13952

Szczegóły
Tytuł 13952
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13952 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13952 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13952 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Janusz Wolniewicz DELFINY Z Ucayali WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ Obwolutę, okładkę, stronę tytułową projektował: WALDEMAR ŻACZEK Zdjęcia: JANUSZ WOLNIEWICZ Redaktor: HALINA ZYSKOWSKA Redaktor techniczny: ZYGMUNT PŁATEK Korektor: MAREK WUJKIEWICZ © Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1980 MIBJ8B&BHU0IBKA WJBIKJHHI ISBN 83-11-06465-2 Printed in Poland Wydanie II. Nakład 20 000+333 egz. Objętość (z wkładkami): 15,19 ark. wyd., 20,75 ark. druk Papier druk. mat. IV kl. 65 g (z Fabryki Celulozy i Papieru im. J. Dąbrowskiego w Kluczach). Format 82X104/32. Oddano do składu w styczniu 1980 r. Druk ukończono w czerwcu 1980 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warsza- -wie. Zam. nr 1239. ________________________ Cena zj 45.— VRCIA W.KRÓLEWSKA Część I WYSPY DIABELSKIE N Wyspy Diabelskie Stateczek wychodził z ujścia rzeki. Po lewej burcie mijaliśmy niewielką wieżę. Michel, mój stary znajomy — poznaliśmy się przed kwadransem — poczuwał się do obowiązku pełnienia honorów domu. — Tę starą, od dawna nieczynną latarnię nazywamy tu Wieżą Dreyfusa, a ten tam dalej nowoczesny budynek to świeżo ukończony hotel „Les Roches". Luksusowy — zakończył mój przewodnik nie bez dumy. Hotel interesował mnie mało, ale nazwisko Dreyfus, odebrałem z małym dreszczykiem, jakby hasło wywoławcze, które dobitnie uświadomiło mi, że płynę wreszcie na osławione Wyspy Diabelskie, gdzie — jak pisał przed laty ów właśnie Dreyfus — „sprawiedliwość dla więźniów tak się ma do sprawiedliwości, jak muzyka wojskowa do muzyki w ogóle"'. Wstrząsające obrazy z powieści Wiktora Hugo i koszmarne teksty bestsellera naszych czasów — „Papillona" — zaczęły kłębić mi się w głowie jak na zawołanie. Stateczek tymczasem opuścił już wody rzeki Kourou. Płynęliśmy po Atlantyku. Różnica była minimalna. Wody przybrzeżne Gujany Francuskiej są bowiem równie mętne, jak mulista rzeka. Nasza łódź nie była demonem szybkości i cała ipodróż na Wyspy Diabelskie, licząca niespełna 20 kilometrów, była zaplanowana na mniej więcej półtorej godziny. Co najmniej przez dwie trzecie tej trasy żegluga odbywała się po wodzie przypominającej kolorem grochówkę. Pogoda natomiast była wspaniała. Widoczne z daleka wysepki na tle białych obłoków wydawały mi się niepokojąco małe, przynajmniej w konfrontacji z moimi wyobrażeniami. Oficjalna nazwa archipelagu, złożonego z trzech wysepek, brzmi: Ileś du Salut — Wyspy Zbawienia. W jego skład wchodzą: Wyspa Świętego Józefa, Czarcia Wyspa i Wyspa Królewska. Na ironię zakrawa fakt, że to miejsce potwornych cierpień ludzkich (do roku 1945) w najwcześniejszej fazie kolonizacji Gujany uratowało życie pierwszym, jak zwykle pozbawionym najpotrzebniejszych rzeczy, kolonistom, których na lądzie stałym dziesiątkowały liczne choroby, w tym malaria. Nieliczni, którzy popłynęli wówczas na wysepki, zwane później popularnie Wyspami Diabelskimi, uratowali życie. Przede mną wyłaniało się powoli małe pasemko brzegu, zwieńczone u góry koronami rozwichrzonych palm. Wiedziałem już, że niższy pasek lądu z prawej tworzy Wyspę Świętego Józefa, bardziej zaś górzysta część — Wyspę Królewską. Przystań miała się znajdować na wprost dziobu stateczku. Początkowo najbardziej zaintrygowała mnie jednak dobrze widoczna na tle zieleni sylwetka dużej, białej jednostki, wyglądającej z dala na statek pasażerski. W miarę podchodzenia do wyspy statek rósł w oczach i wreszcie mogłem rozróżnić wielkie radarowe anteny, a w końcu i banderę jednostki. Ostateczna identyfikacja nastąpiła z całkiem bliskiej już odległości. Na rufie widniała nazwa „Profesor Zubow", port macierzysty — Leningrad. Miałem więc przed sobą radziecki statek naukowo-badawczy. Z Bałtyku! Trochę mi to psuło „diabelską" egzotykę. Przygodny towarzysz podróży sypnął informacjami: — Tak, radziecki. Jest w tym rejonie od kilkunastu 8 dni. W ramach współpracy z bazą kosmiczną w Kourou strzelał jakieś rakiety, pewno meteorologiczne. Nasze urządzenia telemetryczne, sprzężone z radarem kamery — robiły dla niego dokumentację. Nawet dziwię się, że jeszcze tu kotwiczy. Słyszałem, że miał wczoraj odpłynąć, aby zdążyć na Nowy Rok do domu. Każdy lubi być w taki dzień w domu, prawda? Uświadomiłem sobie, że ja jednak nie będę „w taki dzień" w domu, i z dziennikarskiego' nawyku zacząłem się w duchu oblizywać na wizytę na pokładzie „Zubo- . wa". Nie <mów „hop!", póki nie przeskoczysz — poucza stare porzekadło. I słusznie. Moje nadzieje zakłócił brutalnie łoskot łańcucha wciąganego w kotwiczną klu-zę. Nasz stateczek dobijał właśnie do przystani-, kiedy „Profesor Zubow" ryknął syreną po trzykroć, rozkręcił się na redzie i ruszył na północny wschód, do domu, na Bałtyk. Po zejściu na ląd stałem na kamiennej kei, identycznej z tą, jaką znałem z rysunków dawnych zesłańców, i nabożnie rozglądałem się dokoła. Przy wydłużonej ostrodze kołysał się jakiś jachcik sobotniego wycieczkowicza, w małej zatoczce leżały dwa krewetkowce z Florydy. W prawo ode mnie pasemko wody oddzielało Wyspę Świętego Józefa. Patrząc na lekko sfalowaną wodę, mimo woli wzdrygnąłem się. Ta cieśnina, nie tak znowu dawno, była ulubionym żerowiskiem naj-tłustszych na całym Atlantyku rekinów. W pewnej odległości od kamiennego nabrzeża widniał w niezłym stanie budynek z resztkami przerdzewiałych krat. Jego front zdobiła jasna plama nie oheblowanych drzwi, kryjących zapewne za wielką kłodą podręczny magazynek, użytkowany przez dawnych mieszkańców Wyspy Królewskiej. Michel, mój znajomy ze statku, klepnął mnie w ramię i wskazał jakiś zdezelowany łazik. Wsiedliśmy. Chrapli- 9 pod górę. W czasie jazdy okazało się, że jedziemy do swego rodzaju filii hotelu „Les Roches", a mój nowy znajomy jest kimś w randze dyrektora hotelu i kucharza na delegacji w jednej osobie. W ciągu niespełna dziesięciu mintft wywindowaliśmy .się pod górę, mijając po drodze jakieś murki, zrujnowane budynki i wieże kompletnie zniszczonego kościółka. Mignęła mi jeszcze wysoka latarnia morska i aluminiowa kopuła wielkiego radaru. Zgrzytnął wehikuł. Znalazłem si3 przed piętrowym budynkiem, już na pierwszy rzut oka zdradzającym swój koszarowy niegdyś charakter, byliśmy w najwyższym punkcie wyspy, to jest siedemdziesiąt—sto metrów nad poziomem morza. Sporo krat w oknach, wielka sala na parterze i kilka pomieszczeń zaadaptowanych na hotelowe pokoje. Michel zszedł do kuchni. Zostałem sam w pokoju — twarzą w twarz z Czarcią Wyspą. Leżała na wprost okna mojego pokoju: mała, całkowicie bezludna i podobnie jak Wyspa Świętego Józefa dokładnie pokryta masą bujnej zieleni. Czarcia Wyspa, Ile du Diable, użyczyła swojej nazwy nie tylko Archipelagowi Zbawienia, ale stała się synonimem Gujany Francuskiej. Synonimem kraju, który w całości zamieniony został od roku 1852 w jedno wielkie więzienie. Uchodziło ono przez wiele następnych lat za najstraszliwsze na świecie miejsce zsyłki. Zapowiedź deportacji z paryskich więzień na Wyspy Diabelskie przyprawiała przestępców nierzadko o utratę zmysłów. Suche liczby mówią, że w latach 1854—1946 zesłano do Gujany 18 tysięcy galerników Cesarstwa i 60 tysięcy zesłańców Republiki.'Niemal wszyscy ci więźniowie zmarli w Gujanie. Paradoksem może wydać się tutaj fakt, że właśnie Czarcia Wyspa stanowiła 10 j trzymani na niej zesłańcy rekrutowali się głównie z więźniów politycznych, których nie zmuszano do pracy. Mieszkali oni pojedynczo w oddzielnych kamiennych domkach i wolno im było sięgać po różne więź-niarskie luksusy. W potokach tropikalnego słońca wysepka wydawała mi się wręcz niebiańskim zakątkiem, godnym ze wszech*miar malarskiego pędzla. Zapukano do drzwi. Królowa Joan Zszedłem na dół. W olbrzymiej sali zamienionej na jadalnię piętrzyła się w kącie barykada wielkiego baru, zdradzającego, że w turystycznym sezonie sporo ludzi zwiedza Diabelskie Wyspy. Imponujący akcent tej części sali stanowił ogromny „ząb", należący do dziesięciometrowej chyba ryby-piły. Na jego tle szczupła postać jasnowłosej kobiety wydawała się zaskakująco drobna. Michel zaserwował ipiwo, potoczyła się rozmowa. Wprędce okazało się, że Joan Thompson jest autorką wszystkich pejzaży i portretów pokrywających ściany jadalni. Nie to jednak stanóViło największą dla mnie niespodziankę. Joan, ustaliwszy moją narodowość, strzeliła nagle, sięgając po kufel: — Na zdrowiu, pan porucznik! Jak sze masz! Dobry Boże! Poczułem się jak siostrzeniec żony Lóta. Rzecz się wyjaśniła w sposób, rzec by można, banalny. Joan Thompson, de domo Parker, II wojnę światową spędziła w Sheffield. I jak wiele tamtejszych dziewcząt była oczywiście narzeczoną któregoś z jurnych a dwornych polskich lotników. Niejeden też weekend spędziła w towarzystwie tych szarmanckich chłopców, próbując mówić ich szeleszczącym językiem. Coś z tego po trzydziestu latach zostało. Wiedziała także sporo 12 O XVićltt.uvvi, j że o polskich królach i hitlerowskiej okupacji. Ciągnąłem za język byłą pannę Parker, jak mogłem. Bez trudu przypomniała sobie imię polskiego narzeczonego: Feliks. Gorzej' poszło z nazwiskiem — nomina sunt odiosa — i numerem dywizjonu. Kiedy zaś wspomniała, że jej chłopak był synem ambasadora Polski w Berlinie (nazwisko zupełnie się nie zgadzało) — żywo stanęła mi w pamięci pyszna historyjka z fotografią Belwederu. Otóż nasi żołnierze w Wielkiej Brytanii pragnęli w oczach aliantów, a zwłaszcza aliantek prezentować się jak najlepiej. Wielu Jasiów i Stasiów, szczerych Mazurów z jednej morgi mazowieckiego piachu, grało u sojuszników — landlor.dów z rodowymi siedzibami. Fotografia Belwederu ledwie nadążała za opowieściami tych „posiadaczy ziemskich". Niewykluczone, że Felek z Poznania był bardziej pomysłowy, i zamiast siedzibą przodków swoje zaloty wspomagał ojczulkiem-ambasadorem. Jak było, tak było — świadczyć mogę, że Mrs. Thompson z rozrzewnieniem do dziś Felka-lotnika wspomina. A swoją drogą, wszystkiego mogłem się na Diabelskich Wyspach spodziewać, ale romansowych wspomnień raczej nie oczekiwałem. Tego wieczoru długo w noc rozmawialiśmy nie tylko o „dobrych" wojennych czasach w Wielkiej Brytanii, ale i o wyspach, które stanowiły „podstawkę" do pitego przez nas piwa. Joan o Wyspach Zbawienia wiedziała sporo; z opowiadań byłych galerników i z lektury. Znała dawne przeznaczenie każdego budynku na Wyspie Królewskiej, miała też w zanadrzu wiele historii z dreszczykiem o życiu galerników. Słuchałem tego wszystkiego z otwartą gębą. Więc najpierw o strażnikach i urzędnikach karnej 13 słodkiej Francji, nie rekrutowali się z oficerów bez skazy, z których ojczyzna byłaby dumna bez zastrzeżeń. Wielu z nich miało przeróżne, acz niemałe grzeszki, które ułatwiły im służbowe przeniesienie do Gujany. W rezultacie przeżywali oni niemal tę samą codzienność, co skazani. Jedni i drudzy byli ludźmi zrozpaczonymi, bez nadziei i planów życiowych. Zwyrodniałe okrucieństwo, znęcanie się nad galernikami, tortury fizyczne i psychiczne nie należały do rzadkości. Strażnicy w wielu przypadkach umierali zresztą szybciej niż przybyli jednocześnie z nimi zesłańcy. Dostęp do alkoholu, załamanie psychiczne niszczyły strażników błyskawicznie. Mimo potwornie ciężkiej pracy, a może dzięki niej, oraz dzięki mirażowi udanej ucieczki — galernicy trzymali się lepiej, silni ową zwierzęcą chęcią przetrwania, której brakło strażnikom. Nic dziwnego też, że cmentarz dla dozorców na Wyspie Królewskiej był miejscem stosunkowo często odwiedzanym. Ze zmarłymi skazańcami robiono sobie mniej ceregieli. Chowano ich w Atlantyku. Niemal codziennie zaszywano w worki jednego czy dwóch galerników. W małej cieśninie między Wyspą Królewską a Wyspą Świętego Józefa rozlegał się wówczas dzwon i niekształtne tłumoki zsuwały się do wody. Czatujące wokół rekiny ku uciesze strażników zaczynały swoją makabryczną grę. Strażnicy zakładali się, czy worek będzie podrzucony na powierzchnię wody, czy też od razu zostanie rozerwany na części w przezroczystej toni. Warto przy tym wspomnieć, że wokół wysp dokonywano jednocześnie połowów rekinów, a ich ogromne tłuste wątroby stanowiły surowiec do produkcji tranu, prowadzonej na przemysłową skalę na Wyspie Świętego Józefa. Moja żywiołowa abominacja do tranu w dzieciństwie znalazła wreszcie mocne uzasadnienie. 14 ką urzędników rezydujących na Diabelskich Wyspach. Ci, którzy nie znajdowali upodobania w dręczeniu więźniów, korzystali z możliwości, jaką im dawała zróżnicowana społeczność galernicza. Obok Francuzów byli tam również Arabowie z Algieru, Niemcy z Alzacji, Włosi, Hindusi, wreszcie Murzyni z Martyniki. Pod względem zawodowym i społecznym więźniowie także tworzyli barwną mozaikę. Oprócz pospolitych morderców i złodziei byli adwokaci, artyści, lekarze, ludzie światowi, mówiący wieloma językami. Wszyscy oni weszli w ostry konflikt z prawem, ale przez cały czas pozostali sobą. W wielu przypadkach uzdolnienia czy wykształcenie pozwalało im na łatwiejsze życie. Udzielali oficerom i ich rodzinom lekcji śpiewu czy języków, byli zatrudniani w biurach, a wreszcie zajmowali się rzemiosłem, plecionkarstwem, rzeźbieniem kokosowych skorup czy wyrobem lasek z kości pacierzowych rekina Wieczorami grywała orkiestra złożona z więźniów, a zasłuchany komendant z podwładnymi popijał dobrze ochłodzony wermut. Kąpiele w zabezpieczonych przed rekinami miejscach, fechtunek i gra w kręgle uzupełniały listę rozrywek. Wszystko jednak przestawało się liczyć na wyspie, kiedy człowiek z lunetą, stale przepatrujący morze, oznajmiał, że z Cayenne płynie do przystani na Wyspie Królewskiej statek. Kto tylko mógł, rzucał wtedy zajęcia i biegł patrzeć na mizerną jednostkę. Jeden oczekiwał listów, drugi świeżych wiktuałów, a jeszcze inny... zastępcy. Joan zakończyła swoje Opowieści Pierwszego Wieczoru drobiazgowym opisem gilotyny funkcjonującej w miejscowym więzieniu i upomniała mnie, abym nie zapomniał obejrzeć w szpitalu w Cayenne kilku dobrze zachowanych głów z tamtych czasów. 15 jak zabity. W powietrzu z pewnością unosiły się jęki zesłańców, szczęk łańcuchów i gilotyny, ale ja — nie słyszałem nic. Być może przyczyniła się do tego lekko-strawna, złożona z darów morza kolacja, a być może zwykłe ludzkie zmęczenie. Zasypiałem na wygodnym łożu, piekielnie — jakże właściwe określenie na Diabelskich Wyspach — ciekawy wszystkich zakątków archipelagu Wysp Zbawienia. Rozpierała mnie przy tym nieskromna duma, że oto zasypiam bez kajdanów, drugi po aptekarzu Jelskim Polak na tych wyspach i prawdopodobnie pierwszy — to już brzmiało całkiem dobrze — od niemal stu lat. „Wsiadłem na fregatę «Amazone». Statek ten wiózł do Gujany kilkuset złoczyńców na dolnym piętrze, kratą odgrodzonych. Wszystkich było na tym okręcie tysiąc kilkuset ludzi. Prócz załogi i skazanych była pewna liczba urzędników jadących na zluzowanie innych, których obowiązujący czas pobytu w kolonii skończył się, nadto kilku kupców, którzy po kilkuletnim pobycie w kolonii podupadli na zdrowiu, a przez półroczny pobyt w Europie wzmocnieni powracali do Gujany... ...Fregata dokupiła na Ma derze kilkadziesiąt ślicznych, rudych, maleńkich wołów. Mięso ich nadzwyczaj smaczne i delikatne, a tłuszcz przy mięsie przeświecający, jakby ptasi. Mówiono mi, że tę własność otrzymują od karmienia się trzciną cukrową. Z łodzi windują woły na pokład za rogi. Jednemu urwały się rogi i ten pierwszy nakarmił załogę. W dalszej drodze towarzystwo moje składali podoficerowie, żandarmi i dozorcy więźniów. Jeden z tych ostatnich, nazwiskiem Petit, lubił historię naturalną Podczas urlopu chodził w Paryżu do pracowni zoologicznej w Jardin des Plantes i tam nauczył się sposobu , 16 rów zoologicznych w godzinach wolnych od służby. Ta wspólność upodobania i zamiarów uczyniła mi z niego najmilszego towarzysza podróży; a jako znającego już Gujanę, ciągle rozpytywałem go o różne rzeczy. Co dzień wypuszczano złoczyńców na pokład oddziałami,, na godzinę, żeby zażywali świeżego powietrza tak potrzebnego zdrowiu. W niedzielę, przed mszą świętą, majtkowie stawali szeregami na pokładzie, a obnażywszy ręce po łokieć, poddawali się oględzinom lekarskim, czy nie mieli choroby skórnej spowodowanej przez pewnego pajączka, a nierzadkiej u marynarzy francuskich. Msza święta odprawiała się w niedzielę na pokładzie i cała służba okrętowa była na niej obecna. ...Strzelbę swą dałem jednemu z podróżnych do przechowania, bo sam nie miałem własnego kąta. Niedobrze zapamiętawszy twarzy tego pana, niemałego doznałem niepokoju, gdy się zdarzyło, że przez kilka dni nie pokazywał się na pokładzie. Poznawszy go potem i upewniwszy się o tożsamości osoby, bardzo byłem uradowany. Sypiałem w hamaku okrętowym, który mi dano zaraz na początku do zawieszenia na hakach wkręconych do belek sufitu. Po niejakim czasie ktoś zabrał sobie moje miejsce, wtedy kładłem się na podłodze. Nie było to gorsze od hamaka, wyjąwszy w czasie, kiedy okręt kołysał się zbytecznie. O 5 godzinie rano wstawaliśmy na głos trąbki. Na okręcie utrzymywano wielką czystość. Pokład i podłogi myto i szorowano co dzień, i nie wolno było pluć na podłogę, tak że można było położyć się na pokładzie bez obawy powalania odzienia. Jednak przy upale słonecznym występowała na wierzch czarna smoła, którą były zalane szpary między deskami pokładu, czepiała się obuwia i roznosiło się ją wszędzie. 3 — Delfiny z UcayaU 17 ... podług tego, czy świeże było mięso, czy konserwowane w blaszanych pudełkach. Świeża wołowina z Madery była prawdziwym przysmakiem. Często dawano nam fasolę ceglastego koloru, bardzo posilną. Kawa, którą z rana czerpaliśmy z wiader kubkami, była kawą tylko z nazwiska. Suchary zanieczyszczone były przez larwy chrząszczyka Calandria granańa. Pewnego dnia wsadzono mego przyjaciela Petit, za jakieś małe przewinienie, na kilka godzin do aresztu, na samym spodzie okrętu. Spuściłem się do niego ńa pogadankę i widziałem tam wielki zbiornik wody destylowanej, bo nam innej nie dawano. Tylko podróżni pierwszej klasy mieli wodę źródlaną z wyspy Madery. W czasie podróży zdarzył się przypadek. Majtek spadł z wysokości masztu do komina machiny parowej, zimnego naówczas, i umarł w kilka dni z potłuczenia. Przez cały miesiąc burzy nie było; jednakże bywała fala wielka, i wtedy zamykano okna w biały dzień ciężkimi spadającymi drzwiami, przynajmniej na dolnym piętrze. Zawsze to czyniono na noc, choćby w najpiękniejszą pogodę. Przez kilka dni zdarzyła się także cisza tak wielka, że nie było ani zmarszczki na powierzchni morza, a okręt stał na miejscu, i wyrzucone śmiecie wcale nie odpływało; lecz co dziwniejsze — że wtedy właśnie kołysanie okrętu było największe. Wierzchołki masztów opisywały wielkie łuki na niebie, skrzypiało, łańcuchy brzęczały. Komendant, nie doczekawszy się wiatru, kazał grzać kotły i popłynęliśmy parą aż do spotkania tegoż. Bez innych przygód; i nie doświadczywszy wcale morskiej choroby, po dniach trzydziestu i kilku miałem ujrzeć ląd amerykański. Wypatrywano najprzód na widnokręgu olbrzymiej skały, zwanej Le Grand Constable. Zbliżając się ku niej, 18 ujrzeliśmy po mejaKim czasie staiy ląd Gujany, w kształcie ciemnego, długiego pasa. To był nieprzerwany las. Jeszcze nic prawie rozeznać nie mogliśmy, będąc oddaleni o wiele mil od lądu, gdy zoczyliśmy jadącego ku nam sternika na malutkim statku. Ten mieszka na małej wysepce, Ile de Pere zwanej. Ma wiadomość o bliskim czasie przybycia różnych okrętów, wygląda ich, spieszy na spotkanie, obejmuje na nich komendę i przeprowadza przez miejsca trudne, omijając mielizny. Teraz ruszyliśmy bardziej ku północy i po kilkugodzinnym płynięciu przybyliśmy do trzech wysp, znanych razem pod nazwą Ileś du Salut. Tu «Amazon-ka» miała stać około tygodnia; tu też wysadziliśmy skazanych i różne paki dla zarządu tych wysp. Pozostali zaś podróżni przesiedli się na mały parowiec «Abeille», który w kilka godzin zawiózł nas do Kajenny". Taką oto podróż do Gujany odbył w roku 1865 imć pan Konstanty Jelski, znakomity przyrodnik, podróżnik i pisarz, którego reportaże, jak osądzić można z powyższej próbki, są wciąż nader interesujące. Godzi się przeto parę słów o autorze ich powiedzieć. Otóż Konstanty Jelski urodził się w 1837 roku na Litwie. Studiował w Moskwie i Kijowie nauki przyrodnicze. Po ukończeniu Uniwersytetu Kijowskiego miał okazję objąć na nim wykłady z zoologii, ale wybrał zagraniczne wojaże. Najpierw trafił do Turcji pod opiekę Rustema Beja, czyli... pana Wolskiego z Galicji. W Turcji spędził przeszło dwa lata, również zażywając w służbie beja podróży. Następnie wyjechał do Francji, gdzie uzyskał zatrudnienie u profesora zoologii Deyrolle'a. Z paryskiej pracowni nastąpił właśnie wyjazd Jelskiego do Gujany Francuskiej. Zakontraktowano go jako pomocnika aptekarza w Cayenne. Podróży tej Jelski nie zaczynał po królewsku. 19 W 1OUJ WCLWanu lilil.Lt; wojennej—pisze — i zapytano, którą klasą chcę jechać, a na moje żądanie najtańszego stołu, przeznaczono mi podoficerski... Dzięki świadectwu niezamoż-ności, jakie otrzymałem z policyi, dano mi przejazd z Paryża do Tulonu za pół ceny..." Konstanty Jelski spędził w Gujanie cztery lata i dwa miesiące. Stamtąd niemal cały czas utrzymywał kontakt z krajem i za pośrednictwem W. Taczanowskiego przesyłał okazy do zbiorów hrabiego Branickiego, który zresztą objął swoim mecenatem także dziesięcioletnią działalność badawczą Jelskiego w Peru, dokąd wyjechał on bezpośrednio z Gujany. Nasz podróżnik był gorliwym badaczem. Na przykład samych pająków przesłał z Peru do kraju ponad trzysta gatunków. Jak pisali o nim współcześni, „mógł zbierać takie paskudztwo, bo nie był żonaty". Rzeczywiście. Ożenił się dopiero po powrocie do kraju, gdzie osiadł w Krakowie i został kustoszem zbiorów przyrodniczych Akademii Umiejętności (rok 1883). Zmarł na apopleksję w roku 1896. Jelski o swoich peregrynacjach i naukowych przewagach napisał książkę *, z której godzi się zacytować przynajmniej ułamki jego wspomnień z rocznego pobytu na Wyspach Zbawienia. A oto jak wygląda jego miniaturowy reportażyk, pierwszy prawdopodobnie w języku polskim traktujący o połowie żółwi: „Innego razu, także za pozwoleniem komendanta, pojechaliśmy na Ile du Diable, ażeby być świadkami połowu żółwi morskich. Sieć do tego taka sama, jak do połowu rekinów, rzadko wiązana ze sznurów. W pewnym miejscu, przy brzegu, dno skaliste było • „Papularnoprzyrodnicze opowiadania z pobytu w Gujanie Francuskiej i po części w Peru". Kraków 1898. 20 ł karm. Szczęśliwie objęto siecią kilka żółwi na podwodnym pastwisku, a dwa spomiędzy nich, które nie potrafiły wydobyć się z sieci, zostały na skalisty brzeg wyrzucone. Długa oś ich owalnej skorupy miała około metra długości. Na wznak przewrócone, złośliwie kłapały przednimi wiosłowatymi łapami po skorupie. Mięso ich jadalne; skorupa tego gatunku, prócz tego, że jest poszukiwana przez zbieraczy osobliwości, nie znajduje tu innego użytku. W gębie ich nie ma zębów, ale ostre rogowe brzegi ich szczęk zdołałyby zapewne uciąć palec człowiekowi". A tak imć Jelski pisze o swojej pracy na Wyspie Królewskiej: „Trochę drzew zostawiono na stokach wzgórza, przeważnie Curupinta gujanensis. Było na wyspie dużo ogródków warzywnych. Każdy urzędnik żonaty miał prawo mieć własny ogródek, bo jadał u siebie. Także każde stowarzyszenie, stołujące się wspólnie, miało swój ogród warzywny. Rząd nie dawał ogrodników, ale właściciele radzili sobie, jak mogli. Nasz ogród lekarzy i aptekarzy, położony za szpitalami, był pielęgnowany przez stróża tamtego zakładu. Oficerowie, a zwłaszcza w przeważnej tu liczbie do służby zdrowia należący, pędzili życie dość jednostajne. O 5 godzinie z rana, jeszcze przede dniem, wystrzał armatni budził nas; po kawie albo czekoladzie i wizycie lekarskiej u chorych, szedłem do małego domku, gdzie mieściła się apteka". Strzału armatniego nie usłyszałem, czekolady mi nie podano. Zbudziła mnie natomiast żądza poznania otoczenia. Nie było co zwlekać. Ruszyłem na obchód Wyspy Królewskiej. Dzień na wyspie Było wcześnie, dochodziła zaledwie ósma. Powietrze i temperatura w normie śródziemnomorskiej, a więc przyjemnie. Smakowałem swoją ekspedycję, bo całą wysepkę wokoło można było obejść w ciągu najwyżej godziny. Penetracja wnętrza tego maleństwa też nie nastręczała trudności. Jak na niewielki skrawek lądu stało tu niegdyś zadziwiająco dużo budynków: okazały dom gubernatora, koszary (czyli mój hotel), domki strażników, piekarnia, szpital z apteką, no i wreszcie okazałe mury z celami i ciasnymi podwórkami, czyli budynek więzienia, uzasadniający w ogóle istnienie wszystkich pozostałych urządzeń, łącznie z cmentarzem. Wolno, wolniutko krążyłem po wyspie. Aluminiowa kopuła, wraz z pobliską stacją generatorów, wybudowana przez pokolenie inżynierów uprawiających już technikę kosmiczną — dotyka niemal poczciwej latarni morskiej wydźwigniętej w górę jeszcze mozołem galerników. Od jednej do drugiej instalacji przelatuje chmura bajecznie kolorowych motyli. Wokół krzewy hibiskusa. Koliber o zielonym, opalizującym gardle i fioleto-, wym brzuszku wisi nieruchomo w powietrzu o metrj od mojej twarzy. Gdyby nie zawrotna wibracja'jego" skrzydełek, wyglądałby jak zabawka podwieszona na nitce. Wyciągam dłoń. Odskoczył, niczym na sprężynie. nie bez ruchu, jak duża, kolorowa mucha. Pełno dziwów na tej wyspie. / Ruiny solidnych niegdyś budynków przedstawiają dzisiaj obraz zbliżony do malowideł Ociepki. Przebojowa siła tropikalnej roślinności jest bezlitosna. W ciągu dwudziestu z górą lat korzenie drzew grubości męskiego uda porozsadzały potężne mury. Plątanina krzewów, lian oplotła kamienne ściany, zniszczyła dachy, podłogi. Masywne kraty przeżarła rdza. Mimo to w wielu miejscach ocalały jeszcze, w dawnym niemal kształcie, więźniarskie M-l. Pomieszczenia te, oświetlane pośrednio z korytarza czy przez otwór w sklepieniu, miały rozmiary nie większe niż dwa metry kwadratowe. Nie było w nich za „najświetniej-szych" czasów nic prócz gołych desek pryczy. Przygnębiające są ruiny Wyspy Królewskiej. Budzą, głęboki smutek i zadumę nad niekonsekwentnymi poczynaniami homo sapiens. Każdy kamień, każdy ślad świdra czy dłuta na nim — znaczył przecież, że tan fragment budowli oblany był potem, a nierzadko krwią jakiegoś nieszczęśnika. Nawet ludziom nie obeznanym z tropikiem łatwo sobie wyobrazić, czym jest trzydziestostopniowy upał, kiedy leży się w hamaku ze szklanką zimnego soku w ręku — i czym w tej samej temperaturze jest łupanie, dźwiganie czy układanie wielkich kamieni. Zesłańców, pracujących na wysepkach Archipelagu Zbawienia, zabijał zresztą, nawet nie tyle klimat, który w sumie jest całkiem znośny wbrew złej sławie wysp (wieczory są tam stosunkowo chłodne dzięki bryzie), ile chroniczny brak żywności, nie pozwalający na regenerację sił ciężko pracującym ludziom. Solidne budynki powstawały więc w ciągu wielu lat za cenę wielu istnień ludzkich, za cenę morderczej pra- 22 23 dziś okazały się najzupełniej, ale to najzupełniej zbędne. Więcej nawet — solidne kawały grubego muru wyglądają wręcz śmiesznie przy roślinnej orgii. Czyżby za kilkadziesiąt lat radary, anteny, aluminiowe kopuły wraz z innymi cudami nowoczesnej techniki miały wyglądać równie niedorzecznie i też paść ofiarą żarłocznej roślinności? Z dusznego gąszczu zszedłem w dół na brzeg. Znowu spotkałem poukładane starannie płyty, a raczej skalne bloki. Kamienne nabrzeże stanowiło falochron dla małej wodnej przestrzeni. Nie ulegało wątpliwości, że każdy z tych starannie obrobionych głazów oblany był potem setek harujących tu przez lata całe ludzi. Po co to wszystko? Kilkadziesiąt metrów wody oddziela ode mnie Czarcią Wyspę. Obrośnięta palmami wyglądała sielsko. Wo>-da w tym przesmyku aż zachęca do kąpieli. Słońce wppomaga tę chęć. „Nie wlezę — myślę. To właśnie tu panuje przecież ów legendarnie szybki prąd, który pochłonął niejedno galernicze życie". Wskakuję do basenu chronionego kamiennym nabrzeżem. Rozkosz, ale czuję się głupio. Jestem absolutnie sam. Gdyby tak coś... rekin... Nie pomoże nikt. — Monsieur, hej, monsieur! Aż zachłysnąłem się wodą. Na nabrzeże wdrapałem się z szybkością wiewiórki. Zarośnięty drab wyciągał do mnie wielką dłoń. Uśmiech miał tak dobroduszny, że aż nie pasujący do jego atletycznej postaci. — Jestem Pierre, latarnik. To pan jest ten Polak, o którym mówiła mi wczoraj Joan, co? A zresztą kim innym pan mógłby być. Jest nas tu tylko pięcioro ;— śmiał się mój nowy znajomy basem. 24 " __. No tak, tylu stałych mieszkańców liczy sobie obecnie nasz wspaniały archipelag. Oprócz Joan i mnie eszcze jest Jean, Marcel i Frank, oni baczą na te tam ;uperurządzenia. — Nie smutno tak? — Mnie tam nie, panie Polak, ja mogę i tydzień ńe gadać z nikim. Trochę piwa mi starcza, rybek się lałapie, a gilotyna — zaśmiał się — już nieczynna. Pierre okazał się dobrym kompanem. Pozwolił mi joleźć ze sobą nawet na górę do jego latarni. Z wysokości kilkunastometrowej wieży raz jeszcze mogłem ;ię przekonać, że archipelag jest rzeczywiście mini. — Pan wie, panie Polak — mówił Pierre — tutejsi więźniowie tatuowali się mocno. Niektórzy kazali wy-)isywać na sobie różne świństwa, niczym na klozetowej ścianie. Inni znów mieli na skórze niemal nagrob-rf. Sam widziałem faceta, który na brzuchu miał czerwony krucyfiks, na piersi obrzydliwie nagą babę, a na )lecach, oprócz węża — wołowymi literami miał wypi-;ane: „Brak szczęścia" i obok: „Ku pamięci mamy". Dopiero rok temu zapił się na śmierć w Cayenne... Ale, de — ja tu gadam, a pan, panie Polak (nie wiem do Jziś, dlaczego Pierre pozbawił mnie imienia i nazwiska), pewnie chciałbyś pan podskoczyć na Ile du Diable? — Chciałbym. — No to załatwione, schodzimy na dół. Na krętych schodach latarni Pierre zdążył uczęsto-¦vać mnie jeszcze dwiema pikantnymi historyjkami, jak o żony oficerów pilnujących galerników zabawiały się •: co przystojniejszymi więźniami, których sami mężowie sprowadzali do domu jako służących do cięższych prac. — Do cięższych prac... Dobre, co? — rechotał latarnik. 25 stanowiącej zapewne wspólną własność mieszkańców wysepki. Silny przyczepny motor pozwolił nam pokonać wiry i prądy między wyspami. Niedaleko już brzegu Czarciej Wyspy tuż obok łódki wychynął mały żółw. Przypomniał mi się Jelski i jego łowy —• narobiłem więc wrzasku. Żółw jednak znikł w toni równie nagle, jak się pojawił, a wraz z nim cały problem. Łódź stuknęła o kamienisty brzeg. — Tu to było sanatorium, a nie galery. Lepiej więźniowie mieli tylko w szpitalu, ale tam trzeba było być naprawdę chorym. — Ilu więźniów przebywało na Diabelskiej jednocześnie? — Najwyżej dwunastu. Tylu, ile domków. Patrz pan, panie Polak. Ten kamienny domek campingowy numer trzy należał do Dreyfusa *. Cały do jego dyspozycji. Do tego książki, kwiaty, spokój. Miał nie gorzej niż ja dzisiaj. Jeszcze trochę naszej śmierdzącej cywilizacji, a te dwanaście domków będą wynajmować milionerzy za grube pieniądze, na całe lata. — Pierre, coś w tym jest, co pan mówi. Ale pan przecież wróci do Europy? — Nie! Niech mnie diabli... nie wrócę!! — powiedział gwałtownie i zamilkł. Wskutek mego niewinnego w gruncie rzeczy pytania wycieczka uległa raptownemu skróceniu. Pierre niemal z miejsca po swoim wybuchu zapakował mnie do łodzi. Nie pozwolił mi nawet wejść do domku Dreyfusa. • Alfred Dreyfus, oficer francuskiego sztabu generalnego, fałszywie oskarżony o szpiegostwo na rzecz Niemiec i w 1894 r. skazany na doj żywotnią deportację do Gujany. W roku 1906 rehabilitowany. Spraw* Dreyfusa miała istotne znaczenie dla wewnętrznego życia politycznego Francji. co bądź ze trzy kwadranse — nie wydusiłem już z niego ani słowa. Na brzegu Królewskiej wysadził mnie, z pomrukiem podał rękę i odpłynął. Odprowadzałem go wzrokiem. W łodzi mówił coś sam do siebie z dużym ożywieniem. Drewniany kościółek był potwornie zaniedbany i właściwie w ruinie, ale dwa nieduże stosy świeżych desek i trochę wiórów dowodziły w zdumiewający sposób, że na wyspie jest jedno przynajmniej miejsce, gdzie odbywa się coś w rodzaju renowacji. — No więc, jak podoba się nasza wyspa? — w drzwiach stała Joan. — Jest urocza, ale nie wiem, czy chciałbym tu zostać przez dłuższy czas —• powiedziałem zuchwale, mimo doświadczeń z latarnikiem. — A ja tak! — Joan potraktowała moją odpowiedź jak prowokację. — Nie muszę tu dbać o ludzkie języki, nie muszę się modnie ubierać. Jeśli zaś zechcę — w ogóle nie muszę się ubierać. Gdybym miała tylko dostatecznie dużo farb — rozmarzyła się nagle. — Prowadzę malarską kronikę tej wyspy. Chcesz zobaczyć ten rosyjski liner na papierze? Poszliśmy. Zaczęło trochę ' padać. Okazało się, że Joan mieszka w na pół rozwalonym domu w pobliżu kościoła, w jednym jako tako przysposobionym pomieszczeniu z olbrzymią werandą, stanowiącą jej malarską pracownię. Dach przeciekał. „Zubow" odmalowany był jak żywy. Podobnych widoczków było zresztą wiele. Jakiś francuski pasażer, jacht amerykańskiego milionera, krewetkowiec z Florydy i znowu liniowiec bandery norweskiej. — Siadaj, John. Siadłem. Okazało się, że pozuję. Nie trwało to długo. 26 27 1 szczęście tego dnia), Joan nie odzywała się bowiem przy pracy ani słowem — portrecik był gotów. Podpis, data, Devil's Island. Wisi ten obrazek do dzisiaj u mnie w pokoju, razem z kolekcją gujańskich motyli. Po seansie poszliśmy do Michela na piwo. Znowu zaserwowano mi historie z dreszczykiem, tyle tylko, ż>3 nie wymyślone. Były to Opowieści Drugiego Wieczoru. Joan wcieliła się najpierw w postać autentycznego więźnia Gujany, Francuza nazwiskiem Roger Dyfey. „Ja, który byłem już trzykrotnie karany więzieniem, zostałem skazany po raz czwarty na dwa lata więzienia i zesłanie dożywotnie do Gujany. Według ówczesnej ustawy, kto był karany trzykrotnie, a potem odsiedział we Francji czwartą karę, dostawał dożywocie w Gujanie. Był to sposób, w jaki Francja uwalniała się od ludzi niewygodnych. Tak się więc stało, że w roku 1932 znalazłem się na «Martiniere», sławnym okręcie, który przewoził więźniów z Francji do Cayenne. Był tam też Henri Cheriere, mój stary znajomy z Mont-martre. Po przybyciu do Gujany przesłano mię do Saint Jean i kazano pracować przy robotach ziemnych. W teorii skazani na dożywocie nie powinni byli pracować przy ciężkich robotach. Jednak administracja więzienna tego nie przestrzegała. Przejmowała więź-j niów po przybyciu transportu i przesyłała, gdzie jej! się podobało. Naturalnie czułem się źle, ponieważ nigdy w życiu nie pracowałem. Ponadto klimat, który zabija, głód, choroby, żółta febra, psiekrwie strażnicy. Zabawiali się oni, wymierzając chłostę albo zabijając dla rozrywki. Nie wszyscy, na szczęście. Zdecydowałem się uciec jak najprędzej. Uciekałem osiem razy, i za każdym razem chwytali mnie strażnicy, specjalnie 28 było bicie, rozprawy i nowe wyroki. Ostatni raz uciekłem już w czasie wojny, po upadku Francji. Po przejęciu władzy przez Petaina Gujana znalazła się w sytuacji, w której należało podjąć decyzję. Gubernator był niezdecydowany, czy stanąć po stronie Niemców, czy po stronie de Gaulle'a. Gdy gubernator był niezdecydowany, jeden z wielkich właścicieli ziemskich Gujany, major Chandon, dał nam po kryjomu znać, że chciałby stworzyć mały oddział i połączyć się z de Gaulle'em, aby walczyć o wolność Francji. Chandon mówił: uciekajcie i dołączcie się do mnie w Gujanie Holenderskiej, a razem wrócimy do Francji. Uciekliśmy w czternastu. Tymczasem, gubernator Gujany i naczelnik więzienia — obaj opowiedzieli się za Pśtainem i popędzili swoich ludzi do szukania nas. Wszyscy zostaliśmy oskarżeni o zamach na bezpieczeństwo państwa i skazani na trzy lata ciężkiego więzienia. Ten okres był dla mnie najstraszniejszy z całego wygnania. Codziennie niemal zabijano kogoś, nie dawano nam jeść, nie było też wśród nas ani jednego,; który ważyłby więcej niż czterdzieści kilogramów. Gdy któryś z więźniów umierał w celi, pozostałym nie wolno było wołać strażnika, aby zabrał trupa. Zabronione były rozmowy ze strażą, i trzeba było żyć z nieboszczykiem u boku tak długo, aż do celi nie wszedł ktoś z administracji. To mogło trwać kilka dni, a nawet pełny tydzień. Potem, aby przekonać się, że umarły jest faktycznie nieboszczykiem, łamano mu w naszych oczach nogi. Pewnego dnia nie mogłem już wytrzymać i postanowiłem udawać wariata. Zdecydowałem, że albo niech mnie zabiją, albo niech umieszczą w zakładzie dla wariatów. To był jedyny sposób, aby stamtąd wyjść. Udało się — umieścili mnie w zakładzie dla umysłowo chorych. Wszystko się zmieniło z chwilą 29 łączyć się z de Gaulle'em, zostali zwolnieni i rehabilitowani. Wolno im było wrócić do domu". — Brawo, Joan, to było bardzo sugestywne. Brzmiało to, jakbyś sama wszystko odcierpiała. — O, boy, przecież Roger żył do niedawna w Kou-rou. Ja tę historię słyszałam od niego nie mniej niż dwadzieścia razy... Nauczyłam się więc niemal na pamięć, a ponieważ kiedyś chciałam zostać aktorką... — Dobry był chłop — wtrącił milczący dotąd Mi-chel. — Nikt nie umiał tak zręcznie jak Roger oprawić żółwia czy nałowić ryb. — W Kourou mieszkał też kat. To był twój przyjaciel, Michel. Opowiedz. Johna to zainteresuje. — Aa, myślisz o Giuseppe — leniwie zaczął Michel. — Tak, był katem na ochotnika. Teraz mówi, że to chodziło tylko o wygody i pieniądze. Istotnie, rząd asygnował premię za każdą strąconą na gilotynie głowę, ale Giuseppe był i jest dziwny. Więźniowie bali się go panicznie. Nienawidzili. Mieszkał komfortowo, lepiej jeszcze od tych więźniów, którzy denuncjowali strażnikom swoich kolegów. Giuseppe chwalił się, że wykonał dwanaście wyroków. On pewno kochał swoją robotę. Przy więzieniu działał specjalny trybunał. Każda kłótnia lub niesubordynacja mogły być ukarane śmiercią. Zależało to od przewodniczącego trybunału, którym był przybyły z Dakaru kapitan dowodzący grupą Senegalczyków, przeznaczonych do utrzymywania porządku w karnej kolonii. Gdy ten trybunał wydał wyrok śmierci, z wykonaniem jego czekało się na statek, który przybijał raz w miesiącu z Martyniki i przywoził albo ułaskawienie, albo potwierdzenie wyroku.., — Skazańcy mieli różnego rodzaju udogodnienia — 30 kary wolno im było pracować zarobkowo przy wyładunku statku. Tym skazańcom, którzy byli przed ukończeniem wyroku, pozwalano polować i łowić ryby. Wielu zarabiało łowiąc żółwie-olbrzymy. Dochodziły one w rzece Maroni do czterystu kilogramów wagi. Teraz też się takie trafiają, ale rzadko. Często polowania były fingowane i pod ich płaszczykiem kryły się rozrachunki. Zemsta była przyczyną wielu śmiertelnych „wypadków". Co roku choroby, słońce albo nieszczęśliwe wypadki niszczyły osiemdziesiąt procent więźniów. Ucieczka była marzeniem wszystkich, ponieważ każdy wiedział, że z tego piekła na ziemi wychodzi się tylko albo przez dżunglę, albo przez gilotynę. Innej drogi nie było. -— Dość już jednak na dziś tych okropności! Michel, mogę jutro z samego rana zwieźć twoim łazikiem trochę gratów na dół? — Oczywiście, Joan. Jedziesz do swojego „zamku" w Kourou? — Tak. Zobaczę, co w chałupie, i załatwię parę innych spraw. ¦— Kiedy wracasz? — Pewnie pojutrze. Zastanę cię chyba jeszcze, John, prawda? — zwróciła się do mnie. — Chyba tak, ale czy można być czegoś pewnym r.a Diabelskich Wyspach? — Masz rację. Wobec tego już dzisiaj powiem ci, czym chciałam cię uraczyć na pożegnanie. — Ciekawość mnie pożera. — Otóż, słuchaj uważnie. W Gujanie Francuskiej mieszka Polak! Nie, nie, czekaj! Nie znam jego nazwiska ani dokładnego miejsca zamieszkania. Trzeba by jechać do St. Laurent, tam wiedzą na pewno więcej. To tylko trzysta kilometrów. 31 mi odnajdę rodaka? — Na pewno — wtrącił Michel — nie jest nas tu tak wielu białych. Ja na przykład w Cayenne znam prawie wszystkich. Tak samo ci z St. Laurent. Naprawdę nic nie ryzykujesz. Jeśli pojedziesz — znajdziesz. Ja też o nim już słyszałem. — No dobrze, ale może jednak coś bliższego? — No... Polak... mieszka od dawna. Aha, aha! Bardzo ważne! Teraz sobie przypominam. On cieszy się sławą kucharza, wielkiego kucharza. Polak. Wielki kucharz. W Gujanie. Nie byłem zachwycony tymi informacjami. Ale zawsze coś. Mógł to być ciekawy człowiek, a także na wpół obłąkany eks--galernik. Postanowiłem nie decydować pochopnie. — Najpierw chciałbym obejrzeć lepiej okolice Cayenne i Kourou. Jeśli starczy mi czasu i... pieniędzy — pojadę nad tę Maroni. A droga przynajmniej jakaś stąd istnieje? — Tak. Można nawet autobusem, jeśli cię nie będzie stać na wynajęcie samochodu. — No dobra. To ostatecznie jego zmartwienie, Joan. Kończmy z tym. Teraz puść telewizor, podaję kolację — zakończył dyskusję Michel. Langusta w pikantnym sosie była wspaniała. — Złowiłem dzisiaj przypadkiem — chwalił siej Michel. Natomiast program telewizyjny, nadawany z Cayenne, przedstawiał się koszmarnie. Do naszej jadalni przekazano zwykłą najwidoczniej dziś dla cywilizowanego człowieka porcję... trupów. Program transmitowany bez litości przez iście diabelski wynalazek, jakim jest telewizor, zawierał taki ładunek makabry, że wydarzenia z historii galerniczej Gujany wydawały się przy nim bajeczkami dla przedszkolaków. Ponieważ 32 jednaK ^oan, nie -Koronowana Kroiowa wysp .Diabelskich, okazywała żywe zadowolenie, a Michel — podobnie, uważałem za stosowne refleksje zachować dla siebie. Bozia się jednak niespodziewanie zlitowała. Charknęło coś straszliwie w odbiorniku i szklany ekran zgasł. Zniechęcona Joan poszła przygotować się do wyjazdu, a Michel zniknął w kuchni. Na pocieszenie pozostało mi tylko jedno jeszcze piwo i... sen Ucieczka z Czarciej Wyspy Niemal cały następny dzień firanka tropikalneg deszczu falowała za balustradą balkonu okalającegq budynek. Zrobiło się wręcz chłodno. Pod wieczór pory wy wiatru poszarpały ścianę deszczu, wciskając wod pod okap dachu. Szkwały przechodziły jedne po dru gich, a upiorne światło latarni morskiej wyłuskiwało co pewien czas z mroku rozszalałe na wietrze korony! pobliskich palm. Z zabójczą monotonią błysk światł omiatał okolicę. Złowieszczo szeleściły palmowe liście Sceneria tego wieczoru była bliska moim dawniejszynj wyobrażeniom o Diabelskich Wyspach. Zegarek wskazywał dopiero siódmą, słońce zaszłd więc mniej więcej godzinę temu, ale mnie wydawał;] się, że noc panowała już od dawna. Nie miałem jakoś ochoty na rozmowy z Michele: zajętym zresztą swoimi sprawami. Telewizor na doli zepsuty, pozostawał mi więc hotelowy pokój. Wielki' puste pomieszczenie. W takich chwilach chętnie my& się o własnym domu, o kraju, a podróże tracą czar. Trzask nagły. Zawyło w pokoju. Niedokładni zamknięte okno omal nie wypadło z zawiasów. Doci nąłem je, jak trzeba. Wicher ucichł. W czeluściach nocnej szafki poszukuję nowej pacz! papierosów. A to co? Pod ręką czuję kształt książk Wyciągam. Na okładce pyszni się tytuł: „Papillon" Henn ^* czór każda książka jest przyjacielem. Ta zaś szczególnie. To nic, że ją kiedyś przeglądałem. Wspomnienia galernika czyta się inaczej na Wyspach Diabelskich niż w Warszawie. Niech temu „Motylowi" Bozia da jak największe tantiemy autorskie, a nieznanemu turyście, który jego książkę „akurat dla mnie" zostawił — niech ześle jak najwięcej kolorowych wrażeń. Papieros z nowej paczki już się tli. Trzymam w ręku jeden z siedemnastu milionów egzemplarzy książki — bestsellera tłumaczonego na wiele języków. Bajeczna kariera literacka byłego więźnia Gujany Francuskiej zdumiała jego wydawcę, wzbudziła zawiść dawnych kolegów i spowodowała lawinę pamiętników wśród byłych więźniów. Charriere, urodzony w 1906 roku na południu Francji, mając lat dwadzieścia znalazł się w Paryżu, w podziemnym światku Pigalle. Kradł i dokonywał włamań. Znano go pod pseudonimem „Motyl". Obok innych tatuaży miał on zresztą rzeczywiście, tuż pod grdyką, wytatuowaną podobiznę tego owada. Pewnego dnia oskarżono go o zamordowanie człowieka. Nasz literat twierdzi dziś, że oskarżenie było sfingowane, a mordercą był kto inny. Ale sąd skazał go na dożywotnie więzienie w Gujanie. „Motyl" próbował ucieczki, próbował notorycznie. Za dziesiątym (!) razem udało się. Wenezuela przyhołubiła przyszłego pisarza. Charriere założył w Caracas bar, ożenił się. Tam, w Wenezueli, przez trzydzieści lat prowadził swój bar i opowiadał o słońcu i wężach, o sobie i sadystycznych strażnikach. Wieść o nim dotarła pewnego dnia do Paryża, i na stołku barowym pojawił się Jean-Pierre Castelnau. On namówił „Motyla", aby spisał swoje wspomnienia. Henri w ciągu 60 dni zapełnił 13 grubych brulionów. Castelnau zredagował te notatki, przysposobił reklamę, znalazł wydawcę. Sku- Wspommehia byłego więźnia okazały się żyłą złot Henri Charriere za zezwoleniem władz w 1970 roki powrócił d0 Francji, gdzie był rozrywany przez... pa ryską śmietankę towarzyską. Wkrótce zaczęły się te ukazywać kontrksiążki, oskarżające „Motyla" o kompi lacje i kłamstwa, o brak autentyczności i tym podobne Ataki te Wzmogły jeszcze sprzedaż książki Charriere'a pomimo iż on sam przyznał się, że gdzieniegdzie koło ryzował *. W scenerii ponurego wieczoru na wyspie książki ,,Motyla nie była lekturą uspokajającą. Jego reali styczne opisy życia więźniów i strażników, patologii seksu, upodlenie, które człowiek zgotował człowieko wi całkowicie pozwalały zrozumieć ciągoty wszyst kich więźniów, a także strażników do opuszczenia te katorgi. „Motyl" po raz dziesiąty zaryzykował ucieczk z Czarciej Wyspy. Razem z kumplem. Każdy z uci kających Przygotował tratwę zrobioną z worków jui towych wypejnjonyCh orzechami kokosowymi. Żyw' nosc stanowił utarty miąższ dziesięciu takich orzechó umieszczony w pęcherzu. W innym wodoszczelnym wo reczku uciekinierzy mieli krzesiwo, hubkę i papierosy „Kzuciłełn się (j0 wody — czytałem w książce „Mo tyła' ułamek wcześniej od mego druha, który rów; meż jakoś wypłynął. Teraz obie tratwy, jedną prz; drugiej, porwała fala i niesie na pełne morze w z wrotnym tempie. W niecałe pięć minut oddaliliśm się o dobre trzysta metrów od brzegu..." „Motylowi" udało się. Dotarł do upragnionej Wiel kiej Ziemi, jakkolwiek w przybrzeżnym mule zginąć jego towar^ysz łem ostatecznie parę dni. Pogoda była paskudna, więc stateczek, utrzymujący komunikację z Wielką Ziemią, po prostu nie wypływał na morze. W takim zapadłym kącie świata, jakim jest Gujana, nikt własnego ani cudzego czasu zbytnio nie ceni. Nie ma połączenia z archipelagiem? No to nie ma. Przecież była zła pogoda, a więc wszystko w porządku. Moja wilegiatura na Ile du Royal przeciągała się ponad miarę, i wszelkie poczynione poprzednio rezerwacje na samolot odlatujący z Gujany w szeroki świat straciły jakikolwiek sens. Od dawna zresztą machnąłem na nie ręką. Podczas pustelniczego życia sam na sam z „Motylem" zapadła nieodwołalna decyzja. Postanowiłem wybrać się