14014

Szczegóły
Tytuł 14014
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14014 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14014 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14014 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Harry Harrison AKCJA SPECJALNA Szeregowy Truscoe w ślad za kapitanem wysiadł z ciężarówki i przeszedł dobre sto jardów wzdłuż bitego traktu przez dżunglę, którym tu dotarli, po czym obaj przykucnęli w cieniu drzew obserwując oświetloną blaskiem księżyca drogę. W srebrzystej poświacie doskonale było widać każde zagłębienie i każdy krzak na poboczu. — Cisza! — syknął kapitan nasłuchując. Truscoe wstrzymał oddech i spróbował kompletnie znieruchomieć. Kapitan Carter był legendarną postacią i weteranem walk w takiej jak ta okolicy, toteż Truscoe słuchał go bez wahania. Wydało mu się, że wyczuwa coś wielkiego i groźnego czającego się w pobliżu, ale mogło to być złudzenie… — W porządku — kapitan przestał szeptać. — Coś tu było: bawół albo jeleń, ale wyczuło nas i uciekło. Możesz zapalić, jeśli chcesz. — Czy nie powinniśmy… chodzi mi o to, że ktoś może dostrzec żar, sir. — Nie ukrywamy się, William… nazywają cię Billy, prawda? — Tak, sir. — Widzisz, Billy, jesteśmy tu dlatego, że żaden z tubylców nie chodzi tędy po zmroku. Możesz więc bez obawy zapalić, a przy okazji dym odstraszy zwierzynę. Nawet tygrys bardziej obawia się człowieka niż człowiek jego, i nie sprowokowany woli omijać ludzi. Nasz informator zresztą także dzięki niemu nas rozpozna: to nie miejscowy tytoń, więc nie będzie musiał się bać. Ta ścieżka prowadzi do wioski i pewnie nią właśnie nadejdzie. Billy wytrzeszczył oczy we wskazanym kierunku, ale nie dostrzegł ani śladu żadnej ścieżki czy czegokolwiek, co by ją przypominało. Cóż, jeśli kapitan twierdził, że tam była, to pewnie była… ścisnął mocniej kolbę M–16 i rozejrzał się po pełnej pisków i bzyczeń okolicy spowitej przez mrok nocy. — Zwierzaków się nie boję, sir. W Alabamie sporo polowałem i wiem, że to cacko potrafi załatwić wszystko co żyje… Martwi mnie ten brudas, który ma przyjść, sir. On jest zdrajcą, nie? Skąd pewność, że jak kabluje na swoich, to nas nie oszuka? Carter nie dał po sobie poznać, że nie znosi określenia „brudas”, i wyjaśnił cierpliwie: — To nie zdrajca tylko informator, a to różnica. Jemu bardziej niż nam zależy na zakończeniu tej sprawy i dobiciu interesu. Pochodzi z wioski na południu, kilka lat temu zniszczonej doszczętnie przez trzęsienie ziemi. Musisz znać tutejsze zwyczaje, żeby zrozumieć, że tu „obcy” w wiosce będzie zawsze obcy, aż do śmierci, i nikt nie jest w stanie tego zmienić. On został sam i nic nie łączy go ani z tym miejscem, ani z tymi ludźmi, więc nie można mówić o jakiejkolwiek zdradzie. Zapłacimy mu tyle, że do końca życia nie będzie musiał pracować, i dlatego skorzystał z naszej propozycji. Przeniesie się do osady leżącej w pobliżu miejsca, gdzie stała kiedyś jego wioska, i dla niego to idealna przyszłość. Tam spokojnie doczeka śmierci. — Mimo wszystko nie wydaje mi się, żeby to było uczciwe wobec tych, z którymi żyje — mruknął Billy. — Sprzedać ich… — Nikt nie został sprzedany — przerwał mu zdecydowanie oficer. — Robimy to dla ich własnego dobra, choć obecnie mogą tego tak nie oceniać. Kiedyś na pewno przyznają nam rację, a istotny jest tylko i wyłącznie efekt końcowy. Billy nie odpowiedział — przypomniał sobie właśnie starą wojskową zasadę, że z oficerami nie rozmawia się jak z normalnymi ludźmi, bo mogą z tego wyniknąć jedynie kłopoty. — Wstań, idzie — polecił Carter i Billy doszedł do mało budującego wniosku, że Carter mógłby polować na niego nawet w rodzinnych lasach Alabamy. Nie dostrzegł ani nie usłyszał nikogo; nagle wychudzony konus w turbanie znalazł się obok nich. — Tuan? — spytał szeptem. Carter coś mu odpowiedział po ichniemu i Billy przestał tego słuchać, nie znając ani w ząb tutejszego języka. Dawano im co prawda jakieś lekcje, ale nie mając zamiaru uczyć się żadnego narzecza brudasów spał na nich z otwartymi oczami. Gdy wyszli na drogę, w świetle księżyca Billy upewnił się, że ma do czynienia z typowym brudasem: niski, chudy, w turbanie i przepasce biodrowej, z całym majątkiem zawiniętym w matę kurczowo ściskaną pod pachą. A sądząc po tym jak się zachowywał, w dodatku z przerażonym brudasem. — Wracamy do wozu — polecił Carter. — On tu nie będzie rozmawiał, bo za bardzo się boi, że ci z wioski go znajdą. Billy mocniej ujął M–16 i poszedł dwa kroki za nimi, rozglądając się uważnie. Pewnie, że brudas się bał, miał do tego uzasadnione powody — podobnie jak każdy zdrajca. * * * Gdy wyjechali na drogę prowadzącą do obozu, brudas wyraźnie się odprężył i rozgadał. Mówił śpiewnie dość wysokim głosem, a kapitan, słuchając go uważnie, rysował plan wioski i okolicy na kartce opartej o mapnik. Billy siedział znudzony z bronią między nogami, zastanawiając się, czy w kantynie podoficerskiej uda mu się przekonać dyżurnego kucharza, by przyrządził mu jakiś stek lub inne jajka. Brudas gadał jak najęty, plan obfitował w szczegóły, a Billy przysnął. * * * — Nie zgub własności rządowej, Billy — głos Cartera uświadomił Billy’emu, że gdy drzemał, broń wysunęła mu się z dłoni, ale kapitan ją złapał, zanim zdążyła opaść na deski. Billy nie bardzo wiedział co powiedzieć, a potem nie musiał już nic mówić — oficer i tubylec wysiedli i został sam. Zeskoczył na zalany błękitnym blaskiem lamp dziedziniec i przeciągnął się — nawet po tym drobiazgu, za który Carter mógł podać go do raportu, nie był pewien czy go lubi, czy nie. * * * Trzy godziny po tym, jak Billy Truscoe zwalił się na łóżko, w namiocie rozbłysły światła, a z głośników buchnęło nagranie pobudki. Było nieco po drugiej, czyli środek nocy. — Co tu się dzieje, do kurwy nędzy? — zdenerwował się czyjś zaspany głos. — Znowu jakieś kretyńskie nocne ćwiczenia? Zanim Billy zdążył go wyprowadzić z błędu, w głośnikach rozległ się głos dowódcy: — Chłopaki, tym razem to na serio. Pierwsze oddziały ruszają za dwie godziny, a godzina G przypada dokładnie na piątą piętnaście. Zanim ruszymy, dowódcy jednostek podadzą wam szczegółowe rozkazy. Pełne wyposażenie polowe. Po to się szkoliliście i na to czekaliście, więc nie dajcie się ponieść nerwom, to wasza praca, i nie wierzcie w plotki, zwłaszcza ci z was, którzy jeszcze nie byli w akcji. Wiem, że najłagodniej określano was jako „bojowe dziewice”, ale zapomnijcie o tym. Teraz jesteście zespołem, a jutro już nie będziecie dziewicami. Większość żołnierzy ryknęła śmiechem. Billy nawet się nie skrzywił — stare patriotyczne pierdoły poznawał na pierwszy zgrzyt w uchu i nie dawał się na nie nabrać. Miał robotę, więc ją wykona, i nikt mu nie musi wciskać żadnej ciemnoty. — Dalej, chłopaki, ruszać się! — sierżant odrzucił połę namiotu osłaniającą wejście. — Grzebiecie się jak muchy w świeżym gównie. Jazda! Billy uśmiechnął się — znów wszystko po staremu: z sierżantem człowiek przynajmniej wie, czego ma się spodziewać. — Spakować ciaśniej tornistry! — polecił podoficer. — Cackacie się z nimi jak z nieświeżymi jajami! Sierżant jakoś nigdy nie wziął sobie do serca rozmaitych głupawych rozkazów dziennych o przestrzeganiu czystości języka na służbie, wychodząc z rozsądnego założenia, że pisała je jakaś nieżyciowa ofiara. Noc była gorąca i parna, toteż spocili się jeszcze przed wyjściem z namiotu, skąd półbiegiem udali się do stołówki i szybkim marszem wrócili z powrotem po posiłku. A potem, już z oporządzeniem, ruszyli do zbrojowni, aby wymienić broń. Zmęczony kumpel odfajkował przyjęcie M–16 od szeregowca Truscoe po sprawdzeniu numeru seryjnego broni i wydał mu nowiutki M–13 wraz z bandolierem ładunków. Broń ważyła znacznie więcej niż automat, do którego był przyzwyczajony, i Billy omal jej nie wypuścił. — Jak zgnoisz gnata, to postawię do raportu — warknął odruchowo kapral, obsługując już następnego klienta. Ledwie tamten się odwrócił, Billy pokazał mu „wała” i wyszedł z baraku. Pod pierwszą lampą obejrzał uważnie nowy nabytek — miotacz gazu opracowany specjalnie na wypadek nadzwyczajnych zamieszek. Zaprojektowany i wyprodukowany w zakładach Cosmoline, z magazynkiem na pięć pojemników gazu, miotacz ważył osiemnaście funtów i charakteryzował się szeroką kolbą i grubą lufą. W razie czego mógł doskonale robić za maczugę. — Do szeregu! — rozległ się ryk sierżanta. — Zbiórka! Zgodnie z rozkazem stanęli w dwuszeregu i czekali. Wojsko zawsze składało się z dwóch rzeczy: pośpiechu i oczekiwania. Billy stał w drugim rzędzie, toteż spokojnie zajął się gumą do żucia. Po długich jak wieczność minutach podeszli w końcu do czekających helikopterów. I do kapitana Cartera. — Ostatnia sprawa przed załadunkiem — przypomniał oficer. — Jesteście plutonem uderzeniowym i macie najgorsze zadanie, więc chcę, abyście cały czas byli za mną w luźnym szyku i mieli oczy dookoła głowy, czyli uważali na siebie i na mnie równocześnie. Należy się spodziewać kłopotów, ale cokolwiek by się wydarzyło, nie działajcie samowolnie, tylko czekajcie na moje rozkazy. To ma być pokazówka i nie chcemy strat. Wy dwaj, przytrzymajcie ten szkic, żeby reszta mogła go zobaczyć… dobrze. Przyjrzyjcie się uważnie, bo to nasz dzisiejszy cel. Wioska leży nad rzeką, od której oddzielają ją pola ryżowe. Od tej strony dotrą poduszkowce z desantem, tamtędy nikt nie ucieknie. To jedyna droga przez dżunglę i będzie dokładnie zablokowana, podobnie jak wszystkie ścieżki. Tubylcy, jeśli chcą, mogą pryskać na przełaj, ale wtedy będą musieli wycinać sobie drogę, więc złapiemy ich bez trudu. Wszyscy wyznaczeni do tych zadań będą na miejscu o piątej piętnaście i wtedy przyjdzie nasza kolej. Nadlecimy nisko i wylądujemy na tym placu w środku wsi, zanim ktokolwiek zdąży się zorientować, że jesteśmy w drodze. Jeśli wszystko dobrze zgramy, to jedyny opór jakiego możemy oczekiwać, stanowią psy i kury. — Psy odstrzelić, kury do pasa — skomentował któryś z tylnych szeregów i wszyscy parsknęli śmiechem. Kapitan uśmiechnął się lekko i wrócił do mapy: — Gdy wylądujemy, ruszą pozostałe jednostki. Wodzem wioski, o, tu stoi jego dom, jest stary cwaniak o wojskowej przeszłości i o cholerycznym usposobieniu. Jeśli nie nakaże oporu, to reszta będzie zbyt zaskoczona, by się bronić. Jego biorę na siebie. Są pytania…? Nie ma…? Też dobrze. W takim razie: do helikopterów! Transportowe maszyny o dwóch wirnikach siedziały na lądowisku, czekając aż pododdziały wejdą do wnętrza po rampach załadunkowych. Ledwie wojsko znalazło się w środku, potężne wirniki drgnęły i operacja się zaczęła. * * * Lecieli nisko naprzeciw wstającego świtu, muskając prawie kołami wierzchołki drzew. Lot nie trwał długo, ale i tak spotkał ich nagły tropikalny dzień. Carter przeszedł z kabiny pilotów do desantowej, rozbłysły zielone lampki i wylądowali ze wstrząsem zamortyzowanym przez podwozie. Rampy opadły ledwie dotknęli gruntu i żołnierze wysypali się z helikopterów, przyjmując półkolistą formację obronną. Plac był pusty, toteż utworzyli luźny klin, którego szpicą był Carter, i ruszyli za nim obserwując uważnie drzwi baraków, w których dopiero teraz zaczęli się pojawiać zaskoczeni mieszkańcy. Od strony drogi dobiegł ryk silników na niskich obrotach, a od strony rzeki huk śmigieł poduszkowców wlatujących na ryżowiska. Potem wszystkie inne dźwięki zagłuszyło wysokie, elektroniczne wycie — Carter miał megafon z wbudowaną syreną i właśnie go włączył. Wyło z dobre pół minuty, po czym oficer wyłączył syrenę, uniósł megafon i jego głos wypełnił nagłą ciszę. Billy nie rozumiał ani słowa, ale głos był autorytatywny i starannie modulowany. Dopiero teraz dotarło doń, że Carter poza tubą nie ma w ręku niczego. Nie miał też hełmu ani broni bocznej, co było już sporą głupotą. Ale miał za sobą uzbrojony pluton. Billy poprawił chwyt na M–13 i rozejrzał się uważnie. Mieszkańcy powoli wychodzili z byle jak skleconych domów. Carter coś powiedział i wszyscy znieruchomieli, odwracając się w kierunku drogi. W tumanach kurzu pojawił się na niej transporter, wyjąc silnikiem na niskim biegu. Wyhamował z lekkim poślizgiem i z tylnego włazu wyskoczył kapral z pakunkiem w ramionach. Podbiegł parę kroków dzielących go od wioskowej studni, wrzucił pakunek do jej wnętrza i szczupakiem skoczył za pancerkę. Łupnęło solidnie choć niegłośno, gdyż ładunek eksplodował w studni i ziemia stłumiła odgłos. W powietrze wyleciał kurz, ziemia i trochę wody. A potem studnia zapadła się w sobie i przestała istnieć — pozostał jedynie płytki, dymiący dół. Pełną zgrozy ciszę, jaka nastała, wypełnił ponownie głos Cartera. Jego przemowę przerwał czyjś ochrypły wrzask — z chałupy wodza wypadł siwawy mężczyzna gestykulując szaleńczo i drąc się do utraty tchu. Kapitan poczekał, aż tamten przerwie, i znów zaczął mówić, ale stary złapał tylko oddech i ponownie się rozwrzeszczał. Carter spróbował coś tłumaczyć, lecz wódz odwrócił się na pięcie i wbiegł do domu. Szybki, cholera był — to musiał mu Billy przyznać — prawie natychmiast wypadł z powrotem w starym stalowym hełmie na głowie i z długim jednosiecznym mieczem w garści. Takich hełmów nie produkowano od dobrych czterdziestu lat, a o mieczu Billy wolałby się nie wypowiadać. Stary podbiegł do kapitana wymachując mieczem nad głową i całkowicie ignorując to, co Carter mówił. Wszyscy pozostali — tak mieszkańcy, jak i żołnierze — znieruchomieli, obserwując przebieg wydarzeń. Wódz ciął na odlew, najwyraźniej zamierzając pozbawić przeciwnika głowy. Ten zasłonił się megafonem, który charknął i zamilkł. Kapitan próbował jeszcze dyskutować, lecz nie dość, że teraz jego głos był znacznie cichszy, to stary i tak nie zwracał nań żadnej uwagi. Wymierzył dwa kolejne ciosy sparowane megafonem, który błyskawicznie zmienił się w pogięty kawał złomu. Gdy wódz zamierzył się do kolejnego ciosu, Carter stracił cierpliwość. — Szeregowy Truscoe, wyłączcie go — polecił nie odwracając się. — Co za dużo, to niezdrowo. Billy oczekiwał tego rozkazu, toteż odruchowo zrobił tak jak go szkolono: krok do przodu, broń do ramienia, odbezpieczyć; gdy głowa przeciwnika znalazła się w celowniku, nacisnął na spust. Broń kopnęła, parsknęła i wypluła chmurę sprężonego gazu, która trafiła w twarz wodza. — Maski włóż! — rozkazał Carter i ponownie zadziałały odruchy. Broń do lewej dłoni, prawą sięgnąć po uchwyt pod okapem hełmu i pociągnąć. Przezroczysty plastik zjechał w dół i dwoma ruchami dał się zahaczyć o podbródek. Billy popatrzył dookoła i stwierdził, że coś się spieprzyło. Mace–IV, jaki wypełniał kanistry, był gazem obezwładniającym, który w trzy sekundy powinien każdego pozbawić przytomności. Stary tymczasem, choć zarzygany po pas, bynajmniej nie był nieprzytomny, a co gorzej był zdolny do ruchu. Przez płynące łzy zogniskował spojrzenie na tym, kto do niego strzelił (czyli na szeregowcu Truscoe), i zataczając się ruszył ku niemu nie wypuszczając miecza z ręki. Billy przerzucił broń do prawej, ale przeciwnik był zbyt blisko, by ryzykować, toteż walnął go na odlew w ucho używając M–13 jako maczugi. Wódz runął na ziemię i nie próbował już wstać, a w Billy’ego wstąpił szał: przeładował, wymierzył i pociągnął za spust… i jeszcze raz… i jeszcze, aż broń szczęknęła głucho — wywalił do leżącego cztery pozostałe naboje, okrywając go dosłownie kłębami gazu, wolno rozpływającymi się w powietrzu. Carter w spóźnionym geście wybił mu broń z ręki i ryknął: — Sanitariusz! — po czym dodał ciszej, wyraźnie pod adresem Billy’ego: — Ty cholerny durniu! Billy otrząsnął się z amoku, gdy koło nich zahamowała wyjąca syreną karetka, z której wyskoczyli dwaj sanitariusze i lekarz i zabrali się za starego. Maska tlenowa, jakieś zastrzyki, nosze i do środka. — Powinien wyżyć, ale niewiele brakowało, sir — stwierdził doktor. — Może mieć pęknięcie kości czaszki i nawdychał się masę tego cholernego świństwa. Jak to się stało? — Wszystko będzie w moim raporcie — odparł Carter dziwnie bezbarwnym tonem. Lekarz chciał coś powiedzieć, rozmyślił się jednak i bez słowa wsiadł do sanitarki, która czym prędzej ruszyła, lawirując między wjeżdżającymi do wioski ciężarówkami. Mieszkańcy zbici w gromadki ignorowali to wszystko, dyskutując zawzięcie acz cicho. Wyglądało na to, że nikt nie zamierzał stawiać dalej oporu. Billy zsunął maskę na miejsce i uświadomił sobie, że Carter spogląda na niego, i to w taki sposób, w jaki zwykle tygrys patrzy na potencjalną ofiarę. — To nie moja wina, sir — powiedział cicho. — Zaatakował mnie. — Mnie też, i nie rozwaliłem mu jakoś głowy. To twoja wina. — Nie, sir. Musiałem się bronić. A co, miałem może czekać, aż ten brudas nadzieje mnie na swój zardzewiały rożen? — On nie jest brudasem, szeregowy Truscoe. To obywatel tego kraju cieszący się poważaniem w tej wiosce. Bronił swego domu, do czego miał pełne prawo. Billy poczuł, że ogarnia go gniew. Zdawał sobie sprawę, że wszelkie plany jakie wiązał z Korpusem wzięły w łeb, ale nie to go zezłościło. Wkurzyła go cała ta kretyńska sytuacja, a ponieważ nie miał już nic do stracenia, wypalił: — To jest stary brudas z zawszonego Brudasowa. A jeśli on miał prawo się przed nami bronić, to co my tu, do kurwy nędzy, w ogóle robimy? — Zostaliśmy tu zaproszeni przez rząd i parlament tego kraju — odparł Carter z lodowatym spokojem — o czym wiesz równie dobrze jak ja. Obok z rykiem przejechała ciężarówka, stanęła i saperzy błyskawicznie zładowali z niej plastikowe rury. Gdy odjechała w kłębach kurzu, Billy przyjrzał się kapitanowi i wygarnął mu prosto w oczy to, co od samego początku tej zasmarkanej akcji miał ochotę mu wygarnąć: — Jasne jak cholera! Ktoś nas tu ściągnął dla własnej frajdy, a pozostali z tego ich całego rządu dowiedzieli się o tym dopiero wtedy, kiedy spadliśmy im na łeb. Ale o to mniejsza: znacznie gorsze jest to, że wywalamy miliony dolców, żeby jakimś zawszonym brudasom dać wygody, o których nie mają pojęcia, których nie potrzebują i nawet nie chcą. Kurwa, zmuszamy ich do tego grożąc im jeszcze bronią! Przecież to kwadratowy kretynizm w czystej postaci! — Lepiej byłoby pomóc im tak jak Wietnamczykom, co? — spytał cicho Carter. — Spalić wioski, wytruć lasy i wstrzelić ich prosto w epokę kamienną? Kolejna ciężarówka zwaliła muszle klozetowe, umywalki i prysznice. — A dlaczego by nie? Jeśli sprawiają kłopoty Wujowi Samowi, to proszę bardzo, a jak nie, to nie ruszać gówna, bo śmierdzi — kogo, do cholery, oni obchodzą? Na pewno nie obywateli, których podatki tu marnujemy… — Pojęcia nie mam, jak udało ci się znaleźć w Korpusie Pomocy, ale jedno wiem na pewno: nie pasujesz tu — w głosie Cartera było coś, czego Billy nigdy dotąd u niego nie słyszał i co spowodowało, że nie przerwał oficerowi. — Prawda, Truscoe, jest taka, że żyjemy na jednej planecie, i ta planeta z roku na rok staje się coraz gorszym miejscem do życia z naszej własnej winy. Eskimosi są zatruci DDT przedawkowanym na Środkowym Wschodzie, stront dziewięćdziesiąt z francuskich wybuchów atomowych na Filipinach powoduje raka u nowojorskich noworodków. Ziemia jest jedną całością, powiedzmy statkiem kosmicznym, i wszyscy w niej siedzimy bez możliwości przerwy w podróży. Jeśli bogate państwa nie pomogą biednym w rozwiązaniu problemów zdrowia i ochrony środowiska, to szybko wszyscy utoniemy w przysłowiowym szambie i skończymy na raka albo inną cholerę. Już jest niemal za późno, ale istnieje pewna szansa. A co się tyczy skali wydatków: w Wietnamie zabicie jednego żółtka, jak byś go nazwał, kosztowało pięć milionów dolarów. Po stronie zysków możemy wpisać nienawiść tak tych z Północnego, jak i Południowego, nie mówiąc już o problemach, jakie ta wojna stworzyła w samej Ameryce. Ta operacja kosztuje dwieście dolarów na głowę i zamiast wrogów przysparzamy sobie na dłuższą metę przyjaciół. Rozwaliliśmy tę studnię, gdyż była siedliskiem bakterii, teraz wiercimy nową, głębinową, w której będzie czysta i zdrowa woda. Instalujemy im sracze i wanny, by mieli jak dbać o higienę, likwidujemy owady roznoszące rozmaite zarazy, doprowadzamy prąd i budujemy przychodnie, by ich leczyć i żeby przestali parzyć się jak szczury i rozmnażać jak króliki, a zaczęli myśleć o tym, ile chcą mieć dzieci. Bo jak dalej będą się mnożyć w takim tempie jak teraz, to za parę lat zaczną zdychać z głodu i cały kontynent będzie jedną wielką wylęgarnią epidemii, pociągającą za sobą w nicość resztę świata. Dostaną wskazówki jak uprawiać ziemię i środki potrzebne ku temu — łącznie z pięcioma procentami tego, co ci się należy jak psu gnat w Alabamie, jako obywatelowi USA. Uczymy ich i robimy to wszystko nie dla nich, lecz dla siebie: chcemy pożyć, a to jest jedyny sensowny sposób… Sierżancie, proszę aresztować tego tu i dostarczyć pod strażą do obozu! Nagła zmiana tematu i rozładunek kolejnej ciężarówki z sedesami do reszty wyprowadziły Billy’ego z równowagi, tym bardziej że jeden z tych sedesów omal nie spadł mu na nogę. Przecież on sam osobiście pierwszy podobny sracz zobaczył w wieku ośmiu lat! — Problem wymyśliły takie czułe serduszka jak pan! — wrzasnął. — Wypłakujecie sobie oczka dla zasranych brudasów i na tacy podajecie to, na co człowiek ciężko tyra i płaci! Carter powoli odwrócił się i powiedział ze smutkiem: — Szeregowy William Truscoe: ja nie płaczę ani „dla”, ani „za” nikogo. Gdybym jednak kiedykolwiek był w stanie, to zapłakałbym nad tobą! I odszedł. Przekład: Jarosław Kotarski