13985
Szczegóły |
Tytuł |
13985 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13985 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13985 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13985 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Józef Ignacy Kraszewski
KONCERT W KRYNICY
— Pan dobrodziej daruje, jeżeli, może w niewłaściwą porę, ośmieliłem się go
inkomodować1. Okoliczności, nadzwyczaj naglące, skłoniły mnie do tego kroku.
Z tym frazesem trochę wyszukanym na ustach, stał przede mną, w skromnej ciupce,
w
której w roku 1866 mieściłem się w Krynicy — unikając nieprzyjemnych odwiedzin
pruskich
w Dreźnie — człowieczek niewielkiego wzrostu, fizjognomii ożywionej, blady,
ogolony, ale
przed trzema dniami, z włosami niepewnego koloru rozrzuconymi fantastycznie
dokoła
twarzy zmizerowanej, z oczyma, których wyraz trochę obłąkanego przypominał.
Ubranie jego
było najosobliwszą mieszaniną ubóstwa i elegancji. Na kołnierzu od bardzo
zbrukanej koszuli
zawiązana była niedbale, rażąco niebieska chusteczka, ręce nie myte, ozdobione
były dwoma
dużymi pierścieniami, paltocik z kieszeniami powypychanymi, pomięty, zszarzały,
leżał na
nim obwisło, a reszta ubrania spod niego wyglądająca, niegdyś stalowego koloru,
dziś i
rozmiarami, i barwą wiele zostawiała do życzenia. Buty na ostatek, może niegdyś
lakierowane, popękane, wykoszlawione, kazały powątpiewać, czy pod nimi
znajdowały się
podeszwy. W ręku trzymał cylinder zrudziały i chustkę fularową ogromną, której
czerwoność
nie mogła już skryć brudu.
Pomimo tej powierzchowności, obudzającej litość, i powątpiewanie o człowieku,
minę
miał jak najwyśmienitszą, uśmiech na bladych ustach, wiele ognia w wejrzeniu i
ruchy
śmiałe, a niemal poufałe. Było w nim coś wędrownego, biednego artysty,
półwariata, a lekki
zapach kminu i atmosfera wódczana — mówiły, że świeżo gdzieś pokrzepić się
musiał.
— Czymże panu mogę służyć? — rzekłem trochę sucho.
— Pozwoli pan dobrodziej naprzód, że się wytłumaczę — przerwał żywo — nie
chciałbym
być posądzonym o jakieś natręctwo nikczemne.
Tu pochwyciwszy za blisko stojące krzesełko, przysunął je sobie, siadł na nim,
kapelusz na
ziemi, pod opieką szeroko rozsuniętych nóg, ustawił, starł pot fularem,
chrząknął i mówić
zaczął:
— Nie wiem, czy panu dobrodziejowi znajome jest imię moje, chociaż ma ono pewien
rozgłos w świecie: Mikołaj Dereczko.
Widząc, że w milczeniu chłodnym słucham, sięgnął do kieszeni paltota, dobył z
niego plik
mocno zatłuszczonych papierków i zabierał się poświadczyć nimi, gdy ruchem ręki
wstrzymałem go — i archiwum to podróżne nazad wpuszczone zostało do kieszeni.
— Tak. Mikołaj Dereczko — dodał z westchnieniem — to dosyć powiedzieć. Wirtuoz
na
gitarze i skrzypcach, uczeń Ernsta2. Tak jest.
Uśmiechnął się dumnie.
— Ofiara przeciwnych losów, które się na niego spiknęły. Oprócz tego swego czasu
poeta
liryczny i dramatyczny. „Rozmaitości Lwowskie” drukowały niektóre moje utwory.
Napisałem poemat Obrona Olsztyna, dwadzieścia cztery pieśni, dotąd nie wydanych.
Nieszczęściem zastawić go musiałem u Igla. Potomność go ocenić potrafi, nie
obecnie! Nie!
Smak dziś jest zepsuty i świat ostygły. Tak, czcigodny panie, ofiara losu.
Tu parę razy powtórzona czkawka przerwała mu potok wyrazów, które jak lawa
gorąco z
ust mu płynęły.
Chciałem zapytaniem przerwać mu — aby rozmowę zwrócić do właściwego kierunku,
nie
mogąc znieść zapachu kminu ani anyżu, lecz pan Mikołaj Dereczko prosił o
cierpliwość.
Potarł czoło i włosy.
— W tym nieszczęśliwym kraju, który się na niczym nie zna, a o wszystkim chce
wyrokować — rzekł z westchnieniem — potrzeba koniecznie przybyć z patentem z
zagranicy,
aby zostać uznanym, a w dodatku mieć palto eleganckie i nie wyglądać jak ja…
negliżowo.
Naprzód słuchać nie raczą, a potem złego od dobrego, miernego od genialnego, nie
mogą
rozeznać, takich skromnych męczenników geniuszu jak ja wprost za drzwi
wypychają. Bo, że
mam geniusz, to nie ulega wątpliwości, czuję go w piersiach moich, pod tym
czołem. Ale z
losem walczyć!…
Przerwałem mu nieśmiało:
— Czymże mu służyć mogę?
— W tej chwili, najprzód odrobiną cierpliwości — przerwał śmiejąc się. — Widzi
pan,
walczę mężnie z losem. Gdybym był sam, niczym by to było, ale anioł niewiasta
związała los
swój z moim, zwierzyła go mnie. Mam dziecinę śliczną… a tu — nie sposób dobić
się do
niczego.
Uśmiechał się mówiąc to.
— Nie rozpaczam — dodał — daleki jestem od tego. Gdybym nawet został pochłonięty
przez fale i poszedł na dno, anioł mój weźmie w spuściźnie imię, które kiedyś
wypłynie…
Dziś niepodobna się wybić z tłumu. Poezji Milikowski drukować nie chce,
kompozycji moich
nie mogę wydać; aby koncert dać, potrzeba środków i poparcia.
Dorozumiewając się, o co chodziło, z wolna zacząłem dobywać pugilares, lecz
zobaczywszy ten ruch, pan Dereczko rzucił się gwałtownie.
— Niechże mnie pan wysłucha — zawołał — nie idzie tu o żadną żebraninę, ale o
objawienie się ludziom, o wyzwanie ich sądu. Pomiędzy zebranymi tu chorymi, jest
wielu
znawców i miłośników muzyki, może się ktoś znajdzie, co zechce jej słuchać nie
patrząc na
człowieka. Pragnąłem dać koncert. Poczciwy Dereszkiewicz, gramatyk, pan
dobrodziej go
zna, chce się nim zająć, przyjdź mi pan w pomoc…
— W jaki sposób? — odezwałem się, — Jestem tu prawie obcy, znajomości nie mam i
nie
zawieram… Gdybym chciał..
— Przyjdź pan na koncert — dodał Dereczko.
— Z największą chęcią — dodałem, ujęty tą nędzą uśmiechniętą, choć od niej
kminkówkę
czuć było. Będę się starał nawet namówić innych, jeżeli mi się uda.
— Ja o więcej nie proszę — westchnął Dereczko. — Domagam . się od ludzi
sprawiedliwości, posłuchania, najbiedniejszemu z ludzi odmawiać się go nie
godzi. Prawda,
wyglądam bardzo nie obiecująco — uśmiechnął się — ale trzeba przezwyciężyć
uprzedzenie.
Nie chciałem już podsycać rozmowy; i spytałem tylko o czas i miejsce, gdzie się
miał
koncert odbywać.
Dereczko wskazał mi nowo pobudowaną willę, trochę oddaloną od deptaka i naszych
gospód, gdzie był salon dosyć duży i, co rzecz główna, fortepian naówczas może w
Krynicy
jedyny.
— Szukam jeszcze miłosiernej duszy i palców, które by mi akompaniować chciały…
kto
wie? może je i znajdę. Fortepian trzeba podstroić, to już sam dopełnię.
Czkawka się powtórzyła.
— Niech pan dobrodziej nie zważa na to, że mi ta przeklęta czkawka dokucza —
rzekł
żywo. — Chcąc się jej pozbyć, napiłem się wódki i musiałem się czymś pokrzepić,
bo siłę
mieć potrzeba, aby grać, a obiad jest bardzo problematyczny.
Pośpieszyłem z ofiarą za bilety, co Dereczko przyjął w milczeniu jako rzecz
naturalną.
Zerwał się potem z siedzenia, skłonił z daleka z wyrazem bardzo miłym biednej
twarzy i
zniknął.
Na deptaku spotkałem kilka osób i wspomniałem o koncercie. Ruszano ramionami.
— Ale któż by na niego poszedł? — odzywali się wszyscy prawie. — W ostateczności
bilet wziąć, cóż robić? Jest to podatek, jałmużna, ale iść, słuchać…
— Znaż go kto z panów?
Nikt a nikt nie słyszał nigdy tego nieszczęśliwego Dereczki, ale nikt też
posłyszeć go nie
był ciekawy i dać biednemu nie tylko jałmużnę grosza, ale ucha jałmużnę.
Około restauracji zobaczyłem go na ławce wśród małego gronka milczących ludzi,
którym
opowiadał coś żywo. Był w humorze tak wesołym który mi serce krajał, śmiał się i
niezmiernie wydał mi się ożywionym. Minąłem go idąc dalej.
Jużem się był oddalił kawał drogi, gdy usłyszałem chód prędki za sobą i
zobaczyłem
pędzącego za mną Dereczkę, który podskakiwał, kapeluszem dając mi znaki.
Musiałem się
zatrzymać.
— Bardzo jestem szczęśliwy, że pana łapię — zawołał zdyszany. — Pan pozwoli, tu
niedaleko, żonę moją, tego anioła, i cherubinka mego Stasieczka chcę
przedstawić.
Niepodobna było odmówić — ciągnął tuż do domku na uboczu stojącego i śmiejąc się
poprzedzał.
Nie zajęte dla wilgoci domostwo, dosyć opuszczone — było schronieniem Dereczki,
który
tu jedną izdebkę sobie wyprosił — nie darmo.
Wyprzedziwszy mnie, w otwartych drzwiach stojąc, wcale nie zakłopotany tym, że
żonie
uczyni przykrość, popisując się ze swym ubóstwem, zapraszał do środka.
Pokoik, w którym od dawna nikt nie stał, od tyłu, pełen woni stęchlizny i
próchniejącego
drewna, z zapylonymi szybami, miał zaledwie parę stołków, lichy stoliczek,
maleńkie na
wysokich nogach łóżeczko, a w kącie garść słomy — widocznie posłanie genialnego
wirtuoza, okryte zmiętym i dziwacznym płaszczem starym.
Kobieta wyżółkła, chuda, ze smutnym wyrazem twarzy, tuląca dziecko do piersi,
zmieszana, zakłopotana, była tym zapowiedzianym aniołem i cherubinkiem.
W istocie młoda jeszcze twarz jej miała na sobie ślady piękności, niebieskie
oczy pełne
były wyrazu — lecz nędza nielitościwa już starła z tego oblicza ochotę do życia
i wiarę w
przyszłość. Była to cicha męczennica, za chwile uniesienia odpokutowująca
boleśnie,
cierpiąca za dwoje. Dziecię, które w ręku trzymała, smutne, chorobliwie
wyglądające —
zdawało się równie wygłodniałe i zmęczone jak ona.
Szybko chwyciła z łóżka chustkę dużą, aby nią okryć trochę siebie i bardzo
spraną i biedną
sukienczynę. Wejrzenie jej zdawało się mężowi czynić wymówki, iż ją
niepotrzebnie
wystawiał na oczy ludzi.
Pan Mikołaj udawał, że tego nie rozumie, i dumnym był, że się znalazła na
świecie istota,
co mu zawierzyła, co los swój z jego losem związała.
— Liziu, kochaneczko… gość…
Zarumieniona kobieta nie wiedziała, co począć z sobą. Dereczko gwałtem zapraszał
i
podawał stołek, z którego zrzucił na ziemię paczkę nut i gruby ręcznik.
— Pragnąłem koniecznie, abyś pan Lizkę zobaczył — mówił ożywiony. — Panie, to
istota
anielska, to dusza złocista… to święta i męczennica. Gdyby nie ona, dawno by
mnie na
świecie nie było, ona i Stasieczek trzymają mnie na nim. Dla nich ciernistą
noszę koronę i w
walce nie ustaję.
Otarł czoło, uśmiechnął się do żony, pocałował Stasieczka, który trochę
przestraszony w
początku, bułkę w rączynie ściśniętą na nowo zajadać poczynał. To przypomniało
Dereczce,
że w kieszeni niósł obiad dla nich i — wcale nie zważając na mnie, dobył w
bibułę
pozawijaną szynkę, chleb, salceson — ser… kawałek pieczonego mięsa. „Wszystko to
pośpiesznie na stoliczku przy łóżku porozkładał, żonie podawał i zawołał:
— Siadaj i jedzcie! Pan dobrodziej pozwolisz. Kobiecisko głodne. Zapewne ciepła
kuchnia, talerz rosołu… ba i befsztyk a pieczyste i melszpajs3 lepsze by były —
ale… trzeba
żyć, jak się da. To święta niewiasta! Dla mnie i dla Stasieczka od gęby sobie
odejmuje.
Jedzże, Lizko, nie zważaj — szepnął cicho.
Głodny dzieciak tak się napierał, że biedna kobieta, uśmiechnąwszy się smutnie,
jakby
mnie przeprosić chciała, musiała siąść w istocie do tego zaimprowizowanego
obiadu.
Dereczko patrzał z rozkoszą, jak Stasieczek drżący, wypuściwszy z ręki bułkę,
rwał się do
mięsa. Żal mu jednak było tego kawałka upadłego na ziemię i zręcznie
podniósłszy, schował
do kieszeni.
Milcząca pani Dereczkowa budziła wielkie współczucie — była jakąś istotą
skromną,
bojaźliwą, a znękaną niezmiernie. Wirtuoz usiadł przy mnie i począł szeptać
wskazując na
nią.
— Ona jedna geniusz mój potrafiła ocenić; poświęciła dla niego wszystko… Panie,
anioł
to jest… a jeśli ja chcę się do czegoś dobić, to tylko dla niej… Córka zamożnych
ludzi, u
których dawałem lekcje muzyki, ale to szlachta, dziedzice, ani przystępu.
Pogniewali się,
córce nic nie chcieli dać ani ją widzieć na oczy. Wszystko zniosła. — Złożył
ręce. — Ale i im
też się nie poszczęściło — dodał — z kretesem stracili, co mieli i pomarli.
Teraz my oboje
sieroty. Niegodziwi ludzie rozchwytali, co pozostało. Westchnął.
— Rajskie to były chwile —— szepnął cicho, i w oczach mu się łzy zakręciły — gdy
ja i
Lizka schodziliśmy się, aby wieczorami pomówić z sobą, jak dwie dusze pokrewne.
Stawała
przy oknie mojej izdebki, sparta na krawędzi, czatując, czy kto nie podgląda.
Bzy kwitły i
jaśminy, słowik śpiewał. Jednej takiej nocy wykradliśmy się do wiejskiego
kościółka…
Westchnął, czoło mu się zasępiło.
— No, i poczęliśmy życie pielgrzymką o chłodzie i głodzie.
Kobieta była tak dzieckiem zajętą, że nic nie słyszała. Dereczko w oczach miał
łzy. Zerwał
się nagle i otrząsnął.
— Geniusz zwyciężyć musi! — zawołał podnosząc rękę.
W obrazku, który miałem naówczas przed sobą, a nigdy go zapomnieć nie będę mógł,
tyle
było zarazem trywialności i tragiczności, realizmu straszliwego i poezji
krwawej, tak się to
dziwnie w całość zlewało, żem doznał wrażenia nadzwyczaj boleśnego.
Sam bohater, zarazem śmieszny i obudzający pewne współczucie dla swej odwagi i
wiary
w siebie — milcząca matka z dzieckiem, oboje na rozdrożu, bez przyszłości, na
jutro nawet
obiadu pewnego, suknie podarte. Serca jak one — a przy tym wszystkim ten uśmiech
na pół
wesoły, półironiczny na ustach…
Wyszedłem wzruszony.
Dereszkiewicz ze swą długą brodą i białym płaszczem, który mu dawał fizjognomię
dziada
kościelnego, siedział w progu mieszkania. Pisał naówczas dialogi historyczne,
którym dawał
tytuł dramatów.
— Skądże Pan Bóg prowadzi? — zapytał.
Opowiedziałem mu o Dereczce.
— Ale ja znam dawno tego trutnia — zawołał. — Żal mi go wielki, a większy
jeszcze
nieszczęśliwej kobiety; ale poradzić Dereczce nie ma sposobu. Istotnie ma
talent, ale
zarozumiałość większą jeszcze; pracować nie umiał nigdy, fantazja go niesie na
bezdroża.
Jutro można mu dać tysiąc guldenów, w tydzień ich nie będzie. Najprzód wystroi
żonę i
dziecko, potem sam się cudacznie ubierze, będzie jadł i pił, dokazywał, szalał,
aż wszystko
straci.
— Żona by go powinna wstrzymać, ma przecie nad nim władzę, bo do niej i do
dziecka
jest przywiązany — rzekłem siadając.
— To głupia baba, za pozwoleniem — odparł nielitościwy Dereszkiewicz. — Czy
uwierzysz? Zakochana w nim; nie śmie mu się sprzeciwić, adoruje go! Wszystko, co
on robi,
dla niej doskonałe… Napoił ją już goryczą dosyć, a pomimo to ubóstwia go.
— No, ale i on ją kocha.
— Jeszcze by też! — krzyknął Dereszkiewicz. — Najniewdzięczniejszy byłby z
ludzi,
gdyby nie umiał ocenić tego serca. Prawda to istotna, ja najlepiej wiem, bo
historia ta się
działa niedaleko od Łańcuta: była córką zamożnych dosyć rodziców, mogła zrobić
partię
świetną… Ten ją oczarował swoimi poezjami i muzyką.
Splunął stary gramatyk.
— Co to za koniec temu będzie? — odezwał się.
— Przewidzieć go łatwo — rzekłem. — Smutny być musi, a jednak nie godzi się
utyskiwać nad losem dwojga ludzi, którzy choć o głodzie mieli błysk i chwilkę
szczęścia.
Koncert był oznaczony za dwa dni.
Dereczko biegał, przysposabiając się do niego gorączkowo. Salę sobie wyprosił,
fortepian
wymodlił, panienkę jakąś do akompaniowania zdołał skłonić tym, że i ona
popisowymi
wariacjami miała się do koncertu przyłożyć.
Wszystko to jednak było niczym, głównym zaś, aby znaleźć chętnych słuchaczy, co
by
choć po pół guldena dać chcieli.
Śmietanka towarzystwa nie myślała się kompromitować, słuchając nieznanego, a
niepozornego rzępoły…
Tam zaś, gdzie nie ma śmietanki, i mleko bywać nie zwykło. Zostaje tylko
serwatka w
najlepszym razie, która często pięćdziecięciu centów nie ma do wyrzucenia, a dla
której
muzyka jest obojętną.
Liszt4 albo węgierska kapela z czardaszem5, śpiewaczka głośna, wirtuoz z
orderami, ha! to
jeszcze… ale taki nieznany biedaczysko… Widziałem zawczasu z całego
usposobienia, że na
koncercie będzie pusto.
Nawet ci, co przymuszeni bilety pobrali, kręcili nosami. My ze starym
Dereszkiewiczem,
bądź co bądź, obiecywaliśmy sobie placu dotrzymać Dereczce.
Spotykałem go biegającego z końca w koniec Krynicy, zdyszanego, zmęczonego, ale
dobrej myśli, z tym wiecznym uśmieszkiem, który go w najgorszych nie opuszczał
chwilach,
a może mu je osładzał.
— Anonsuje się wcale nieźle — mówił mi spotykając się — bilety idą. Powoli, ale
idą.
Wiele osób w chwili ostatniej brać zwykło. Rachuję, że sala będzie plus minus
pełna.
Postanowiłem zrobić siurpryzę. Pomiędzy elegią Ernsta, a karnawałem
Paganiniego6…
— Jak to, ma pan go na programie? — zawołałem zdziwiony.
— A cóż pan myślisz; ja go nawet gram najlepiej, bo jest w nim piekielnie szału
dużo, a to
odpowiada mojemu temperamentowi muzycznemu. Otóż, pomiędzy elegią Ernsta a
karnawałem, odczytam epizod z mojego poematu: „Śmierć samobójcy”.
— Nie śmiem odradzać, ale przedmiot…
— Wzniosły, tragiczny, dramatyczny, bajronowski7. Pisałem ten epizod w chwilach
rozpaczy, gdym zwątpiło tym aniele moim… czy ona zdoła poświęcić się dla mnie…
Laudanum8 stało na stoliku… wiersz… posłyszysz pan… strach, jak wąż mieniący się
wszystkiemi barwami wije się… syczy, bryzga jadem rozpaczy… błyska oczyma
fascynującymi… Nie chwaląc się, panie dobrodzieju, co to Słowacki przy mnie! Być
może, iż
nie jest to tak wykończone, ale ogień i siła, piekielne…
„Ziemio, ty krwi kałużo błotnista…”
Zaczynał deklamować wśród ulicy, gdym go pożegnał, tłumacząc się, że nie chcę,
aby mi
przedwcześnie psuł wrażenie…
Nadszedł dzień przeznaczony na koncert… Pogoda, która trwała do wieczora,
popsuła się
o zachodzie słońca, mały deszczyk padać zaczynał.
Dereszkiewicz, opiekujący się poczciwie niepraktycznym Dereczką, pierwszy się
znalazł
przy nim na miejscu.
Widząc mnie nadchodzącego, wciągnął do pokoiku, w którym Dereczko się znajdował.
Przywdział on swój zwykły strój koncertowy. Ponieważ szło mu o to, aby i
powierzchownością zajął publikę, kazał się ufryzować.
Śmiesznie mu z tym było.
Koszula nieposzlakowanej, śnieżnej białości krochmalna jak deska, okrywała
piersi, spięta
dwoma guziczkami pseudokoralowymi. Frak, mocno zużyty, był przecież niegorszy od
tych
w których kelnerowie posługują. Chociaż zdaje się, że Dereczko zegarka nie miał,
łańcuszek
na kamizelce kłamał jego przytomność.
Buty były tak misternie wyświeżone, iż zdawały się wychodzić od szewca.
Głowę podnosił ku górze — za wcześnie lubując się muzyką, którą miał nas
napawać.
Skrzypce swe nosił już w rękach, coraz to po strunach ich przebierając i
uchylając drzwi do
sali, aby się przekonać, czy publika nie zaczyna przybywać.
W istocie zjawiła się dotąd tylko akompaniatorka z mamą. Panna słusznego
wzrostu, z
minką pogardliwą, strojna niesmacznie, kwaśna, znudzona.
Mama, w czepku przedpotopowym, zajęła zaraz jedno z najlepszych miejsc w
pierwszym
rzędzie.
Tymczasem wirtuozka przysiadała się do fortepianu i kilka razy przebiegłszy po
klawiszach, dała nam przedsmak okropności, które uszy czekały.
Waliła w ten nieszczęsny fortepian, jakby rozbić chciała, a że pedał trzymała
ciągle,
rodziła się z tego przeraźliwa kakofonia.
Dereczko, słuchając, drżał i zżymał się.
Dereszkiewicz klął diabłami.
Muzyk stawał się niecierpliwszym coraz. Zmierzchało, świece pozapalano.
Gramatyk,
któremu o zmniejszenie kosztów chodziło, sprzeczał się, że dużo światła nie było
potrzeba.
Dereczko chciał wystąpić świetnie.
Godzina, o której miał się odbyć koncert, nadchodziła, nadeszła — w sali oprócz
dwu pań,
znajdowało się dwie osoby w kącie, z biletami gratisowymi.
Widząc zniecierpliwienie Dereczki i nie chcąc patrzeć na nie, bo mi przykrym
było,
wysunąłem się do sali.
Widok był przerażająco smutny.
Świece gorzały pogrzebowo. Cale rzędy poustawianych krzeseł czekały. Panna
chodziła w
coraz gorszym humorze. Mama to wstawała do niej, to powracała na krzesło
mrucząc, z
obawy, aby go kto nie zajął.
Zaczynało kapać z dachu złowrogo — nikt nie przybywał. Nastawiałem ucha ku sieni
—
grobowe milczenie.
Dereczko coraz to wyzierał z pokoiku i drzwi za sobą omykał.
Nareszcie — słychać ocieranie nóg na progu, drzwi otwierają się — dwóch panów;
jeden
otyły bardzo w taratatce9, o kiju, łysy, drugi w surducie, chudy — wchodzą.
Obejrzeli się po
sali, zamruczeli coś do siebie.
Widocznie jeden z nich wotuje10 za wyjściem, drugi za zostaniem. Siedli w kącie.
Po chwili niemłoda kobieta z ogromnym parasolem, z którego ciecze… zjawia się,
zajęta
bardzo tym zabytkiem starożytnym, którego w sieniach zostawić się obawiała.
Szukała dla
niego kąta. Mruczy… usiadła pośrodku.
Znowu milczenie. Wciska się jeden gratisowy słuchacz i zamaszysto potrącając
krzesła,
rozsiada się w rzędach ostatnich.
Niektóre świece zaczynały płynąć, jak gdyby los nieszczęśliwego Dereczki
opłakiwały.
Nie śmiem zajrzeć do niego. Żal mi serdeczny.
Wtem panna akompaniatorka, która coraz żywsze dawała oznaki zniecierpliwienia,
przybiegła do matki. Schyla się jej do ucha, mówi żywo.
Nie słyszę nic, lecz przysiągłbym, że napiera się wyjść, że przed salą próżną
popisywać się
nie chce. Matka stara się ją utrzymać, przebłagać. Nie pomaga nic, niepiękna
wirtuozka,
trzaskając drzwiami, opuszcza salę, matka wynosi się za nią.
Dereczko na pół drzwi uchylił, zrozumiał ten despekt, jaki go ma spotkać, lecz
impavidum
ferient ruinae11, nie idzie prosić.
Wybiega gramatyk do sieni, aby gorącą wymową powstrzymać rozdąsaną niewiastę.
Ale
nie ma sposobu.
Obrażona, rozpłakana z gniewu uchodzi.
— Niechże ją kaci biorą; to sekutnica! — woła dotknięty do żywego Dereszkiewicz.
Żal mi się zrobiło biednego Dereczki, wszedłem do Pokoiku.
Niepojęta rzecz — znalazłem go w pozie dramatycznej, uśmiechniętego, tulącego
skrzypki
do piersi i wcale nie zmieszanego, afrontem, którego doznał.
— Oczywista rzecz — rzekł — że tu deszcz winien wszystkiemu! To darmo, z losem
walczyć trudno. Lecz, ponieważ kilka osób naraziło się na błoto i niepogodę,
zaprawdę,
Dereczko nie zawiedzie ich zaufania. Akompaniatorka, prawdę rzekłszy, szczęście,
że sobie
poszła, nie potrzebuję jej. Zagram solo, i w ten sposób cała czystość tonów i
ich potęga wyjdą
świetnie.
To mówiąc, Dereczko przejrzał się w zwierciadle… i zuchwałym krokiem
bohaterskim,
wpadł na salę.
Prześwietna publiczność ze mną i gramatykiem, składała się z ośmiu, lecz —
zawsze byli
to z dobrej woli słuchacze. Ale z powodu dezercji akompaniatorki program musiał
być
zmieniony.
Zaszyłem się w kątek. Dereczko zaczął z furią improwizować.
Gra to była osobliwa, oryginalna, czasem przypominająca cygańską, z niezmierną
werwą i
ogniem, niekiedy łagodna i delikatna, z której się nauczyciel Ernst przebijał.
Dereczko grał niepoprawnie, technikę miał dziwaczną, tony nie zawsze czyste,
lecz
niepodobna było nie czuć w jego improwizacji natchnienia i ducha, artystycznego
temperamentu, talentu niezaprzeczonego.
Innego ostudziłaby sala pusta… on widocznie grał sam dla siebie, zapomniał,
gdzie był,
czy go kto słuchał. Było to dla niego zupełnie obojętnym.
Skrzypce namiętnie przyciskał do piersi, oczy mu ogniem pałały, ręce poruszały
się
gwałtownie, dobywał tony dziwaczne, latał, rwał się, warczał…
Ani razu nie dostrzegłem, żeby się ku nam zwrócił. Tej pomocy, jaką dają
oklaski, nie
potrzebował woale, ognia miał tyle w sobie, że mu na opalenie tej ogromnej sali
pustej
starczyło.
Grał, grał nie mógł skończyć. Nie stał w miejscu — poruszał się po estradzie i
biegał,
wyginał się, schylał, szalał.
Czyniło to wrażenie czegoś tak niezwyczajnego, strasznego, że chwilami dreszcze
przebiegały po całym ciele. Jemu pot się lał ze skroni…
Całą swą poranioną duszę, wszystko swe zbolałe serce, historię swojej walki
wyśpiewał
tak, dla siebie samego.
Sił mu nareszcie nie stało, zachwiał się, oczyma dopiero po sali potoczył,
opamiętał się.
Sypnęliśmy oklaskami — uciekł.
Pierwsza część koncertu była skończoną. Pobiegłem za nim.
Znalazłem go wyczerpanego, dyszącego na jedynym krzesełku, jakie się tu
znajdowało.
Zobaczywszy nas wchodzących z Dereszkiewiczem, podniósł się z uśmiechem na
ustach.
— A co? — zagadnął gorączkowo. — A co? Grałem? Słyszeliście, jak–em grał. A te
bałwany nie chcieli przyjść napoić się tą muzyką! Mieli słuszność, mieli! Taka
muzyka nie
dla tych, co noszą kalosze i chodzą z parasolami. Oni by jej nie zrozumieli.
Trzeba mieć
duszę, aby się ona w niej odbiła, a oni mają tylko flaki w sobie. Ale kat ich
bierz z oślimi
uszami! Ja ich nie potrzebuję! Ja gram sobie… Pan Bóg mnie słucha i rozumie. Jam
się
skarżył, a On mi odpowiadał: Męcz się, męcz, bo gdybyś gnuśnie gnił, nie
kosztowałbyś tych
rozkoszy, które ci daje muzyka.
Zaschło mu w gębie i przypomniawszy sobie, że miał coś w butelce, pobiegł do
kąta,
przyłożył ją do ust, pociągnął długo. Twarz mu się cała okryła purpurą i
poweselała jeszcze.
Schwycił skrzypce swe, starannie ocierając je fularem, tak jakby swojego
Stasieczka
pieścił. Wdzięczył się do nich.
— Czekajcie — rzekł — wyjdźcie do sali, rezonans tym lepszy, że pusta. Gdyby się
tu
tych kłód nawaliło, głos by się tak nie rozchodził. Zobaczycie, zagram wam teraz
rozkosze
niebieskie. Proszę nie sądzić, że ja tylko piekło umiem grać, jak w pierwszej
części. Nie, nie!
Kląłem ludzi, ale teraz zaśpiewani z aniołami.
Rozśmiał się i już nie patrząc na nas, wybiegł do sali.
Szliśmy za nim.
W sali parę osób, zapewne domowych, zwabionych ciekawością, przybyło. Do tych
nowych słuchaczów należała dziewka, która dzbanek chowała za siebie i zasłaniała
się
fartuszkiem.
Poważny i spokojny wystąpił na estradę Dereczko. Znowu cały zatopił się w sobie
i
skrzypcach.
Poczęło się to jak oddalony szmer jakiś, łagodnie, lecz niewyraźnie, zbliżać
zaczęło
stopniowo. Jeden głos naprzód śpiewał pieśń nadzwyczaj prostą, połączył się z
nim drugi —
szły tak razem w parze, powoli aż do chóru, który ten sam śpiew podjął z całą
siłą i wlał w
niego charakter nowy.
Nie była to może muzyka aniołów, pomimo spokoju w pierwszej jego części, nadto z
niej
tryskało namiętności ziemskiej, a czasem smutek i tęsknota tętniała, ale pieśń
była szeroka i
wielka. Z chóru Dereczko spadł do duetu, do głosu jednego, który cichnął… i
umarł w
szmerze niedosłyszanym.
Lecz w tej chwili, gdyśmy mu brawo dać chcieli, obudził się, drgnął, podniósł
głowę.
Przypomniał sobie, że czegoś nie dopowiedział. Na tle ostatniej pieśni począł
coś
szyderskiego, złego, kapryśnego, poplątanego dziwacznie, a ciągle zrywającego
się do
śmiechu. Śmiech to był tego tajemniczego ptaka, który czasem w puszczy głos
ludzki
naśladuje szatańsko.
Dereczko na pożegnanie wylał resztki żółci z siebie. Wódka czy wino, którego się
napił
przed wyjściem, grały w nim teraz wesołością niezdrową, krzykliwą, zbójecką.
I znowu latał po estradzie, a skrzypce te ukochane, zdawało się, że w drobne
kawałki
pokruszy w rękach, na których nabrzmiałe żyły występowały, jakby miały popękać i
krwią
wytrysnąć.
Dereszkiewicz, wystraszony tym wysiłkiem, wstał i poszedł ku niemu, chcąc go
poskromić, uprowadzić, ale Dereczko go odtrącił. Wszystkich jeszcze szatańskich
uśmiechów
nie wyśpiewał, wszystkiego zgrzytania zębów nie wyrzępolił.
Jak długo to trwało, nie wiem. Na dworze deszcz w początku cichy, jakimś wichrem
od
gór zmienił się w burzę. Okna sali chwilami oświecone błyskawicami sinymi,
stawały jak
jakieś otwory płomienistych przepaści.
Kilka razy rozległ się grzmot przeciągły. Huk ten, towarzyszący jego muzyce,
zdawał się
czynić Dereczce nadzwyczajną przyjemność.
Ludzie wprawdzie na koncert nie przyszli, ale burza przyleciała… i akompaniowała
mu
dzielnie.
Nawet ulewa, strumieniami z dachów spływająca, dostrajała się do pieśni
nieszczęśliwego
wirtuoza.
Piorun uderzył tak blisko, że stara jejmość z parasolem krzyknęła:
— A słowo stało się ciałem! W tejże chwili Dereczko skończył. Skłonił się ku
oknom
oblanym blaskiem błyskawicy i noga za nogą powlókł się do pokoiku. Nimeśmy tu
przyszli,
już złożywszy skrzypce dorwał się do butelki i wypił, co w niej było, do dna,
rozstrzaskał ją o
podłogę i rzucił się na krzesło.
Nie mówił nic. Wesołość jego znikła, a śmiech, co go nigdy nie opuszczał, znikł
z twarzy,
zrozpaczony się zdawał, smutny i przybity.
Dereszkiewicz począł coś mówić, odpowiedział mu, potrząsając tylko głową.
Daliśmy mu spocząć naturalnie — po takim wysiłku, ale spoczywając usnął i
gramatyk
wziął go pod swoją opiekę, podejmując się odprowadzić do żony i dziecka.
Nazajutrz trochę niespokojny, co się z nieborakiem stało, nie mając się od kogo
dowiedzieć, bo Dereszkiewicza nie mogłem spotkać nigdzie, po południu poszedłem
do
domku, w którym Dereczko mieszkał.
Nie było tu już nikogo. Stancyjka przez nich zajęta stała otworem i okna były
także, jakby
dla przewietrzenia, szeroko poodmykane. Na łóżeczku leżało stare siano, na
podłodze walało
się mnóstwo papierków zatłuszczonych, sznurków i strzępek.
Nie miano jeszcze czasu przemieść po nich… ale gdzie indziej czyż wiele więcej
pozostaje
po życiu biednego człowieka?
Stałem zamyślony, smutnie, gdy Dereszkiewicz się przywlókł.
— A co? — zawołał pojrzawszy — nie mówiłem? Byłem pewny, że już go tu dziś nie
będzie. Odprowadziłem wczoraj żonie i położyłem spać; jedno miał na myśli, że
ślicznie grał!
Słuchał go kto, czy nie, mniej dbał o to.
— Nie udało się w Krynicy — rzekł do żony — no, to cóż? Trzeba próbować gdzie
indziej… w końcu albo się gdzieś uda, albo wszystkie struny pękną i będzie
finał!
1882.
1 Inkomodować (z łac.) — trudzić, niepokoić, przeszkadzać.
2 Ernst — któryś z ówczesnych muzyków, mistrz Dereczki; może autor miał na myśli
Ernesta IV, księcia
niem. i kompozytora oper w tym okresie.
3 Melszpajs, melszpejz (z niem.) — legumina mączna.
4 Franciszek Liszt (1811–1886) — węgierski kompozytor i pianista jeden z
najwybitniejszych wirtuozów i
kompozytorów XIX wieku.
5 Czardasz — węgierski taniec narodowy; składa się z powolnego wstępu i
właściwego tańca w żywym
tempie.
6 Mikołaj Paganini (1782–1840) — sławny włoski skrzypek, wirtuoz i kompozytor.
7 Bajronowski — Dereczko usiłował nieudolnie naśladować wielkiego romantycznego
poetę angielskiego,
Jerzego Byrona (1788–1824).
8 Laudanum (łac.) — opium; tu chyba: trucizna.
9 Taratatka (st. pol.) — kapota męska, sięgająca do kolan, noszona przez
szlachtę polską w XVIII wieku.
10 Wotować (z łac.) — głosować.
11 Impavidum ferient ruinae (łac.) — nieustraszonego przygniotą ruiny, zwaliska.