję kilku martwych niejadków i nie znaleźliśmy w ich organizmie niczego, co by wyglądało na organy trawienia. Kosztem czego odbywała się u nich przemiana materii? Przecież nie mogły żyć, odżywiając się jedynie wodą. Doktor badał tę przemianę na kilku żywych osobnikach. Niechętnie, ale spokojnie znosiły pobieranie prób krwi i pozwoliły zakładać sobie maski przy analizie gazowej. Wyglądało na to, że po prostu nie chce się im sprzeciwiać. Zaczynaliśmy już tracić cierpliwość. Wyliczenia nawigacyjne mówiły, że dalsze odkładanie startu na Ziemię oznacza lot w niepomyślnych warunkach związałby ze znacznym zużyciem paliwa, którego wcale nie mieliśmy za dużo, ale nikt z nas nie chciał rezygnować z nadziei rozwiązania tej nowej tajemnicy życia. Wreszcie nadszedł od dawna oczekiwany dzień, kiedy Doktorowi udało się połączyć w jedną całość wszystkie uzyskane informacje i niejadki przestały być dla nas zagadką. Okazało się, że niejadki nie są pojedynczymi organizmami. W ich krwi znajdują się bakterie wykorzystujące światło słoneczne do rozkładu dwutlenku węgla i syntezy produktów pokarmowych z atmosferycznego azotu, tlenu i pary wodnej, których dostarcza im organizm niejadków. Przezroczysta okrywa skórna tych zadziwiających zwierząt ułatwia proces fotosyntezy. Rozmnażanie bakterii w organizmie niejadków odbywa się tylko w środowisku słabo zasadowym. Kiedy pojawia się zbyt dużo bakterii, gruczoły wydzielania wewnętrznego niejadków wydzielają hormony podwyższające kwasotę krwi, regulując tym samym koncentrację produktów pokarmowych w organizmie. Był to zadziwiający przykład symbiozy, dotychczas nie znany nauce. Muszę przyznać, że odkrycie Doktora skłoniło mnie do szeregu refleksji. Żadna żywa istota w kosmosie nie otrzymała od przyrody tak dużo jak niejadki. Zostały zwolnione z konieczności zdobywania sobie pokarmu, z trosk o potomstwo, nie groziło im przeludnienie, nie wiedziały, co to jest walka o byt, nigdy nie chorowały. Wydawać by się mogło, że Natura zrobiła wszystko, by zapewnić niesłychanie wysoki rozwój intelektualny tych istot. A jednocześnie niejadki niewiele różniły się od Rusłana. Nie było w nich żadnego śladu życia społecznego, każdy z nich żył sam dla siebie nie wchodząc w kontakty z pobratymcami, jeśli nie liczyć bezmyślnych zabaw z grzebieniami nad strumieniem. Szczerze mówiąc zacząłem odczuwać wstręt do tych maminsynków Natury i bez najmniejszego żalu opuszczałem dziwną planetę. – I nigdy tam więcej nie byłeś? – zapytałem. – Trafiłem przypadkiem w dziesięć lat później, i to, co zobaczyłem, zaskoczyło mnie bardziej niż odkrycie Doktora. Za drugą bytnością na Planecie Niejadków stwierdziłem wśród nich początki życia społecznego, a nawet społeczne wytwarzanie. – Cóż ich do tego pobudziło? – zapytał z niedowierzaniem Konstruktor. – Pchły. Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Konstruktor ze smutkiem popatrzył na swoje zalane winem spodnie. – Bardzo mi przykro – rzekł zbierając z podłogi okruchy szkła. – Jeśli się nie mylę, był to twój ulubiony kieliszek z księżycowego kryształu, ale żart był tak niespodziewany... – Nie miałem zamiaru żartować – przerwał mu Kosmonauta – wszystko było tak, jak mówię. Byliśmy tak przekonani o braku życia na tej planecie, że nie podjęliśmy odpowiednich w takich wypadkach kroków, zaniedbaliśmy kwarantannę załogi. Najprawdopodobniej kilka pcheł z Rusłana przeszło na niejadki i zadomowiło się tam w najlepsze. Mówiłem już, że niejadki mają bardzo krótkie kończyny przednie. Gdyby nie drapały sobie nawzajem pleców i nie zjednoczyły swych wysiłków w tępieniu pcheł, owady by je po prostu zagryzły. Nie wiem, który z niejadków pierwszy zauważył, że zmielony dwutlenek manganu jest znakomitym środkiem na pchły. W każdym razie widziałem tam fabrykę produkującą ten proszek. Udało im się nawet wynaleźć coś w rodzaju prymitywnego młyna do rozcierania. Przez chwilę milczeliśmy. Potem odezwał się Konstruktor. – No, na mnie już czas. Jutro rano startuje dwunasta ekspedycja pozagalaktyczna. Mam zaproszenie na część oficjalną. Wy też przecież będziecie? Wyszliśmy razem z nim. – Ech, mam już po uszy tych kosmicznych historii – westchnął wchodząc do windy. Liliowa planeta – Nie widzę sensu kontynuowania wykopalisk. Zebraliśmy aż za dużo materiału, żeby odtworzyć to, co tu się wydarzyło. Daję wam dziesięć dni na przygotowanie eksponatów do transportu. Start rakiety towarowej i „Meteora” za dwadzieścia dni. Mam nadzieję, że nikt się nie sprzeciwia. – Ja! Kapitan zachmurzył się z niezadowoleniem. – Wciąż te same wątpliwości! – Tak. – Wydaje mi się, że już dosyć dyskutowaliśmy na ten temat. Ostatecznie historia planety nie zawiera nic nadzwyczajnego. Długa ewolucja, a w jej rezultacie pojawienie się istot rozumnych, które osiągnęły wysoki stopień rozwoju; nieoczekiwany najazd z kosmosu; ujarzmienie gospodarzy planety; okres upadku kultury; zagłada’ napastników, którzy nie potrafili dostosować się do odmiennych warunków bytu; epoka odrodzenia i wreszcie nieunikniona starość planety i przesiedlenie się mieszkańców do innej części Galaktyki. Co się Wam nie podoba w tym zupełnie oczywistym łańcuchu faktów? – Nie podoba mi się fakt, że wszystko to nie odpowiada rzeczywistości. Im bardziej stara się pan połączyć te dane, tym oczywistszy staje się brak związku między nimi. – Ha, cóż. Gotów jestem jeszcze raz wysłuchać pańskich zastrzeżeń. Przez kilka minut Doktor milczał porządkując myśli. – Pięknie. Zacznę po kolei. Po pierwsze w chwili domniemanego wtargnięcia najeźdźców ludność planety osiągnęła już bardzo wysoki poziom rozwoju. Potrafiła stosować energię jądrową, wytwarzanie miało charakter społeczny i na całej planecie był w użyciu wspólny język. Z tego wszystkiego wynika, że nie było tu żadnych wewnętrznych konfliktów. Czy sądzi pan, że ta ludność dała się najeźdźcom spokojnie ujarzmić. Przecież nie wykryliśmy żadnych śladów walk, nieuniknionych w takich przypadkach. Po drugie, jeśli przybysze potrafili odbywać loty kosmiczne, to bez wątpienia musieli zostawić na planecie jakieś elementy swojej specyficznej kultury. A tymczasem epoka niewoli charakteryzuje się tylko upadkiem kultury mieszkańców planety. Te dwunogie szczury nie niosły za sobą nic poza ślepą żądzą niszczenia, kanibalizmem i rozkładem moralnych podstaw społeczeństwa. Po trzecie, epoka niewoli trwała kilka wieków. Przez ten czas na planecie zmieniło się przynajmniej dwadzieścia pokoleń przybyszy. Dlaczego zatem właśnie ostatnie pokolenia okazały się nie przystosowane do nowych warunków bytu? I wreszcie dlaczego żadne tutejsze wykopalisko nie kryje najmniejszych śladów mieszkańców planety. Nic, tylko szkielety szczurów. Jeśli założymy, że oddziały przybyszów wyniszczyły ludzi, to skąd ci ludzie nie tylko, że się znów pojawili, ale nawet we względnie krótkim czasie zdołali odzyskać wszystko, co niegdyś stracili? W laboratorium zapanowało milczenie. W ciszy słychać było tylko ciężki oddech Doktora i stukot palców Kapitana o poręcz fotela. – Chciałbym usłyszeć pańskie zdanie, Geologu. Geolog uniósł się z krzesła i podszedł do dwóch oszklonych sarkofagów. Mieścił się w nich plon olbrzymiej pracy ekspedycji. Przez okrągły rok ryto ziemię, drobiazgowo zestawiano tysiące znalezisk, jak najstaranniej analizowano nasuwające się hipotezy, nim udało się wreszcie odtworzyć obraz byłych mieszkańców planety. W jednym z sarkofagów stała naturalnej wielkości starannie wymodelowana statua młodego tubylca. Nawet według ziemskich pojęć był piękny, mimo liliowego koloru skóry i nieproporcjonalnie wielkiej głowy. Był to bez wątpienia wytwór wielowiekowej wysoko rozwiniętej kultury. Inny sarkofag zawierał obrzydliwe stworzenie, poruszające się niegdyś na dwóch nogach, okryte szarą, połyskliwą skórą. Opasły tułów z parą długopalczastych jak u małpy rąk, zakończony był głową, bardzo podobną do szczurzej. Coś w wyglądzie szczuroluda wywoływało strach i wstręt. – Chciałbym usłyszeć pańskie zdanie. Geolog drgnął mimo woli, tak gwałtowne było przejście od nurtujących go myśli do rzeczywistości. – Zanim odpowiem, chciałbym zadać pytanie Doktorowi. – Proszę bardzo. – Na jakiej podstawie sądzi pan, że szczuroludy są przybyszami z kosmosu, a nie pierwotnymi mieszkańcami planety? – Mają zupełnie odmienną budowę komórek. Stanowią jak gdyby stadium przejściowe między strukturami białkowo-węglowodorowymi a krzemoorganicznymi. W zachowanych resztkach świata organicznego planety nie wykryłem niczego podobnego. Na planecie nie było innych takich form. Wreszcie, wie pan doskonale, że w pokładach pochodzących sprzed ery upadku szczuroludy nie występują. Geolog jeszcze raz spojrzał na sarkofagi i podszedł do Kapitana. – Zgadzam się z Doktorem, że pańska teoria niczego nie wyjaśnia... – Pięknie. Odlot na Ziemię odkładamy na sześć miesięcy. Proszę o przedłożenie mi w terminie dwóch dni planu dalszych prac. Od jutra przechodzimy na zmniejszone racje żywnościowe. Łazik powoli przebijał się przez niebieskawe zwały pyłu. Przed milionami lat było tu miasto. Teraz leży pogrzebane pod wielometrową warstwą mikroskopijnych muszelek. Oddział zgrabnych koparek kończył oczyszczanie wielkiego gmachu zbudowanego z różowych kamieni. Łazik wyminął róg gmachu i zaczął ostrożnie opuszczać się do wykopu, na dnie którego wznosił się dziwny pomnik, odlany ze złocistego metalu i ustawiony na piedestale. Olbrzymi dysk. Pomnik kosmonautów! Ależ kosmiczne statki mieszkańców planety wyglądały zupełnie inaczej. Wszelkie próby znalezienia na planecie choćby śladów metalu, z którego odlano pomnik, nie dały żadnych rezultatów. Czyżby ta olbrzymia konstrukcja była dziełem rąk szczuroludów? A co może oznaczać dziwna płaskorzeźba przeplatających się ośmiościanów i kul na piedestale? W wykopaliskach motyw ten nigdzie nie występuje. Zgrzyt gąsienic przerwał rozmyślania Doktora. Łazik przechylił się na bok. Doktor spróbował otworzyć drzwiczki, ale okazało się, że są przyciśnięte do podnóża pomnika. Na zewnątrz wydostali się przez górny otwór łazika. Okazało się, że prawa gąsienica zapadła się całkowicie w głęboką wyrwę szarego gruntu. Na pół zasypane niebieskawym pyłem stopnie podziemnego korytarza ginęły w mroku. – Nie rozumiem, co się dzieje z Doktorem – rzekł Geolog, zabijając gwoździami skrzynię z próbkami minerałów. – Dlaczego nas unika? – Najprawdopodobniej czuje się winny opóźnienia startu, a niczym nie może wykazać swoich racji. Zmarnowaliśmy sto dwadzieścia dni. Teraz przez jego fanaberie musimy wyrzucić wszystkie znalezione eksponaty. Lot będzie wymagał znacznie większych ilości paliwa niż przed trzema miesiącami. Trzeba będzie wykorzystać dla „Meteora” paliwo rakiety towarowej. Nie mogę sobie darować, że tak łatwo dałem się wam namówić! – A może by jednak z nim pogadać? – Nie warto. Chce być sam w swoim laboratorium, to niech będzie. Prędko się rozmyśli. Zresztą, otóż i on, idzie chyba z nowiną. Automatyczne drzwi stacji otworzyły się miękko i znów zamknęły za plecami Doktora. – Miał pan rację, Kapitanie – rzekł uśmiechając się ze zmieszaniem. – Wszystko było tak, jak pan przypuszczał. Rzeczywiście nastąpił atak z Kosmosu. – Jestem bardzo szczęśliwy, że wystarczyło panu do tego sto dwadzieścia dni, a nie całych sześć miesięcy. Cóż pana wreszcie przekonało? – Chodźmy pod pomnik. Wszystko pokażę. – Tu właśnie – rzekł Doktor, otwierając pancerne drzwi podziemia – rozegrała się kiedyś jedna z największych bitew w kosmosie, bitwa o uratowanie najstarszej cywilizacji wszechświata. A oto, co udało mi się odtworzyć z historii tej bitwy. W niewielkiej szklanej kasecie skakało malutkie, ohydne stworzenie okryte połyskliwą skórą. Opasły tułów kończył się głową bardzo podobną do szczurzej. Była to pomniejszona kopia eksponatu mieszczącego się w sarkofagu, ale poruszająca się na czterech łapach. Błyszczące czerwone oczki patrzyły wściekle na przybyszów. – Gdzie pan to znalazł? Głos Kapitana brzmiał dziwnie ochryple. – Przywiozłem z Ziemi. Do niedawna była to najzwyklejsza świnka morska, dopóki nie zaraziłem jej znalezionym tutaj wirusem. Doktor podszedł do stołu i pokazał jedną z zalutowanych szklanych kolb. – Wirus ten ma kształt ośmiościanu. Zbadałem go jak najstaranniej. Gdy dostanie się do organizmu, zmienia w nim wszystko: strukturę komórek, wygląd zewnętrzny, a wreszcie psychikę. Zmusza organizm do przebudowy według wzoru zaszyfrowanego w tym ośmiościanie. Kto wie, z jakich zakątków kosmosu dostała się tutaj ta zaraza. Teraz trzeba zniszczyć zawartość kolb razem z tym zwierzątkiem. – Jest pan zdania, że cała historia degradacji mieszkańców planety była po prostu chorobą epidemiczną? – zapytał Geolog nie odrywając wzroku od kasetki. – Bez wątpienia! Prawdopodobnie w ciągu najwyżej dwóch pokoleń ukształtował się ostatecznie typ szczuroluda. – Któż ich w takim razie wyleczył? – Ci, komu wzniesiono pomnik, nieznani przybysze z kosmosu. Tutaj, w podziemiu, w ukryciu przed szczuroludami, które utraciły już resztki człowieczeństwa, ryzykując co minuta zarażeniem się, szukali sposobu zwalczenia epidemii i udało im się to. Być może przedstawione na piedestale pomnika kule i ośmiościany są symbolem opracowanego przez nich antywirusa. Niestety, nie udało mi się trafić na żaden jego ślad. – A co było dalej? – O tym można tylko snuć domysły. Może było tak, jak mówił Kapitan. Nieuniknione starzenie planety spowodowało przeprowadzkę odrodzonej ludzkości do innej części Galaktyki... – Zawiniłem bardzo wobec pana – rzekł Kapitan podchodząc do Doktora. – Mam nadzieję, że mi pan wybaczy. A teraz – do roboty! Za trzy dni odlatujemy na Ziemię. Wyciągnięta ręka Kapitana zawisła w powietrzu. – Start nastąpi za dwa miesiące, tak jak było ustalone – rzekł Doktor, chowając rękę za plecy. – Dwa miesiące kwarantanny, dopóki się nie wyjaśni, czy ja sam nie zaraziłem się tym świństwem. A do tego czasu nie wolno się do mnie zbliżać.