Janusz Wolniewicz DELFINY Z Ucayali WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ Obwolutę, okładkę, stronę tytułową projektował: WALDEMAR ŻACZEK Zdjęcia: JANUSZ WOLNIEWICZ Redaktor: HALINA ZYSKOWSKA Redaktor techniczny: ZYGMUNT PŁATEK Korektor: MAREK WUJKIEWICZ © Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1980 MIBJ8B&BHU0IBKA WJBIKJHHI ISBN 83-11-06465-2 Printed in Poland Wydanie II. Nakład 20 000+333 egz. Objętość (z wkładkami): 15,19 ark. wyd., 20,75 ark. druk Papier druk. mat. IV kl. 65 g (z Fabryki Celulozy i Papieru im. J. Dąbrowskiego w Kluczach). Format 82X104/32. Oddano do składu w styczniu 1980 r. Druk ukończono w czerwcu 1980 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warsza- -wie. Zam. nr 1239. ________________________ Cena zj 45.— VRCIA W.KRÓLEWSKA Część I WYSPY DIABELSKIE N Wyspy Diabelskie Stateczek wychodził z ujścia rzeki. Po lewej burcie mijaliśmy niewielką wieżę. Michel, mój stary znajomy — poznaliśmy się przed kwadransem — poczuwał się do obowiązku pełnienia honorów domu. — Tę starą, od dawna nieczynną latarnię nazywamy tu Wieżą Dreyfusa, a ten tam dalej nowoczesny budynek to świeżo ukończony hotel „Les Roches". Luksusowy — zakończył mój przewodnik nie bez dumy. Hotel interesował mnie mało, ale nazwisko Dreyfus, odebrałem z małym dreszczykiem, jakby hasło wywoławcze, które dobitnie uświadomiło mi, że płynę wreszcie na osławione Wyspy Diabelskie, gdzie — jak pisał przed laty ów właśnie Dreyfus — „sprawiedliwość dla więźniów tak się ma do sprawiedliwości, jak muzyka wojskowa do muzyki w ogóle"'. Wstrząsające obrazy z powieści Wiktora Hugo i koszmarne teksty bestsellera naszych czasów — „Papillona" — zaczęły kłębić mi się w głowie jak na zawołanie. Stateczek tymczasem opuścił już wody rzeki Kourou. Płynęliśmy po Atlantyku. Różnica była minimalna. Wody przybrzeżne Gujany Francuskiej są bowiem równie mętne, jak mulista rzeka. Nasza łódź nie była demonem szybkości i cała ipodróż na Wyspy Diabelskie, licząca niespełna 20 kilometrów, była zaplanowana na mniej więcej półtorej godziny. Co najmniej przez dwie trzecie tej trasy żegluga odbywała się po wodzie przypominającej kolorem grochówkę. Pogoda natomiast była wspaniała. Widoczne z daleka wysepki na tle białych obłoków wydawały mi się niepokojąco małe, przynajmniej w konfrontacji z moimi wyobrażeniami. Oficjalna nazwa archipelagu, złożonego z trzech wysepek, brzmi: Ileś du Salut — Wyspy Zbawienia. W jego skład wchodzą: Wyspa Świętego Józefa, Czarcia Wyspa i Wyspa Królewska. Na ironię zakrawa fakt, że to miejsce potwornych cierpień ludzkich (do roku 1945) w najwcześniejszej fazie kolonizacji Gujany uratowało życie pierwszym, jak zwykle pozbawionym najpotrzebniejszych rzeczy, kolonistom, których na lądzie stałym dziesiątkowały liczne choroby, w tym malaria. Nieliczni, którzy popłynęli wówczas na wysepki, zwane później popularnie Wyspami Diabelskimi, uratowali życie. Przede mną wyłaniało się powoli małe pasemko brzegu, zwieńczone u góry koronami rozwichrzonych palm. Wiedziałem już, że niższy pasek lądu z prawej tworzy Wyspę Świętego Józefa, bardziej zaś górzysta część — Wyspę Królewską. Przystań miała się znajdować na wprost dziobu stateczku. Początkowo najbardziej zaintrygowała mnie jednak dobrze widoczna na tle zieleni sylwetka dużej, białej jednostki, wyglądającej z dala na statek pasażerski. W miarę podchodzenia do wyspy statek rósł w oczach i wreszcie mogłem rozróżnić wielkie radarowe anteny, a w końcu i banderę jednostki. Ostateczna identyfikacja nastąpiła z całkiem bliskiej już odległości. Na rufie widniała nazwa „Profesor Zubow", port macierzysty — Leningrad. Miałem więc przed sobą radziecki statek naukowo-badawczy. Z Bałtyku! Trochę mi to psuło „diabelską" egzotykę. Przygodny towarzysz podróży sypnął informacjami: — Tak, radziecki. Jest w tym rejonie od kilkunastu 8 dni. W ramach współpracy z bazą kosmiczną w Kourou strzelał jakieś rakiety, pewno meteorologiczne. Nasze urządzenia telemetryczne, sprzężone z radarem kamery — robiły dla niego dokumentację. Nawet dziwię się, że jeszcze tu kotwiczy. Słyszałem, że miał wczoraj odpłynąć, aby zdążyć na Nowy Rok do domu. Każdy lubi być w taki dzień w domu, prawda? Uświadomiłem sobie, że ja jednak nie będę „w taki dzień" w domu, i z dziennikarskiego' nawyku zacząłem się w duchu oblizywać na wizytę na pokładzie „Zubo- . wa". Nie -da w tym przesmyku aż zachęca do kąpieli. Słońce wppomaga tę chęć. „Nie wlezę — myślę. To właśnie tu panuje przecież ów legendarnie szybki prąd, który pochłonął niejedno galernicze życie". Wskakuję do basenu chronionego kamiennym nabrzeżem. Rozkosz, ale czuję się głupio. Jestem absolutnie sam. Gdyby tak coś... rekin... Nie pomoże nikt. — Monsieur, hej, monsieur! Aż zachłysnąłem się wodą. Na nabrzeże wdrapałem się z szybkością wiewiórki. Zarośnięty drab wyciągał do mnie wielką dłoń. Uśmiech miał tak dobroduszny, że aż nie pasujący do jego atletycznej postaci. — Jestem Pierre, latarnik. To pan jest ten Polak, o którym mówiła mi wczoraj Joan, co? A zresztą kim innym pan mógłby być. Jest nas tu tylko pięcioro ;— śmiał się mój nowy znajomy basem. 24 " __. No tak, tylu stałych mieszkańców liczy sobie obecnie nasz wspaniały archipelag. Oprócz Joan i mnie eszcze jest Jean, Marcel i Frank, oni baczą na te tam ;uperurządzenia. — Nie smutno tak? — Mnie tam nie, panie Polak, ja mogę i tydzień ńe gadać z nikim. Trochę piwa mi starcza, rybek się lałapie, a gilotyna — zaśmiał się — już nieczynna. Pierre okazał się dobrym kompanem. Pozwolił mi joleźć ze sobą nawet na górę do jego latarni. Z wysokości kilkunastometrowej wieży raz jeszcze mogłem ;ię przekonać, że archipelag jest rzeczywiście mini. — Pan wie, panie Polak — mówił Pierre — tutejsi więźniowie tatuowali się mocno. Niektórzy kazali wy-)isywać na sobie różne świństwa, niczym na klozetowej ścianie. Inni znów mieli na skórze niemal nagrob-rf. Sam widziałem faceta, który na brzuchu miał czerwony krucyfiks, na piersi obrzydliwie nagą babę, a na )lecach, oprócz węża — wołowymi literami miał wypi-;ane: „Brak szczęścia" i obok: „Ku pamięci mamy". Dopiero rok temu zapił się na śmierć w Cayenne... Ale, de — ja tu gadam, a pan, panie Polak (nie wiem do Jziś, dlaczego Pierre pozbawił mnie imienia i nazwiska), pewnie chciałbyś pan podskoczyć na Ile du Diable? — Chciałbym. — No to załatwione, schodzimy na dół. Na krętych schodach latarni Pierre zdążył uczęsto-¦vać mnie jeszcze dwiema pikantnymi historyjkami, jak o żony oficerów pilnujących galerników zabawiały się •: co przystojniejszymi więźniami, których sami mężowie sprowadzali do domu jako służących do cięższych prac. — Do cięższych prac... Dobre, co? — rechotał latarnik. 25 stanowiącej zapewne wspólną własność mieszkańców wysepki. Silny przyczepny motor pozwolił nam pokonać wiry i prądy między wyspami. Niedaleko już brzegu Czarciej Wyspy tuż obok łódki wychynął mały żółw. Przypomniał mi się Jelski i jego łowy —• narobiłem więc wrzasku. Żółw jednak znikł w toni równie nagle, jak się pojawił, a wraz z nim cały problem. Łódź stuknęła o kamienisty brzeg. — Tu to było sanatorium, a nie galery. Lepiej więźniowie mieli tylko w szpitalu, ale tam trzeba było być naprawdę chorym. — Ilu więźniów przebywało na Diabelskiej jednocześnie? — Najwyżej dwunastu. Tylu, ile domków. Patrz pan, panie Polak. Ten kamienny domek campingowy numer trzy należał do Dreyfusa *. Cały do jego dyspozycji. Do tego książki, kwiaty, spokój. Miał nie gorzej niż ja dzisiaj. Jeszcze trochę naszej śmierdzącej cywilizacji, a te dwanaście domków będą wynajmować milionerzy za grube pieniądze, na całe lata. — Pierre, coś w tym jest, co pan mówi. Ale pan przecież wróci do Europy? — Nie! Niech mnie diabli... nie wrócę!! — powiedział gwałtownie i zamilkł. Wskutek mego niewinnego w gruncie rzeczy pytania wycieczka uległa raptownemu skróceniu. Pierre niemal z miejsca po swoim wybuchu zapakował mnie do łodzi. Nie pozwolił mi nawet wejść do domku Dreyfusa. • Alfred Dreyfus, oficer francuskiego sztabu generalnego, fałszywie oskarżony o szpiegostwo na rzecz Niemiec i w 1894 r. skazany na doj żywotnią deportację do Gujany. W roku 1906 rehabilitowany. Spraw* Dreyfusa miała istotne znaczenie dla wewnętrznego życia politycznego Francji. co bądź ze trzy kwadranse — nie wydusiłem już z niego ani słowa. Na brzegu Królewskiej wysadził mnie, z pomrukiem podał rękę i odpłynął. Odprowadzałem go wzrokiem. W łodzi mówił coś sam do siebie z dużym ożywieniem. Drewniany kościółek był potwornie zaniedbany i właściwie w ruinie, ale dwa nieduże stosy świeżych desek i trochę wiórów dowodziły w zdumiewający sposób, że na wyspie jest jedno przynajmniej miejsce, gdzie odbywa się coś w rodzaju renowacji. — No więc, jak podoba się nasza wyspa? — w drzwiach stała Joan. — Jest urocza, ale nie wiem, czy chciałbym tu zostać przez dłuższy czas —• powiedziałem zuchwale, mimo doświadczeń z latarnikiem. — A ja tak! — Joan potraktowała moją odpowiedź jak prowokację. — Nie muszę tu dbać o ludzkie języki, nie muszę się modnie ubierać. Jeśli zaś zechcę — w ogóle nie muszę się ubierać. Gdybym miała tylko dostatecznie dużo farb — rozmarzyła się nagle. — Prowadzę malarską kronikę tej wyspy. Chcesz zobaczyć ten rosyjski liner na papierze? Poszliśmy. Zaczęło trochę ' padać. Okazało się, że Joan mieszka w na pół rozwalonym domu w pobliżu kościoła, w jednym jako tako przysposobionym pomieszczeniu z olbrzymią werandą, stanowiącą jej malarską pracownię. Dach przeciekał. „Zubow" odmalowany był jak żywy. Podobnych widoczków było zresztą wiele. Jakiś francuski pasażer, jacht amerykańskiego milionera, krewetkowiec z Florydy i znowu liniowiec bandery norweskiej. — Siadaj, John. Siadłem. Okazało się, że pozuję. Nie trwało to długo. 26 27 1 szczęście tego dnia), Joan nie odzywała się bowiem przy pracy ani słowem — portrecik był gotów. Podpis, data, Devil's Island. Wisi ten obrazek do dzisiaj u mnie w pokoju, razem z kolekcją gujańskich motyli. Po seansie poszliśmy do Michela na piwo. Znowu zaserwowano mi historie z dreszczykiem, tyle tylko, ż>3 nie wymyślone. Były to Opowieści Drugiego Wieczoru. Joan wcieliła się najpierw w postać autentycznego więźnia Gujany, Francuza nazwiskiem Roger Dyfey. „Ja, który byłem już trzykrotnie karany więzieniem, zostałem skazany po raz czwarty na dwa lata więzienia i zesłanie dożywotnie do Gujany. Według ówczesnej ustawy, kto był karany trzykrotnie, a potem odsiedział we Francji czwartą karę, dostawał dożywocie w Gujanie. Był to sposób, w jaki Francja uwalniała się od ludzi niewygodnych. Tak się więc stało, że w roku 1932 znalazłem się na «Martiniere», sławnym okręcie, który przewoził więźniów z Francji do Cayenne. Był tam też Henri Cheriere, mój stary znajomy z Mont-martre. Po przybyciu do Gujany przesłano mię do Saint Jean i kazano pracować przy robotach ziemnych. W teorii skazani na dożywocie nie powinni byli pracować przy ciężkich robotach. Jednak administracja więzienna tego nie przestrzegała. Przejmowała więź-j niów po przybyciu transportu i przesyłała, gdzie jej! się podobało. Naturalnie czułem się źle, ponieważ nigdy w życiu nie pracowałem. Ponadto klimat, który zabija, głód, choroby, żółta febra, psiekrwie strażnicy. Zabawiali się oni, wymierzając chłostę albo zabijając dla rozrywki. Nie wszyscy, na szczęście. Zdecydowałem się uciec jak najprędzej. Uciekałem osiem razy, i za każdym razem chwytali mnie strażnicy, specjalnie 28 było bicie, rozprawy i nowe wyroki. Ostatni raz uciekłem już w czasie wojny, po upadku Francji. Po przejęciu władzy przez Petaina Gujana znalazła się w sytuacji, w której należało podjąć decyzję. Gubernator był niezdecydowany, czy stanąć po stronie Niemców, czy po stronie de Gaulle'a. Gdy gubernator był niezdecydowany, jeden z wielkich właścicieli ziemskich Gujany, major Chandon, dał nam po kryjomu znać, że chciałby stworzyć mały oddział i połączyć się z de Gaulle'em, aby walczyć o wolność Francji. Chandon mówił: uciekajcie i dołączcie się do mnie w Gujanie Holenderskiej, a razem wrócimy do Francji. Uciekliśmy w czternastu. Tymczasem, gubernator Gujany i naczelnik więzienia — obaj opowiedzieli się za Pśtainem i popędzili swoich ludzi do szukania nas. Wszyscy zostaliśmy oskarżeni o zamach na bezpieczeństwo państwa i skazani na trzy lata ciężkiego więzienia. Ten okres był dla mnie najstraszniejszy z całego wygnania. Codziennie niemal zabijano kogoś, nie dawano nam jeść, nie było też wśród nas ani jednego,; który ważyłby więcej niż czterdzieści kilogramów. Gdy któryś z więźniów umierał w celi, pozostałym nie wolno było wołać strażnika, aby zabrał trupa. Zabronione były rozmowy ze strażą, i trzeba było żyć z nieboszczykiem u boku tak długo, aż do celi nie wszedł ktoś z administracji. To mogło trwać kilka dni, a nawet pełny tydzień. Potem, aby przekonać się, że umarły jest faktycznie nieboszczykiem, łamano mu w naszych oczach nogi. Pewnego dnia nie mogłem już wytrzymać i postanowiłem udawać wariata. Zdecydowałem, że albo niech mnie zabiją, albo niech umieszczą w zakładzie dla wariatów. To był jedyny sposób, aby stamtąd wyjść. Udało się — umieścili mnie w zakładzie dla umysłowo chorych. Wszystko się zmieniło z chwilą 29 łączyć się z de Gaulle'em, zostali zwolnieni i rehabilitowani. Wolno im było wrócić do domu". — Brawo, Joan, to było bardzo sugestywne. Brzmiało to, jakbyś sama wszystko odcierpiała. — O, boy, przecież Roger żył do niedawna w Kou-rou. Ja tę historię słyszałam od niego nie mniej niż dwadzieścia razy... Nauczyłam się więc niemal na pamięć, a ponieważ kiedyś chciałam zostać aktorką... — Dobry był chłop — wtrącił milczący dotąd Mi-chel. — Nikt nie umiał tak zręcznie jak Roger oprawić żółwia czy nałowić ryb. — W Kourou mieszkał też kat. To był twój przyjaciel, Michel. Opowiedz. Johna to zainteresuje. — Aa, myślisz o Giuseppe — leniwie zaczął Michel. — Tak, był katem na ochotnika. Teraz mówi, że to chodziło tylko o wygody i pieniądze. Istotnie, rząd asygnował premię za każdą strąconą na gilotynie głowę, ale Giuseppe był i jest dziwny. Więźniowie bali się go panicznie. Nienawidzili. Mieszkał komfortowo, lepiej jeszcze od tych więźniów, którzy denuncjowali strażnikom swoich kolegów. Giuseppe chwalił się, że wykonał dwanaście wyroków. On pewno kochał swoją robotę. Przy więzieniu działał specjalny trybunał. Każda kłótnia lub niesubordynacja mogły być ukarane śmiercią. Zależało to od przewodniczącego trybunału, którym był przybyły z Dakaru kapitan dowodzący grupą Senegalczyków, przeznaczonych do utrzymywania porządku w karnej kolonii. Gdy ten trybunał wydał wyrok śmierci, z wykonaniem jego czekało się na statek, który przybijał raz w miesiącu z Martyniki i przywoził albo ułaskawienie, albo potwierdzenie wyroku.., — Skazańcy mieli różnego rodzaju udogodnienia — 30 kary wolno im było pracować zarobkowo przy wyładunku statku. Tym skazańcom, którzy byli przed ukończeniem wyroku, pozwalano polować i łowić ryby. Wielu zarabiało łowiąc żółwie-olbrzymy. Dochodziły one w rzece Maroni do czterystu kilogramów wagi. Teraz też się takie trafiają, ale rzadko. Często polowania były fingowane i pod ich płaszczykiem kryły się rozrachunki. Zemsta była przyczyną wielu śmiertelnych „wypadków". Co roku choroby, słońce albo nieszczęśliwe wypadki niszczyły osiemdziesiąt procent więźniów. Ucieczka była marzeniem wszystkich, ponieważ każdy wiedział, że z tego piekła na ziemi wychodzi się tylko albo przez dżunglę, albo przez gilotynę. Innej drogi nie było. -— Dość już jednak na dziś tych okropności! Michel, mogę jutro z samego rana zwieźć twoim łazikiem trochę gratów na dół? — Oczywiście, Joan. Jedziesz do swojego „zamku" w Kourou? — Tak. Zobaczę, co w chałupie, i załatwię parę innych spraw. ¦— Kiedy wracasz? — Pewnie pojutrze. Zastanę cię chyba jeszcze, John, prawda? — zwróciła się do mnie. — Chyba tak, ale czy można być czegoś pewnym r.a Diabelskich Wyspach? — Masz rację. Wobec tego już dzisiaj powiem ci, czym chciałam cię uraczyć na pożegnanie. — Ciekawość mnie pożera. — Otóż, słuchaj uważnie. W Gujanie Francuskiej mieszka Polak! Nie, nie, czekaj! Nie znam jego nazwiska ani dokładnego miejsca zamieszkania. Trzeba by jechać do St. Laurent, tam wiedzą na pewno więcej. To tylko trzysta kilometrów. 31 mi odnajdę rodaka? — Na pewno — wtrącił Michel — nie jest nas tu tak wielu białych. Ja na przykład w Cayenne znam prawie wszystkich. Tak samo ci z St. Laurent. Naprawdę nic nie ryzykujesz. Jeśli pojedziesz — znajdziesz. Ja też o nim już słyszałem. — No dobrze, ale może jednak coś bliższego? — No... Polak... mieszka od dawna. Aha, aha! Bardzo ważne! Teraz sobie przypominam. On cieszy się sławą kucharza, wielkiego kucharza. Polak. Wielki kucharz. W Gujanie. Nie byłem zachwycony tymi informacjami. Ale zawsze coś. Mógł to być ciekawy człowiek, a także na wpół obłąkany eks--galernik. Postanowiłem nie decydować pochopnie. — Najpierw chciałbym obejrzeć lepiej okolice Cayenne i Kourou. Jeśli starczy mi czasu i... pieniędzy — pojadę nad tę Maroni. A droga przynajmniej jakaś stąd istnieje? — Tak. Można nawet autobusem, jeśli cię nie będzie stać na wynajęcie samochodu. — No dobra. To ostatecznie jego zmartwienie, Joan. Kończmy z tym. Teraz puść telewizor, podaję kolację — zakończył dyskusję Michel. Langusta w pikantnym sosie była wspaniała. — Złowiłem dzisiaj przypadkiem — chwalił siej Michel. Natomiast program telewizyjny, nadawany z Cayenne, przedstawiał się koszmarnie. Do naszej jadalni przekazano zwykłą najwidoczniej dziś dla cywilizowanego człowieka porcję... trupów. Program transmitowany bez litości przez iście diabelski wynalazek, jakim jest telewizor, zawierał taki ładunek makabry, że wydarzenia z historii galerniczej Gujany wydawały się przy nim bajeczkami dla przedszkolaków. Ponieważ 32 jednaK ^oan, nie -Koronowana Kroiowa wysp .Diabelskich, okazywała żywe zadowolenie, a Michel — podobnie, uważałem za stosowne refleksje zachować dla siebie. Bozia się jednak niespodziewanie zlitowała. Charknęło coś straszliwie w odbiorniku i szklany ekran zgasł. Zniechęcona Joan poszła przygotować się do wyjazdu, a Michel zniknął w kuchni. Na pocieszenie pozostało mi tylko jedno jeszcze piwo i... sen Ucieczka z Czarciej Wyspy Niemal cały następny dzień firanka tropikalneg deszczu falowała za balustradą balkonu okalającegq budynek. Zrobiło się wręcz chłodno. Pod wieczór pory wy wiatru poszarpały ścianę deszczu, wciskając wod pod okap dachu. Szkwały przechodziły jedne po dru gich, a upiorne światło latarni morskiej wyłuskiwało co pewien czas z mroku rozszalałe na wietrze korony! pobliskich palm. Z zabójczą monotonią błysk światł omiatał okolicę. Złowieszczo szeleściły palmowe liście Sceneria tego wieczoru była bliska moim dawniejszynj wyobrażeniom o Diabelskich Wyspach. Zegarek wskazywał dopiero siódmą, słońce zaszłd więc mniej więcej godzinę temu, ale mnie wydawał;] się, że noc panowała już od dawna. Nie miałem jakoś ochoty na rozmowy z Michele: zajętym zresztą swoimi sprawami. Telewizor na doli zepsuty, pozostawał mi więc hotelowy pokój. Wielki' puste pomieszczenie. W takich chwilach chętnie my& się o własnym domu, o kraju, a podróże tracą czar. Trzask nagły. Zawyło w pokoju. Niedokładni zamknięte okno omal nie wypadło z zawiasów. Doci nąłem je, jak trzeba. Wicher ucichł. W czeluściach nocnej szafki poszukuję nowej pacz! papierosów. A to co? Pod ręką czuję kształt książk Wyciągam. Na okładce pyszni się tytuł: „Papillon" Henn ^* czór każda książka jest przyjacielem. Ta zaś szczególnie. To nic, że ją kiedyś przeglądałem. Wspomnienia galernika czyta się inaczej na Wyspach Diabelskich niż w Warszawie. Niech temu „Motylowi" Bozia da jak największe tantiemy autorskie, a nieznanemu turyście, który jego książkę „akurat dla mnie" zostawił — niech ześle jak najwięcej kolorowych wrażeń. Papieros z nowej paczki już się tli. Trzymam w ręku jeden z siedemnastu milionów egzemplarzy książki — bestsellera tłumaczonego na wiele języków. Bajeczna kariera literacka byłego więźnia Gujany Francuskiej zdumiała jego wydawcę, wzbudziła zawiść dawnych kolegów i spowodowała lawinę pamiętników wśród byłych więźniów. Charriere, urodzony w 1906 roku na południu Francji, mając lat dwadzieścia znalazł się w Paryżu, w podziemnym światku Pigalle. Kradł i dokonywał włamań. Znano go pod pseudonimem „Motyl". Obok innych tatuaży miał on zresztą rzeczywiście, tuż pod grdyką, wytatuowaną podobiznę tego owada. Pewnego dnia oskarżono go o zamordowanie człowieka. Nasz literat twierdzi dziś, że oskarżenie było sfingowane, a mordercą był kto inny. Ale sąd skazał go na dożywotnie więzienie w Gujanie. „Motyl" próbował ucieczki, próbował notorycznie. Za dziesiątym (!) razem udało się. Wenezuela przyhołubiła przyszłego pisarza. Charriere założył w Caracas bar, ożenił się. Tam, w Wenezueli, przez trzydzieści lat prowadził swój bar i opowiadał o słońcu i wężach, o sobie i sadystycznych strażnikach. Wieść o nim dotarła pewnego dnia do Paryża, i na stołku barowym pojawił się Jean-Pierre Castelnau. On namówił „Motyla", aby spisał swoje wspomnienia. Henri w ciągu 60 dni zapełnił 13 grubych brulionów. Castelnau zredagował te notatki, przysposobił reklamę, znalazł wydawcę. Sku- Wspommehia byłego więźnia okazały się żyłą złot Henri Charriere za zezwoleniem władz w 1970 roki powrócił d0 Francji, gdzie był rozrywany przez... pa ryską śmietankę towarzyską. Wkrótce zaczęły się te ukazywać kontrksiążki, oskarżające „Motyla" o kompi lacje i kłamstwa, o brak autentyczności i tym podobne Ataki te Wzmogły jeszcze sprzedaż książki Charriere'a pomimo iż on sam przyznał się, że gdzieniegdzie koło ryzował *. W scenerii ponurego wieczoru na wyspie książki ,,Motyla nie była lekturą uspokajającą. Jego reali styczne opisy życia więźniów i strażników, patologii seksu, upodlenie, które człowiek zgotował człowieko wi całkowicie pozwalały zrozumieć ciągoty wszyst kich więźniów, a także strażników do opuszczenia te katorgi. „Motyl" po raz dziesiąty zaryzykował ucieczk z Czarciej Wyspy. Razem z kumplem. Każdy z uci kających Przygotował tratwę zrobioną z worków jui towych wypejnjonyCh orzechami kokosowymi. Żyw' nosc stanowił utarty miąższ dziesięciu takich orzechó umieszczony w pęcherzu. W innym wodoszczelnym wo reczku uciekinierzy mieli krzesiwo, hubkę i papierosy „Kzuciłełn się (j0 wody — czytałem w książce „Mo tyła' ułamek wcześniej od mego druha, który rów; meż jakoś wypłynął. Teraz obie tratwy, jedną prz; drugiej, porwała fala i niesie na pełne morze w z wrotnym tempie. W niecałe pięć minut oddaliliśm się o dobre trzysta metrów od brzegu..." „Motylowi" udało się. Dotarł do upragnionej Wiel kiej Ziemi, jakkolwiek w przybrzeżnym mule zginąć jego towar^ysz łem ostatecznie parę dni. Pogoda była paskudna, więc stateczek, utrzymujący komunikację z Wielką Ziemią, po prostu nie wypływał na morze. W takim zapadłym kącie świata, jakim jest Gujana, nikt własnego ani cudzego czasu zbytnio nie ceni. Nie ma połączenia z archipelagiem? No to nie ma. Przecież była zła pogoda, a więc wszystko w porządku. Moja wilegiatura na Ile du Royal przeciągała się ponad miarę, i wszelkie poczynione poprzednio rezerwacje na samolot odlatujący z Gujany w szeroki świat straciły jakikolwiek sens. Od dawna zresztą machnąłem na nie ręką. Podczas pustelniczego życia sam na sam z „Motylem" zapadła nieodwołalna decyzja. Postanowiłem wybrać się do Saint Laurent du Maroni na poszukiwanie Polaka — najsłynniejszego kucharza w całej Gujanie. Toż to okazja niepowtarzalna. Niecodziennie się bywa w Gujanie, niecodziennie spotyka się tam rodaków. Przyszła wreszcie moja godzina, a wraz z nią znany mi już stateczek, który miał mnie zabrać, praktycznie na zawsze, z osławionych Wysp Diabelskich. Uwoziłem z nich tylko wrażenia, swój portret wykonany przez Joan — nie koronowaną królowę wysp, i — wstyd się przyznać — znalezioną książkę „Motyla". Mizerne to łupy, jeśli uwzględnić, że na przykład Jelski, wracając stąd do Cayenne, wiózł ku zadziwieniu znajomych okazy dziewięćdziesięciu (sic!) gatunków mrówek z Archipelagu Zbawienia. I oto ten archipelag zamieniłem na „piekło" Gujany kontynentalnej. Początkowo nic gorącego się nie zapowiadało. Przeciwnie. zmarł na raka gardła w madryckiej klinice 29 słyszał zostawi Zmarł człowiek, o którym do roku 1969 prawie nikt nie Motvla" hvia ?^c w spadku około dwóch milionów dolarów. Kariera " y*" krótkotrwała — jak... życ:e motyla. m Kosmiczny poligon W pokoju hotelu „Les Roches", który zająłem, mu; siałem wyłączyć na pewien czas klimatyzację, żefoj całkowicie nie zamarznąć. O piekle więc nie było mowyl W tym luksusowym miejscu zatrzymałem się, srodz^ nadwerężając sakiewkę, aby nawiązać kontakt z kie-i rownictwem bazy rakietowej; nie wpuszcza się przecież w takie miejsca przechodniów z ulicy, i to bes uprzedzenia. Z władzami Gujańskiego Centrum Kosmicznego (L Centre Spatial Guyanais) doszedłem nadspodziewanie szybko do porozumienia. Być może odległość od stolicy państwa działała w sposób zbawienny na biurokrację. Być może też — a był to okres przed świętami — wielu urzędników poleciało na urlop do Francji, a ci, co zostali, chcieli jeszcze przed Nowym Rokiem spet nić dobry uczynek. Tak czy inaczej zgrzeszyłbym mówiąc jedno złe słowo przeciw ludziom z francuskiego poligonu kosmicz-i nego. Obiecali samochód i przewodnika. Czego możną chcieć więcej. Uporawszy się z całą sprawą telefonicznie (!), mogłem zażyć morskiej kąpieli. Rekinów się nie bałem, bo ludojady podobno błękitu nie lubią, a hote Iowy ibasen, usytuowany nad brzegiem morza, był wykładany niebieskimi kafelkami. „Les Roches" okazał się prawdziwą oazą nowo- 38 riach świata kraju. Hotel Dyl jaK najscisiej związany z bazą w Kourou, był jej uzupełnieniem, zbudowanym z myślą o zjeżdżających się gościach, naukowcach, a wreszcie i o stałych mieszkańcach miasteczka. Nic dziwnego, że miał standard światowy. Obok pól golfowych, barów, sal rekreacyjnych — na terenie tego kompleksu mieścił się również jachtklub z całkiem niezłą flotyllą jachtów. Te wszystkie drobne doczesne wygody, obok niezłych pensji, miały stanowić rekompensatę dla pracowników ośrodka za rozłąkę z Francją europejską. Hotel „Les Roches" traktować trzeba jako jaskrawą ilustrację zmienności świata. Szczątki gilotyny i kosmos. Telemetryczne urządzenia i żelazne dyby. Wytatuowane nieprzyzwoicie ciała dawnych galerników, sto lat mordęgi nad budową drogi, po której obecnie przesuwają się rakietowe człony. Wiek głodu dla kilkudziesięciu tysięcy ludzi i orzeźwiające koktajle serwowane teraz wprost do basenu przez nienagannie ubranych kelnerów. Ludziee!! — Decyzja o budowie Centre Spatial Guyanais zapadła w roku 1964. Cztery lata jpóźniej oddano z nadbrzeżnej dżungli premierowy strzał kosmiczny. W górę wzniosła się wtedy sonda „Weronika" — informował •mnie z pewnym znudzeniem pan Vernet, który wziął na siebie trud oprowadzania obcego przybysza. — Kourou, jak pan pewnie wie, zajmuje w historii Gujany poczesne miejsce. Tu w połowie XVIII wieku odbyła się próba osiedlenia Europejczyków w ramach tak zwanej ekspedycji Kourou. Był to jeden koszmar. Tragiczna nieodpowiedzialność kierownictwa przekształciła tę wyprawę w katastrofę. Na dziewiczym brzegu wylądowało kilkanaście tysięcy ludzi pragnących założyć miasto. Koloniści nie mieli najmniejsze- 39 warunKOW" byia tak wielka, że przywieziono nawet... łyżwy do ślizgania się po lodzie. Pamiętano też o przedmiotach zbytku. Nie brakło wśród kolonistów aktorów i tancerzy przyszłej opery. Wskutek głodu, chorób, ataków Indian tysiące ludzi w krótkim czasie przypłaciło życiem całe to tragiczne nieporozumienie. Nieliczni przetrwali na Wyspach Zbawienia, które pan poznał. Pan Vernet przypominał mi nieco zawodowego przewodnika z biura podróży. — W Kourou w roku 1965 mieszkało sześćset osób. Dzisiaj, niespełna siedem lat później, mamy tutaj prawie sześć tysięcy mieszkańców. Mój cicerone zręcznie wplatał w swoją opowieść świeże paryskie anegdoty, nie przestając zresztą wcale rączo prowadzić swego peugeota. Pędziliśmy wspaniałą asfaltową szosą. Po obu stronach drogi stała murem dziewicza dżungla. Po dawnemu. Pewnie taka sama, jak za czasów ekspedycji Kourou i więźniarskiej golgoty. Bierzemy łagodny zakręt. Z dala widać na pagórkach otaczających centrum bazy białe kopuły osłon radarowych, wielkie radiolokacyjne anteny. Francuzi z kierownictwa bazy są uprzejmi dla Polaka. Pokazują mu najpierw część terenu bazy liczącej w całości prawie trzysta kilometrów kwadratowych. W dużych odstępach od siebie — zapewne zgodnie z najlepszymi wzorami sztuki inżynierskiej — zbiorniki paliwa, hale montażowe, wyrzutnie, stanowiska startowe, bunkry obserwacyjne i Bóg wie co tam jeszcze. W czasie mojej bytności w Gujanie w Kourou panował niezwykły raczej spokój. Większość pracowników, py stanowiącej w tym ośrodku niemal raj utracony. Znakomicie płatni wygnańcy woleli spędzać rodzinne wczasy w paryskiej szarudze, niż żeglować swoimi klubowymi jachtami po cieplutkim Atlantyku. Cóż, człowiekowi trudno dogodzić. Pan Vernet, zagadnięty w sprawie wyjazdu, zrobił żałosną minę i z oburzeniem odrzucił moją insynuację, że dobrowolnie przedkłada uroki tropikalnej przyrody nad kaprysy europejskiej zimy. __Monsieur, może pan być pewien, że gdyby nie obowiązki, od tygodnia siedziałbym już w rodzinnej Bretanii — stwierdził z mocą. __ Tam, nad brzegiem Biskaju, zimno i sztormowo —- drażniłem. — Otóż to! Nie wyobraża pan sobie, jak pragnę, nawet teraz, być wychłostany przez lodowato zimny wiatr pomieszany z bryzgami słonych fal. Monsieur Vernet tak się rozmarzył swoją masochistyczną wizją, że omal nie wpadliśmy na betonową latarnię stojącą przed budynkiem centralnego ośrodka bazy. Wchodzimy do pomieszczenia stanowiącego główny ośrodek kontroli lotów. Nie wyglądał on tak imponująco jak ten z programu „Apollo", znany wszystkim z transmisji telewizyjnych. Był znacznie mniejszy i, sądząc po ilości foteli, całą obsługę stanowiło nie więcej niż dwadzieścia pięć osób. t — Ten samotny fotel z przodu to dla sekretarza technicznego. Stanowiska od 1 do 8, te w jednym rzędzie — to miejsca dla dyrektora naukowego, szefa projektu, szefa misji i dyrektora operacji... — informował Vernet. Rozglądałem się ciekawie. Mapa świata na ścianie, parę tablic świetlnych i trochę pulpitów z przyciskami, 40 41 palni „Jan" w Polsce wygląda dużo okazalej. — Numer 10 — kontynuował Vernet — to miejsce dyrektora naczelnego Centrum Kosmicznego, obok niego siedzi zwykle odpowiedzialny logistyk... Odpowiedzialny logistyk — tytuł, owszem, zrobił na mnie wrażenie. Wyobraziłem sobie okazałego mężczyznę z ogromną łysą głową i siwiejącą brodą. Tymczasem mój cicerone, jakby dojrzał mój intymny fotoplastikon i... starł moją wizję doszczętnie: — ...To mój dobry kolega, razem kończyliśmy politechnikę. Był najlepszy w naszej drużynie baseballowej, wspaniale biega, a czuprynę ma jak Papuas. Zapragnąłem zemsty. — Dobrze, monsieur Vernet — zapytałem — a jak przedstawia się sprawa tych wspólnych europejskich rakiet? Vernet zasępił się nieco. — Widzi pan, koledzy nie wyjechali na urlop zbyt radośni. Ostatni strzał kosmiczny z projektu „Europa", podobnie jak i poprzedni, był nieudany. Wie pan, gdzie kucharek sześć... Ta rakieta nie wprowadziła włoskiego satelity na orbitę, bo nie zastartował brytyjski człon No trudno... Do trzech razy sztuka... Pojechaliśmy znowu samochodem w odległy kąt bazy tylko po to, abym zobaczył część rakiety „Europa 3", dostarczonej już przed czasem ze starego kontynentu. Ten opasły walec o średnicy, tak na oko, około dwóch metrów i podwójnej długości, z wystającymi rurkami, drutami, dyszami i tym podobnymi — wzbudzał we mnie szacunek dla ludzkiej przemyślności. — W naszej bazie prowadzimy podwójny program jednocześnie: ten międzynarodowy, o którym mówiliśmy, i czysto francuski — „Diamant". — A jak przebiega „Diamant"? zarzutu, z wyjątkiem czwartej, kolejnej próby. — Tej ostatniej, sprzed kilku dni? Vernet niemo skinął głową. Potem mój cicerone elegancko zaofiarował się odwieźć mnie do Cayenne, a nawet zgodził się po drodze na wizytę w miasteczku Kourou. Poligon kosmiczny, osiedle mieszkaniowe, „Les Roches" — wspólnie stanowiły dopiero całość francuskiego Centre Spatial Guyanais. Miasteczko podobało mi się bardzo. Jest to prawdopodobnie najnowocześniejsze osiedle całej Południowej Ameryki. Ponadto — jest piękne. Tropik pozwolił architektom na rozmach i pominięcie zastarzałych tradycji. Nie widzę nigdzie sakramentalnych czworobocznych placyków. Śmiałe pomysły architektoniczne splatają się dobrze z otoczeniem. Świetnie za-komponowane elewacje domów chroniące okna przed słońcem, staranna izolacja termiczna dachów. Mój kierowca pochrząkuje żałośnie. Mnie dodaje sił ciekawość przybysza, a on te kilkadziesiąt domów ogląda już od kilku lat. Rozumiem go. Idziemy do wychłodzonej kafejki na koniak. Po kwadransie odrywam się bohatersko od stolika i samotnie raz jeszcze ruszam w popołudniowy skwar. Opłaciło się! Zatrzymuję się na jednym z przytulnych trójkątnych placyków. Duża satysfakcja. Na tabliczce czytam: plac Kopernika. Niedaleko — uliczka Kepplera i znowu tabliczka: ulica Marii Curie. Wszystko to nader przychylnie usposabia mnie do ojców Kourou — kosmicznego miasteczka, w tym tak oddalonym od Wisły kącie świata. Sześćdziesiąt kilometrów doskonałej asfaltowej drogi. 43 dla Verneta. Teraz, w dzień, port Rochambeau wygląda zupełnie inaczej niż przed kilkunastu dniami, kiedy przybysz ze Starego Kontynentu trafił doń po ciemku. Była wtedy duszna, parna noc, pasująca nastrojem, jak ulał, do ponurej sławy, którą cieszyła się od stu lat Gujana. Podczas tropikalnej ulewy — jej natężenia nie można wyobrazić sobie w Europie — rozklekotany samochód wiózł lekko wystraszonego przybysza w ciemność. Podróżny nikogo nie zną, nigdy tu nie był, nie wie, gdzie będzie spał. Ciemno, duszno, do domu daleko. Vernet jest szczęśliwy. W świątecznej paczce siedzi, wie o tym z listu, potężna porcja suszonego dorsza, wprost z Bretanii. — Monsieur, to tak, jakbym wąchał rodzinny brzeg. Niepotrzebnie się z tym wyrwał! Święta za pasem. W Warszawie pada śnieg... Galernik opowiada Kończy się parna noc, można opuścić madejowe łoże taniego, a więc nie klimatyzowanego hoteliku. Przybysz z Europy rozgląda się po stolicy Gujany Francuskiej, Cayenne. Senne tropikalne miasteczko, jakich wiele w tych szerokościach geograficznych — dopiero budzi się do swego leniwego życia. Parę ulic parterowych domków, kilkanaście samochodów i taksówek. Najokazalsze gmachy skupiają się w okolicy placu Palm, który rzeczywiście, zgodnie z nazwą, zdobią wysmukłe pnie z rozwichrzonymi koronami. W najbliższej okolicy załatwić można wszystko, co trzeba obcemu przybyszowi. Piękny, w starym kolonialnym stylu, budynek prefektury, siedziba gubernatora. Równie stary gmach urzędu pocztowego, bank, sklepy, reprezentacyjna kawiarnia. W pobliżu — wszystko tu jest w pobliżu — muzeum z zakurzonymi eksponatami i klasztorny budynek jezuitów. Zbliża się południe, wzmaga się upał. Nieliczni przechodnie znikają z ulic. Trudno nawet wyobrazić sobie, że stolica Gujany ma aż dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców, co stanowi więcej niż połowę ludności całego departamentu. W chłodnym wnętrzu kafejki przybysz z Europy stara się zebrać informacje, co warto obejrzeć w najbliższej okolicy. Instytut Pasteura? skreślam «, rnySii- QiUiU j-. Za gorąco\ych uciętych kiedyś głów też nie pojadę oglądać d0 /zpitala. A więc pozostaje wypić Jeszcze Jedną J?jLte lodowatego soku. Niech diabh por- ti tu zmieniło od stu lat. Świadkiem może LTptcfdes palmistes (plac Palmowy), trawą porosły, na cztery kwadraty ulicami przecięty, może tak duży jak lek krakowski i szeregami palm Oreodoza regla wysadzony. Drzewa te są tak grube, ze ach jeden czLiTobjać nie może, mają z pewnością około dwudziestu pięciu metrów wysokości. Posiadają koronę złożoną * wielkich liści dających cień. Na każde] prawie liść najstarszy wisi już zeschły, gotowyr do odpadnięcia. Spadając z wielkim łoskotem, zabiłby człowieka; szczęściem oddziera się najprzód głośno i znajdującego się^rzypadkiem pod drzewem człowieka ostrzega przed ^bezpieczeństwem. Najmłodszy Usc, jeszcze me rozwińmy sterczy na wierzchu czuba albo korony, niby długa zielona żerdź. Pod koroną mieści sxę olbrzymie ciężkie grono z dojrzałymi prawie owocami, niby twjde wiśnie czarne. Nieco wyżej - młode grono w zLCą pochwę owinie. Te drzewa wyniosłe .proste jak kolumny, nie mają kory. Częsc ich ^wnętrzna tak twarda, że zaledwie daje się rąbać toporem, lecz ie] tlo kilka cali, dalej w głąb drzewo miększe, gąbczaste i tylko twardymi podłużnymi pręcikami, nity druteJ przetkane. Ścięte, gnije też prędko i ty ko Jwnęfen skorupa ze ścieśnionych twardych jak kość, Sinych pręcików złożona długo opiera się zniszczeniu. . . Na liściach niektórych palm obrały sobie miejsce ili sępy czarne (Cathartes), wielkości ko- nagimY głowami pokrytymi czarną pomar- 46 choć podobniejsze są do indyków. Mają także nazwę urubu, z języka miejscowych Indian wziętą. Człowieka się nie boją. W miastach strefy gorącej ptaki to pożyteczne, pełnią bowiem funkcję czyścicieli, karmiąc się przeważnie gnijącymi szczątkami zwierząt. Odznaczają się mocnym, piżmowym zapachem. Plac ten, ozdobiony kilkuset palmami, łączy się z drugim, mniejszym przed pałacem gubernatora, na którym grywa muzyka wojskowa trzy razy na tydzień pod mangowymi drzewami, uprzyjemniając wieczorną przechadzkę mieszkańcom Cayenne. Tamże, pod rozłożystym mangiem, była buda, gdzie każdej niedzieli wieczorem przedstawiano marionetki na pociechę prostaków". Mnie, prostaczkowi, przedstawiono natomiast wcale nie skromny rachunek za posiłek, a wraz z nim perspektywę jeszcze jednej nocy w Cayenne. Najbliższy autobus, którym mógłbym dotrzeć do Saint Laurent du Maroni, odchodził następnego dnia wczesnym rankiem. Pokręciłem się trochę po mieście. Nie było ciekawe. Na ulicach kilka samochodów, parę psów i ja. Minęło zaledwie pół godziny, a już uznałem, że najlepsze dla mnie miejsce to morski brzeg. W pobliżu ogromnego mangowca był nie tylko cień, ale i orzeźwiający wietrzyk. Niedługo trwałem w samotności. Mój przygodny znajomy był w nieokreślonym wieku. Mógł mieć równie dobrze pięćdziesiąt, jak i siedemdziesiąt lat. Jego ubranie miało około stu dziur. Nie miałem złudzeń, że w pierwszym rzędzie sprowadziła go do mnie chęć na papierosa. Poczęstowałem. Opowiadać zaczął sam. Mimo swego wyglądu wyrażał się dość poprawnie. Z prawej strony czoła miał wytatuowane słowo „Amen". f ! ¦ — ranie, uwaaziesuia uwa , i czternaście dni. Tyle odsiedziałem. Dostałem dożywocie, tu, w Gujanie. I odsiaduję dalej. Już dobrowolnie. Powiedz pan, gdzie ja się podzieję?! Co tam po mnie w Paryżu, po czterdziestu siedmiu latach... Gdyby chociaż Solange... — Solange? — wtrąciłem. — No, przez nią to wszystko. Zabiłem ścierkę za tr, że mi się puściła z takim gogusiem od jubilera. Gliny, panie, jak spod ziemi. W 1923 w porcie La Rochelle Już w maju przesiadłem się na statek „Martiniere' Musiał pan słyszeć, duży, poniemiecki. Z Martynik woził rum, a w przeciwną stronę nas... Mogę jeszcze papierosa? — To ile pan miał lat, jak pan tę... no... Solange? — Dziewiętnaście... Panie, to była dziewczyna!... Szybko sobie policzyłem. Jeśli w dwudziestym trzecim miał 19, to urodził się w 1904. Jeśli nawet dama jego serca była od niego, no niech tam, cztery lata młodsza, to miałaby dzisiaj... 63 latka. Mój Boże, to jednak dawne czasy. Sąsiad wstał nagle i ceremonialnie mi się przedstawił: — Marcel Bonnefoy jestem, a przezywali mnie Bambus. i Przedstawiłem się równie grzecznie, ale nie uważałem za stosowne dodać, że w szkole przezywali mnie ; Serdelek. Marcel zainteresował się moją narodowością. Potem zamyślił się. Oczekiwałem jakiejś historyjki i nie zawiodłem się. Mimo wszystko nie wyglądała na wydumaną ad hoc. — Tak... zdaje się, że było mu Jan — zaczął Marcel. — O kim pan mówi? — O jedynym Polaku, z jakim się w życiu zetknąłem. Pan jesteś drugi. 48 Czarcia Wyspa widziana z dawnych koszar na Wyspie Królewskiej Krewetkowce z Florydy u brzegów Archipelagu Zbawienia — I tak, i nie. Kazali go pochować w Saint Laurent. — Niech pan opowie coś więcej, proszę. — To paskudna sprawa. Na pokładzie „Martiniere" nie było mięczaków, którzy współczuliby komukolwiek, ale jemu tak. Myślę, że tragedia tego chłopca zaczęła się od tego, że nie gadał po francusku. On w czasie całej żeglugi wył co parę sekund, wył również w izolatce na samym dnie okrętu. To było straszne. Tyle lat minęło, ale ja to wycie słyszę. — Jak to było z tym językiem? — Ano prosto. Był młody. W robocie nie rozumiał, co do niego mówiono. Może by się i przyuczył jak wielu innych, ale jeden z towarzyszy pracy wciąż się z niego naigrawał. Za którymś razem Polak nie wytrzymał — rzucił młotkiem. Czaszka pękła jak skorupa jajka. Sąd, wyrok... — No, a wycie? — To już gliny. Do czasu deportacji siedział w więzieniu Clairvaux. Paskudni strażnicy, wszawe rygory. W tym więzieniu straż wymagała bezwzględnego posłuchu. Wiem coś o tym, też siedziałem. Kiedy otwierały się drzwi celi, więzień powinien już stać. Polak tego nie robił, bo nie rozumiał, czego się od niego wymaga. Zaczęły się szykany, tortury, bicie. Gliny, panie, żeby ich zaraza wydusiła, to nie ludzie. Nie wytrzymał chłop, oszalał. — Co się z nim stało po podróży? — Monsieur, dwadzieścia cztery dni wycia. Słuchaliśmy go na statku, który wiózł nas w tropiki na wieczność. Żałowaliśmy go. Ale przeklinaliśmy okropnie i życzyliśmy mu nagłej śmierci. Miał zupełnie żółte oczy, szybki oddech, a kiedy nie wył — powtarzał parę francuskich słów bez sensu... Umarł w parę dni po wyładowaniu nas na rzece Maroni. I dobrze, że umarł,.. 4 — Delfiny z Ucayali 49 ZSCZą sam też dłuższą chwilę ^iedziaV nieporuszony. — Tego Araba zabiłby™ dziś Jeszcze raz -znowu. Popatrzyłem pytająco- „ . — Miałem robotą w kuchni, zawsze szansa. Cos ukraść, zeżreć. DobrZe tfń było. Dwa najlepsze miesiące przez całe dwaćL2leśc*a dwa lata- l ten sukmsyn " — Co zrobił? _ Dał łapówkę stra2nikowi- Ja nie młałem wtedy pieniędzy. Wyrzucili mIaie i dali do kuchni tego wszą-wego Araba... Pół roku W Jak król. Potem w lesie... 1 gruba gałąź. Udarłem ^śleli> że sama sPadła z drze" wa na łeb... Czasy, ^ie. Zabrałem mu wtedy osiemdziesiąt franków i lepiej zaczęło mi się dziać... — A teraz, co pan robi teraz? __ Wyplatam trochu koszyków... Mnie wiele nie potrzeba... Piwo tu drogie ~ rzucił znacząco Marcel Bonnefoy chwycił skwapliwie franki, które mu dałem. Bez słOAva, bez Pożegnania wstał, poszedł. Nie żałowałem fra*^ żal mi było jego towarzystwa. Tak niewiele mi jeszcZe Powiedział. Posiedziałem nąd ^«em.dobrą godzinkę. Potem poczłapałem przez ^o do swego hotelu. Po drodze przystanątem przed wejściem do klasztoru jezuitów, aby yO^chac słynnego zegara. Było to arcydzieło zegarmistrz* z U*&> kosztujące w pierwszych latach XIX st#cia f°lrtun^ ~ dziesięcJ tyS'ęcy ówczesnych frankc5w. &&* ten od stu jdem^e-sięciu lat odmie^za &&>** Gujany, wydzwamając w trzech tonacjach Wią ^ godzinę. Pierwszym znaczącp wydarzeniem w życiu kosztownego zegara b^ł d^ 8 stycznia 1809 roku. Wtedy to nastąpił atak flotv portugalsko-angielskiej na posiadłości francusk;ie iv Gujanie. Inwazja ta stanowiła 50 zmusiiy ao ucieczKi z Liizbony do Brazylii. Ponieważ Portugalia była okupowana, ku zdumieniu Brazylijczyków Rio de Janeiro stało się nagle stolicą portugalskiego imperium. Oddzielony od Napoleona Atlantykiem, książę Jan przy pomocy Anglików zdecydował się wtedy na prestiżowy podbój Gujany Francuskiej. Opanował ją łatwo i dzierżył przez osiem lat, aż do podpisania traktatu paryskiego. W Gujanie administratorem został wówczas baron de Laussat. Dzięki jego rządom, a także działalności zakonnicy, matki Javeuhey — Gujana jest w stanie w roku 1830 wysłać do macierzy wiele produktów. Tysiące kwintali cukru, pieprzu, drewna, bawełny i przypraw korzennych bogaci kolonię. I pewnie Gujana krzepłaby powoli w oparciu o bogactwo płodów rolnych, gdyby nie dwa wydarzenia, które odmieniły jej losy. W marcu 1852 roku Napoleon III postanowił osadzać skazanych na galery na terenie Gujany. A w trzy lata później osadnik Couy wraz z Metysem Paolino odkrywa w Gujanie złoto. Ten fakt, Wbrew pozorom, zniszczył dobrobyt kolonii. Zaniechano hodowli, porzucono uprawy. Zewsząd przybywają awanturnicy, złoto staje się przekleństwem. Wkrótce gospodarka kolonii jest w absolutnej ruinie. Ceny produktów są ustalane jedynie w złocie, a są to ceny zawrotne. Tak na przykład kilogram cukru kosztuje 10 gramów złota, jeden litr wina — 15 gramów. Nie pomagają już pojawiający się od czasu do czasu dobrzy zarządcy. Kraj chyli się ku ruinie. Rośnie tylko wywóz złota. Oficjalne liczby są oczywiście zaniżone, bo wiele złota przemycano do Surina-mu, gdzie cena jego była wyższa. Pomimo to rok 1'889 dał prawie 2 tony złota, rok 1903 — ponad 4, a rok 51 raptownie maleć. Francja w tym czasie notuje w Gujanie dalsze straty terytorialne. W roku 1891 arbitraż cara Rosji Aleksandra II w sprawie granicy z Gujaną Holenderską kosztuje Francję dwadzieścia pięć tysięcy kilometrów kwadratowych terenu bogatego w złoża mineralne. W tym samym mniej więcej czasie rozstrzygnięto jeszcze jeden nabrzmiały spór graniczny. Terytoria zwane Amapa, leżące na północ od ujścia Amazonki, Francuzi uważali za część własnej kolonii. Kiedy więc w 1894 roku rozeszła się wieść o odkryciu tam złota, gubernator z Cayenne wysłał w rejon Amapa kanonierkę z oddziałem wojska. Została ona zaatakowana przez Brazylij-czyków i zmuszona do odwrotu. Dowódca ekspedycji zginął. Wieść o tych wydarzeniach wywołała w Paryżu prawdziwą burzę. Gubernatora Gujany odwołano i uzgodniono oddanie sporu pod sąd polubowny. Arbiter w osobie prezydenta Związku Państw Szwajcarskich przysądził sto trzydzieści sześć tysięcy kilometrów kwadratowych ziemi... Brazylii. Nie mieli, jak widać, Francuzi szczęścia do arbitrażu. Ostatecznie okrojona Gujana Francuska zmieściła się między rzekami Maroni i Oya-pock, na przestrzeni liczącej zaledwie dziewięćdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych. Taka pozostaje do dziś. Droga Numer Jeden Szosa była całkiem dobra. Autobus nie trząsł zbytnio, ale skrzypiał za to przeraźliwie. Zwyczajem południowoamerykańskim wehikuł ten zbudowano na podwoziu jakiegoś ciężarowego wozu i na miejscu, chałupniczym systemem, dobudowano doń karoserię. Tutejsi rzemieślnicy mieli ciężką rękę i mało staranności. Nie dopasowane ścianki, ramy okienne, ławki, właściwie wszystko we wnętrzu pojazdu — piszczało, skrzypiało, tarło się o siebie, zgrzytało i trzeszczało. Autobus był załadowany w pełni, a jego wnętrze wypełniał przedziwny koktajl zapachów. Każdy skrawek przestrzeni zawalony był worami, tobołami, koszami, kryjącymi we wnętrzu cały asortyment miejscowych płodów rolnych. Mój nie wyrobiony nos odróżniał mdły zapach kopry i to właściwie było wszystko, co mogłem ustalić. Mieszanka zapachów była jednak znacznie bogatsza. Stopniowo odkrywałem w naszej „arce Noego" kury, chude świnie, a także jakieś podobne do szczurów gryzonie. Był również nieduży wąż, dwie papugi oraz pewna liczba małp kapucynek, trudna do ustalenia, bo wszystkie znajdowały się w ciągłym ruchu. Po przeprawie promem przez rzekę jakimś cudem (kierowca dostał w łapę) zdołano wbić do autobusu jeszcze dwie osoby i olbrzymi kosz z owocami. Nie pomagały już otwarte okna. Coraz wyraźniej dominował 53 g^du nie mytycn ciai i tocznie byliśmy w tropiku. Kierowca okazywał mi względy. Nie bardzo czarny ]ylurzyn co chwila okręcał się całym ciałem ku mnie, j^je interesując się wcale kierownicą, i uśmiechnięty od ucha do ucha, sączył we mnie atrakcyjne informacje typu: w tej oto szopie mieszkał mój kuzyn, a przy tamtym słupie sam zabiłem przed pięciu laty gjnacznego talou — pancernika. Potem, w ostatniej niie-Uial chwili przed zjechaniem z szosy, chwytał kierownicę, aby niebawem powtórzyć adresowane do mnie gerdeczności. Pomimo tych opowieści jechaliśmy jakoś szczęśliwie. jCierowcy udało się nawet przejechać bez szwanku nowoczesny most nad rzeką Kourou. Wyminęliśmy też 7,nane mi już czasze radarów i urządzeń pomiarowych centrum rakietowego. Jechałem z przodu autobusu i miałem świetną widoczność. Niestety, niewiele mi z tego przyszło, bo po obu stronach szosy stała tylko ściana dżungli, ozdobiona od czasu do czasu jakimś opuszczonym karbetem. Tak nazywa się w tamtych stronach każdą budowlę złożoną z czterech wbitych w ziemię pali i palmowej strzechy. Moje wygodne miejsce przy kierowcy miało oddzielną historię. Kiedy o świcie stawiłem się przy autobusie w Cayen-ne, kłębił się tam tłum ludzi. Nie wydawało mi się w ogóle możliwe, aby oni wszyscy, wraz ze mną, zdołali zmieścić się w podstawionym wehikule. Zrezygnowany czekałem, kiedy otworzą się drzwi wejściowe i tłum runie do środka. Kierowcy jeszcze nie było. Przyglądałem się więc towarzyszom mojej ciągle ewentualnej podróży. Była to wspaniała mieszanina ludzkich ras, czysty raj dla fizjonomisty i antropologa. Na 54 znalazła odbicie cała chyba historia Gujany, jej pionierów i niewolników, importowanych Azjatów i Afry-kanów. Wydatne mongoidalne kości policzkowe, szerokie nosy, wszelkie odcienie skóry i włosów — występowały w tak szokujących zestawieniach, że trudno było oderwać wzrok od poszczególnych postaci. Kto widział kiedy rudego Chińczyka o papuaskiej czuprynie lub skośnookiego Murzyna z orlim nosem? Rozejrzawszy się dokładniej, stwierdziłem, że jestem jedynym Europejczykiem kandydującym do podróży nad rzekę Maroni. Otworzyły się drzwi sezamu. Ludzie, kosze, toboły wypełniły błyskawicznie pojemność wehikułu. Nie miałem szans na siedzące miejsce. Zrezygnowany czekałem, wyobrażając sobie upojną pięciogodzinną podróż na jednej nodze. O dziwo! Wszyscy ludzie z przystanku jzniknęli. Konwulsyjne drgania karoserii autobusu zdradzały ich nowe miejsce pobytu. Podszedłem bliżej. Nastąpił mały szok. Na samym przodzie pysznił się wolny fotel. Pan kierowca niedwuznacznie właśnie mnie, jako białego, na to miejsce zaprosił. Rozpoczęła się jazda Drogą Numer Jeden. Tą samą, która w ciągu niemal stulecia stanowiła tragiczne per-petuum mobile. Zanim galernicy zdołali oczyścić nowy odcinek tej drogi, poprzedni niszczyła wszechmocna roślinność. Ostatecznie w ciągu sześćdziesięciu lat nadludzkim trudem wybudowano niespełna... czterdzieści kilometrów marnej szosy. Potrzeba było dopiero nowoczesnych maszyn i wojskowych na poligonie w Kourou, żeby powstało gładkie pasmo asfaltu, po którym jechał teraz autobus. W Sinnamary, mniej więcej w połowie drogi do Saint Laurent, wypadł nam postój. Kierowca zatrzymał autobus przed oberżą połączoną ze sklepem. Wy- 55 —t t j ,_,___ _ glądu lemoniadę i tafię — miejscowy samogon, pędzony pewnie z trzciny cukrowej. Za puszkę piwa zapłaciłem bajońską cenę. Właściciel zajazdu zachęcał mnie do kupna pamiątek, którymi były przede wszystkim krajobrazy wyle-pione z... różnobarwnych motylich skrzydełek. Setki owadów zniszczono, aby mogły powstać szkaradzień-stwa. Podobno olbrzymie ilości tego surowca kupowały niegdyś hollywoodzkie zakłady makijażu. Wyszedłem na zakurzoną ulicę z drewnianymi tro-tuarami. Przy naszym autobusie kręcili się dwaj Indianie nader skąpo odziani w czerwone szmaty na biodrach. Moi współtowarzysze podróży rozmawiali z nimi z ożywieniem dziwnym językiem i oglądali z zaciekawieniem zawartość ich węzełków. Zagadnąłem kierowcę. — To Oyampisowie, chcą coś sprzedać, żeby napić się tafii. — A co sprzedają? — Lek przeciw wężom. Chce pan zobaczyć? Kierowca skinął na wychudzonego Indianina. Po- detknął on nam pod nos swój węzełek. Zobaczyłem jasnobrązowe i czerwonawe ziarna przypominające fasolę. Indianin wyciągnął ze swojej szmaty również łeb sporego węża. Cofnąłem się. Cuchnął przeokropnie. Kierowca zaśmiał się, a właściciel śmierdzącego eksponatu coś zagadał. — Oni mówią taki-taki, to tutejszy język pidgin. On proponuje panu kupno tego łba. Wąż namoczony w tafii razem z ziołami leśnymi, które też ma do sprzedania, stanowi wspaniały lek przeciw ukąszeniom gadów. — Te fasolki to też lekarstwo? 56 Te jasnobrązowe mniejsze ziarna to na mniejsze węże, te drugie — na większe. Przepis jest prosty. Z fasolek ściąga się ich cienką skórkę i uciera w zimnej wodzie, po dwie fasolki na jedno ukąszenie. Szybkie zastosowanie kumany uzdrawia ukąszonego, usuwa gorączkę. Kupi pan? Podziękowałem grzecznie kierowcy i indiańskiemu kupcowi. Poszedłem obejrzeć osadę, która powstała już w XVII wieku i pewno nic się od tamtych czasów ni? zmieniła. Nie było atrakcji. Posterunek żandarmerii, trochę walących się drewnianych ruder, kilka słaniających się w upale świń i gromadka zakurzonych kur. Trzy czy cztery porządniejsze domy, dwie gliniaste ulice, które w czasie deszczu z pewnością zamieniają się w grzęzawisko — dopełniały obrazu gujańskiej metropolii, liczącej, jak mnie poinformował oberżysta, prawie dwa tysiące mieszkańców. Rozpoczął się ruch. Podróżni zaczęli gramolić się do autobusu. Mój Indianin musiał ostatecznie sprzedać trochę kumany, bo z rozkosznym wyrazem twarzy ciągnął z butelki tafię. -— Monsieur — zagadnął mnie wysoki mężczyzna przy wejściu. — Jadę do Saint Laurent samochodem. Jeśli chce mi pan zrobić grzeczność, proszę mi towarzyszyć. Przyjrzałem się nowemu znajomemu. Był niewątpliwie Kreolem. Jego galanteria nie pasowała do obskurnego zajazdu. Ale ja miałem białą skórę. — Będzie mi bardzo miło — zgodziłem się od razu, gdyż autobusu miałem serdecznie dość. — Ale, patron. Pan zabiera mi najlepszego pasażera — wdzięczył się kierowca. — Ale czego się nie robi dla szefa. Pan Pointre jest właścicielem naszej linii autobusowej —: poinformował znacząco i uścisnął 57 *"i iii* J^~—o------------ -•¦»¦¦ „ ____...... Pan Pointre powiódł mnie do auta, którym okazał się piękny citroen DS. W jego wnętrzu rozlewała się na przednim siedzeniu otyła jejmość z niezliczoną ilością pierścieni na palcach. Murzynka należała niewątpliwie do miejscowej plutokracji. Pan Pointre posadził mnie z tyłu, a wrzucając pierwszy bieg powiedział: — Niewątpliwie będzie panu tu wygodniej niż w autobusie. Były to słowa słuszne, ale... ostatnie, jakie usłyszałem od niego do samego końca podróży. Tłusta jejmość natomiast paplała bez przerwy. Na szczęście zwracała się tylko do konsekwentnie milczącego Pointre. Rozparty na miękkim siedzeniu kontemplowałem drogę. Ta sama dżungla z obu stron co poprzednio, tyle tylko, że przesuwała się teraz szybciej. W książce Papillona można znaleźć relację także o tym, co działo się w tym rejonie Gujany: „Obóz, położony czterdzieści dwa kilometry od Saint Laurent, jest obozem leśnym. Zesłańcy są tam zobowiązani do wyrąbania każdego dnia jednego metra sześciennego twardego drewna. Często nie mogliśmy wykonać normy. Pakowano nas wówczas, bez jedzenia, do karceru, a rano, wciąż bez jedzenia,. gnano do pracy, nakazując nadrobić zaległości z ubiegłego 'dnia plus codzienny metr sześcienny na głowę, Można było zdechnąć. Im dłużej to trwało, tym bardziej słabliśmy i nie byliśmy zdolni wykonać pracy. Na domiar złego przydzielono nam specjalnego strażnika, który był Arabem. Przychodził on z nami na miejsce pracy, rozsiadał się wygodnie i, trzymając bykowiec między nogami, nie podrażnić nasz głód. Krótko mówiąc, nieustająca tortura. Posiadaliśmy dwa ukryte pojemniki, zawierające po trzy tysiące franków przeznaczonych na ucieczkę. Pewnego dnia zdecydowaliśmy się przekupić Araba. Byliśmy w rozpaczliwym położeniu. Na szczęście mnie-mał on, że mamy tylko jeden pojemnik. System jego postępowania był prosty — za pięćdziesiąt franków pozwalał nam ukraść kilka kawałków drewna z przyjętych poprzedniego dnia sągów. Wybieraliśmy kawałki nie oznaczone farbą, i w ten sposób wykonywaliśmy nasz dzienny metr sześcienny. Tą metodą, otrzymując po pięćdziesiąt i sto franków dziennie, wyłudził od nas prawie dwa tysiące franków. Wreszcie zabrano Araba, ponieważ wykonywaliśmy naszą dzienną normę. Sądziliśmy, że wydusiwszy od nas pieniądze, nie zadenuncjuje nas, i w dalszym ciągu wyszukiwaliśmy w lesie odebrane już sagi, by wykonać ten sam manewr co przy Arabie. Któregoś dnia poszedł za nami ślad w ślad i obserwował z ukrycia, czy nie kradniemy drewna. Wyskoczył nagle. — Ach! Ach! Ty kraść ciągle drewno i nie płacić! Jeżeli ty nie dać dla mnie pięćset franków, doniosę wszystko. Odmówiliśmy sądząc, że są to tylko pogróżki. Wrócił nazajutrz. — Płacisz albo dziś wieczorem jesteś w karcerze! Odmawiamy jeszcze raz. Przychodzi po południu w towarzystwie nadzorców! To było straszne. Po rozebraniu do naga, zaprowadzono nas do sągu, z którego braliśmy drewno. Tam prześladowcy i wściekły Arab, okładając bykowcem, zmusili nas do rozbierania sągów i przenoszenia biegiem ukradzione drewna. «Corrida» ta ciągnęła się przez dwa dni, bez jedzenia 1 piCia. L-ZęSWJ pauausii^y. na ^ mi lub razami bykowca. Wreszcie położyliśmy się na ziemi, nie mogąc wytrzymać więcej. Zmusił nas jednak do powstania. Wziął jedno z owych gniazd, rodzaj gniazda os, zamieszkanego przez zjadliwie kłujące muchy, nazywane ognistymi. Odciął gałąź, na której wisiało gniazdo, i rozgniótł je na naszych plecach. Oszalali z bólu, nie tylko podnieśliśmy się, lecz biegaliśmy jak wariaci. Te muchy ogniste żądlą znacznie mocniej od os. Przez dziesięć dni trzymano nas w karcerze o chlebie i wodzie, bez najmniejszego opatrunku. Stosowaliśmy okłady z moczu, lecz mimo to przez trzy dni piekło nas bez przerwy. Straciłem lewe oko, na iktóre zawzięły się dziesiątki tych piekielnych much. Kiedy wróciliśmy do obozu, pozostali zesłańcy postanowili nam pomóc. Zdecydowali, że każdy z nich da nam równo przycięty kawałek twardego drewna. Stanowiło to niemal jeden metr sześcienny i bardzo nam pomagało, gdyż pozostawał nam do wyrąbania we dwóch tylko jeden kubik. I to wyrabialiśmy z trudem, lecz dawaliśmy radę. I wówczas przyszła nam myśl zemszczenia się na Arabie przy pomocy mrówek. Szukając twardego drewna, znaleźliśmy w gąszczu ogromne mrowisko mięsożernych owadów; pożerały właśnie sarnę wielkości kozy. Arab kontrolował, jak zawsze, stanowiska pracy, kiedy pewnego dnia ogłuszyliśmy go ciosem trzonka od siekiery, a następnie zaciągnęliśmy w pobliże mrowiska. Rozebraliśmy go do naga i przywiązaliśmy do drzewa rozciągniętego na ziemi. Nogi i ręce związane miał grubymi sznurami do mocowania drewna. Okaleczyliśmy go lekko siekierą w różnych miejscach ciała. Usta wypchaliśmy mu trawą i zakneblowaliśmy, żeby nie mógł krzyczeć. Czekaliśmy. Mrówki mrowisko kijem i nasunęliśmy je na ciało łotra. Po pół godzinie atakowały go już tysiące mrówek. Mięsożerne mrówki są maleńkie i czerwone jak krew. Wyrywają mikroskopijne cząstki ciała i niosą je do mrowiska. O ile my cierpieliśmy od much ognistych, to łatwo sobie wyobrazić, co musiał wycierpieć on, rozdzierany na żywca przez tysiące mrówek. Byliśmy bezlitośni w naszej zemście, lecz trzeba było widzieć, co nam zrobił i jak pastwił się nad innymi. Tylko cudem uniknęliśmy śmierci..." Samochodem monsieur Pointre dokonałem jeszcze jednej przeprawy promowej w rejonie miejscowości Mana przez rzekę o tej samej nazwie. Teren był już podmokły, a brzeg morski blisko. Dzięki temu zapewne Mana, jako miasteczko, przedstawiała się nieco lepiej niż Sinnamary. Domy były porządniejsze, ulice czyściejsze, a i lemoniada nie pachniała tak okropnie. Pana Pointre znali oczywiście wszyscy. Persona musiała to być znamienita. Dali mu pierwszeństwo przy wjeździe na prom. Wszyscy czapkowali mu niczym pańszczyźniani chłopi. W ubożuchnym życiu gospodarczym Gujany właściciel linii autobusowej, a zapewne nie tylko — z pewnością uzależniał od siebie sporą liczbę ludzi. Zamożnego miałem kierowcę. Pan Pointre załatwił błyskawicznie swoje sprawy w Mana, niewiele więc czasu straciliśmy. Dla mnie było to bez znaczenia. „Mój" autobus i tak był gdzieś daleko za mną, „na trasie". Citroen niósł miękko. Minęło zaledwie kilkanaście minut i oto pokazały się nowe szopy, domki. — Saint Laurent — mruknął Pointre. — Pan dokąd? Proste pytanie srodze rnnie zaskoczyło. Właśnie. Do- 61 I informacji. Od czegoś trzeba zacząć poszukiwania. - — Do posterunku żandarmerii, gdyby pan mógł — uratowałem w ostatniej chwili twarz przed biznesmenem. On pewnie nie miałby zrozumienia dla takich nie sprecyzowanych wojaży. Żelazna brama. Dobrze utrzymane koszary. — Do widzenia. Dziękuję! Szybki uścisk ręki i szeroki, pełen zębów uśmiech otyłej Murzynki. Zakurzyło się. Z workiem podróżnym w ręku stałem przed wartownią niczym rekrut. Młody porucznik na mój widok zapiął mundur i nałożył kepi. Nie było wątpliwości, że przed chwilą umierał z nudów. Wysłuchał mojej prelekcji wstępnej, a potem podjął z entuzjazmem: — Pan jest Polakiem? Z Europy?! To niezwykłe. Nie do wiary! Kucharz? A nie. W Saint Laurent nie ma! Z pewnością! Znam przecież wszystkich. Pan myśli pewnie o monsieur Dukalski. Ale to — w Samt Jean. Znam, oczywiście. Nieraz tam popijałem. Rzeczywiście znakomita kuchnia. Niemal jak w Paryżu! Oficer entuzjastycznie plótł coś dalej, ale ja słuchałem go już mniej uważnie. No więc jednak! Warto było! D-u-k-a-1-s-k-i. Murowane, że Polak. W tej zakazanej Gujanie! „Ciekaw jestem, jaki on jest" — biegła myśl. Oficer skończył jakieś zdanie i wyczekująco patrzył na mnie. Pogrążony w myślach, nie wiedziałem, o czym mówił. , , — A daleko do tego Saint Jean? — zaryzykowałem. — Ależ skąd, kilkanaście kilometrów. Dobra droga. Więc jedziemy! — ucieszył się. — Chętnie, tylko czym? Porucznik rozwrzeszczał się na swojego sierżanta. 62 "•i ciżaim! Gdyby pytał kapftań, powiedfe, że pojechałem w teren. Biegiem, człowieku, ruszaj się! Na placyku przed wartownią rozpoczął się mały i zamęt. Sierżant wołał plutonowego, plutonowy ikaprala. i Gdzieś w długiej szopie zawarczał silnik. Po chwili | przed wartownią z piskiem zatrzymał się wojskowy ] łazik. — Zmiataj, sam poprowadzę. — Porucznik sadowił się za kierownicą i zapraszał na fotel obok siebie. •: W mundurze khaki, z rozradowanym uśmiechem, wy- j dał mi się bardzo sympatyczny. : Z bramy wyskoczyliśmy ostro. Widać było, iż po- I rucznik jest bardzo rad, że coś się zdarzyło, co po- I mogło mu wyrwać się z wartowni. > — Pan nie ma pojęcia, jak miło zobaczyć wreszcie jakąś nieznaną twarz. Jestem tu dwa lata i z góry wiem, kto ze znajomych co powie. Nudno potwornie. Dzisiaj już szczękę sobie niemal wywichnąłem od ziewania — śmiał się młodzieńczo. Młody żandarm zrekompensował mi z naddatkiem milczenie pana Pointre. Dosłownie w ciągu dziesięciu minut wiedziałem wszystko o jego rodzinie (babka podobno Polka) i narzeczonej (Mariette). Dowiedziałem się też, jakich ma kolegów, a jakiego przełożonego. Słuchałem, bo nie bardzo mogłem się rozglądać. Porucznik jechał ostro i cholernie przepadał za raptownym hamowaniem. Wszystko to na moją cześć. Kiedy bowiem uznał, że powinien mi pokazać jakiś ciekawy przydrożny krzew, przypominał sobie o tym dopiero w ostatniej chwili, no i deptał niemiłosiernie hamulec. Jeszcze mocniej hamował, kiedy drogę przeciął nam zielony wąż lub stwór podobny do zająca. Nie miałem mu tej jazdy za złe. Dla mnie ważne było sprawdzenie 63 Wysp Diabelskich. I oto stało się. Porucznik zawinął kierownicą; rzuciło mną potężnie. Nasz łazik zatrzymał się przed długim domem z werandą, przypominającym nieco szlachecki dwór. Na biało-czerwonym szyldzie widniał napis: Restaurant Polonais M. Dukalski. Byłem na miejscu. Dukalscy z Gujany Siedziałem nad rzeką toczącą mętne wody o dwadzieścia kroków od domu Dukalskich. Moi gospodarze mieli pilne zajęcia, mogłem więc uporządkować jakoś wrażenia z poprzedniego dnia. Nad głową zwisały mi fantazyjnie powycinane przez naturę liście drzewa pa-pajowego, a wokół krążyła zgraja olbrzymich, kolorowych jak tęcza motyli. Nie zafałszowana egzotyka tropików i dwa szczerozłote polskie serca w zasięgu głosu. „Pan Balcer w Brazylii, państwo Dukalscy w Gujanie" — trzepotała myśl. Poprzedniego dnia, kiedy napełniony anyżówką porucznik dziarsko zasalutował i zasiadł za-kierownicą łazika, przy stole zostali sami swoi, Polacy. Przy pieczeni z pancernika „a la Białowieża"! — tak „stało" w karcie dań. Ponadto stało jeszcze: „zrazy aux cham-pignons", „asperges a la polonais", „gołąbki", „zakąski" itp. Potoczyły się rodaków nocne rozmowy. Pełno było w nich wzajemnych zdziwień, wykrzykników i wzruszeń. Okazało się, że byłem pierwszym Polakiem z Kraju, jaki zabłąkał się nad Maroni. Dla mnie odkryciem był natomiast ten okruch panoramy polskich losów. A oto, w największym uproszczeniu, sensacyjny scenariusz pod tytułem „Dukalscy": Pan Mieczysław Dufcalski, absolwent Szkoły Mor" » — Delfiny z Uc»yali ^ gg pływania na statkach „Pionier", „Lech", „Pułaski", ~* „Kościuszko", „Wigry", pracował przed wojną jako instruktor na „Darze Pomorza". Z chwilą wybuchu wojny walczy w Batalionie Obrony Wybrzeża, a potem, zimą 1939 roku, wraca do Warszawy, aby stać się aktywnym konspiratorem w ruchu oporu. Pod pseudonimem „Kapitan Jacek" zostaje później szefem komórki wywiadowczej Polski Podziemnej na Niemcy. W roku 1942 następuje wsypa, pan Mieczysław poddaje się operacji plastycznej wykonanej przez... ginekologa Ostoję-Ostojskiego. Ostatecznie wpada w 1944, aby wyrwać się z rąk Niemców i spotkać się po , zakończeniu działań wojennych ze swoją żoną na Zachodzie. Pani Aleksandra, nauczycielka z Tczewa, de domo Swiechowska, siostra słynnego kapitana jachtu „Dal", żeglarka AZM, a później członek armii podziemnej, która także całe powstanie warszawskie walczyła w stopniu podporucznika w zgrupowaniu AK na Kredytowej. Po upadku powstania, szlakiem wielu żołnierzy Armii Krajowej wywieziona do Niemiec, cudem spotyka się z mężem we Francji, cudem odnajduje w kraju czworo swoich dzieci. Po licznych perypetiach, jakich nie szczędziły Polakom wojenne i powojenne czasy, wylądowali oboje w 1949 roku w Gujanie, z dziećmi, ale za to bez zasobów finansowych, a także bez najdrobniejszych choćby pamiątek z kraju, bez fotografii czy rodzinnych dokumentów. Życie od nowa. Pan Dukalski wiele pracy włożył w działalność tutejszego Biura Osiedleńczego dla Imigrantów z Europy. Pod jego kierownictwem powstała w St. Jean pierwsza elektrownia, pierwszy warsztat samochodowy, pierwszy tartak i wiele innych pierwszych na tym ta- Tonie europejską, która ostatecznie, z braku rzetelnego poparcia europejskiej Francji, podupadła. Inni przybysze rozjechali się po świecie, Dukalscy zostali. Trzeba było coś robić, z czegoś żyć. W ten sposób powstała restauracja, najsłynniejsza dziś w całej Gujanie i z honorami odnotowywana w najpoważniejszych przewodnikach turystycznych. Cóż, St. Jean, jak zresztą cała Gujana, nie leży jednak na uczęszczanym szlaku turystycznym. Tak więc restauracja zapewnia Dukalskim skromną jedynie egzystencję. — Najzabawniejsze w naszej pracy jest chyba to — mówił przy kolacji pan Mieczysław — że moja żona, jako panna z tak zwanego dobrego domu, do czasu przyjazdu nad Maroni nie miała najmniejszego pojęcia o gotowaniu. Dzisiaj jest szefem kuchni, a jej potrawy budzą entuzjazm naszych gości. W ustach miałem właśnie wyśmienicie usmażony stek z pekari „a la Varsovie", zamruczałem więc tylko błogo, z zachwytem przewracając oczami. — Nie święci garnki lepią, jak się okazało — westchnęła pani Oleńka — do czasów powstania nie zabiłam nawet kury, a tam, na Kredytowej... Tamtego wieczoru państwo Dukalscy byli poruszeni. Pani Aleksandra miała wypieki na twarzy, pan Dukalski zaś dużo palił, a jeszcze więcej wypytywał o gospodarkę morską, o polską flotę. Dowiedział się ode mnie, że jego przyjaciel, niegdyś czwarty oficer, kapitan żeglugi wielkiej Kazimierz Jurkiewicz jest dzisiaj komendantem „Daru Pomorza". — Pamiętam Kazia dobrze, ostry był do dziewcząt. Sypały się pytania, wspomnienia. Moje przybycie zerwało jakby plasterek zapomnienia z dawnych spraw, związanych ze starym, oddzielonym oceanem Krajem^ Państwo Dukalscy nie wspominali już dla mnie, oni 67 tropików przeszłość wyblakła, wspominało się ją tylko"" odświętnie, z jakiejś szczególnej okazji. Takim właśnie pretekstem stałem się ja, człowiek, który przed paroma miesiącami był przecież i w Gdyni, i w Tczewie, i w Warszawie. Za oknami duszna ciemność, cykady, dziwne wrzaski, chrzęsty, a my o jachtingu na Bałtyku i o molo w Orłowie. Na talerzu pieczeń z pekari, a w ustach smak prawdziwego bigosu. Dukalski, po wariacku odważny konspirator, taksuje zwierzynę dostarczoną przez prymitywnych Indian, a jednocześnie myśli o zmyciu talerzy po ostatnim restauracyjnym gadule. Splątane losy Polaków, zagmatwane życiorysy. Słońce wspięło się wyżej, zrobiło się gorąco. Patrzę na Dukalskiego, który zmierza w moją stronę. Z trudnością mogę go sobie wyobrazić wspinającego się na maszty „Daru Pomorza". Duże chłopisko w niedbale . rozpiętej koszuli i starych szortach, opinających się ciasno na pokaźnym już brzuszku. Po drodze błyskają okulary. Pan Mieczysław ociera pot, opierając się o drzewo. — Co pan chce, panie Januszu, oboje z żoną mamy już ponad sto dwadzieścia lat. Ani klimat, ani praca nie są tu lekkie. Czasem po prostu brak sił. Niechętnie otwieramy nasze podwoje non stop. Wielu stałych gości przyzwyczailiśmy, że muszą swoje przybycie zapowiadać wcześniej. Inaczej nie ma papu!... Chodźmy stąd. Nie lubię patrzeć na tę rzekę — zakończył. W milczeniu doszliśmy do werandy. — Mar oni zabrała mi dwóch najstarszych synów — powiedział cicho gospodarz. — Byłem wtedy chory, przewoziłem za pieniądze ludzi przez rzekę. Tamtego dnia popłynęli chłopcy. Na prądzie łódź się przewróciła... Myślałem, że i matka nie przeżyje... zatrudniony w restauracji u Dukalskich. — Przyszli pewnie moi dostawcy, chodźmy. Zobaczy pan prawdziwych Saramaków. To oni wyspecjalizowali się niegdyś w łowach na zbiegłych galerników. Uciekał taki nieszczęśnik, powiedzmy, z Saint Laurent, przepływał Maroni w skrzynce od mydła, a potem błąkał się w dżungli lub na bagnach. Ich właśnie wyłuskiwali Saramakowie. Za głowę zbiega dostawali sporo franków i trochę wódki. Teraz dla mnie przynoszą zwierzynę. Z ciekawością przyglądałem się grupce. Było dwóch mężczyzn i kobieta. Naszyjników nie miała tylko ona. Dwaj wojownicy prezentowali długie sznury czerwonych i niebieskich paciorków sporządzonych z nasion. Wszyscy troje mieli po dwa kawałki czerwonego materiału, zawieszone z przodu i z tyłu (kobieta była w mini), oraz rodzaj opasek, także czerwonych, na bicepsach. Jeden z mężczyzn miał ponadto czerwone frędzle podwieszone pod kolanami obu nóg. U ich stóp leżał spory pancernik i trzy nie znane mi zwierzęta futerkowe. Dukalski zerknął na zwierzynę, kiwnął głową i zawołał dostawców do wnętrza. Zostaliśmy z Pietrkiem na werandzie. Widząc moje zainteresowanie, Indianin zaczął demonstrować mi pancernika. W zoo nigdy się tak dokładnie zwierząt nie ogląda. Pietrek trzymał pancernika za jego, też pancerny, ogon: był prawie tak długi jak korpus. Całość miała chyba z metr, a kiedy dźwignąłem pancernika, okazało się, że ważył dobre pięć, sześć kilogramów. Najciekawsze były łapy: krótkie, mocne, z potężnymi pazurami. Patrząc na nie, łatwo uwierzyć, że ta żywa koparka potrafi rozwalić nie tylko termitierę, ale także rozkopać gruby beton. Wydłużony pysk zwierzęcia pokrywały płytki kostne, a długie uszki przypominały nieco osła. Zaraz za uszami zaczynała się pancerna pły- 68 69 mymi, wąskimi paskami pancerza. Przypominało to harmonię łączącą dwa sztywne wagony kolejowe. Na spodzie i bokach ciała pancernik miał rzadkie żółto-brązowe futerko. Ząbki też miał marne i słabo osadzone w szczęce. Widocznie wystarczają one na drobne kręgowce i węże, które pancerniki chętnie atakują. W sumie pancernik prezentował się rzeczywiście dość prymitywnie. Oglądając go, łatwo dać wiarę, że należy do najstarszych, bo żyjących już dobre trzydzieści tysięcy lat, ssaków naszej planety. Strach pomyśleć jednak,^ jak były one wówczas olbrzymie. Paleontologia dostarczyła nam dowodów, że przodkowie współczesnych (jakże smacznych) pancerników byli wielkości wyrośniętego nosorożca, i że wyglądali niby żywy czołg, i to z maczugą. Podobno bowiem ogon prehistorycznego glyptodonta kończył się ciernistymi zgrubieniami, do złudzenia przypominającymi średniowieczną maczugę, a jego skorupa miała cztery metry długości. Pietrek uważał widocznie, że dość już napatrzyłem się na pancernika, bo odłożył go i podstawił mi pod nos kolejny eksponat. — Aguti, aguti, on bardzo dobry — wołał przy tym. Oczywiście. Jakże mogłem nie poznać od razu?! Zachwycałem się kiedyś w warszawskim zoo zwierzątkiem wielkości królika, o pięknym złocistym futerku. Gryzoń ten był dla mnie szczególnie sympatyczny, bo lubię wiewiórki, a właśnie aguti, jeśli dostanie owoc lub inny smaczny kąsek — trzyma go w przednich łapkach dokładnie tak, jak rudzielec naszych lasów. Aguti żyją parami, łatwo się oswajają i są dość ufne wobec ludzi. Te trzy zwierzątka u moich stóp drogo za tę ufność zapłaciły. Indianie odeszli zadowoleni. Pietrek zabrał zwierzęta, a pan Mieczysław mnie — na drinka. siary. Oni mnie zaopatrują, czasem przynoszą też na sprzedaż łuki, -strzały. A propos. Szkoda, że nie było tu pana dwa tygodnie wcześniej. Zobaczyłby pan u mnie „białego Indianina". — Istnieje taki? — Owszem. Żyje w wiosce Indian Woyanas, fruesz-kających w górze rzeki. *— Dawno z nimi żyje? '— Ponad piętnaście lat. To Francuz, dawny fo-botnik. — Piętnaście lat, ładny kawał czasu. — Tak. Ma żonę Indiankę, żywi się tak, jak jego „rodacy", łowi ryby, poluje. Zresztą pokażę panu jego zdjęcie robione przed laty, kiedy odwiedził mnie . pierwszy raz. Obejrzałem sobie obrośniętego golasa z czerwoną chustką zakrywającą męskie wdzięki. Wyglądał sympatycznie. — Wtedy miał jeszcze krótkie włosy. Teraz noii pukle, i rzeczywiście trudno odróżnić go od prawdziwego Indianina. — A cóż to w ogóle za szczep? — pytałem. — Woyanasowie zamieszkują w górze Maroni od kilku wieków. Dzisiaj nie jest ich już wielu, sto pięćdziesiąt, może dwieście osób. Żyją w kilku wioskach, na terenie zamkniętym dla białych. Co pewien czas porzucają swoje domy i przenoszą się w inne miejsce; wystarczy, aby ktokolwiek zmarł w wiosce. Dobrzy -myśliwi, łowią ryby i polują tylko przy użyciu łuków i oszczepów. Właściwie byli ludem wymierającym. Dopiero w ostatnich kilku latach sytuacja się zmieniła. Administracja pomaga im dość wydatnie, żandarmi wożą lekarstwa, żywność — gdy tylko stan wody w rzece pozwala do Woyanasów dotrzeć. 71 — Nie tylko. Konia, bo tak się on nazywa, mianowany został nauczycielem w szkole założonej przez administrację dla Woyanasów. Prowadzi ją ku wielkiemu niezadowoleniu dorosłych Indian. Dzieci zaczynają być mądrzejsze od starych, a ponadto nie chcą uczyć się łowiectwa ani tkactwa; zaczynają pogardzać szczepowymi tradycjami. — Więc ten Konia krzewi cywilizację? — Tak. Ale też on jeden sprzedaje łuki i maczugi Woyanasów każdemu białemu w całej Gujanie, gdzie tylko może amatorów spotkać. — Chciałbym bardzo kiedyś tych Woyanasów odwiedzić — pomarzyłem głośno. — Za dwa miesiące będzie dobra woda, załatwię. Żandarmi by pana zabrali. — Ba! Sprawa była niestety nierealna. Najdalej za dziesięć dni musiałem stawić się w Limie na umówione spotkanie z ekipą polskiej TV w osobach Szwarc-Bro-nikowski senior i Szwarć-Bronikowski junior. Razem stanowić mieliśmy wyprawę, która ruszała w dżunglę nad Ucayali. Marohi. — Zosię mamy względnie blisko, wydaliśmy ją za P'rancuza, mieszkają w Cayenne... Może nawet przyjadą do nas na weekend. Leszek jednak daleko — smuciła się mama. — No, w wojsku jest chłop! — zahuczał pan Mieczysław. — W Legii Cudzoziemskiej, na Madagaskarze. Jest instruktorem przy samochodach. Wkrótce dostanie awans na sierżanta i przepustkę do domu. Na obiad była pieczeń z aguti w sosie warszawskim. Smakowała jak cielęcina. Pani Oleńka sumitowała się, że nie ma bobkowych liści. — My tutaj oboje z mężem marzymy czasem o gryczanej kaszy lub prawdziwych wileńskich kołdunach. Zaczynamy być trochę łakomi na.starość. Trudno żyć pod palmą, kiedy się człowiek urodził w kraju z brzozą i płaczącymi wierzbami. Nasze dzieci tego już nie rozumieją. Nie zabierałem głosu, pamiętając o nieszczęściu, ja- 72 Pirogq pó Mdroni Drzwi otworzyły się z wielkim łoskotem, a w nich stanął pełen wigoru porucznik. Z rewerencją przywitał się z panią Oleńką i jej mężem, potem powiedział do mnie: — Mam dziś wolne. Pomyślałem sobie, że pan przecież jest u nas parę dni, a nie widział jeszcze naszego Saint Laurent. Więc przyjechałem. Pojedzie pan na wycieczkę? Jakże odmówić takiemu zaproszeniu?! Porucznik, ubrany, po cywilnemu, nie zmienił stylu jazdy. Trzymałem się cały czas oburącz willysa! W pewnej chwili zjechaliśmy z szosy, kierowca zatrzymał wóz. — Chciałem pana poczęstować palmową kapustą. Pojemy sobie pinot. Pan wie, dojrzały liść palmy, a zwłaszcza jego trzon jest twardy jak drewno, ale sam wierzchołek palmy — to ciągle rozwijający się pączek. Tam w środku są młodziutkie liście, jeszcze białe. U nas jest mnóstwo smakoszów — wielbicieli pinot. Kapusta palmowa przyprawiona na sałatę sma-.kuje jak migdały; ugotowana czy smażona — jak grzyby. Porucznik wydobył z wozu maczetę... Niedużo czasu upłynęło i narąbał tej leśnej kapusty jak dla kompanii wojska. Spróbowałem. Smakowało, jak smakować powinny młode liście. 74 wiał się Maufrais, to nie dziwię się, że zginął. — Pan słyszał o Maufrais? — zadziwił się porucznik. —¦ Nawet czytałem jego pamiętnik wydany w Polsce. — To był szaleniec. Nie dlatego, że taki odważny, ale on podobno był niezrównoważony psychicznie. Ja go oczywiście nie znałem, poza tym o zmarłych nie powinno się mówić źle. Ale moi starsi koledzy, którzy go pamiętają, twierdzą do dziś, że nie miał szans i że tylko wariat mógł tego nie widzieć. — Chciał sforsować górski masyw Tumuc-Humac. — To jeszcze jeden dowód szaleństwa. Całą sprawę, łącznie ze zredagowaniem pamiętni... Ciii... Coś się ruszyło... Może kapibara, tu mogą być — dokończył szeptem porucznik, mocniej ściskając rękojeść ma-czety. Czekaliśmy chwilę bez ruchu. Nic się nie wydarzyło. Nad głową śmignęła mi jedynie błyskawicą para czerwonych ar. — O czym to ja mówiłem? — porucznik zrobił spocznij. — O Maufrais. — Właśnie. Otóż całą sprawę rozrobił jego ojciec. On go poszukiwał, on odnalazł pamiętniki. Sam pan rozumie — czegóż to się nie zrobi dla pamięci ukochanego syna... Wracaliśmy do auta. — Ostrożnie. Tam guipe-tatou. ^— Pancernik?! Gdzie? — Ach, nie — wyjaśniał porucznik. — To gniazdo os, bardzo niebezpiecznych. Tak je tu nazywamy. A zresztą niech pan sam popatrzy, czy nie wygląda jak skorupa pancernika. 75 tutejszych os nie byłem ciekaw. Porucznik nalegał, podeszliśmy więc bliżej. Miał rację. Gniazdo, przylepione do kory drzewa, kształtem i poprzecznym karbowaniem rzeczywiście upodabniało się do pancerza tatou. Było ono zbudowane z jakiejś łamliwej na wygląd masy. Osy w dużej ilości siedziały na gnieździe, mimo że do wnętrza prowadził niewielki otwór. Zatrzymałem się z dala. — Aha, pan pewnie się naczytał o naszych owadach — śmiał się porucznik. — Ale zapewniam pana, że te osy są zwierzętami niemal domowymi. Tutejsza architektura domostw bez ścian sprawia, że przylatują one często do kuchni szukając pożywienia. Jeśli nie są drażnione — spokojenie spacerują, chowając swoje straszliwe żądła na wypadek, gdy są atakowane lub kiedy ktoś dobiera się do ich gniazda. Chce pan spróbować? Zrejterowałem do wozu. Ja wiedziałem już, że osy same nie atakują, ale czy na pewno one o tym wiedziały? Ruszyliśmy do Saint Laurent. Porucznik zaprosił mnie najpierw do kafejki na anyżówkę. Żeby spłukać kurz, jak twierdził. Potem powędrowaliśmy w miasto. Dwa hotele, parę kafejek. Okazały dom prefekta, niedawno pobudowany kościół, trochę sklepów i nabrzeże ze sporym placem. Tu najłatwiej było uruchomić wyobraźnię, zwłaszcza że w pobliżu wznosił się okazały mur z wielką bramą, nad którą widniał na wpół zatarty napis „Camp de- la Transportation". A więc to tu z „Martniere", statku o ponurej sławie, wysypywały się przez stulecie niemal tysiące czerwono-białych pasiaków, rozdzielanych na miejscu niczym dawniej niewolnicy. Ci skazańcy — do Cayenne, ci — na Wyspy Zbawienia, ten — "przeszło tędy morderców,' Ilu "złódźief, a "iluludzi całkowicie niewinnych? Dobrze wybrukowany placyk, 7. kamieniami wygładzonymi stopami galerników. Z tego miejsca też, niemal dokładnie przed stu laty, popłynęły do Polski okazy storczyków zebranych w Gujanie przez Jelskiego. Nasz przyrodnik tak o tym pisał: „Kiedy pewnego razu przybył do St. Laurent okręt *Jean Parmentier» po drzewo budowlane i na podkłady dla kolei żelaznych francuskich, wtedy umyśliłem posłać do Warszawy nagromadzone żywe storczyki. Transport żaglowcem miał mię kosztować znacznie taniej jak parowcem. Nie było przygotowanego dobrego materyału do pakowania; dostałem tylko starego europejskiego siana, cuchnącego pleśnią. Do tego rośliny, zamiast znajdować się w drodze tylko miesiąc, w kilka miesięcy zaledwo dostały się do Warszawy. I pomimo tego pewna część roślin zachowała się jeszcze przy życiu, a między innymi Wanila, której i w warszawskiej cieplarni dotąd nie było. Wymowny to dowód wielkiej żywotności tych roślin". Porucznik zdobył klucze. Zaczęliśmy zwiedzać centralne, jak dzisiaj dałoby się je nazwać, więzienie Gujany. Znowu, podobnie jak na Wyspach Diabelskich, solidne mury, prycze, dyby. Niektóre cele wielkości kabin kąpielowych nad plażą. Po dwadzieścia, trzydzieści lat tkwili w tych norach ludzie. Mury, zamki, rygle żelazne, sztaby. Duszno. W niektórych pomieszczeniach magazyny mało ważnych przedmiotów. Wszędzie wilgoć, zbutwiałe szczątki. Te mury, budynki, właściwie nie służą już niczemu. Gryzie je czas. Przeszliśmy miasto raz jeszcze. Porucznik był niepokonany, zwłaszcza przy anyżówce, której ja nie lubię. 76 płynąć do jego kolegów na drugi brzeg. — Do Surinamu?! — zapytałem strwożony i ucieszony jednocześnie. — Aaa, rozumiem — cieszył się porucznik — pan myśli, że tu jak w Europie, wizy, te rzeczy. Skąd. Jedziemy, proszę pana, do moich kolegów z holenderskiej strażnicy. Na dobre piwo! Łódką do Albiny bez żadnych ceregieli. Energiczny oficer poszedł po łódkę, a ja nie miałem najmniejszych wątpliwości, że najdalej za kwadrans pożegluję w poprzek Maroni, do Surinamu, holenderskiej kolonii, to jest, przepraszam —do autonomicznej części Królestwa Holenderskiego. Ten nieźle dziś zagospodarowany kawałek dżungli dostali Holendrzy na mocy układu w Bredzie (r. 1667) w zamian za Nowy Amsterdam w Ameryce Północnej, a dokładnie: za granitową wyspę Manhattan, na której stoi dziś Nowy Jork. Anglicy, jak widać, nie byli zbyt hojni; i to, w ciągu następnych lat, aż dwukrotnie starali się Holendrom siłą ich posiadłość odebrać. W owych czasach handlowano cudzą ziemią bez żenady, a nasz Zagłoba i jego słynne ofiarowywane królowi Szwecji Niderlandy nie wzbudziłyby wtedy zdumienia. Bądź co bądź, pobliską małą Gwadelupę też przehan-dlowali Anglicy z Francuzami na... Kanadę. W przypadku Surinamu Anglicy wykiwali Holendrów szpetnie, ale warto też pamiętać, że czterdzieści lat przedtem Peter Minuit, gubernator kolonii na Manhattanie, prawowitym właścicielom tej ziemi, Indianom, zapłacił „zawrotną" sumę kilkunastu dolarów, i to w świecidełkach. Nie spodziewałem się wielkich cudów w holenderskiej Gujanie, ale zawsze przyjemnie jest zajrzeć za jedną jeszcze granicę. Wiedziałem, że Surinam ma po- 78 podarowany od Gujany "Frańciiskiej, ze "dzierży jedno z dwóch pierwszych miejsc na świecie (zależnie od roku) w wydobyciu boksytu. Eksportuje także kawę, drewno, ryż, skóry, owoce. Ma też całkiem niezły, jak na tę okolicę świata, przemysł. Porucznik mnie nie zawiódł. W ciągu niespełna pół godziny znalazła się motorowa piroga, znalazł się też Metys — kapitan tego wehikułu. Dla dygnitarza, jakim był niewątpliwie w Saint Laurent porucznik, i dla jego przyjaciela (mowa o mnie) znalazły się nawet dwa krzesła, które ustawiono między ławkami łodzi. Metys zabrał oczywiście wyłącznie nas dwóch. Inni pasażerowie żądni przeprawy przez rzekę stłoczyli się na drugiej łodzi. Płynęliśmy z porucznikiem dostojnie. On na swoim krześle i ja — niemal w fotelu. Gdyby rzecz odbywała się na Wiśle, wyglądalibyśmy nieskończenie śmiesznie. Rozmawiać nie mogliśmy, gdyż trzeba było przekrzykiwać hałas motoru zaczepionego na końcu naszej dłuższej niż pięć metrów pirogi, wydłubanej oczywiście z jednego pnia. Prąd na rzece był silny, woda brudna, nioisąca z sobą niezliczone tony mułu. Co pewien czas na powierzchni sfalowanej wiatrem wody tworzyły się koliska wirów. Kiedy wiatr się wzmógł, nasza motorowa piroga zaczęła chybotać się zdradliwie. Nie będę ukrywał, że na krześle czułem się wtedy niewyraźnie, rad byłem zatem, kiedy po minięciu środka rzeki do przebycia zostało nam niewiele ponad kilometr. Domy i palmy na holenderskim brzegu zaczęły stawać się coraz wyraźniej sze. Wkrótce też dobiliśmy do porządnej kamiennej przystani. Oczywiście nawet przysłowiowy pies z kulawą nogą nami się nie zainteresował. 79 \ r~ nie ruchliwszego od Saint"Laurerit. Podobno była tak-' że starsza. W pobliżu przystani stał jakiś nikły pomni-czek holenderskiego bohatera kolonialnych wojen. Równe rzędy palm wyznaczały pokrytą asfaltem (!) ulicę. Drewniane domy z balkonami i podcieniami upodabniały miasteczko do wszystkich bliźniaczych osad w całym tropikalnym pasie, rozciągającym się wokół naszej planety. W prawdziwe zdumienie wprawiły mnie dwie zebry dla pieszych, wymalowane na jezdni. Burmistrz Albiny musiał chyba niedawno odwiedzać Amsterdam i zachorował na manię wielkości. Samochodu w zasięgu wzroku nie spostrzegłem. Porucznik na wartowni kazał się zameldować Wkrótce potem znaleźliśmy się na obszarze bazy królewskich wojsk Holandii w Surinamie. Wchodziłem tam z dreszczem grzechu. Naruszeniu ulegała tajemnica wojskowa. W pomieszczeniu dla oficerów, do którego dotarliśmy — kolonialne panowały obyczaje. Dwaj młodzi ludzie w szortach w miarę serdecznie, ale i niedbale powitali francuskiego porucznika i mnie. Rozwaleni w malowniczych pozach, w swoich panterkach i miękkich kapeluszach, z koltami w kaburach — wyglądali jak aktorzy filmowi przed wyprawą na jaguary. Byli młodzi, sympatyczni. Poczęstowali nas dobrym holenderskim piwem. Nie bardzo było nawet o czym z nimi gadać. Mój porucznik i ci oficerowie mieli przecież identyczną służbę, często w interiorze. Żegnając się pomyślałem, że pewnie tak samo wyglądały kolonialne wojska holenderskie, kiedy Indonezyjczycy upomnieli się o swoją ziemię. Tylko tam wtedy piło się piwo, którego nawarzyła jeszcze Kompania Wschodnio-Indyjska. W drodze powrotnej do przystani obejrzałem jeszcze kilka uliczek Albiny. Moje pierwsze wrażenia potwier- 80 I i wara większa czystość niż u Francuzów. W miasteczku dało się też zauważyć prawdziwą obfitość sklepów, i to zaopatrzonych w towary, jakich daremnie można by szukać w ubogich składach St. Laurent. Ich właścicielami byli przeważnie Hindusi i Chińczycy. Na ulicach spotykało się też dużo białych twarzy. Nie można się było temu dziwić, bo w Gujanie Holenderskiej jest ponad czterdzieści procent Kreolów, a i ludności w ogóle jest prawie sześciokrotnie więcej niż w zamorskim departamencie Francji. Próżność zaprowadziła mnie do urzędu pocztowego, gdzie bez trudności za swoje franki nabyłem znaczki do kolorowych widokówek. Wysłałem je „per lucht-post". Oczami wyobraźni widziałem zainteresowanie na widok znaczka z napisem „Suriname", nieczęsto trafiającego się w Polsce. Człowiek jest jednak słabą istotą. Nasz Metys czekał, pilnując zarówno łodzi, jak i naszych krzeseł. Motor zaskoczył od razu. Odbiliśmy. Porucznik kazał sterować w górę rzeki, wzdłuż brzegu holenderskiego. Skłamałbym, gdybym powiedział, że oglądałem po drodze szałowe widoki, różniące się czymkolwiek od widoków po drugiej stronie rzeki. Tu i tam pokazywały się czasem chaty wiosek. Mój cicerone miał gest. Przy jednej z niewielkich osad dobiliśmy na krótko do brzegu obcego mocarstwa. W osadzie mieszkali Jndianie, nieźle już ucywilizowani: tranzystory, rowery, ale panie chodziły topless. I słusznie, tak jest przecież w tropiku najwygodniej. Wilgotną ścieżką oddaliliśmy się trochę od brzegu. Czułem, że porucznik będzie chciał znowu czymś mnie oszołomić. I tym razem było> to coś z botaniki. Bez słowa podszedł do niepozornego drzewka, mocno zaciął gałąź i podstawił liść. Uzbierała się spora filiżanka bia- 6 — Delfiny ż Ucayali 81 Nie pożałowałem. Płyn "smakował jak dobra smietanKa, był tylko bardziej lepki. Porucznik był dumny z siebie. — Tak, to się nazywa drzewo mleczne i jest już raczej rzadko spotykane. — No, nic dziwnego, przecież to skarb: daje mleko, nie ucieka i nie ryczy, kiedy jest głodne. — A to drzewo — porucznik zachowywał się jak dyrektor lasów państwowych — jest jeszcze rzadsze. Niech pan się przyjrzy dobrze. Pochyliłem się nad wskazanym pniakiem, nierówno ściętym. Nie miał on większej średnicy niż ćwierć metra, a drewno było koloru czerwonego, w czarne cętki. — Nie wiem, jak to się nazywa po łacinie, my tutaj to drzewo zwiemy lettre mouchetee. Indianie niezwykle je cenią i handlują nim. Służy do wyrobu łuków. Potwornie ciężkie. Mógłbym się założyć, że nie udźwignąłby pan dwumetrowego kawałka pnia o tej średnicy. Tonie, rzecz jasna, jak kamień. Pokiwałem głową, powiedziałem porucznikowi komplement na temat jego przyrodniczej wiedzy i zawróciliśmy do rzeki. Po trochu zacząłem podejrzewać porucznika, że odwala on naszą wycieczkę po ustalonej od dawna trasie, niczym przewodnik turystyczny w Krakowie. Nie robiło mi to jednak różnicy, byłem pierwszy raz na tym szlaku. Opłynęliśmy dużą wyspę w głównym nurcie rzeki. Z nadrzecznych drzew pozdrowiły nas wrzaskiem dwie zdenerwowane małpy. Do sternika padły nowe rozk-t-zy. Po dwudziestu minutach byliśmy w indiańskiej wiosce, ale już po francuskiej stronie. Wieś była bardzo porządna, z nowym kościółkiem, szkołą. Oglądając ją byłem pewien, że jest to pokazowa osada, szcze- 82 przeróżnym "Komisjom, azientiilRarzofn, ~ osoborń urzędowym itp. Indianie byli porządnie ubrani, odżywieni, s domy czyste. Znowu wypłynęliśmy na rzekę. Porucznik zapowiedział, że był to ostatni przystanek przed powrotem do Saint Laurent. Ale wylądowaliśmy znowu. Pretekstem, nader zresztą dla mnie ciekawym, była zaimprowizowana stocznia. Budowano w niej akurat pirogę identyczną jak nasza. Praca była daleko zaawansowana. — Teraz taki pień trudno zdobyć. Najczęściej spławiany jest wodą z górnego biegu rzeki. Kiedyś ścinano wielkie drzewo w pobliskim lesie i za pomocą duktu wykładanego okrąglakami zsuwało się je nad brzeg — objaśniał porucznik. Patrzyłem, jak zręcznie miejscowi szkutnicy obrabiali, trochę siekierami, trochę maczetami, burty wydrążonego już pnia. Sądząc po śladach, poprzednio drążono pień za pomocą ognia. Teraz szkutnicy starannie wyrównywali grubość burt na całej długości łodzi. —¦¦ To dopiero podstawowe roboty. W tutejszym zwyczaju leży, że takie wydrążone drzewo traktuje się jak stępkę, a burty łodzi podwyższa się długimi deskami — rzeczowo informował porucznik. — Przedtem jednak obrobioną łódź podgrzewa się nad ogniem, a kiedy drewno staje się trochę bardziej elastyczne, rozpycha się burty i wprowadza siłą poprzeczne ławy. Oprócz podwyższania burt wydłuża się także pirogę przez nasadzenie na dziób i rufę odpowiednio przygotowanych desek. — Wiosła też się wyrabia w tej stoczni? — Oczywiście, rzeźbione wiosła robią rodziny specjalistów, ponadto używa się też takari, czyli giętych tyk, niezbędnych w żegludze po Maroni. 83 im y w poDiizu ujścia, aie w górze tym gorzej. W wielu miejscach w poprzek rzeki zalegają w nurcie skalne progi. Woda przepycha się z wielkim -szumem i prędkością między głazami. Jeśli w takich miejscach jest większy spadek, nazywamy te przeprawy saut (skok), jeśli zaś rzeka rozlewa się między głazami szeroko i jest bystry prąd, nazywamy takie progi — rapides (bystrzyny). W górnym biegu Maroni aż roi się właśnie od rapides. — Turyści nie wybierają się zapewne zbyt chętnie na takie wyprawy? — W ogóle, jak pan się zorientował, turystów mamy niewielu. Ci zaś, którzy są, odwiedzają najczęściej tylko Maripasoula, i to używając samolotu. W dżunglę na terytorium Inini * zapuszczają się tylko dobrze wyekwipowane wieloosobowe wyprawy naukowe. I też mają często chorych, a nawet zmarłych. Pan wie — węże, malaria, gangrena i takie inne przyjemności. Kapitan naszej pirogi podprowadził ją do przystani w Saint Laurent wzorowo. Łódź dotknęła brzegu bez najlżejszego wstrząsu. Czułem się, jakbym wracał do domu. Było w tym wiele prawdy. Bądź co bądź, w promieniu paru tysięcy kilometrów tylko tu, w Gujanie Francuskiej, był dom, który ofiarował mi gościnę. • Gujana Francuska dzieli się na dwa obszary: nadbrzeżny, zwany Gujana, i resztę — Inini. Alek Koń Zaraz po deszczu, a właściwie ogromnej ulewie, przed werandą zatrzymał się mały renault. Pan Dukalski z miejsca się nastroszył. Goście nie zapowiedzieli się, a my w naszej rozmowie znowu byliśmy na Skwerze Kościuszki w Gdyni. Panu Mieczysławowi za nic nie chciało się wracać stamtąd do obowiązków właściciela restauracji. Dwaj przybysze wyładowali z samochodu jakąś skrzynkę i śmiało weszli do restauracji. — Panowie dokąd? — huknął na nich Dukalski. — Widzicie, że zamknięte, po co się pchać. Nic się nie podaje do picia, nic do jedzenia. Nieczynne. Zamknięte. Niższy z przybyszów, ten, który niósł przed sobą skrzynkę, jak się okazało — z jarzynami, zrobił minę, jakby chciał się rozpłakać. — Nie krzyczcie, panie — zaczął chłopską polszczyzną. — Ja usłyszołem, że tu jezd Polok i ma restau-rant, tom sobie pomyślał, że najem się pirogów z kapustą. No i żem gościniec przywiózł — postawił na podłodze jarzyny. Pan Mieczysław oniemiał. — Pan Polak? Skąd tu? Od kiedy? — Ja mora robotę w Kourou. Tydzień temu nazad z Senegalu firma mnie przysłała. Jakem się dowiedział, że jest Polok w Saint Jean, tom wsiodł i przyjechał, 85 UUiU Li Cl wskazał na towarzysza — ale Francuz. Pan Mieczysław w czasie tego przemówienia miękł w oczach. W końcu obłapił małego człowieka, ucałował i poprowadził do. baru? Teraz mogłem się przyjrzeć przybyszom. Stanowili parę dobraną na zasadzie kontrastu. Francuz miał duże marzycielskie oczy, czarną plerezę, wąsy i wąską bródkę. Rzec by można, ucharakteryzowano go na Aramisa z „Trzech muszkieterów". Polak mógł mieć ze sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, zdradzał żywe usposobienie, miał blond czuprynę i oczywiście niebieskie oczy. Teraz, kiedy przez chwilę rozmawiał z Dukalskim po francusku, wyrażał się bardzo po-prawnie> — Jak nie było latami Polaków w tej dziurze, to nie było — grzmiał pochylony nad baterią butelek pan Dukalski — a teraz nagle obrodziło! „Obrodziło, nie obrodziło — pomyślałem — ale jak na razie to rzeczywiście stan liczebny Polaków-męż-czyn powiększył się w Gujanie o dwieście procent". Poinformowany przez Dukalskiego, ktom zacz, Polak oderwał się od baru i podszedł do mnie z wyciągniętą ręką. — Alfons Koń jezdem — rzekł i popatrzył na mnie uważnie. Potem zrobił szelmowską minę i dodał: — Ja wiem, co w starym kraju znaczy alfons, ale matula dali mi takie imię, to i nie zmieniam. Pan Alfons, kiedy opadło z niego podniecenie wywołane niegościnnym przyjęciem, nawet po polsku mówił prawie bez naleciałości gwarowych. Bystry, ruchliwy, spodobał mi się. Jego małomówny przyjaciel (dla mnie Aramis) przedstawił się jako Rosę Joel i z filozoficznym spokojem przysłuchiwał się szeleszczącej polskiej mowie, 86 w niejednym kącie naszej planety swoje elektrownie budował, z niejednym ambasadorem (na przykład w Kongo) grywał w szachy. Urodził się we Francji, w polskiej górniczej rodzinie. Dzięki (rodzicom zdobył wykształcenie i od tego czasu fruwa po świecie, pielęgnując swoje polskie pochodzenie. Był też podczas któregoś z urlopów w Polsce. — Pan myślisz, że ja mieszkałem w hotelu? No. Ja wsiadałem do wozu — miałem wtedy pięknego forda — i jechałem wolniutko, aby ojczyznę poznać. Kiedy się robiło ciemno, zatrzymywałem się przy pierwszym domu przy drodze. Wchodziłem, mówiłem, że jezdem Polak z Francji. Pan myślisz — zawsze było żarcie i picie. Piękny kraj ta nasza Polska i ludzie dobrzy, gościnni. Nie to, co te Francuzy — machnął pogardliwie ręką w stronę Aramisa. — Ale ten to dobry chłop — dokończył. — A żonę pan ma? — zagadnęła pani Aleksandra. — Miałem, Francuzicę... piniądze przysyłałem dla niej i dla naszego chłopaka. Ja ciągle na budowie, poza domem. Nie wytrzymała dziwka. Chłopaka odebrałem, jest u obcych — pan Alfons żałośnie pociągnął z kielicha. — Teraz już dobrze podrósł chłopaczyna. Jak tu za rok skończę robotę, będzie już ze mną na stałe. Nima, panie, dobrych kobit na świecie, nima... Chyba że w Polsce — rozmarzył się. — Piękne, panie dziewuchy — kiwał z podziwem głową. — Za piniądz-mi się bardzo nie rozglądają. Dobre, i takie to swojskie... Dobrze musieli matula wychować swojego Alfonsa. Dziś trzydziestokilkuletni mężczyzna, który tylko raz był w Polsce, wszystko, co ze starego kraju pochod/J, uważa za dobre i swoje. — Pojadę niedługo znowu. Będę szukał matki dla 87 ne. Reszta to merde. Pan Alfons zawstydził się srodze, aż poczerwieniał. Panią Aleksandrę pocałował w rękę, przeprosił za brzydkie słowo. Jak chłopak — żeby pokryć zmieszanie, zaczął szybko mnie zagadywać. — Pan mieszka w Warszawie. Ja tam poznał wszystkie knajpy: „Kongresowa", „Europejska", „Grand" — wyliczał entuzjastycznie — w Wilanowie piłem, potem w Kielcach, Krakowie. Tam jezd hotel „Francuski", jakże nie wypić?! Pan Koń również w St. Jean nie próżnował. Wydawało mi się nawet, że już wówczas, kiedy wnosił skrzynkę z jarzynami, otaczał go obłoczek koniako-wych oparów. Wkrótce zrobiło się późno. Polsko-francuska para ulokowała się w wozie z zamiarem powrotu do Saint Laurent, gdzie miała w hotelu swoje lary i penaty. Prowadził oczywiście Aramis. Nasz Koń nie był już w stanie siąść za kierownicą. Wszystko przez tę Francu-zicę, samotność w tropiku i spotkanie z Polakami. Następnego dnia ruszyliśmy z panem Dukalskim dc Saint Laurent. On miał do załatwienia kilka swoich spraw, ja chciałem się wreszcie dowiedzieć o powrotny autobus do Cayenne. Mój czas się kończył. Należało już zabierać się do Peru. Po drodze mówiło się, rzecz jasna, o starych czasach. Pan Mieczysław wspominał swój awans na kapitana marynarki i kolegów z Morskiej Szkoły w Gdyni, a zwłaszcza kapitana Czesława Zawadę, z którym pływał niegdyś na „Pionierze", jednym ze starszych statków pod polską banderą. Zawada wsławił się później w czasie wojny na „Narwiku", ratując na południo- 88 transatlantyk „Orcades". — „Dar Pomorza" trudno zapomnieć. Jest zbyt piękny. Po prostu wiąże duszę — snuł wspomnienia oficer polskiej marynarki handlowej, zrządzeniem losu osiadły w tropikalnej głuszy. — Może mi pan wierzyć lub nie, ale czasem, kiedy jest zbyt duszno, aby spać, wchodzę w myślach na grotmaszt „Daru" i zdaje mi się, że czuję ten chłodny bałtycki wiatr na twarzy... Skończmy już z tym sentymentalizmem. Niech mi pan przypomni, żebym kupił nici, żona mi przykazała. Jechaliśmy dłuższą chwilę bez słowa. — Co pan sądzi o Papillonie? — zagaiłem, żeby przerwać milczenie. — Co ja sądzę? Stary kłamczuch! Oto co sądzę! Byłem w Saint Laurent, kiedy przyjechał do Gujany z połową telewizji francuskiej. Wówczas żyli tutaj jeszcze jego koledzy, z którymi siedział. Po prostu kpili z niego i z jego opisów. Nie przeszkadza to oczywiście, że jego książkę czyta się z zainteresowaniem. Podobno stanowi ona jednak kompilację z trzech innych pamiętników, napisanych jeszcze przed pierwszą wojną. — A nie było mowy o Wyspach Diabelskich na tym koleżeńskim zebraniu galerników? — pytałem. — Jakże nie. Była. Okazało się, że on nigdy nie uciekał z Czarciej Wyspy. Ten fragment też przepisał ze starych wspomnień. „Masz babo placek — jęknąłem w duchu. — A tak mi się dobrze czytało opis tej dramatycznej ucieczki". — Panie Januszu, a czy to tylko pisarze bujają? — tu łypnął na mnie okiem. — Wszyscy się okłamujemy, usprawiedliwiając się przed sobą wzniosłymi celami lub koniecznością życiową. Taki jest już świat — zakończył sentencjonalnie pan Mieczysław, hamując przed sklepem na pryncypalnej ulicy Saint Laurent. 89 Kiedy spotkaliśmy się ponownie, minę miałem nietęgą. Zebrałem niepomyślne informacje. Okres był przedświąteczny. Autobusowe przedsiębiorstwo zaniechało swojej działalności, akurat w dniu, kiedy powinienem ruszyć do Cayenne. — Popytałem również w żandarmerii, czy nie wysyłają do stolicy służbowego wozu. Nie, nie wysyłają nic. — Zaczekaj pan tutaj — powiedział pan Mieczysław — teraz ja się popytam u swoich znajomych. Poszedł, wrócił. Nic. Zamówiłem jeszcze dwie any-żówki, jakkolwiek nie lubię tego płynu. — Przyjdzie chyba te trzysta kilometrów dymać pieszo — żartowałem ponuro, jakkolwiek wcale mi do żartów nie było. Cały misternie ułożony plan dalszej podróży mógł mi się przez ten autobus zawalić. — Nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było — udzielił mi wątpliwej pociechy pan Mieczysław i, aby mnie rozerwać, zaczął mi opowiadać historyjkę, jak to, panie dziejfeu, w czasie ostatniej wojny Amerykanie wyłapywali na terenie Ameryki Południowej nietoperze i przerzucali na teren działań prowadzonych przeciw Japończykom. — Rzucali te stworzenia do walki jak komandosósw Przyczepiano nietoperzom jednouncjowe bombki zegarowe i wypuszczano na osady, obozy zajmowane przez Japończyków. Zwierzęta Wkręcały się w różne dziury, a potem bomby eksplodowały. — Przymusowi kamikadze. To świństwo. — A pan myślał, że co? Cała wojna to świństwo.! A obozy, a eksterminacja... ' — Człowiek człowiekowi wilkiem, to wiadomo, ale dlaczego człowiek nietoperzowi też wilkiem? Ludzi wy-i syła się do walki często niemal dobrowolnie — pod! 90 a ostatnio i delfiny, obarczane bombami przeciw okrętom podwodnym, nie są wszak zainteresowane naftą ani rynkami zbytu. Giną jednak tak, jak myślący ludzie. Za ich sprawy. Czy to nie oburzające? — Panie, pan jesteś młodzik. Na oburzające sprawy to ja się napatrzyłem w czasie wojny, nie pan. A z delfinami i nietoperzami ma pan rację. Oczywiście — ludzkie świństwo, nie obrażając świni. A skoro już jesteśmy przy nietoperzach, to musisz pan wiedzieć... Tu rozwinęła się fachowa pogadanka o słynnych wampirach, budzących od wieków grozę w Europie. Pan Dukalski te kubły krwi, które z ofiar wypijają owe nietoperze, kazał mi między bajki włożyć. Objaśnił, że jakkolwiek gatunek ten istotnie wygląda paskudnie — ma pysk stanowiący skrzyżowanie buldoga ze świnią — to jest groźny jedynie dlatego, że zdrapując delikatnie warstwę skóry i zlizując krew wypływającą z takiej ranki — może zarazić wścieklizną. Po takiej infekcji człowiek choruje, a bydło pada. — Najsympatyczniejsze są nietoperze owocożerne — kończył pan Mieczysław — mają długi język i mogą sięgnąć po nektar do wnętrza kwiatów, robiąc konkurencję kolibrom. Przy okazji zapylają, rzecz oczywista, te rośliny. Temat nam się skończył. Popijałem dalej małymi łyczkami wstrętną anyżówkę i intensywnie zastanawiałem się nad sytuacją. Jak zwykle w takich okazjach, samo zmarszczenie czoła nie wystarczało. Żadna rozsądna myśl nie przychodziła mi jednak do głowy. — Dzień dobry panom —¦ Alfons Koń pojawił się przy naszym stoliku. — Kelner, koniak trzy razy! Ja mieszkam w tej budzie na górze. Panowie dawno siedzą? Przyszedłbym wcześniej. Rosę gdzieś mi się zawieruszył. Pewnie wstał już o dziesiątej. 91 lońską, kipiał energią i niemal nie dopuszczał nas do głosu. — Zapraszam na obiad, musimy sobie po polsku pogadać. Tak się cieszę, monsieur Dukalski, że będę miał od czasu do czasu gdzie przyjechać... A propos — wpadł mu w słowo Dukalski — dziś żona kazała się panu stawić na kolację. Będą pierogi. •— A, oui, tres hien. To będzie dla mnie prawdziwa uczta. A jeśli jutro i pojutrze też będą pierogi, ja nigdy stąd nie wyjadę! Roześmieliśmy się. Ale pan Dukalski zaraz spoważniał i spojrzawszy na mnie zapytał Konia: — Długo pan jeszcze zabawi nad Maroni? — Myślę, że parę dni. Mam wolne: urządzenia jeszcze nie nadeszły, a mnie się tu bardzo podoba. — Hmmm — mruknął restaurator. — Pan się martwi z tego powodu, panie Dukalski? — pytał inżynier. — Wszystkiej wódki przecież panu i tak nie wypiję. — Nie. Tylko widzi pan... — tu Alfons Koń usłyszał historię z moim autobusem. — To głupstwo — machnął ręką. — Jak to głupstwo? — nasrożył się pan Mieczysław. — On musi być na lotnisku pojutrze. Inaczej straci wszystkie połączenia! — No właśnie, to drobiazg... dobrze mówię. Przecież on Polak i ja Polak. On potrzebuje jechać — to ja go zawiozę. Proste. West-ce pas? Pan Dukalski bez słowa obłapił go za szyję i ucałował w oba policzki. Ja już nic nie miałem do dodania. Poklepaliśmy się tylko z Koniem po łopatkach. Obiad ciągnął się długo. A pod koniec okazało się, że Alfons nie zna wprawdzie piosenek legionowych, ale ze „Szła dzieweczka do laseczka" radził sobie dobrze, 92 nie znai aia odmiany Miecio. ' " '........." W domu od pani Aleksandry dostaliśmy niezłą reprymendę. Nici nie zostały dostarczone. Dopiero następna kolacja była jednak prawdziwie uroczysta. Jedna trzecia gujańskiej Polonii, to' znaczy ja, opuszczała Saint Jean. Nie skłamię, jeśli powiem, że wszyscy byli po trosze wzruszeni, a menu odświętne. Żółwiowa zupa, pieczyste, pierogi, desery. Pani Aleksandra wystąpiła olśniewająco. Dla mnie kulminacyjnym momentem stała się chwila, kiedy Mieczysław wyjął z szuflady starannie złożony sztandar i prosił o zabranie do Polski. Sztandar nosił napisy: Polski Batalion Wojskowy im. Władysława Sikorskiego — na drugiej stronie zaś: Bóg, Honor, Ojczyzna 1945. — Właściwie to ja nic o tym sztandarze nie wiem. Dostałem go przed przeszło dwudziestu laty od znajomego Polaka na stacji kolejowej w Dietz; Brzozowski, Brzostowski... jakoś tak mu było. Wetknął mi go w rękę i zapewnił, że właśnie ja go mam zabrać... Zabrałem. Teraz jednak uważam, że jego miejsce jest w Polsce *. Punktualnie o szóstej rano Alfons ze swoim Arami-sem zatrąbili pod oknem. Przyszło się rozstać z Dukal-skimi. Pani Aleksandra i Mieczysław, jak na naszą krótką znajomość, pożegnali mnie wzruszająco serdecz- * Sztandar został przekazany do Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Moje prasowo-telewizyjne usiłowania, zmierzające do wyjaśnienia historii sztandaru, dały nikły plon. Właściwie tylko list pana Jerzego Szymczaka z Cieszyńskiego przyniósł jedyną konkretną informację: „Sztandar ten był wykonany pod koniec okupacji w majątku Snype Kreis Gardelegen Altmark w Niemczech. Wykonały go polskie robotnice pracujące w tym majątku. Przekazały go żołnierzom polskim, którzy byli w niewoli w Gardelegen. Następnie sztandar ten znajdował się w Stendalu nad Łabą, a potem w Magdeburgu. Wyżej wymieniony sztandar używany był przy pożegnaniach Polaków wyjeżdżających do Polski". 93 nic. affaires, pana Linkę, kiedy zwrócę mu książkę Jelskiego, bez namysłu strzeliłem — manana. Nie wiem, czy zadowoliło to dyplomatę, ale przemilczał on tę informację i nawet zaprosił mnie na obiad. Rozrzewniony smakiem jednej z polskich potraw, wyznałem mu, że ciężko mi się z dziełem Jelskiego rozstawać, bo z kart jego nader ciekawych rzeczy można się dowiedzieć. W tym miejscu, jako deser, zaserwowałem historię z pakaraną. Mozolnie wykułem ]ą jeszcze w Polsce z mądrych ksiąg. A rzecz była smaczna niczym obiad w ambasadzie. Charge d'affaire$ słuchał z zainteresowaniem. Pakaraną zwierzę podobne do świstaka, osiąga prawie sześćdziesiąt centymetrów, a więc wielkość psa foksteriera. Do roku 1873 w ogóle nie było znane, jakkolwiek należy do największych gryzoni świata. I oto pewnego dnia wspomnianego już roku polski przyrodnik Konstanty Jelski, przechadzając się po dziedzińcu hacjendy Amablo Maria, leżącej w pobliżu miejscowo- zwierzę, o sierści tJrlinatno-czarnej z rzędami białych plam i potężnych wąsiskach. Osobliwy ten stwór w biały dzień kręcił się wśród ludzi, nie przejawiając lęku. Jelski zareagował po sarmacku. Dobył z pochwy pa-łasza**i dwoma uderzeniami zarąbał zwierzątko. Z pewnością szybka ta akcja zbyt wiele zaszczytu Jelskiemu jako przyrodnikowi nie przynosi. Zebrał on jednak potem skórę i czaszkę zwierzęcia w paczkę, napisał kartkę, że ten nieznany stwór zowią tu pakaraną, i całość wysłał Taczanowskiemu do Warszawy. Zacny ten kustosz i zasłużony naukowiec ochrzcił pakaranę jako Dinomys branickii, i tak to Polacy odkryli całkiem nieznanego gryzonia. — Co było dalej? — Dalej też było ciekawie, ale przede wszystkim była to sensacja zoologiczna co się zowie, zwłaszcza że następna pakaraną wychynęła dopiero trzydzieści lat po morderstwie popełnionym przez Jelskiego. I to wychynęła już z dżungli. W roku 1904 szwajcarski zoolog Góldi, kierownik jednego z muzeów w Brazylii, otrzymał od nieznanego nadawcy skrzynkę zawierającą pokarane z małym. Zwierzęta te pochodziły znad rzeki Purus (dopływ Amazonki), a więc tysiące kilometrów od Vitoc. Goldi obie pakarany hodował przez wiele lat i oczywiście badał je. Szwajcar stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że zwierzęta te reprezentują zupełnie nową, nie znaną nauce rodzinę gryzoni. Nadal były one wielką rzadkością. Ale przynajmniej wiadomo już było, że zwierzęta te mają potężne zęby, którymi potrafią uporać się z prętami metalowej klatki, że mają długi, gęsto owłosiony ogon, cztery palce u każdej łapy, szorstką sierść, no i białe wielkie wąsy. Ustalono też, że pakaraną żywi 114 115 że ojczyzną teigd"iwielkiego gryzonia są we wschodnich Andach, od Peru do środkowej Kolumbii. Cała ta nauka o pakaranie opiera się do dziś na znajomości pięćdziesięciu zaledwie okazów, które trafiły do rąk zainteresowanych przyrodników. Po prezencie dla Goldiego „na rynku" pokazały się jeszcze tylko okazy, w liczbie około czterdziestu, które schwytali.tubylcy w dorzeczu górnej Amazonki w roku 1922. Trzy lata później żywa pakarana trafiła do ogrodu zoologicznego w Nowym Jorku, potem w Hamburgu i Londynie. Około roku 1940 urywa się nagle historia pakarany. Od roku zaś 1942 wielu przyrodników uważa pakaranę za zwierzę całkowicie wymarłe. Dinomys bra-nickii, jedyny „polski" gryzoń w Ameryce Południowej, czeka na ponowne odkrycie. — No dobrze, a jak ją tu przywieziecie? — zapytał dobrodusznie pan Linka. — Kogo? — No tę pakaranę. Jakoś odeślemy do kraju, trzeba będzie tylko pogadać z Giniewiczem... — O czym my mówimy? — pytałem niespokojnie. — Przecież chyba znajdziecie w dżungli parę tych zwierząt. Jeśli je tutaj dowieziecie, to o resztę możecie się nie martwić. Marynarze będą się opiekować... — Panie ambasadorze... — zacząłem, ale zaraz urwałem. „To prawie niemożliwe, ale cuda się zdarzają" — myślałem gorączkowo. ,,A gdyby rzeczywiście udało się znaleźć tego gryzonia z białymi wąsami... Ależ sensacja. Bzdury, na to trzeba ekspedycji, szczęścia — karciłem się w duchu. Ale teoretyczna szansa jest. Nikła, bo nikła... A gdyby tak... Przywozimy w skrzynce — puściłem wodze wyobraźni. W Peru sensacja. W Polsce 116 c me oęazie, dowiozłoby się żywą..." — Ruszacie zaraz po przyjeździe statku — upewniał się pan Linka. Oprzytomniałem nieco. — Tak, jak tylko zjawią się z kamerami. To nastąpi jednak nie wcześniej niż za dwa tygodnie... — A do tego czasu? — Ruszam na południe. Chciałbym otrzeć się chociaż o Urubambę w górnym biegu i Apurimac... — Radzę ostrożnie. Pożegnałem się statecznie i nie dałem poznać po sobie, że nasz charge d'affaires zabił mi jednak klina. Może się przecież zdarzyć, że pakarana się nawinie. Nie takie rzeczy już się w dżungli zdarzały. Po wyjściu z ambasady poszedłem na pocztę wysłać parę listów. Sprzedawano tam akurat nową serię znaczków przedstawiających głównie peruwiańskie ptaki. Przyglądałem się tym mikroobrazkom, odczytywałem hiszpańskie nazwy. Podobały mi się te znaczki. Były komunikatywne. Pewnie też dlatego, gdy zobaczyłem na ulicy tabliczkę z napisem: „Museo de Historia Natural", bezwiednie wszedłem do środka. Nie przepadam zbytnio za wizytami w muzeach, ale tym razem nie pożałowałem. Zbiory w dziale ornitologicznym były istotnie ogromne, . a co ważniejsze — interesujące. W olbrzymich salach byłem sam. Nic więc dziwnego, że wkrótce zainteresowała się mną miła pani, jak się okazało, kustosz tego muzeum, doktor Maria Koepcke. Dowiedziawszy się, że jestem Polakiem, co prędzej przyniosła mi ze swego gabinetu francuskie wydanie pracy Taczanowskiego Ornithologie du Perou, a także jakąś pracę amerykańską pod tytułem The golden age of Polish ornithology. Przy okazji nasłuchałem się spo- r f ' "'ro komplementów" poa aaresem poisniej u6 szczęście przed przyjazdem do Peru czytałem trochę na ten pasjonujący temat w naszych bibliotekach, bez większych więc obaw mogłem podjąć tę rozmowę laika • ze specjalistą. Rozmowa nie była zbyt ożywiona. Pani doktor objaśniała, a ja przeważnie słuchałem, wydając od czasu do czasu zdawkowe pomruki. A przyznać trzeba, że kustosz Koepcke, sama zamiłowany ornitolog, umiała pokazać swoje zbiory. W chłodnych salach muzeum dowiedziałem się wielu ciekawostek z ptasiego życia. Na pierwszy ogień pokazano mi kwesala. Pani doktor nie omieszkała „przypomnieć" mi jego łacińską nazwę. Był to ptak sławny i wspaniale upierzony, w kolorze szmaragdowym. Piękniejsza jeszcze była historia z nim związana, którą zaserwowała mi moja przewodniczka. Kwesal był ptakiem królewskim w Tawan-tisuyu. Za polowanie na niego groziła natychmiastowa śmierć. Władca Imperium Słońca nosił dwa jego pióra zatknięte za szkarłatną przepaską. Po sąsiedzku — u Majów i Azteków — kwesal również był otoczony kultem, symbolizował bowiem azteckiego bożka owoców kakaowych. Następnym zademonstrowanym ptakiem był relojero, czyli po polsku zegarmistrz. Jego poprawna nazwa brzmi momot. Jest to ptak wielkości sójki, mało efektowny, bo 'szarobrunatny. Wyróżnia go czarna niby-cza-peczka na głowie. Pani Koepcke bardzo żałowała, że ptak jest wypchany, co uniemożliwiało zademonstrowanie jego przyzwyczajeń, które przyniosły mu 'ludową nazwę. Najbardziej charakterystyczną cechą ptaka są dwa długie ogonowe pióra, częściowo „gołe", bez chorągiewek. Na końcu zaopatrzone są one w rodzaj łopatek, dzięki czemu upodabniają się do zegarowego wahadła. Porównanie jest tym trafniejsze, że momoty 118 boki. Jest to więc nie tyle może zegarmistrz, co „zegar". Pewno dzięki swojej oryginalności relojero trafił do ptasiej serii peruwiańskich znaczków pocztowych. Towarzyszą mu na innych znaczkach toro-pishcu, czyli ptak-byk, i cucha-pishcu, czyli ptak-świnia. Ptasi (byk nawet mi 'się podobał. Był wielkości wrony, też czarny, ale na czubku głowy miał imponujący pęk piór zwieszających się mu nad dziobem. Na gardle miał sporą torebkę udekorowaną połyskującymi piórami. Według informacji pani doktor ptaki te żyją pojedynczo lub parami, a buczą w sposób do złudzenia przypominający ryk bydła rogatego. Ptasia świnia ma natomiast głos obrzydliwy, przypominający wręcz odgłosy wydawane przez pewnego dużego ssaka przy... wymiotowaniu. O ile jednak głos tych ptaków, równie dużych jak ptaki-byki, jest wstrętny — to ubarwienie przynosi radość oczom. Cucha-pishcu ma przepyszny, pomarańczowy kolorek piór. Najsławniejszym jednak peruwiańskim ptakiem, jeśli chodzi o głos, jest organito, koncertowy mistrz nad mistrzami. Zaśpiewu tego ptaka niepodobna wprost naśladować. Składa się z melodyjnych nut, stanowiących połączenie dzwoneczka z fletem. Organito jest z wyglądu ciemnoszarym wróblem, trzymającym się zawsze w największy/m gąszczu i żerującym najczęściej tuż nad zie'mią albo nawet wprost na ziemi. Wędrowałem po salach, dzięki swojej przewodniczce coraz (bardziej zaciekawiony ptasim rodem. Pokazano mi potężną harpię, która swoimi szponami miażdży małpom czerepy, pokazano całą kolekcję tukanów i wiele, wiele innych ptaków, których niezdolny byłem zapamiętać. Uprzejma pani doktor zorientowała się, że imója pojemność już się kończy, zręcznie więc wyprowadziła 119 skiego opisane jest około półtora tysiąca gatunków, nie jestem w stanie o wszystkich panu opowiedzieć". Podziękowawszy ślicznie doktor Koepcke, znowu wyszedłem na skwarną ulicę. Jak to właściwie się stało, że Polacy przed stu laty stali się potęgą w ptakoznawstwie ogromnego dorzecza Amazonki? Przecież to naprawdę niezwykłe, że akurat Polacy wydali wielkie trzytomowe dzieło na ten temat, i to wówczas, kiedy nie było jeszcze pełnej naukowej znajomości polskiej latającej fauny. To znakomite dzieło napisał w dodatku Władysław Taczanowski, człowiek, który nigdy w Ameryce Południowej nie był, a opracował jedynie zbiory nagromadzone przez innych.' Nogi niosły same. Dotarłem na Plaża San Martin. Wir przyjeżdżających i odjeżdżających collectivos. Doskonały to wynalazek te zbiorowe taksówki. Z centrum do dzielnicy Miraflores jedzie się szybko, tanio. W naszej umęczonej komunikacyjnie Warszawie latynoski wynalazek na niejednej trasie stałby się błogosławieństwem. Plac San Martin pod wieczór jaśniał neonami. Reklamy na fasadach niewysokich czteropiętrowych budynków, arkady, kawiarnie, szacowny hotel, ekskluzywny lokal i premierowe kina. Ten plac miał swój styl. Mimo pałacu prezydenckiego i biskupiego na Plaża de Armas, (mimo katedry i arkad tamże — dla mnie właśnie Plaża San Martin był najbardziej, nazwijmy to, stylowym miejscem w całej Limie. Tu czuło się jeszcze trochę konkwisty, trochę Peru współczesnego. Pośrodku placu rozciągała się wielka promenada. Przemawiali tam często przeróżni mówcy, na prawach zbliżonych do obowiązujących w jednym z kątów londyńskiego Hyde Parku. Ten plac nie stanowi miejsca 120 tam zwykle młodocianych czyścibutów, obtłukujących bez litości kostki przechodniów. , Tło dźwiękowe dla tego widoku stanowił szum ruchu kołowego na jezdniach otaczających plac, gwizdki policjantów oraz inne odgłosy, normalne dla centrum dwumilionowego miasta, które ciągle rośnie. Co czwarty mieszkaniec Limy nie. zna podobno hiszpańskiego. Są to Indianie z gór, którzy znęceni mitem wielkiego miasta liczyli na poprawienie swej doli. Tylko nielicznym z nich udało się tego dokonać. Reszta nie ma metryki, dowodu osobistego, po prostu — nie istnieje pod względem formalnym. Ci ludzie chcieliby jednak jeść. Chłopcy stają się złodziejaszkami, dziewczęta — wiadomo. Cholo, chóla — najwięcej pogardy okazują im przybysze z gór, którzy przed miesiącem dostali pracę w pralni lub zostali służącymi. Regularnie podjeżdżały cóllectwos, zatrzymywały się na chwilę w zwyczajowo tylko oznaczonym miejscu, zabierały oczekujących pasażerów i zwinnie ruszały w drogę, nie marnując ani czasu, ani miejsca na jezdni. Śmigały przez przecznice, karnie stłoczone okrążały parki lub wielkie budynki, wpadały w prostą, wysadzaną palmami Avenida Areąuipa. Budynki, drzewa, jakieś szyldy leciały obok jak pociski. Od czasu do czasu bolid na pięciu pasażerów zwalniał i zatrzymywał się na rogu. Ktoś wysiadał. Kierowca obrzędowym ruchem informował od tego momentu potencjalnych pasażerów, ile ma miejsc w wozie. Każdy nowo przybyły, zanim zaczął wygniatać sfatygowane siedzenia collectivo, grzecznie witał się kurtuazyjnym: Buenas tardes. W collectivo raczej się nie rozmawia. Wszyscy siedzą zamknięci w sotiie, ale wystarczy zagadnąć kogoś, aby otrzymać odpowiedź miłą, jak od dobrego znajomego. 121 rowcy. I już są nowi. Buenas tardes. Główny plac dzielnicy Miraflores jarzy się światłaimi. Aby dojechać do zaprzyjaźnionego domu, trzeba przesiąść się do autobusu. Za przykurzoną szybą zostaje rozświetlony plac. Wkrótce rozpoczną się domy nowej dzielnicy ciągle rozrastającego się miasta. W pustawym autobusie znowu wraca drażniąca kwestia. Polacy i peruwiańska ornitologia. Dziwne to i frapujące. Akurat my! W zaśnieżonej Warszawie trzytomowe dzieło o tropikalnym ptactwie. Jak do tego doszło? Pionierami polskiej ornitologii w peruwiańskim lesie byli Konstanty Jelski i Jan Sztolcman. Badania terenowe obu tych ludzi były zainicjowane, a i finansowane w dużej mierze przez dwóch magnatów: Konstantego i Aleksandra Branickich. Zbierane przez Jelskiego i Sztolcmana okazy dostarczane były na bieżąco do Gabinetu Zoologicznego w Warszawie przez wiele lat. Zdumiewające, że ten przyrodniczy zbiór, jako jeden z nielicznych w Polsce, przetrwał do dziś, pomimo wszelkich wojennych kataklizmów. Jelskiego, przebywającego w Gujanie, Branicki zaangażował listownie do zbierania fauny w 1876 roku. Jan Sztolcman, dwudziestoletni student, również wysłany na koszt Branickich do Peru, pracuje razem z Jelskim przez trzy lata, badając przyrodę peruwiańską do roku 1881, po czym przenosi się do Ekwadoru. Do Gabinetu Zoologicznego, a potem do powstałego w roku 1887 Muzeum Zoologicznego Branickich nieprzerwanie napływają z dalekiego lądu eksponaty. W roku 1889 Braniccy wysyłają do Peru Jana Kali-nowskiego z zadaniem zbierania i preparowania nowych okazów. Kalinowski zebrał w ciągu półwiekowej pracy w peruwiańskiej dżungli około pięciuset gatun- ' ków ptaków i odkrył kilkanaście dotąd nie znanych. 122 Nowym Świecie kontynuował badacz Tadeusz Chro-stowski. Pierwsza jego samotna, w trudnych warunkach, wyprawa odbyła się w latach 1910—1911, drugą przerwała mu pierwsza wojna światowa. Chrostowski odkrył ptaka zwanego brodaczem. W Polsce międzywojennej ogromnym nakładem wysiłków udało się Chrostowskiemu zorganizować trzecią wyprawę, tym razem do Brazylii. Niestety, zmarł on w czasie tej podróży. Jeden z jego towarzyszy, Tadeusz Jaczewski* przywiózł do Polski samych ptasich okazów ponad tysiąc sztuk, wśród nich zaś odkrytego na nowo ptaka zwanego garncarzem. W ornitologii południowoamerykańskiej dokonali więc Polacy niemało, a przecież nie tylko ptakami interesowała się polska nauka. Przed Jelskim i Sztolcma-nem w Nowym Świecie pojawiła się niezwykła postać Józefa Warszewicza. Był w swoim czasie najwybitniejszym znawcą południowoamerykańskich storczyków. Człowiek ten na dziewiczych obszarach Ameryki Środkowej, a później w Peru, Boliwii, Chile i Brazylii prowadził eksplorację przyrodniczą niemal przez dziesięć lat (do roku 1853). Zdumiewa przy tym sposób, w jaki zgromadził on swoje zbiory. Warszewicz wędrował w dżungli przeważnie samotnie i oczywiście pieszo. Rzeki przebywał odważnie albo wpław, albo na kłodach, niczym człowiek pierwotny. Mimo potwornych niebezpieczeństw, na jakie się narażał, zdołał zebrać próbki kory wszystkich gatunków drzew chinowych, nasiona 1400 gatunków roślin, żywe okazy nieznanych storczyków, 540 gatunków owadów, a ponadto muszle, zielniki. Był więc przykładem nieustraszonego naukowca, obdarzonego prawdziwą pasją i pionierskim duchem. Warszewicz po powrocie z dru- 123 wie i podniósł Ogród Botaniczny Uniwersytetu Jagiellońskiego' do poziomu najsławniejszych w Europie*. Nic dziwnego też, że jego imię nadano wielu roślinom odkrytym przez tego wspaniałego człowieka. Nazwy te Stanowią trwały pomnik pamięci o nim. Drugim Polakiem, którego działalność może budzić zazdrość i zdumienie, a jednocześnie chyba narodową dumę — jest Witold Szyszło. Niezwykły ten, zmarły w 1963 roku człowiek należał z pewnością do ścisłej czołówki naszych podróżników, jeśli godzi się użyć tak sportowego określenia. Szyszło rozpoczął swoje podróże w pierwszym roku naszego XX Wieku i nie zaprzestał ich praktycznie do śmierci. Odwiedził Afrykę, Antyle, Meksyk, USA, Gujanę Brytyjską, Hawaje, Japonię, Chiny, Cejlon... Nie sposób wymienić całego „urobku" podróżniczego Szyszły. Wydał kilka książek w języku polskim i francuskim, napisał tysiące artykułów, został członkiem kilku szacownych towarzystw geograficznych. Był pier-szym Polakiem, który opisał z autopsji słynne jezioro smoły ziemnej na Trynidadzie; spod jego pióra wyszedł też pierwszy w literaturze polskiej opis Wysp Kanaryj-skich. Z przyrodą Ameryki Południowej Witold Szyszło zetknął się po raz pierwszy gdzieś koło roku 1905, w roku zaś 1915 osiadł na stałe w Peru, i ta'm niezmordowanie przez pół wieku zajmuje się boliwijską, peruwiańską i brazylijską Amazonią, organizując około tuzina wy- * W roku 1960 miałem okazje, uczestniczyć w transporcie 75 okazów orchidei brazylijskich dla Ogrodu Botanicznego w Krakowie. Był to pierwszy transport południowoamerykańskich kwiatów dla Polski od czasów Warszewicza. Jego inicjatorem i sprawcą był Brazylijczyk, a Polak z pochodzenia, inż. Edmund Gardoliński z Porto Alegre. Jako prezes miejscowego koła miłośników storczyków (Circulo Gaucho de Orąuidofilos), zdołał on od swoich kolegów zebrać wspaniałe okazy storczyków, dołożył własne, przygotował do transportu i wraz z pozdrowieniami dla Starego Kraju przekazał marynarzom polskiego statku „Hugo Kołłątaj", który zawinął do Porto Alegre z jednym pasa żerem na pokładzie, to znaczy ze mną, 124 ku 1955 w Limie gruba księga po hiszpańsku, pod tytułem La Naturaleza en la America Ecuatorial, co na polski należałoby przetłumaczyć jako „Przyroda Ameryki Równikowej", a przetłumaczyć wypadałoby nie tylko tytuł. Dzieło Szyszły, ze względu na swoje wysokie walory poznawcze, zyskało w fachowej prasie zagranicznej znakomite recenzje. W dziele tym autor opisał przeszło pięć tysięcy roślin i blisko tysiąc gatunków zwierząt w Amazonii. Podał też wartościowe informacje z innych dziedzin nauki, jak klimatologia, geologia itp. Nasz podróżnik zaprezentował w swoim dziele pogląd, polemizujący z mitem o zabójczym „zielonym piekle". Szyszło traktował Amazonię jako przystępny świat, pełen niezmiernych bogactw czekających na człowieka. Witold Szyszło, pisząc do Polski do Wacława Słabczyńskiego już jako 75-letni człowiek, informował go: „...A w roku 1957 znowu do Amazonii, której klimat mi na zdrowie doskonale robi, wbrew bzdurom pisanym o niej" *. Do polskich znakomitości na terenie Ameryki Południowej należy również zaliczyć lekarza Piotra Czer-niewicza, który, osiedliwszy się w Brazylii, słał listy do „Biblioteki Warszawskiej", a w okresie późniejszym, pod nazwiskiem „Chernowicz", wydał dzieło medyczne opisujące wody mineralne i lekarskie rośliny tego wielkiego kraju. Praca ta została nagrodzona orderem przez panującego wówczas cesarza Brazylii. Te trzy przykładowo rzucone nazwiska świadczą wymownie, że Polacy mają swój całkiem pokaźny wkład w eksplorację nawet tak odległych i trudnych regionów jak Amazonia. A przecież można by nie tylko w dzie- • W. Słabczyński: „Polscy podróżnicy i odkrywcy". W-wa 1973, str. 341. 125 i zyc. wfasciwie to irzeDa ino.wn; nawei o skich badań w tym rejonie świata. Tak na przykład znany nam już Konstanty Jelski pracował jakiś czas z Janem Sztolcmanem, którego wprowadzał w zagadnienie i który zastąpił go potem na stanowisku kustosza muzeum przyrodniczego w Limie. Sztolcman zaś stał się niejako przewodnikiem w początkowych badaniach wybitnego geologa, paleontologa i geografa — Józefa Siemiradzkiego, w czasie wspólnych badań w Ekwadorze. Obaj naukowcy mieli pokaźny dorobek naukowy w postaci nie tylko publikacji. Imieniem Sztolcmana, który odnalazł niezwykle rzadki i zaginiony gatunek kolibra Loddigesia mirabilis, podobnie jak Warszewicza, Jelskiego i Branickiego, nazwano wiele gatunków ptaków, kwiatów i zwierząt. Siemiradzki zaś za swoją pracę naukową i kartograficzną doczekał się u historyków brazylijskich miana „najwybitniejszego geologa Brazylii". Nie sposób też pominąć milczeniem faktu, że aktualnie Celestyn Kalinowski, jeden z potomków Jana Kali-nowskiego *, kontynuuje pracę ojca i zajmuje się łowieniem oraz dostarczaniem ptasich eksponatów dla gabinetów ornitologicznych na całym świecie. Trzeba wspomnieć też, że osiadły w Brazylii polski podróżnik i filmowiec, Edmund Bielawski, dotarł kilka lat temu powyżej jeziorka, z którego bierze początek Ma-rańon, odznalazł tam rzeczkę spływającą do jeziora Lauricocha... przedłużył w ten sposób wielką Amazonkę o 30 kilometrów. Bielawski, były komandos, spłynął następnie z biegiem Marańon i Amazonki. W ciągu wielu miesięcy, borykając się z przyrodą i trudnościami, nakręcił kolorowy film o Wielkiej Rzece. • Jan Kalinowski zmarł w głębi Peru w roku 1941, pozostawiając po sobie dziewiętnaścioro (!) dzieci. Wokół „Pępka" Leciałem do Cusco. Była to najbardziej wyświechtana turystyczna trasa, jaką można sobie w Peru wyobrazić. Do Cusco, do „Pępka Świata", jak nazywali swoją stolicę niezbyt skromnie Inkowie, dotrzeć się stara właściwie każdy cudzoziemiec, który znajdzie się w Peru. Z Cusco niedaleko do owianego tajemnicą Machu Picchu, łatwo też dojechać stamtąd nad brzeg słynnego jeziora Titicaca. Początkowo lecieliśmy nad morzem wzdłuż lądu. Później pilot nabrał jakby głębszego oddechu, skręcił ostro i zaatakował frontalnie pionową ścianę Andów. Nie wiem, czy tak nakazywała mu instrukcja, czy fantazja. W każdym razie poszarpane turnie, wypiętrzone pagóry i strome ściany skalne przesuwały się niepokojąco blisko naszego płatowca. Wszystkie te, cudowne zresztą w swojej posępnej grozie, skały wymieszane były dość gruntownie z chmurami, tak że na dobrą sprawę nigdy nie było się pewnym, czy na wierzchołku kolejnej przesuwającej się pod iskrzydłami góry leży śnieg, czy malowniczo udrapowany obłoczek. Krajobraz był niezwykły. Na dodatek zaś próżność podszeptywała, że oto, panie dziejku, leci się nad chmurami, ale poniżej szczytów andyjskich, jak kondor, panie dziejku... Ja jednak za górami nie przepadam; 127 xiicLiijLicuiuc uwalani alpinistów, zarówno w Tatrach, jak i Himalajach, nie są wystarczająco rekompensowane widokami, jakie ewentualnie roztoczą się przed dzielnymi ludźmi po osiągnięciu kolejnego szczytu. Zupełnie zaś już nie rozumiem karkołomnej wspinaczki szczególnie trudną drogą na szczyt, który zdobyć można szlakiem nierównie łatwiejszym. Cóż, nie rozumiem — moja strata. I niech mi taternicy wybaczą. Lot na płaskowyż, na którym leży Cusco, w dzisiejszej dobie trwa niespełna dwie godziny. Tę samą mniej więcej trasę sztafeta kurierska przed wiekami pokonywała w trzy doby, czyli też bardzo szybko. Stolica dawnego Imperium Inków opisywana była, także w Polsce, dziesiątki, ba, setki razy. Samo miasto — jeśli nie słuchać podszeptów historii, wielkiego wrażenia nie robi. Ułożone w płaskiej misie doliny, ze swoimi zabytkami i nowoczesnym dworcem lotniczym — wygląda podobnie jak inne studwudziestoty-sięczne miasta w pohiszpańskiej Ameryce. Katedra ufundowana przez Pizarra mogłaby zdobić równie dobrze rynek któregoś z 'miast kalifornijskich, jak i boliwijskich. W Cusco pouczająca jest pielgrzymka — bo tak to trzeba chyba nazwać' — do położonego niemal w śródmieściu Torreon Incaica. Jest to część cudownej zapewne niegdyś Świątyni Słońca Inków, najważniejszego punktu całego Imperium. Z zewnętrznych ścian tej budowli Hiszpanie zdarli, jak mówią przekazy, około siedmiuset szczerozłotych płyt, których łączna waga mogła sięgać trzech—czterech ton. Budowla już nie istnieje. Jej dolna część z wyolkrąglonym fragmentem Wieży Inkaskiej Stanowi podstawę wzniesionej przez 128 uummgo. jxosciół ten' zf-stałem poważnie, i nie po raz pierwszy, nadwątlony kolej nylm trzęsieniem ziemi. Tymczasem resztki murów Świątyni Słońca nie wykazywały najmniejszych uszkodzeń. Doskonale wygładzone kamienie trwały, idealnie przylegając do siebie, bez najmniejszej szczeliny. Ogromne głazy, układane bez spoiwa, nie rozsunęły się przez wieki nawet o milimetr, a charakterystyczne okna budowli inkaskich, w kształcie trapezu, zachowują ten sam obrys, jaki nadano im w chwili budowy. Natura obeszła się nader łaskawie z imponującym dziełem indiańskich rąk sprzed wieków. Hiszpanie natomiast zostawili trwałe ślady swego wandalizmu. W inkaskich murach widoczne są szczerby świadczące o miejscu, skąd wyrwana została złota tarcza słońca — opiekuna państwa i ludu. Ten szczerozłoty krąg — przy podziale obfitych łupów przypadł jednemu tylko żołnierzowi nazwiskiem de Le-guizamo. Dzielny ten wojak przegrał swoją zdobycz w kości, nim nastał ranek. Dzięki niemu powstało popularne hiszpańskie porzekadło: „przegrać słońce przed wschodem". Dalsze losy wizerunku słońca są nie znane. Prawdopodobnie święte godło Inków przetopiono jak zwykły złom, aby ułatwić sobie podział i transport. Takim samym zabiegom poddano tysiące innych złotych przedmiotów pełnych wyrazu i artystycznego kunsztu. Czego zaś nie ośmielili się zniszczyć prostaccy konkwistadorzy — zatracili hiszpańscy szlachcice. Kazali w mennicy przetopić złote cacka i wybić monety. Z tego złota wyrastały świątynie podobne do Santo Domingo w Cusco, gdzie z tandetnych stropów sypały się paździerze i sterczały fatalnie obrobione połamane belki. Zaiste, wygląd współczesny obu przybytków kultu: inkaskiego i chrześcijańskiego — budzi refleksje. 8 — Delfiny z Ucayalł 129 cielą. Takiego Meksykanina jeszcze nie widziałem. Chudy, wyleniały blondyn z wystającą grdyką i niebieskimi oczami. Na kartce stało: Jose H, Guzman, geograjo. Mexico Ciudad. Geograf zainteresował się Polakiem. Byłem podobno w ogóle pierwszym osobnikiem itej narodowości, którego spotkał w swojej krótkiej jeszcze karierze naukowca. Mieszkaliśmy obaj w skromnym hoteliku przy Alei Słońca. Jose okazał się sympatycznym chłopem o rozległej wiedzy' i podobnych zainteresowaniach. Zaraz na wstępie naszej znajomości zadziwił mnie wiadomością, że przed kilku dniami dotarł niemal do źródeł Amazonki. — Przed paru dniami? Więc jakim sposobem jest pan teraz tu, w Cusco?! — Właśnie dlatego jestem w Cusco, że byłem u źródeł Amazonki. — Nie rozumiem. — Wracam ze stoków Mount Huagra, czyli Rogatej Góry. — Nadal nie rozumiem. — Apurimac bierze swój początek na wysokości prawie siedemnastu tysięcy stóp, niemal pod szczytem tej góry — tłumaczył mi cierpliwie. — Być może, ale Marańon... — Rzeka Marańon jest zwykłym dopływem Amazonki, niczym więcej. „Jose Guzman, jesteś fachowcem, ale nie pozwolę robić z siebie foalona" — pomyślałem. — Panie Guzman, pan jest wprawdzie geografem, ale dziewięćdziesiąt procent encyklopedii świata, jeżeli nie sio procent, uznaje właśnie Marańon i jezioro Lauricocna w Cordillera Huavhuash (popisywałem się) 130 ,jików l misjonarzy z dorzecza górnej Ucayali przed p^ł wiekiem. Żadnej eksploracji, w tym także filmovv/ej, tam jeszcze nie było. Gwarzyliśmy z Juaneni. Opowiadał ^h^tnie « swojej ciężkiej pracy. O trudach drwala w Lrma™™ i stałej niemal rozłące z rodziną. — Dobrego drewna coraz mniej. A Jeśli Jest — to wane OKonce. my się wwamc v nach Kampów. Może stamtąd dałoby się zorganizować jakiś spław. Podróż zleciała szybko. Z Juanem umówiliśmy się na spotkanie za dwa dni. Te dwie doby w całości pożarły dalsze zmagania z mańaną. Jedynym sukcesem w tym czasie było odkrycie latających adwentystów, którzy swoje samoloty także trzymali nad Yarinacocha. Szefem tej placówki był popularny w całej Montanii i Amazonii Cly de Peeters, sam znakomity pilot. Jego informacje były dość pocieszające. Istniała szansa, aby wywieźć nas samolotem w dżunglę do jednej ze wsi znajdującej się pod wpływami adwentystów. Ale to nie mogłaby być tania impreza. Po obrachowaniu stwierdziliśmy, że stać nas tylko na lot w jedną stronę. Powrót do cywilizacji przedstawiał się czarno. Ponadto Cly nie mógł określić dokładnie, kiedy moglibyśmy się zabrać z nim. Zależało to od terminu, w jakim przyleci z USA oczekiwany dygnitarz kościoła, z którym właśnie szansa byłaby się zabrać. A więc znowu brak konkretów! Wielokrotnie zawiedzeni już w naszych usiłowaniach — nie byliśmy zbytnio rozczarowani. Nawet gdyby można było lecieć jutro — to ciągle pozostawał ten... powrót. Jak to wszystko ugryźć?! Zgodnie z umową pojawił się u nas Juan. Minę miał zmartwioną, jak przystało na troskliwego ojca kilkorga dzieci, których potrzeb nie bardzo jest czym zaspokoić. Po trochu wtajemniczyliśmy go w nasze zamiary i kłopoty. Pochwalił kontakt z Peetersem i zadeklarował pomoc przy ewentualnym organizowaniu powrotnego marszu przez dżunglę. Wymyślił trasę, która w maksymalnym stopniu pozwalałaby nam wykorzy- 196 1 siać rz.eis.1. w iiajuguiinej&z,yiii zarysie rzecz sprowadzała się do zatoczenia wielkiego koła i spływu w ostatniej fazie z prądem górnej Ucayali. Wielkiego wyboru nie było. Jedynym wytrawnym, jak nam się wydawało, przewodnikiem dla trzech gringos z dalekiej Polonii mógł zostać Juan; tylko on był ,,w zasięgu" naszych finansów i on mógłby w miarę bezpiecznie prowadzić nas w dżunglę. Juan przyjął propozycję; kupiliśmy od niego warunkowo jeszcze trzydzieści — trzydzieści pięć dni czasu. Wiele godzin przegadaliśmy w ciasnym pokoiku hotelu „Tariri", który z konieczności znowu służył wyprawie jako główna baza. Juan był poczciwym typem „chłopa z kwaśnego ciasta", jeśli można się posłużyć w tropiku londonowskim stereotypem z Alaski. Nigdy nie rozpieszczał go dobrobyt. Nic dziwnego, że i naszą wyprawę zaprojektował po spartańsku, licząc po trosze na swoich przyjaciół rozsianych w wilgotnej dżungli oraz na znajomość języka Kampów. Zredukowane do niezbędnego minimum zakupy objęły więc zaledwie trochę żywności w konserwach, moskitiery, maczety, koce oraz... dwanaście tuzinów lusterek, tyleż grzebieni. Ponadto trochę zwykłych kuchennych noży i naboje do strzelby, którą Juan zobowiązał się zabrać. Wszystkie te zgromadzone skarby wyglądały w hotelowym pokoiku niezbyt imponująco, ale w połączeniu z filmami, kamerami — tworzyły bagaż wcale pokaźny. Grzebienie i lusterka budziły we mnie wesołość, zdaniem Juana jednak było to wyposażenie podstawowe. W smażącym się w upale miasteczku często nachodziła mnie czarna melancholia. Wyprawa ciągle wisiała na włosku, Peeters milczał, a ja oczami wyobraźni widziałem się już na jarmarku w Łowiczu, sprzedającego zakupione dla naszych nie istniejących jeszcze 197 tragarzy — sto sterek i parę tuzinów kuchennych noży. Denerwujące wyczekiwanie łagodził nam nieco poznany dzięki Juanowi nowy przyjaciel Carlos Prentice. Barwna postać, życzliwa ludziom dusza, a nade wszystko — zawodowy łowca zwierząt. Niejednokrotnie już służył swym doświadczeniem ekipom filmowym różnych nacji. Kręcił nawet ze słynnym Johnem Wayne, i to w znanej nam Cueva de Lechuzas. Carlos wiedział, co filmowcom potrzeba, a miał w domu, z racji swego zawodu, prawdziwe zoo. Sprawiło mu wyraźną przyjemność, gdy zachwyciłem się jego zwierzętami, które przygotowywał do wysyłki za ocean. Rad był także, gdy przyrównałem jego przydomowy zwierzyniec do słynnego ogrodu Monte-zumy, pierwszego zoo w Nowym Świecie, które tak oburzyło jednego z hiszpańskich konkwistadorów. „Te bestie i potworne gady — pisał z oburzeniem kronikarz Bernal Diaz del Castillo — trzymali tam w niewoli, aby ich diabelskim bóstwom dotrzymywały towarzystwa. Gdy zwierzęta poczynały ryczeć i syczeć, to cały pałac wydawał się być istnym piekłem". Dla Hiszpanów zwierzyniec * ten musiał być .przybytkiem zgrozy, bo nie mieli oni wówczas zrozumienia dla przyrodoznawstwa i pielęgnacji zwierząt. Tymczasem w terrarium władcy Azteków trzystu strażników zajmowało się ptactwem i trzystu — drapieżnikami. Montezuma kazał codziennie zarzynać pięćset indyków dla samych tylko drapieżnych ptaków, a jeśli wierzyć Diazowi — to koty i węże karmiono mięsem ludzkim i psim. * Ojczyzną ogrodów zoologicznych są Chiny. Jeśli wierzyć świętej księdze pieśni Szy-king, to już w 1050 roku p.n.e. protoplasta dynastii Czou Wu-Wang kazał założyć „ogród inteligencji", gdzie obok tygrysów, jeleni, nosorożców i innego wielkiego zwierza trzymano również ptaki, olbrzymie węże, żółwie i ryby. Następcy mądrego Wu-Wanga podtrzymali tę tradycję. 198 ¦"'T Carlos lubił Zwierzęta i umiał 6 nich opowiadać. Ko-loryzować... też lubił, ale słuchało się go z prawdziwą przyjemnością. Przede wszystkim Carlos, tak jak słynny dyrektor hamiburskiego zoo, Hagenbeck, wierzył głęboko, że gdzieś na terenie niezmierzonej Amazonii żyje wodny Wąż, znacznie przewyższający rozmiarami śnakondę. Wielu Indian także podobno wierzy w istnienie tćj bestii. Owa „gąsieniczka" zdaniem Hagenbecka, a i Car-losa, mogłaby mieć czterdzieści metrów długości i wagę około pięciu ton. — Carlos! Ty, zawodowiec, wierzysz w takie bzdury? Wiesz tak samo dobrze, jak ja, że istnieje nagroda Amerykańskiego Towarzystwa Zoologicznego za dostarczenie węża dłuższego niż dziesięć metrów. Nikt jej jakoś nie podjął. A ty tu o czterdziestometrowych okazach. Wstydź się tak nas bujać! — Słuchaj, mnie samemu uciekła anakonda dłuższa niż jedenaście metrów. Fawcett w swojej książce opisuje, jak zabił 19-metrowego gada, a stosunkowo niedawno, bo w 1947 roku, ekspedycja, w której brał udział Raymond Maufrais, ten sam, który zginął w Gujanie— zabiła nad rzeką Cristaliną w Brazylii 20-me-trową śpiącą anakondę. — Ale nikt nie widział jej skóry ani łba. — To był ciężki teren. Kto by niósł tygodniami kawał gnijącego mięsa albo potwornie ciężką skórę? — Carlos, zamiast nas straszyć, opowiedz lepiej, jak odróżniać jadowite gady od niejadowitych. — Wcale nie odróżniać. Jak nie jesteś pewny — uciekaj. Zresztą węże też same nie atakują człowieka. Bronią się, kiedy je nadepnąć... Ale ja ci muszę skończyć o wodnych wężach... — Kończ. — Podróżnikom i pisarzom można nie wierzyć — 199 zemscii chownego o spotkaniu z sucuriju gigante. Ojciec zakonnik Wiktor Heinz tak pisał do Hagenbecka. Carlos wyjął jakiś kajet, z którego czytał: „Podczas wielkich powodzi w 1922 roku, w dniu 22 maja, około godziny trzeciej płynąłem Amazonką z Obidos do domu. Z odległości mniej więcej 30 m ujrzałem wyraźnie olbrzymiego węża wodnego. Towarzyszący mi krajowcy nazwali gada, ze względu na jego rozmiary, boa olbrzym (sucuriju gigante). Potwór, zwinięty w dwa pierścienie, dawał się spokojnie unosić nurtowi wody. Jak gromem rażeni patrzyliśmy wszyscy na zwierzę. Cielsko miało obwód rurociągu naftowego, długość mogła wynosić 25 metrów". Carlos popatrzył triumfująco. — To nie wszystko, czytam dalej relację tego sa-. mego zakonnika. „Drugie moje spotkanie z olbrzymim wężem wodnym miało miejsce 29 października 1929 roku. Chroniąc się przed upałem, postanowiłem koło 7 wieczór popłynąć w dół rzeki Alemąuer, Wtedy też widziałem węża-potwora, płynącego z szybkością motorówki". — To wszystko pewno prawda, ale oko ludzkie ulega złudzeniom. Dowodów rzeczowych istnienia takiego potwora przecież nie ma? — Istnieje zdjęcie nie retuszowane zastrzelonego w 1948 roku z pistoletu maszynowego węża, który miał długość trzydziestu pięciu metrów. Ja go nie widziałem — uprzedził moje pytanie Carlos. — Słuchaj — kontynuował energicznie — byłoby rzeczą doprawdy dziwną, gdyby olbrzymie połacie dorzecza Amazonki i Orinoko nie kryły rozmaitych niespodzianek, w tym także zoologicznych. — Z tym mogę się zgodzić. Słyszałem nawet, iż sami botanicy oceniają, że na tych terenach jest jeszcze 200 uu ouKrycia z pięćdziesiąt tysięcy nieznanych roślin. — No widzisz. Dlaczego mnie nie wolno szukać mojego gigantycznego węża, skoro na przykład Roger Courtevi'lle *, który, jak wiesz, pierwszy przebył samochodem kontynent od Rio de Janeiro do Limy, twierdzi, że dwa razy: w 1938 i 1947 spotkał dziwną bezogonia-stą małpę. W istnienie didi, czyli w zwierzę o ludzkim wyglądzie pokryte rdzawobrązowym futrem, wierzą też Indianie żyjący w lasach Gujany Brytyjskiej. — Kto wie, jakie niespodzianki przyniesie budowa Transamazoniki, może dzięki tej drodze wyjdą na jaw różne dziwy, a w tym i twój wodny potwór? — Kto to wie? — tym filozoficznym nieco stwierdzeniem zakończył się Pierwszy Wieczór Dziwnych Opowieści u Carlosa. Wieczór Drugi i ostatni przyniósł między innymi, jak dla grzecznych dzieci, powiastkę o jednym ptaszku i o gąsieniczce. Gąsieniczka miała brzydki zwyczaj wkręcania się ludziom pod skórę, co powodowało, rzecz jasna, pewne niewygody. Carlos twierdził, że był świadkiem, jak Indianie w wywabianiu tych niegrzecznych gąsieniczek stosowali własną metodę, rzec by można — akustyczną. Po dziwacznym dźwięku, wydawanym przy użyciu indiańskiego języka, gąsieniczka sama wystawiała łebek z ranki, a wtedy Indianin błyskawicznie wyciskał intruza spod skóry. Przypowieść o ptaszku, przypominającym zimorodka, dotyczyła budownictwa jednorodzinnego. Otóż ptaszek przepadał za gniazdami w twardej skale, i to własnej * Roger CourteviUe przybył do Brazylii w 1919 roku. Dziesięć lat później sześciokołowym samochodem marki „Renault" specjalnie przygotowanym wyruszył z Rio de Janeiro nad Pacyfik. Po jedenastu miesiącach podróży (odbył ją z żoną i mechanikiem) Courteville przybył do Limy. Tam przyjął go z honorami prezydent Peru. Samochód też znalazł honorowe miejsce w muzeum. •Były to właściwie tylko szczątki maszyny, która wyruszyła ze stolicy Brazylii. Samochód m. in. pokonywał Andy na grzbietach lam. 201 T tobóiy. W tym celu' zmyślne pllszę wyszukiwało w ie- ~ sie odpowiednie listki, które przynosiło w dziobku do skały, a następnie pocierało ją owym listkiem. Twardy kamień pod wpływem soku z kilku kolejnych listków zamieniał się w miękką papkę i ptaszek mógł spokojnie 'wykonać swoją dziurę na gniazdko. — Wiesz co, Carlos, napijmy się jeszcze trochę piwa — skwitował jego opowieści Juan. Stach, wzorem wielu filmowców, nie zasypiał gruszek w popiele. Tak wspaniałej anakondy, jaką miał Carlos na podwórku, trzeba by w dżungli szukać chyba pół roku. Piękny, a niezmiernie jadowity wąż czuszupi mógł w ogóle nigdy nie nawinąć się nam pod obiektyw. Tak samo leniwiec czy boa. Wszystko to Carlos z gestem granda pozwalał filmować, ba, sam aranżował sekwencje, jakie mogły zdarzyć się w czasie naszego marszu w dżungli. Nie zawsze były to zabiegi proste. Wywieziony na przykład w worku do dżungli boa, wypuszczany w znajome sobie środowisko, okazał się nagle chytrym przeciwnikiem, którego z największym tylko trudem udało nam się z powrotem do wymienionego wora „zaprosić". Czas płynął, nasze nadzieje na transport lotniczy słabły. Z coraz większym niepokojem przekładałem z miejsca na miejsce nasze grzebienie i lusterka. Szczególnie melancholijne nastroje ogarniały nas w czasie dokuczliwych kilkugodzinnych deszczów, które co pewien czas nawiedzały Pucallpę, a które zwiastowały już porę deszczową. • Wśród Kampów Pewnej niedzieli zaczęło się coś dziać. Z misji adwentystów OFASA przyszła wiadomość, że pojawił się tam kaznodzieja David Taylor, wybierający się do wioski Kampów, aby dokonać chrztu świeżo pozyskanych dusz. To była wreszcie ta wyczekiwana szansa. Cly de Peeters przyleciał po nas na lotnisko w Pucall-pie. W bojowym nastroju gramoliliśmy się ze swymi bagażami do malej „Cessny", ze znakami rozpoznawczymi OB-M-901. Naszym pilotem został Stan Sorn-berger, też adwentysta, od dwóch lat latający nad peruwiańską dżunglą. Cly miał lecieć drugą maszyną, w naszej było ciasno potwornie. Obciążony samolocik startował z wdziękiem hipopotama i wzniósł się w powietrze na samym już skraju lotniska. Najważniejsze jednak, że lecieliśmy. Lecieliśmy do wioski o nazwie Pauti, w głąb dżungli. Od pierwszych minut lotu widać było pod skrzydłami dżunglę potężną. Z wysokości kilkuset metrów było oczywiste, że w razie defektu maszyny nie mieliśmy żadnych szans. Początkowo dostrzec można było jeszcze wprasowane w zielony gąszcz wstęgi jakichś rzeczek, później — zaczęły się już autentyczne góry pokryte skłębioną zielenią. Znowu Montania! Raz po raz niemal muskaliśmy skrzydłem wierzchołki szczytów, gdzie spod baldachimu drzewiastych paproci, palm, za- rośli— nie widać było arii centymetra' "gruntu, w rożnych miejscach tego oceanu zieleni wyrastały nagle pojedyncze drzewa ni stąd, ni zowąd pokryte jaskrawo-żółtym lub fioletowym kwieciem. Ot, takie kolorowe piegi na obliczu Pani Dżungli. Nie mogłem wyobrazić sobie, że tę samą drogę można by powtórzyć pieszo. Nasz lot trwał prawie dwie godziny i skończył się dość raptownie. Pilot-adwentysta ominął zręcznie któryś z kolejnych szczytów i ostro przypikował w małą dolinkę. Przez chwilę mignął mi w oczach 'kawałek rzeki, kilka palmowych strzech i wąski pasek lądowiska. Zanim minął przykry ucisk w uszach spowodowany utratą 'wysokości, „Cessna", twardo dobijając amortyzatorami na nierównościach gruntu, toczyła się już po ziemi, ocierając się niemal skrzydłami o ustawione szeregowo chaty. Sornberger nie dał odpocząć ani chwili. Ledwie zatrzymało się śmigło, zapędził nas do roboty. Musieliśmy zepchnąć samolot na skraj lądowiska, aby zrobić miejsce dla nadlatującego 'kaznodziei Taylora. Zza góry dobiegał już dźwięk lotniczego silnika. Teraz dopiero, z ziemi, mogłem wygodnie zaobserwować, jak odbywa się lądowanie w Pauti. Samolot, pilotowany przez Peetersa, wyskoczył znad małej przełęczy, leżąc w głębokim wirażu. Pilot schodził stromym ślizgiem na skrzydło, ledwie mieszcząc się w ciasnej kotlince. W pewnej chwili załamał lot maszyny -i z wizgiem hamulców aerodynamicznych na skrzydłach przypiął się do wąskiego pasa gruntu leżącego między rzeką a strzechami chat. Stało się dla mnie jasne, że takiego nalotu na pas nie dałoby się już powtórzyć. Samolot mógł albo wylądować za pierwszym razem, albo rozbić się na przeciwległym stoku kotliny. Adwentyści mają jedna'k dobrych pilotów. Tym drugim samolotem przyleciał też Juan. wsząd połyskiwały zaciekawione oczy. Nie mniej zaintrygowany byłem ja sam. Tłum bosonogich Indian Kampa, w różnym wieku, obojga płci, ubrany 'był jednolicie. Workowate kuszmy w brązowoczerwonym kolorze przypominały barwę tutejszej ziemi. Niektóre przyczesane (pewnie na cześć gości) czarne czupryny kontrastowały ze zrogowaciałymi, poranionymi stopami. Długie do ziemi cynamonowe wory budziły skojarzenia. Ni to mnisi, ni to Rzymianie. Niektóre kobiety nosiły swoje tuniki z wdziękiem, niby Greczynki. Któryś z Indian, pewnie miejscowy kuraka, czyli wódz ¦wioski, miał odmienną kuszmę, w pionowe pasy. Obcy, intrygujący świat. Pierwszym Polakiem, który zetknął się z południowoamerykańskimi Indianami, był oczywiście Krzysztof Arciszewski. Ruszył on do Brazylii w służbie Holendrów w 1629 roku i walnie się przyczynił do umocnienia panowania holenderskiego w tym kraju. Jego listy, notatki dotyczące spraw Nowego Świata zachowały się tylko w drołmych fragmentach, ale i te zawierają ciekawe informacje o życiu i zwyczajach szczepu Indian, zwanych przez Arciszewskiego Tapujasami. Nauka współczesna określa, że Indianie Tapuja stanowili zlepek wielu plemion z atlantyckiego wybrzeża Brazylii, zepchniętych w późniejszym okresie w głąb kraju przez Indian Tupi. O znanych mu z autopsji Ta-puj asach Arciszewski tak pisał *: „Lud to koczujący na nieuprawnych pustkowiach, dziki i ludożerczy, nie osłaniający żadnych części ciała, nawet wstydliwych. Istotnie, gdy Holendrzy obdarzyli • Tekst notatek zaczerpnięty z artykułu Marii Paradowskiej pt. „Pierwsza polska relacja o Indianach w Brazylii". „Kontynenty" nr 12/73. 205 204 szyć Się ią nowością, juz, po uwutu ją bądź innym podarowali, lub po prostu porzucili (...) Wargi, policzki, nozdrza i uszy mieli przedziurawione, a w otworach umieszczali ozdoby z drzewa, kości, piór czy z czego innego. Broń ich składała się z maczugi sz bardzo twardego drzewa, z tegoż i łuk, strzały natomiast z trzciny rzecznej, z niej również pociski długości włóczni. Tak mało cenili złoto i srebro, że gdy wygrzebali z ziemi zakopane przez Portugalczyków skrzynie pełne złotych i srebrnych sprzętów, to Holendrzy łatwo je od nich wykupili, a oni zakupili siekiery lub psy gończe, które w wysokiej są u nich cenie, za każdego bowiem, nawet i podlejszego, płacili po 20 cesarskich talarów". Sporą część swej relacji poświęcił Arciszewski zjawisku nekrofagii, powszechnej wśród Indian Tapuja, i stwierdził, iż „pominąć tego nie można, że jedzą ludzkie mięso. Ale sami uważają się za lepszych pod tym względem od innych ludożerców, ponieważ tamci jedzą mięso wrogów, oni zaś tylko przyjaciół poległych w boju lub zmarłych śmiercią naturalną, manifestując w ten sposób swą cześć i miłość do zmarłych. Nie zezwalają bowiem, by ciała ich stały się żerem robactwa i uległy smrodliwej zgniliźnie, i dlatego grzebią je we własnych wnętrznościach, w których dusza nieboszczyka jakimiś tam drogami przechodzi w soki żywotne i ich krew, nad co nic droższego dla nich nie ma (...) Zdarzyło się, że umarł któryś z Tapujów, mieszkających pod zamkiem Rio Grandę, na terytorium holenderskim. Krewni jego umyli trupa, wydobyli jego wnętrzności i oczyścili je z rozkładających się pokarmów, inne części ciała nieczyste też starannie obmyli, włosy i paznokcie poobcinali, a obcięte — starannie zebrali. Następnie posiekali ciało na drobne części, nie brzy- 206 zbierając do naczyń tłuszcz i sos ściekający kroplami przy pieczeniu. Wszystko to było na uczcie pokarmem dla krewnych zmarłego, ponieważ postronni powstrzymują się od tej stypy. Czego zjeść nie mogli, jak włosy, paznokcie, zęby czy kości, to spopielili, a szczyptę tego popiołu, po wrzuceniu do kubków, spożyli w płynie i nie wstali wcześniej, dopóki całość nie została zjedzona". Jak widać z powyższych notatek, Arciszewski zadowoliłby swoją precyzją opisu najbardziej wymagającego etnografa. Notatki te są jeszcze jednym dowodem, że wkład Polaków w penetrację świata w epoce wielkich odkryć jest wcale niemały. David Taylor nie tracił czasu. Było już zresztą południe, a o szóstej w tych szerokościach geograficznych zaczyna się noc. Po ciemku zaś nad dżunglą się nie lata. Kaztnlodzieja wyraźnie się spieszył. Znaczna część ludności wioski zebrała się w przewiewnej szopie, gdzie na początku odśpiewano nieskładnie jakiś psalm. Następnie zabrał głos pastor. Mówił po hiszpańsku, a miejscowy adwentysta, Indianin, tłumaczył przemówienie na język Kampów. Taylor mówił prostymi słowami o wielkiej chwili, kiedy to Bóg zagości w sercach przygotowujących się do chrztu, o czystości serc i ciała oraz o innych cnotach godnych adwentystów-neofitów. Patrzyłem na pozbawione wyrazu twarze Indian i zastanawiałem się, jak dalece (przejęci są obrządkiem, który miał nastąpić. Z poprzednich moich spotkań z prymitywnymi ladami wiedziałem, że obyczaje ich i postępowanie są często bardziej moralne niż tych, którzy przychodzą głosić nową wiarę. Z zamyślenia wyrwał mnie jeszcze jeden psalm odśpiewany na zakończenie zebrania. 207 Taylor tak jak stał, w spodniach i w sportowej koszuli, wszedł w mętną, mulistą wodę po piersi, a miejscowy adwentysta skierował do niego brodatego draba. Kaznodzieja, drobny, jasnowłosy, stał w rzece niby Jan Chrzciciel. Podał swe przedramię chrzczonemu, aby ułatwić mu utrzymanie się w bystrym prądzie rzeki, a następnie wypowiedział krótką formułę i zanurzył neofitę z głową w żółtej wodzie. Sytuacja powtórzyła się kilkanaście razy, a poddane zostały temu niecodziennemu obrządkowi między innymi dwie kobiety w ciąży, jeden starzec i kilkoro dzieci obojga płci. Cały obrządek trwał zaledwie pół godziny. Ochrzczeni obnosili swe mokre kuszmy z odświętnym wyrazem twarzy. Ceremonia skończyła się rozdaniem garści okolicznościowych podarków. Kaznodzieja i obaj piloci odbyli jeszcze dłuższą rozmowę z miejscowym duszpasterzem. Po jej zakończeniu do samolotów załadowano ogromne wory orzeszków ziemnych i obie maszyny ruszyły na start. Ryknęły silniki, samoloty jeden po drugim zniknęły za pobliską górą. Zostaliśmy w Pauti sami. Jedynym człowiekiem, z którym mogliśmy się jako tako porozumieć, był Juan. Po odlocie misjonarzy życie we wsi wracało do normy. Zniknęły gdzieś śmiesznie przygładzone czupryny, nie widać było pasiastych kuszm. Wszystkie dzieciaki świeciły teraz gołymi pośladkami i błyskały ciekawymi oczami umieszczonymi w totalnie umorusanych twarzach. Nam przydzielono przewiewną chatę, która składała się z palmowego dachu i bambusowej podłogi, wzniesionej dobry metr nad gruntem. Ściany tej „willi" tworzyły maty. Pastor-Indianin był, jak na miejscowe stosunki, kre- kier, a nawet skondensowane mleko. Przyjęcie więc, jakie wydał na naszą cześć, wypadło wspaniale. Było trochę suszonego mięsa małpy, cztery kurze jajka, dużo bulw juki, no i miejscowe owoce — w większości papaja i mango. W czasie kolacji okazało się, że wioska nie obrosła jeszcze w tradycje. Kampowie nie należą do szczepów, które uwielbiają stadne życie. Lubią wprawdzie mieszkać koło siebie, ale nie gromadą. Prawdziwe wioski Kampów składają się zwykle z kilku chat rozrzuconych w buszu, tak że sąsiad sąsiadowi do garnka nie zagląda. Pauti natomiast powstało mniej więcej cztery lata temu w sposób sztuczny. Przedsiębiorczy pastor po ukończeniu misyjnej szkoły zaagitował bowiem co młodszych mieszkańców górskich osiedli do przełamania dawnych obyczajów i do zbudowania nowej osady w tym właśnie miejscu, na wysokim brzegu mulistej rzeki. Teraz wyjaśniła się nam tajemnica, dlaczego w Pauti brak starców. — Kampowie w okolicy boją się jeszcze białych — mówił pastor — twierdzą, że przynoszą oni ze sobą złe czary, które sprowadzają choroby. Bronią też swoich terenów i stosunkowo niedawno zastrzelili z łuków dwóch Peruwiańczyków z administracji, którzy wkroczyli bez uprzedzenia na ich terytorium. Następnego ranka zbudziły nas ciche, skradające się kroki. To były dzieci. Co śmielsze zaglądały ciekawie przez szpary w ścianach. Przy pierwszym poruszeniu dzieciarnia prysnęła jak stado wróbli. Ciekawość okazała się jednak silniejsza od strachu. Już przy porannych abluejach mieliśmy stałą eskortę co najmniej połowy mieszkańców wioski, a kilka kubków kawy osłodzonej mlekiem przełamało ostatecznie pierwsze lody. 14 — Delfiny z Ucayali 209 "W" stunku, ale same nie pozostawały dłużne. Bez słowa w wyciągniętych rączkach znosiły albo banany, albo papaje i kładły je na naszej bambusowej werandzie, będącej właściwie przedłużeniem podłogi. Papaja nie jest owocem zbyt wykwintnym, ale za to wielkim; jego waga dochodzi do pięciu kilogramów. Drzewo, na którym rośnie, nazywa się czasem drzewem melonowym. Papaję, jakkolwiek pochodzi z Ameryki Środkowej, obecnie spotyka się we wszystkich krajach o klimacie tropikalnym, najczęściej w ogródkach przydomowych. Jest to owoc dość słodki, mało aromatyczny, dojrzewający przez cały rok. W menu Indian ma istotne znaczenie, ale oczywiście ustępuje miejsca bulwom juki. Juka w Pauti była wszechobecna. Z bliska okazało się, że juka to peruwiańska odmiana dobrze znanego już manioku. W wielu regionach świata właśnie maniok i jego rozgałęziona rodzina (około 150 gatunków) stanowi „chleb" biednej ludności. W Afryce zwie sdę on . kasawa, w Wenezueli yuąuilla. Maniok, z grubsza rzecz biorąc, może być słodki i gorzki, a więc trujący, bo zawiera kwas pruski. Cudowną zaletą tej rośliny jest fakt, że prawie wszystkie rodzaje gleb nadają się pod jej uprawę. Ma ona dwukrotnie więcej węglowodanów niż ziemniak i zawiera trzykrotnie więcej witaminy C. Stanowi pożywienie dające niemal dwa razy tyle kalorii co poczciwy kartofel. Juka ma naprawdę szacowną przeszłość. Zdetronizowała ona kukurydzę, którą do niedawna uważano za pierwszą roślinę uprawianą w Nowym Świecie. Obecnie sądzi się, że to bulwiasta, pożywna juka była pierwsza. Ta stosunkowo świeżej daty teza naukowa znalazła już potwierdzenie na terenie Gwatemali, gdzie botanicy odnaleźli aż piętnaście gatunków dzikiej juki. uprawiana przed kukurydzą —• mniej więcej siedem— —osiem tysięcy lat przed naszą erą. Mieszkańcy Pauti nie przejmowali się matuzalemo-wym wiekiem juki. Bezceremonialnie wydłubywali spod niskich krzaków podłużne bulwy, gotowali je, i po odarciu ze skóry (kory?) zajadali w najlepsze. Solili bardzo oszczędnie, bo sól w dżungli jest towarem luksusowym. Brudne kryształki tego minerału trzymano niby skarb w nadtłuczonych buteleczkach i tubkach szczelnie zatkniętych drewnianym korkiem. Sól od wieków była w tym rejonie przedmiotem handlu wymiennego. Starsi mieszkańcy Pauti mieli swoje sprawy i nie-bardzo pierwszego dnia pobytu garnęli się do nas. Dzieci natomiast były wręcz podekscytowane obecnością wśród nich dużej liczby białych diabłów, i to posiadających przeróżne i przeciekawe dla nich przedmioty, jak kamery, światłomierze, buty czy latarki. Większość dzieci z naszej przybocznej gwardii miała wydęte brzu-szyny, będące wynikiem odżywiania się zieleniną i ma-łowartościowymi pokarmami. Były to jednak dzieci ładne i proporcjonalnie zbudowane, rzec by można, ładniejsze od dzieci europejskich, które we wczesnej młodości mają raczej wielkie głowy. Od dzieci w Pauti nauczyłem się też paru pierwszych słów w narzeczu Kampów. Okazało się, że głowa to — etto, a posiłek, jedzenie — ahuariti. Na gliniany garnek stojący w pobliżu dymiącego ogniska należało mówić — kobiczi. Kamień był — mappi, ziemia — kuipaczi, a ogień — paamari. Jedynym przymiotnikiem, jakiego się nauczyłem, zresztą metodą empiryczną, było słowo — czerwony. Stało się to przy okazji skaleczenia się jednego z malców o kolec na gałęzi. Na nodze (puri) pokazała się krew (irani) czerwona (tungari). Otaczają- I 210 211 udało mi się połączyć dwa znane mi już słowa w nowym zestawieniu. Do dziś pamiętam, że był to czerwony garnek — tungari kobiczi. Dzień szybko zleciał. Biologiczny rytm żyjących w wiosce ludzi zapędzał ich na legowiska zaraz po zachodzie słońca, to znaczy tuż po godzinie szóstej. Jedynie kilku co wytrwalszych mężczyzn plotkowało przy ognisku może z godzinę dłużej. My także, oszczędzając baterie w naszych latarkach, poszliśmy wcześnie amay, czyli spać. Jutro w drogę! Patrzyłem na naszych tragarzy. Poprzedniego wieczora kuraka wskazał palcem sześciu młodzieńców, którzy mieli nieść nasze rzeczy. Myślałem, że poczynią jakieś przygotowania. Nic podobnego. Wczesnym rankiem zjawili się w swoich codziennych kuszmach, tyle tylko, że podwiniętych mniej więcej do kolan. Każdy z nich miał plecioną torbę, sarato, a w niej powkładane przez kobiety po trzy, cztery bulwy juki. Jak na kilkudniową wyprawę do dżungli, ten „ekwipunek" Kampów trzeba było uznać za wręcz spartański. Indianie zręcznie zabrali się do bagaży. Okręcili je mocnym łykiem, tak jak szło: obły worek, twardy karton obwiązywano razem w porcjach 20—30-kilogra-mowych, i po dorobieniu czegoś w rodzaju szelek, straszliwie zresztą wąskich — ładowano na plecy. Ogólnie przyjęty sposób noszenia, który usiłowaliśmy zalecić w stosunku do jednego z naszych plecaków — inie znalazł uznania. Okręcono go łykiem jak wszystkie pozostałe tobołki i powędrował na ramiona najmłodszego z tragarzy, uwieszony na cienkim, wbijającym się w ciało łyku. Dla nas pozostało niewiele: Juan niósł strzelbę, my kamery, a Jacek, na zlecenie ojca, taszczył T tywami eic. Juan był wściekły. Podczas przepakowywania naszego bagażu okazało się, że w Pucallpie zapłaciliśmy za inne konserwy niż te, które znalazły się w Pauti. Ktoś albo się pomylił, albo celowo oszukał gringos. Godziło to w ambicję Juana, szefa technicznego naszej wyprawy. Jego gniew w niczym jednak nie mógł zmienić faktu, że do puszek skondensowanego mleka jednej paczki mogliśmy dodać tylko... mleko skondensowane z innej. Zapłacone konserwy mięsne były nieobecne. Tego już nie dało się zmienić. Juan załadował swoją eskopetę i wyraził nadzieję, że coś się po drodze upoluje. Pomyślałem wówczas w złą godzinę, że lepsza krowa w blaszanej puszce niż pancernik... w projekcie. Nie było czasu na delibe-racje, trzeba było ruszać. Nasza umowa z tragarzami przewidywała, zgodnie z obowiązującą w tamtych stronach taryfą: za jeden dzień marszu — jeden nóż, jeden grzebień i jedno lusterko dla każdego tragarza. Przyglądając się Kampom, jak za pomocą pasków, łyka i lian mocowali na barkach nasze skrzynki, kartony i plecaki, czułem się niemal jak doktor Living-stone. Z pewnym niepokojem myślałem o przestrogach znajomych w Limie, których rady sprowadzały się do zaleceń typu: nie pij napojów innych niż fabrycznie kapslowane, uważaj na ameby, strzeż się pasożytów, nie używaj alkoholu. W mojej konkretnej sytuacji tylko ostatnia rada miała szansę realizacji. 212 Pochód w dżungli Ruszyliśmy gęsiego. Przede mną migały zrogowacia-łe, pokryte bliznami bose stopy naszych tragarzy. Tempo ostre. Indianie szli jak maszyny i po pierwszej godzinie marszu zacząłem zdawać sobie sprawę, że nie będzie to spacer. Teren był mocno falisty: szło się po stoku w dół albo w górę. Temperatura wynosiła około 30 stopni przy stuprocentowej niemal wilgotności powietrza. Przy każdym oddechu miało się wrażenie, że do płuc dostają się, zamiast powietrza, kłębki wilgotnej waty. W miarę upływu czasu mój podziw dla mieszkańców górskiej dżungli rósł, przeradzając się zresztą w kompleks. Przecież ja nie dźwigałem na grzbiecie nic! Tymczasem oni wyglądali świeżo, a mnie dosłownie pot zalewał oczy. W tym literackim określeniu nie było w naszym przypadku ani cienia przesady. Po prostu brwi nie zdołały ochronić oczu przed ściekającym potem. Spływał on zresztą strugami po całym ciele. W nasyconym całkowicie parą wodną powietrzu nie było mowy o parowaniu. Indianie szli. Dziesiątki razy chciałem się zatrzymać, ale było mi najzwyczajniej wstyd. Przede mną chwiały się na ludzkich plecach toboły. Rytmicznie, bez zakłóceń, wielkie, rozdeptane stopy miesiły wilgotny grunt ścieżyny. Z zaciśniętymi zębami starałem się za nimi nadążać. uŁuwuŁ^ww owujc uuuuiy i puiuz,is.iauciii sit; w malowniczych pozach. Skwapliwie ich naśladowałem. Rozmów właściwie nie było. Z późniejszych obserwacji wynikało, że nasi tragarze stosowali technikę, pokonywania dłuższych odcinków drogi i dłuższych wypoczynków. W trakcie marszu nie zatrzymywali się wcale. Nasz pierwszy postój trwał około pół godziny, a mnie wydawał się chwilką. Pierwsze kilkanaście kroków było istraszne. Małe zejście W dół, potem stromizna. Lewa noga, podciągnięcie ciała. Prawa — to samo. Pustka w głowie. Byle nie zostać w tyle, trzymać się w pobliżu chwiejącego się toboła. Prawa, lewa — niczym robot. I w pewnej chwili — przyszedł ów osławiony drugi oddech. Szło mi się o niebo lepiej, wróciła myśl i zdolność postrzegania. Otaczająca nas dżungla była niemal martwa. W przygodowych filmach co minuta mniej więcej spada na wędrowców wąż, raz na kwadrans atakuje — jaguar. A wokół nas panowała cmentarna niemal cisza. Bezszelestnie przeleciała czasem gromada wielkich motyli lub zaszeleściło coś w pobliżu. Nieustannie natomiast słychać było leciutki bzyk komarów i małych muszek abispa, kąsających boleśnie spocone ciała. Nie ma jaguarów, tapirów, strasznych węży, jest stęchlizna butwiejących roślin i duszny upał. Nie byłem właściwie tym stanem rzeczy rozczarowany, tego samego doświadczyłem niegdyś w Nowej Gwinei. Po prostu jeszcze raz na własnej skórze stwierdzałem, jak prawdziwa dżungla różni się od wyobrażeń zaczerpniętych z filmów. Są one zresztą w pewnej mierze usprawiedliwione, bo z natury rzeczy dziełka takie są skrótem, syntezą bądź też aranżacją przygód na kilkuset metrach kwadratowych. 214 215 wicimc >-u/,cwa u Krzewy, liście, z, iz,aułvci gantycznych korzeniach, skręcone liany. Wszystko niemal pnie się ku górze, ku słońcu. Pod tym naturalnym baldachimem — mrok, wilgoć, mchy, porosty, gnijące pnie i oślizłe granatowoczarne paskudztwa, podobne do dziesięciokrotnie powiększonej stonogi. W sumie — przytłaczający ludzką istotę nastrój, jakże daleko odbiegający od wrażeń w prześwietlonych słońcem iglastych lasach naszych Tatr czy kanadyjskiej puszczy w Górach Skalistych. Swoją faunę dżungla zazdrośnie skrywa. W mrocznym świecie dżungli górskiej w dorzeczu Ucayali ptaki mało śpiewają, inne zaś zwierzęta, jeśli tylko mogą, schodzą z drogi człowiekowi. Wiernie towarzyszą mu natomiast obezwładniające zmęczenie i insekty. Znowu siedzę, dysząc, pod drzewem. Na jego konarach feeria kwiatów. Orchidee, czyli storczyki. Dochodzę do „odkrywczego" wniosku, że najtroskliwiej hodowane orchidee nie dorównują kwiatom rosnącym dziko w naturalnym środowisku. Po raz pierwszy tego dnia czuję koktajl przyjemnych zapachów. Z przyjemnością obserwuję niezwykły kształt i kolory zwisających girland kwiatów. Mimo woli myśl biegnie ku Warszewiczowi. Jego ukochanie pięknych kwiatów dodawało mu chyba nadzwyczajinych sił do samotnych wędrówek przez ten koszmarnie męczący tropikalny las. Nagle wstrzymałem oddech. W powietrzu w pobliżu bukietu kwiatów zawisł ptaszek nie większy od motyla. Upłynęła dobra chwila, zanim zorientowałem się, że widzę kolibra zabierającego się do spijania nektaru. Ledwo o tym pomyślałem, już mi się zachciało pić. Nie, moja manierka i tak już w połowie opróżniona. Co będzie dalej?... Aby odwrócić myśl od picia, zaczynam 216 - rrwaie, ze jest ich dwadzieścia tysięcy gatunków, że wanilia też jest storczykiem. Rosną na Seszelach i w Meksyku, nad Orinoko i na Bali. Na Tonga Tonga i na Cejlonie, a także w Polsce u cioci Zosi. Kwiaty mają drobne, jakby w kłosach, ale i ogromne, o czterdziestocentymetrowej średnicy. Niektórym wystarczy rosa, inne nęcą swą barwą owady, aby je pożreć! Jedne storczyki rozkwitają tylko przy świetle księżyca, inne wczesnym rankiem, wydają przy tym szmery. Jedne pachną oszałamiająco, a inne cuchną niby rozkładająca się padlina... Juan ostrożnie mnie trąca. Ze storczykowych obłoków wracam z powrotem pod swoje drzewo. — Podciągnij ostrożnie lewą nogę, ale ostrożnieeee — mówi wolno Juan. Oczy ma poważne. Widzę, że nie żartuje. Podciągam więc nogę. — Teraz wstań... Wyglądała obrzydliwie. Ogromna, ćwierćmetrowa chyba skolopendra włazi na miejsce, gdzie przed chwilą trzymałem łydkę. Musiałem widocznie uszkodzić bezwiednie jej dzienną kryjówkę. Wstrętny potwór. Gęba opatrzona parą potężnych haków. Ukłucie tego jadowitego stworzenia sprowadza na delikwenta ogromny ból i czasowy paraliż. Juan zdenerwował się bardziej ode mnie. — Skolopendra wprawdzie nie atakuje, nie kłuje, jeśli się ją zostawia w spokoju. Przejdzie po ciele, byle jej nie ruszać. Ale bałem się, że niechcący podrażnisz... trzeba by cię było nieść... Obrzydliwe bydlę — zakończył Juan, starannie rozgniatając ohydnie wyglądającą ze swoimi licznymi odnóżami stworę. — Że też pokazała się w dzień... — kręcił głową — zwykle wychodzą nocą... Ja się boję i brzydzę skolopendry. Kiedyś spadła mi na łóżko i szła po twarzy. Leżałem jak sparaliżowa- 217 r to prawie pewna smierc... Nie powiedziałem ani słowa, ale zrobiło mi się jakby chłodniej. Po kilku minutach Juan dał znak do wymarszu. Kampowie załadowali od nowa nasze graty na siebie. Ruszyliśmy. Korzystaliśmy ze ścieżyny, którą raz po raz trzeba było poprawić maczetą, ścinając jakąś kolczastą gałąź czy wszędobylską lianę. Nie wyobrażam sobie marszu przez dżunglę świeżo wycinanym szlakiem, czyli sposobem tak zalecanym w podróżniczych książkach. Szybkość takiego marszu, nawet gdyby kilkunastu ludzi zmieniało się przy maczecie, nie przekroczyłaby zapewne jednego kilometra dziennie. Nasz obiad składał się z kubka kawy z mlekiem; z rozsądku też zjedliśmy trochę ryżu i po jednym bananie zabranym jeszcze z wioski. Zmęczenie odbierało apetyt. Wodę czerpaliśmy z pobliskiego strumienia licząc, że ameba, jeśli jest, to gdzieś w sąsiednim potoku. Potem był znowu marsz robotów. Aż do zmierzchu, to jest do godziny osiemnastej. Wieczorne obozowisko wyglądało prosto. Najpierw kłopoty ze znalezieniem suchego drewna. Potem skromny posiłek i dwa tlące się całą noc ogniska. Legowiska nader uproszczone: kawał plastyku na ziemi, na to koc i muślin moskitiery. Upiornie oświetlone blaskiem ogniska twarze Kam-pów, ich niezrozumiałe pogwarki. Pod głową zabłocone buty, u boku latarka, i wątła myśl o wężach, skolopen-drach, tarantulach i innym paskudztwie, które może zwabić blask. Resztką świadomości notuję nasilenie dziwnych dla europejskiego ucha odgłosów szybciej żyjącej w nocy dżungli, i wszystko zanika... Pozostaje twardy sen zmęczonego zwierzęcia. Rankiem budzi mnie strzał. Nasz żylasty przewodnik poszedł na polowanie. Niedaleko. Niesie w ręku osku Daniu ma wielkość zaledwie gołębia i ohydne z wyglądu, fioletowe mięso w prążki. Nasi Indianie z entuzjazmem pakują go do garnka. Oglądam potężny dziób. Jest zadziwiająco lekki, dzięki temu, że ma cienkie ścianki i wypełniony jest komorami powietrznymi, z całą siecią delikatnej kostnej konstrukcji. Mimo małej wagi wykazuje dużą wytrzymałość. Jego były właściciel mógł więc bez trudności jeść twarde owoce i wyżerać z gniazd ptaków jaja i pisklęta. Kampowie skrzętnie chowają kolorowe pióra tukana i częstują nas jego mięsem. Bez zachwytu stwierdzam, że można to zjeść. Sukces Juana budzi myśliwską pasję. Ja w najbliższej okolicy zdołałem „upolować" motyla i spłoszyć jaszczurkę. Jacek zaś w triumfie przynosi do ogniska ogromnego chrząszcza o wielkim, podwójnym rogu. Wygląda groźnie; dla nas niejadalny. Indianie wyprosili go od Jacka. Po zlikwidowaniu obozu, co prędzej ruszamy w dalszą drogę. Trudno silić się na porywające opisy wolno przemierzanych stromych kilometrów. Czasem pnie zwalone wśród chaszczy tarasują drogę. Niekiedy nogi zapadają się w próchnicę. Innym razem maleńkie płozy zwiędłych liści zamieniają i tak już niewygodną ścieżynę w karkołomną ślizgawkę. „Iść przez puszczę to znaczy uginać się pod plecakiem, potykać się co krok, poślizgiwać, padać; człowiek łapie się za drzewo — jest kolczaste; puszcza je i chwyta za drugie — to się rozsypuje, jest spróchniałe; jednocześnie mrówki obłażą całe ciało; omija jedną lianę, a wpada na drugą; stawia nogę na obalonym pniu, ten się zapada, noga grzęźnie po kolano... zaczepia o coś spodniami, i już spodnie rozdarte, a jakaś liana ciągnie do tyłu — i oto leży na ziemi; wstaje — ręce pocięte ostrymi trawami, podbite oko nabiega krwią... (...) 218 219 TfT spuchnięty, unTęcżóny1, 'Sponiewierany,; wyczerpany, pokrwawiony... (...) Jak nic możesz stanąć akurat w tym samym miejscu, w którym przed sekundą skręcał się czarny wąż; widzisz go, jak żwawo umyka, a przecież patrzysz ze strachem, że może lada moment znowu się z nim zetkniesz i nie zdołasz go uniknąć... w gąszczu wiotkich lian; może przywarł do jednej z nich, zimnej i wilgotnej, która ześlizguje ci się na szyję i grozi uduszeniem, aż ci dreszcz przebiega po plecach i gotów jesteś wyć z przerażenia, sądząc, że czujesz już uścisk anakondy albo kły miażdżące ci ciało" — pisał Mau-frais. Kto wędrował po tropikalnym lesie — ten wie. Kto zaś będzie miał okazję przemierzać górską dżunglę — sam się przekona. Zwijaliśmy i rozbijaliśmy obozowiska, odpoczywaliśmy przy tobołach. Mnożyły się postoje. Pokonywaliśmy ścieżki leśne w ciągłym strachu przed deszczem. Pewnego popołudnia Indianie wyprowadzili nas w miejsce, gdzie nie było dżungli. Przed nami widniały domy. Najprawdziwsza wioska! Kubidiari. Otaczający nas Indianie z ciekawością dotykali wszystkiego: ubrań, kamer, latarek i broni — wszystko fascynowało naszych gospodarzy. Indianie byli przyjaźni, z godnością przyjmowali drobne podarki, ale zarówno starsi, jak i dzieci wyznawali zasadę absolutnej równości. Każda garstka cukru była sprawiedliwie dzielona i każda wzdęta brzuszyna otrzymała swoją porcję. Podobnie rozdarowane papierosy stawały się udziałem wszystkich zgromadzonych mężczyzn. Kobiety trzymały się z dala od obcych. Po posiłku nadszedł czas na wizytę u kuraki imieniem Omigo, który władał w Kubidiari. Jego chata, trochę na uboczu, miała swegojodzaju pierwsze piętro, I.U1K] U1K] lUi pUU strzechą. Pod nią natomiast nie było już nic oprócz ubitej ziemi pokrytej zakurzonymi matami. Omigo przyjął nas gościnnie, potraktował masato, czyli czymś w rodzaju sfermentowanego piwa, i dał się namówić na wysłanie posła w góry do Kampów, którzy nie chcieli być nawet sernicivilizados. Chodziło nam o wejście na ich teren, czyli o uzyskanie czegoś w rodzaju wizy. Na skinienie Omigo jeden z młodzieńców podniósł się z ziemi, przewiesił przez ramię sarato, do której włożył bulwy juki, i — tak jak stał — ruszył w stronę rzeki, podwijając po drodze sięgającą mu aż do pięt brunatnoczerwoną kuszmę. Indianie z Kubidiari powoli się do nas przyzwyczajali. Kobiety nie chowały się już za węgły chat, a wśród dzieci zyskaliśmy nawet przyjaciół. We wsi kwitło normalne codzienne życie. Nie było ono zbyt skomplikowane. Cała działalność Indian zmierzała do zdobywania żywności i produkcji odzienia. Podstawą wszystkich posiłków była oczywiście juka. Długie bulwy tej rośliny Indianie, podobnie jak ci z Pauti, jedli najczęściej po ugotowaniu w zwykłej wodzie bez soli. „Nasi" Indianie wyglądali zdrowo, mieli ładne zęby i wiele wrodzonej pogody ducha. -Każda chata utrzymywała w sposób ciągły swoje ognisko dzięki trzem wiecznie tlącym się szczapom, które w razie potrzeby wystarczyło zbliżyć do siebie i pomachać czymś w rodzaju plecionej miotełki, aby uzyskać żywy płomień. Przy chacie Omigo płonęły najczęściej dwa ogniska. On jeden we wsi był bowiem posiadaczem dwóch żon, z których każda miała własne ognisko, przy czym żona numer dwa wraz z dziećmi sypiała na wspomnianym wyżej pięterku chaty. Kobiety z wioski chodziły razem do pracy na otaczających wieś uprawnych poletkach i bananowcowych za- jukę na masato w wielkich drewnianych misach. Kiedy przyjrzałem się bliżej tej czynności, polegającej głównie na mieszaniu i częstym spluwaniu do fermentującej masy, zacząłem zdecydowanie odmawiać konsumpcji tego napoju. Mężczyźni obowiązani byli do polowań i omawiania ważnych spraw plemiennych. Z moich obserwacji wynikało jednak, że w sumie rzadko wybierali się z łukiem do dżungli, a jeszcze rzadziej przynosili jakiegoś ubitego ptaka czy zwierzę. Pogawędki jednak w cieniu którejś z chat potrafili prowadzić całymi godzinami. Od czasu do czasu lubili też postrzelać sobie z łuku do celu i potrafili szybko i nader zręcznie fabrykować potrzebne im strzały, różnych zresztą rodzajów. Przy pomocy Juana dowiedzieliśmy się wkrótce, że podobnie jak Eskimosi mają około trzydziestu określeń na śnieg, nie dających się przetłumaczyć na żaden z europejskich języków, tak samo Kampowie mieli wiele słów na oznaczenie rodzaju strzał. Tak na przykład czakopi — to była strzała w ogóle, ale już strzała z rozwidlonym grotem nazywała się czuncio, słowo zaś kapi-ro oznaczało strzałę o grocie w kształcie noża. Kampowie z Kubidiari wyrabiali również swego rodzaju broń psychologiczną, a może ostrzegawczą, to znaczy strzały z przytwierdzoną na drzewcu muszlą dużego ślimaka. Wydawały one w locie przejmujący świst i, o ile zdołaliśmy się wywiedzieć, te „prototypy sztukasów" produkowane były raczej dla zabawy niż do bardziej konkretnych celów. W Kubidiari żyło nam się z "każdym dniem- lepiej. W ciągu dnia nad rzeką otaczały nas całe chmury bajecznie kolorowych wielkich motyli. Pod wieczór — watahy mniej przyjemnych komarów. Lubiłem siadywać wieczorami na bambusowej przyzbie, wpatrywać 222 y ^y weuii smolarze w Borach Tucholskich za panowania Jana Kazimierza. Kampowie stanowią najliczniejszą grupę tubylczą w dżungli peruwiańskiej. Ocenia się, że lud ten liczy około 15 tysięcy ludzi i zajmuje obszar 100 tysięcy kilometrów kwadratowych. Większość Kampów zamieszkuje brzegi Enć, Perene, Tambo i górnej Ucayali. Osiedla ich rozsiane są ponadto na płaskowyżu Grań Pajonal i na prawym brzegu rzeki Pachitea. Kampowie zasiedlają Montanię do wysokości mniej więcej półtora tysiąca metrów; wyżej nie udaje się już juka, nie ma więc Kampów. Są oni sprytni, inteligentni i... mściwi. Rodziny żyją najchętniej oddzielnie, formowanie wiosek u Kampów zaczęło się stosunkowo niedawno. Podstawą społeczeństwa Kampów jest rodzina. Do zwyczajów należy, że mężczyzna idzie z żoną, aby osiedlić się z jej rodziną. Dziewczęta uważa się w tej społeczności dzięki temu za wartościowe. Jeśli w małżeństwie nie ma potomków płci żeńskiej, mąż ma prawo szukać sobie nowej żony. Kampowie, jak mogłem zaobserwować, jeśli niejpolu-ją, nie łowią ryb, nie wyrabiają łuków i strzał, nie budują chat lub łodzi, wolny czas spędzają na opowiadaniu sobie plotek oraz przygód myśliwskich, najczęściej pewnie zmyślonych. Juan twierdził, że potrafią godzinami rozpamiętywać jakąś minioną ucztę, smak mięsa oraz wymyślać najfantastyczniejsze sposoby zdobycia jedzenia. Nie znaczy to, że mężczyźni nie muszą się męczyć, polując na pekari czy pancernika. Ale przynajmniej 'mają wolny czas. Indianki w ogóle nie mają czasu dla siebie. Nie znają odpoczynku czy święta. Uprawiają działki, przyrządzają posiłki, przygotowują przędzę i tkają materiał 223 by z piór, rodzą i wychowują dzieci — pracują od świtu do zmroku. Za swoją ciężką pracę kobiety Kampów otrzymują równouprawnienie. Mogą one pić (zrobione przez siebie) masato na równi z mężczyznami. Mogą też być niemal pewne miłości męża. Poza kurakami Kampowie są na ogół monogamistami. Patrzyłem, jak wracały z pola kobiety obciążone siatkami, w których tkwiła juka. Przyglądałem się im uważnie. Nie były zbyt urodziwe, chociaż co młodsze prezentowały się dla mężczyzny wcale ponętnie. Za czasów konkwisty z pewnością mogłyby zostać Indiankami do łoża (Indias de cama), wszystkie pozostałe zaś oczywiście Indiankami do pracy (Indias de labor). W całym Nowym Świecie bowiem, podobnie jak tu, w Kubidiari, główną siłą produkcyjną były i są nadal kobiety. W okresie konkwisty związki Hiszpanów z Indiankami przybierały różne formy. Czasem był to gwałt, ale czasem i barraganeria, czyli rodzaj oficjalnego konkubinatu. Hiszpanie oczywiście także poślubiali córki kacyków najzupełniej formalnie, zwłaszcza że taki związek pozwalał bez jawnego gwałtu zawładnąć nie tylko córką, ale i gruntami oraz poddanymi teścia. Zwyczaje indiańskie ułatwiały takie postępowanie. Wódz indiański dawał hiszpańskiemu dowódcy jedną ze swych córek jako gwarancję przyjaźni, a chciał mieć wnuki tak dzielne, jak mężny był cudzoziemiec. Podarki takie otrzymywali nawet zakonnicy. Oczywiście oprócz daru „trwałego" przybyszom ofiarowywano także kobiety tylko czasowo, w dowód gościnności. Francisco Pizarro swego czasu również otrzymał podarunek, który stanowiła nieletnia siostra Ata-hualpy, nazwana „La Pizpita", Pliszka, ochrzczona jako 224 tKa sfynnego Metysa, humanisty: Tnki Gafćilasó, tez była księżniczką indiańską, a jednocześnie nałożnicą kapitana Garcilaso de la Vegi. Indianie jedzą na ogół tylko dwa posiłki dziennie. Pierwszy o świcie, drugi przed zmierzchem. Jeśli znajdują się w pobliżu domu w południe, jedzą czasem resztki porannego posiłku. Dorośli w ciągu dnia żują jeszcze kukurydzę lub jedzą owoce; dzieciarnia natomiast gotowa jest jeść o każdej porze dnia i nocy wszystko, byle tylko było co. Niejedną godzinę spędziłem na bambusowej przyzbie razem z Juanem. Znał on Kampów dobrze, ale lubował się przede wszystkim w opowieściach o czarach i demonach. Juan był znakomitym przewodnikiem po świecie kamaari — złych duchów, które włóczą się i powodują choroby. Niektóre demony rzucają na przykład niewidzialnym oszczepem, a przez ranę dostaje się do ciała biednego Kampy wstrętne choróbsko. Uzdrowienie następuje wówczas, gdy znajdzie się dostatecznie mądry czarownik — matczi, który potrafi ten oszczep wyjąć. Czasem demonologia prowadziła do zbrodni, według naszych pojęć. Tak na przykład bliźnięta zrodzone w wiosce zapowiadają nieszczęście dla wszystkich. Wówczas jedno z 'dzieci duszono. Za sprawą czarów — wierzyli Kampowie — mogą być też dzieci opętane. Takie istoty zabijano, aby uchronić inne przed „zarażeniem", a ich poćwiartowane ciała oddawano falom rzeki Tambo. Kampowie, podobnie jak inne plemiona w peruwiańskiej dżungli, wierzą, że dusze zmarłych po śmierci idą do indiańskiego nieba. Niewiele różni się ono, według tych wierzeń, od warunków na ziemi, tyle tylko że łatwiej tam jest o jedzenie, jest ciepło fnie ma paskudnej pory deszczowej. Zgodnie z wyobrażeniami o in- 1S _ Delfiny z Ucayali 225 T sy. Klasa pierwsza ma najmniej trudności z "apfowiza- "" cją, rezerwowana jest zwykle dla własnego szczepu. Klasa druga — dla sąsiadów, a najgorsza, trzecia — przeznaczona jest dla białych, którzy się niedawno w puszczy pojawili. Ci niech najdłużej stoją w kolejce po jukę i smaczne mięso kapibary. Juan, który znając język Kampów miał okazję do porównań sprzed kilku lat, twierdził, że ludzie ci, pod wpływem kontaktu z białymi, zmieniają się na gorsze. Na przykład kradzież, która nigdy nie istniała wśród Indian, zdarza się teraz coraz częściej. Powstaje krętactwo i niedotrzymywanie słowa. Misjonarze zniszczyli autorytet czarowników, ale podkopali także tradycyjną obyczajowość. Indianie stali się również jakby mniej żywotni, mniej pogodni. W miarę poznawania potężnych narzędzi białego człowieka i przedmiotów, którymi on dysponuje, popadli w kompleks: uznali niższość własnej kultury. Wobec braku możliwości pozyskania użytecznych skarbów — stają się bierni. Dzięki patronom zaś rozpijają się szybko i degenerują. W tej sytuacji nielicznym Indios bravos, mieszkającym w rejonie Grań Pajonalu, wypada jednak przyznać rację i prawo do przepędzania od siebie nowinek białego człowieka. Nawet adwentyści, którzy zabraniają swoim podopiecznym Indianom pić, palić — też nie działają dla ich dobra. Indianie od wieków pili masato, śpiewali, tańczyli, mieli swoją rozrywkę. Brak tej odrobiny radości w codziennym twardym życiu nie może obecnie korzystnie wpływać na ich samopoczucie. Jak mogłem stwierdzić w wiosce, zakazy misjonarzy nie są zbyt ściśle przestrzegane. Na szczęście. Krążyłem po królestwie Omigo i jak kurka zbierałem nowe słówka z języka Kampów. Wiedziałem, że 226 użyć, ale sprawiało mi przyjemność zapisywanie takich astronomicznych wyrażeń jak: impukuiro (gwiazda), kaczti (księżyc) czy wreszcie kuipaczi (ziemia). Zapisywałem, podobnie jak w Pauti, fonetycznie — no bo jakże inaczej. Kampowie nie znali pisma. Ładnie po kampasku nazywa się syn — notomi, a także deszcz — inganini. Czma oznacza rybę, a pitot-czi ¦— łódkę. Często w rozmowach dorosłych Kampów, mówiących piekielnie niewyraźnie, występowały obok siebie słowa: czakopi (strzała) i irani (krew). Chaty w Kubidiari były bardziej jeszcze prymitywne niż w Pauti. Jedynymi „meblami" były w nich maty. Kampowie, nie znając kradzieży, nie znali również zamykanych koszy czy kufrów. Wszystkie ich mizerne skarby wiszą na belkach domostw — dostępne dla każdego, ale powieszone dostatecznie wysoko, aby uchronić je przed psami lub kurami. W podobny sposób trzymają w koszach swoje odświętne kuszmy. Któryś z bliźniaczo do siebie podobnych wieczorów zakłócił powrót naszego posła do Indian z gór. Przyniósł on odpowiedź negatywną i na tym sprawa naszej wycieczki w niedozwolone regiony została definitywnie zamknięta. Żaden z nas nie chciał być pochowany w dżungli z bambusową strzałą w samym środku splotu słonecznego. Tym samym też skończyły się nasze wczasy. Nie można było w nieskończoność siedzieć w Kubidiari, zaczęliśmy przeto zbierać się do wymarszu do misji w Puerto Ocopa. Juan, który od pewnego czasu prowadził pertraktacje, dostał znowu od kuraki sześciu In-- dian, którzy ponieść mieli nasz bagaż za opłatą identyczną jak poprzednia. No i zaczęło się od nowa. Kubły potu, pokaleczone dłonie, odrętwiałe mięśnie. W sumie rzadkie były 227 oblicze. W trakcie zwijania kolejnego obozowiska rozmawiam z Juanem. Jest trochę zaniepokojony. Zmierzamy nad rzekę Tambo. Nasi Indianie jednak dość niefrasobliwie podają odległość. Jeden mówi — dzień, drugi upiera się przy dwóch. Doświadczony Juan obawia się, że mogą zrobić się z tego pełne cztery doby. Najgroźniejszym wrogiem są deszcze, których pora już się właściwie zaczęła. — Nie przejdziemy wówczas po tych stromych gliniastych ścieżkach, a kiedy skończy się ta odrobina żywności... Machnął ręką i rozpoczął opowieść o losach francuskiej ekspedycji, której członków w tym samym rejonie odnaleziono za pomocą samolotów, w stanie skrajnego wyczerpania. Pewnego popołudnia Indianie wyprowadzili nas w miejsce, gdzie... skończyła się dżungla. Przed nami widniało kilka łysych pagórków porośniętych wysoką trawą. Prawdziwa oaza. Był to słynny pajonal, czyli właśnie okolica o wspomnianych wyżej cechach. Na parę godzin zniknął koszmar stęchlizny i wielkich krociono-gów. Był nawet lekki wiatr, a więc — sama rozkosz. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy zza kolejnego wzniesienia wyłonił się... Europejczyk w towarzystwie dwóch tragarzy. Samo zdziwienie oczywiście obu stronom nie wystarczyło. Posypały się wyjaśnienia. Nowym znajomym okazał się młody Irlandczyk, który miał otwarty przewód doktorski na uniwersytecie w... Honolulu i tutaj, w peruwiańskiej dżungli, zbierał materiały do swojej pracy. Jeśli dobrze pamiętam, chodziło o zbadanie i opracowanie stosunków wodnych tej części Peru. Geoffrey J. Scott, gdyż tak brzmiało jego nazwisko, dostał ode mnie dwie rolki filmu, zrewan- 228 pierwszy, miał wypełnić szczegółami. Tak więc rzetelnej informacji, że nasza golgota w ponurej dżungli peruwiańskiej niebawem się już skończy — udzielił nam Irlandczyk z Hawajów. Trudno byłoby coś takiego wymyślić. Życie jest bogatsze niż ludzka fantazja. Po rozstaniu się z sympatycznym Irlandczykiem znowu pochłonął nas zatęchły mrok. Po pewnym czasie okolica zaczęła stawać się jakby cokolwiek weselsza. Pojawiło się więcej papug, które swym wspaniałym upierzeniem stawały się ozdobą ponurej zieloności i prawdziwą pociechą dla oczu. Las także stracił swoje dostojeństwo i zaczął odzywać się różnorodnymi głosami. Oto stado ar składające się z kilkunastu sztuk przeleciało wysoko, popisując się kunsztowną awiacją. Potężne krakanie spadło na nas z wysoka. Ary gdzieś przepadły na chwilę. I znowu silne krakanie — coś je spłoszyło. Zaraz potem dźwięk tak smutny, że aż ściska serce. W odpowiedzi na pytające spojrzenie Juan informuje: — Aya-pishcu, ptak śmierci, czyli pin-pin. Nasi Indianie strwożyli się wyraźnie. — Oni wierzą, że ten smutny dźwięk zwiastuje komuś śmierć. Może pochodzi to stąd, że tego ptaka bardzo trudno wykryć. Ja sam, pomimo że jest dość rozpowszechniony, nigdy go nie widziałem. Carlos mi kiedyś opowiadał, że ptaki te siedzą najczęściej nieruchomo w największym gąszczu. Indianie, nie mogąc odkryć ptaka, z reguły przypisują mu tajemnicze własności *. — A harpię, harpię widziałeś? — pytałem, w nadziei że mogą być w tej okolicy, a bardzo pragnąłem zoba- • ,,Ptak śmierci" nosi łacińską nazwą Diplopterus naevius i jest podobno niepozorną szaro-pstrą kukułką z czubem na głowie. (J. W.) 229 miażdży szponami czaszkę małpie." — Widziałem, ale nie w tej okolicy. Zdaje się, że najwięcej żyje ich na północy, w okolicy Marańon. O pakaranę w ogóle już Juana nie pytałem, bo jakkolwiek rozglądałem się bacznie przez cały czas naszego pochodu, to jednak nawet pospolitego aguti nie zobaczyłem, cóż więc mówić o „moim" tak rzadkim gryzoniu. Gdzież wy, pancerniki, tapiry, jaguary i ocelo-ty?! — przyszło westchnąć żądnemu krwi wędrowcowi. W polskich lasach spotkałbym przynajmniej wiewiórkę. Z mapy Scotta Geoffreya wynikało, że po sforsowaniu łańcucha Wzgórz Słonych, Cadena de Cerro de la Sal, ciągnącego się wzdłuż rzeki Perenś, do samej misji będzie niemal wyłącznie z górki. Ustalenie to znacznie poprawiło mój nastrój. W perspektywie była kąpiel, no i Puerto Ocopa z odrobiną cywilizacji. Minął prawie cały dzień. Nie warto ukrywać, że kiedy pokonując ostatnie wzniesienie zobaczyłem rzekę i zabudowania na jej drugim brzegu — poczułem się skrajnie wyczerpany. Na brzegu nastąpiła wypłata. Zanim dopłynęła po nas wydłubana kłoda drzewa, nosząca w tych okolicach szumną nazwę łodzi, zakończyliśmy nasze rachunki z tragarzami. Grzebienie, noże i lusterka zmieniły właścicieli, a nowi posiadacze tych przedmiotów bez zwłoki zawrócili do rodzinnej wioski. Patrzyłem za nimi z nie ukrywanym podziwem. Teraz, kiedy widziałem dym wydobywający się z komina i przeczuwałem dach nad głową, nie potrafiłbym już odwrócić się plecami od tego pociągającego zjawiska. Niemal u progu misji ugryzła mnie ostatnia tego dnia abispa; muszka niby mała, ale efektem był bąbel jak po ukąszeniu dwóch rozwścieczonych pszczół na raz. W godne progi katolickiej misji wkroczyłem z wielopiętrowym przekleństwem na ustach. Rio Tambo Ojciec Frederico F. Castillo przyjął nas po chrześcijańsku. Nakarmił, napoił i ułożył w czystej pościeli. Do snu kołysała bębniąca po dachu ulewa, ta sama, której tak obawiał się Juan. Tym razem szczęście nam dopisało. Trzy dni lało niemal bez przerwy. Zdaniem Juana okres ten prawdopodobnie wystarczyłby, żebyśmy już z dżungli nie wyszli. Z peruwiańskim misjonarzem pracującym wśród Kampów toczyliśmy długie rozhowory. Zaraz na wstępie w osłupienie wprawił mnie fakt, że ojciec Frederico znał bardzo dobrze „Trylogię" (oczywiście w przekładzie hiszpańskim), a Pan-Zagłoba, Ba-sia i inni stanowili dla niego bliskie postacie. Misjonarz posiadał także zadziwiająco dużo informacji o Polsce. Sensacyjnie zaś zabrzmiało wyznanie padre, że swoją pasiekę założył pod wpływem lektury Sienkiewicza, i że jakkolwiek sam nie pije mocniejszych trunków, chętnie spróbowałby sporządzić vino del miel, czyli pitny miód, który tak smakował Zagłobie. Sycenie miodu nie było jednak naszą specjalnością *. Moje myśli wciąż obracały się wokół problemu deszczu w dżungli. Nie mogłem uwierzyć, że wcześniejszy * Odpowiedni przepis trafił nad Rio Tambo dopiero po audycji „Te-le-Echo", w której brałem udział opowiadając o swoich perypetiach w Peru. Za pośrednictwem Ireny Dziedzic otrzymałem od telewidzów takie mnóstwo listów w sprawie sycenia miodu, że bez trudu mogłem obsłużyć potrzeby padre Frederico. 231 nas śmiertelne niebezpieczeństwo. — Tak, trudno tu się u nas poruszać po deszczu, bardzo trudno. Ale jeszcze gorzej jest, kiedy zgubi się drogę — mówił rzeczowo padre. — Opowiadano nam o dwóch Francuzach, którzy zagubili się w tych okolicach. — Owszem, to byli też dziennikarze, ludzie pióra. Zgubili się w drodze do nas. Szukali ich wszyscy, nawet ambasada. Po dziesięciu dniach znaleźli się zupełnie wyczerpani z głodu. Opowiadali mi później, że po raz pierwszy spędzili Boże Narodzenie jedynie z olbrzymim ślimakiem, którego zjedli. Zabrali na pamiątkę do Francji jego muszlę. Nie wiem, co teraz robią, ale słyszałem, że jeden z nich zachorował na żółtaczkę. Odwagą jest chodzić u nas po lesie, jeśli się go nie zna. Potrzebna orientacja tutejszych Indian. — Właśnie, ojcze, proszę coś powiedzieć o tutejszych Indianach. — Są biedni, nawet nędzni. Sami zresztą widzieliście. A przecież to tacy sami ludzie jak my. Nie umieją nawet kochać swojej ojczyzny, nie wiedzą bowiem, że są Peruwiańczykami. Brak tu leków, lekarza. Pracujemy od rana do nocy. Dobrzy są to ludzie, ale twardo tkwią w nieświadomości, z której trudno ich wydobyć. Nasza misja Santa Teresita del Puerto Ocopa istnieje prawie pół wieku. Wszystko, co mamy, zdobyliśmy ciężką pracą braci, sióstr i tych dobrych Indian. — Odkąd ojciec tu pracuje? — Minął już czternasty rok pobytu w tej selwie. Wiele osób wierzy, że jest tu dużo wężów jadowitych... Cóż, może ja zbytnio nie uważałem, ale w ciągu tych minionych lat spotkałem tylko trzy takie węże. Owszem, przestraszyłem się kiedyś tarantuli. Rzeczywiście wyglądała groźnie... Był mały kościół na wysokim brzegu rzeki, a wokół niego zadbany ogródek, mający spełniać rolę parku. Były białe czepce sióstr obsługujących potrzeby misji, a zwłaszcza konwentu z pięćdziesięciorgiem dzieci kam-paskich. Było też pomieszczenie stanowiące rodzaj świetlicy z kinematografem! — Jak się odbywał nabór tych Indianiąt, proszę ojca? — Ogromną większość rodzice przyprowadzili sami. Trzeba bowiem wam wiedzieć, że Kampowie wciąż podejrzewają, że niektóre z ich dzieci są zarażone złym duchem. Kiedyś takie dzieci z reguły zabijano lub wymieniano na strzelby i noże. Teraz to już się nie zdarza. Podejrzewam jednak, że niektóre dzieci do naszego konwentu przyprowadzono z takich właśnie powodów. I tak jest dobrze. Lepiej, niż biedne dzieci miałyby... — zacny ksiądz nie dokończył. A dzieci wyszły właśnie na duży, porosły trawą dziedziniec przed głównym budynkiem konwentu. Były mniej ruchliwe niż ich europejscy rówieśnicy. Być może zaważył wfcływ wychowania w konwencie, bo i twarze dzieci były raczej poważne. Katechizm, nauka czytania i pisania, i... chyba praca. Byłem niemal pewny, że rozległe pola misyjne, pełne kukurydzy, nie widziały innych rąk do roboty niż brązowe łapki małych początkujących ćhrześcijain. Jakby na potwierdzenie moich domysłów, dwie zakonnice uformowały karne szeregi i poprowadziły je za obręb misji. ' . * Ulubionym miejscem pracy ojca Frederico była pasieka. Siedliśmy tam pod chlebowcem z niedojrzałymi jeszcze owocami i zaczęliśmy mówić o naszej dalszej drodze. Piesze wędrówki nie wchodziły już w rachubę głównie z powodu deszczu, a zresztą pod ręką była rze- 232 233 doprowadzić znowu do Ucayali. — Łódź to nie problem, mamy tu dwie. Ale gazoli-na... — zamyślił się franciszkanin. — Nie chodzi oczywiście o pieniądze, ale o dowóz. Jak nie ma gazoliny, to peke-peke nde popłynie. Żadna ilość pieniędzy nie pomoże. Ojciec Castillo miał niestety rację. Zrobiliśmy smutne miny. — No cóż. Dam wam prdctico, czyli rzecznego przewodnika, i trochę gazoliny. Napiszę też kartkę do commandante, może 'on wam dołoży. Jeśli nie, na pewno dopomoże wam w inny sposób. Tu ludzie muszą być sobie życzliwi. Mało ich... ; Podziękowaliśmy dobremu ojcu, złożyliśmy niewielką ofiarę na potrzeby misji i zaczęliśmy się sposobić do podróży. Gościna w Santa Teresita del Puerto Ocopa pozwoliła mi całkowicie zregenerować siły. Pewnego poranka znaleźliśmy się nad rzeką. Puerto Ocopa nie została chyba założona w punkcie najlepiej wybranym. Misja leży przy ujściu nic nie znaczącej rzeki Pangoa wpadającej do"Ene. Tymczasem chyba szczęśliwiej byłoby założyć osadę w miejscu, gdzie Ene, łącząc się z Perene, przekształca się w rzekę Tambo. Niemniej Puerto Ocopa istnieje już na swoim miejscu od roku 1923, kiedy to na polecenie biskupa z Santa Rosa de Ocopa założył ją ksiądz misjonarz Juan Uriarte, i nic nie wskazywało na to, że ojciec Castillo swój konwent przeniesie. Jakież to zresztą mogło mieć znaczenie? Od miejsca, w którym rzeka za- j częła się nazywać Tambo, dzieliło nas może piętnaście, ' może dwadzieścia kilometrów. Dłubanka, która zabierała nas z prowizorycznej przystani misji, nie wróżyła rozkoszy. Długie było „toto", chybotliwe. A kiedy nasz uszczuplony bagaż załadowa- 234 jąc się trochę za małą, jak na mój gust, wolną burtą. Nasz prdctico nie przejmował się. Od dziesięciu miniut usiłował zapalić przyczepny silnik Johnsona. Była to maszyna mocno sfatygowana, wreszcie jednak, gwałcona raz po raz sznurem zapłonowym —¦ zagadała. Ojciec Castillo zrobił nad nami znak krzyża i peke-peke ruszyła. Ostro! Prąd rzeki był silny, zwłaszcza że zaraz na początku podróży razem z wodami rzeki Pangoa wbiliśmy się w nurt Perene. To przejście zapowiadało się dramatycznie, ale nasz prdctico nadzwyczaj zręcznie wybrnął z opresji, zresztą nie bez pomocy swego compadre, czyli kuma, który na dziobie diabelnie wąskiej dłubanki manewrował tyką. Lecieliśmy z prądem przy pięknej pogodzie. Na brzegach stupięćdziesięciometrowej rzeki kłębiła się znowu dżungla. Na te piętrowe chaszcze patrzyłem teraz ze środka rzeki z szacunkiem wprawdzie, ale i z wyższością. Co rzeka, to rzeka! Pierwotny człowiek na swojej pierwszej kłodzie też musiał być leniwy. Nie chciało mu się chodzić pieszo po zaroślach. Jazdę mieliśmy pyszną. Peke-peke gadała miarowo. Prąd nas popychał. W zasięgu ręki żarcie, a także przepyszne owoce passiflory, w które zaopatrzył nas z własnego ogródka zacny księżuło. W tych-warunkach można pracować! Bez zwłoki sięgnąłem po passiflorę, czyli po polsku męczennicę, przypominającą z wyglądu dużą fioletową śliwkę, jakkolwiek śliwki rzadko bywają wielkości kurzego jaja. Odciąłem górną część i z rozkoszą wycisnąłem do ust nieopisanie smaczną i aromatyczną zawartość. Składa się ona z galaretowatego miąższu z drobnymi nasionami, które zupełnie nie utrudniają jedzenia. V c franciszkaninie, a przy okazji o niedorzecznej, zdawałoby się, informacji dotyczącej właśnie passiflory. Ksiądz Castillo twierdził bowiem, że passiflorę można jeść najwyżej miesiąc, a potem ogarnia człowieka niepohamowany wstręt, czyli że owoc ten przejada się w klasyczny wręcz sposób *. Po upływie pewnego czasu odraza mija, i znowu można delektować się passiflorą. Mnie na szczęście nic nie groziło. Męczennicy mieliśmy najwyżej na pół dnia. Konkwistadorzy wymyślili nazwę kwiatu od Męki Pańskiej (passiflorą) dla tej brazylijskiej liany. Dziś jest ona uprawiana w wielu gorących krajach, a także w strefie umiarkowanej. W tropiku hoduje się je oczywiście dla owoców, a w sferze umiarkowanej dla rzadkiej piękności kwiatów, których wygląd skłonił pobożnych zdobywców do nadania im tak religijnej nazwy. Dopatrzyli się oni bowiem w poszczególnych organach kwiatów podobieństwa do narzędzi męki Chrystusa — korony cierniowej, lancy, młota i gwoździ. Kiedy się o tym wie, istotnie w drobnych kwiatach męczennicy można coś takiego zobaczyć. Dla mnie jednak niebiański pozostał jedynie smak passiflory. Ani się obejrzeliśmy, kiedy z prawej burty pojawił się silny nurt, spychający nas aż pod drugi brzeg. Była to już rzeka Ene. Jej znaczone czerwonym mułem wody wyraźnie odcinały się w falach Perene. Dla mnie to połączenie wód stanowiło znak, że żeglujemy już po Rio Tambo, czyli na wodach Amazonki! To Apuri-mac i Urubamba (oglądane przed kilkoma tygodniami) za pomocą Ene ślą poprzez wody Tambo swoją daninę dla iSłodkiego Morza, dla 'Najpotężniejszej Amazonki. Mile wspomniałem sobie przy okazji Josć H. Guzma-na i most nad Wielkim Mówcą. • Tak samo twierdzi u nas prof. Pieniążek w swojej książce pt. „Gdy zakwitną jabłonie". 236 ście kilometrów. Na" przebycie jej pod prąd Indianie zużywają sześć do siedmiu dni. My oczywiście, płynąc w dół rzeki bez postojów, moglibyśmy dotrzeć do ujścia w czasie znacznie krótszym. Tambo zostało odkryte, podobnie jak Ucayali, w roku 1641 przez misjonarza Illescasa. Jego wodami starały się wedrzeć w głąb lądu wyprawy konkwistadorów poszukujących Eldorado. Pierwszy parowezyk, który wpłynął na Rio Tambo, należał do amerykańskiego admirała Tuckera, który w siedemdziesiątych latach XIX stulecia prowadził w tym rejonie prace badawcze. W roku 1928 pchał się tędy również... polski jacht motorowy „Janka", który służył ekspedycji badającej tereny pod ewentualne osadnictwo. Z pewnym wzruszeniem patrzyłem na brzegi, które przecież także obserwowali Mieczysław Lepecki i jego towarzysze. Prawdopodobnie nie tak znów wiele zmieniło się od tamtych czasów. Dziś, podobnie jak i wówczas, ciemnozielona ściana lasu wznosi się po obu stronach rzeki. Pnie, korony drzew, epifity — zlewają się w jedno. Niekiedy liany, widoczne od dołu, na tle nieba tworzą wspaniałe biało-niebieskie witraże. Liany, korzenie, sploty gałęzi i kwiatów schodzą nad samą wodę; czasem błyśnie w tej masie zieloności gładka skała, czasem zalśni złotem piasek wąskiej plaży. Łachy szarego mułu, połacie piasku naszpikowanego suchymi konarami oddziela od zbitego gąszczu niewysoka jasnozielona roślinność. Rzeka płynie szybko, niosąc w ciszy nasze czółno. Prdctico informuje Juana, że wkrótce będaiemy lądowali u commandante. Miejsce przepiękne, wydrapujemy się z naszego peke-peke na wysoki brzeg. W tle, nie dalej niż pięć kilometrów od rzeki, potężna skalna ściana. Z wysokości dwustu, może trzystu metrów wali 237 znalazł bajeczne miejsce. Urzeczeni wodospadem brniemy wydeptaną ścieżką w kierunku bramy, wyglądającej jak na harcerskim obozie. Na szerokiej desce wypalone słowo „Koari". Jest w tym jakiś fałsz. Tak reklamują się w Kanadzie czy w Stanach motele lub dobrze zagospodarowane farmy. Tu sterczy tylko ta bramka. Kilkaset metrów dalej prowizoryczna szopa i namiot. Na wysoko ściętym pniaku olbrzymi japoński aparat tranzystorowy. Gra! Znowu zgrzyt. Wokół bujają czeredy kolorowych motyli, nad strumykiem spływającym ostro w dół stoi nietknięta ściana lasu. I ten odbiornik!... Ostre wejście cywilizacji nad Tambo. Witamy się z commandante. Starszy pan z pewnością nie jest człowiekiem selwy. Pada nazwisko. Widzę, jak Juan uważnie spojrzał na gospodarza. Pojawia się Metys. Dostaje polecenia. Będzie herbata!. Tu w promieniu setek mil nikt nie pija tego trunku, wszyscy parzą kawę. Właśnie dlatego ogromnie cieszę się na tę herbatę. Juan szepce mi do ucha: — Commandante to były minister. Teraz, za czasów Velasco, poszedł w odstawkę. A więc pan z Limy. Tu wszystko z odległego cywilizowanego wybrzeża Pacyfiku wygląda sztucznie. UgrzecznAony sposób wyrażania się, japoński worldma-ster, piknikowe naczynia i te zacementowane kamienie na brzegach potoku. W przyszłości będzie tu pewnie przyzagrodowy basen kąpielowy. Toczy się banalna rozmowa: Panowie długo w podróży? Cóż za piękne miejsce! Strasznie tu drogo wypadają wszelkie prace. Indianie są tacy leniwi... Commandante ma rozbiegane oczy. Wyraźnie nie jest rad z naszego przybycia. Ale to selwa. Może nas nie karmić, ale musi wskazać miejsce na nocleg. Takie są 238 "Wokół rozrzucone eleganckie kurtki i kurteczki. Pełno wszędzie weekendowego tandetnego ekwipunku. Nad nami wisi spadająca kaskada. To piękno jest nie zafałszowane. W blaskach zachodzącego słońca wodospad mieni się wszystkimi barwami. Na całej niemal długości otacza go delikatna tęczowa mgiełka. Metys przestawił tranzystor. Zorganizowany hałas jazzowej muzyki natychmiast zastąpiony został przez zgiełk cykad i szum sepleniącej po kamieniach wody. Stanowczo szkoda tego miejsca dla byłego limańskiego dygnitarza. — Panowie odpływają jutro z samego rana, prawda? — Tylko ta benzyna... — Aaaa, naprawdę to dla mnie przyjemność usłużyć panom; policzę się później z ojcem Frederico. Te dwa galony zawsze się znajdą. Dwa galony to było minimum, które nas urządzało. Pomilczeliśmy chwilę wspólnie. Gospodarz kręcił się niecierpliwie. — Panowie wybaczą, muszę jeszcze popracować. Te straszne komary. Paolino panom pomoże. Commandante zniknął w swoim luksusowym, szczelnie zamkniętym namiocie. Paolino przyniósł trochę liści, trochę mat. Na to poszło, jak zwykle, plastykowe prześcieradło, koc, moskiiitiera. Dobranoc, muchachos. Przy świetle poranka ściana z wodospadem, obficie inkrustowana zielenią, wyglądała jeszcze piękniej niż wieczorem. — Paolino, można tam dojść? — Nie bardzo. Próbowałem- przed miesiącem. Bagno i „zęby psa". — To takie kolczaste krzaki— wtrącił wyjaśniająco Juan. .239 ""'— Nie. Bałem się, byłem sam. Tam pba wodospadem nie stanęła jeszcze ludzka noga. Dziewiczy teren i piknikowa zastawa. Tam może być nawet złoto, a tu — plastykowy widelec. Czy nie za wcześnie pakuje się nad Tambo cywilizacja? Pierwsza obca wyżerka i pewno pierwszy... tranzystor nad Tambo. Dotychczas Kampowie bronili się dość skutecznie. Jak długo jeszcze zdołają powstrzymać wtargnięcie coca-coli i tenisówek „Bata"? Przyjdzie cywilizacyjny blichtr i choroby, przed którymi nie uchroni ich już wioskowy brujo. -Zaczną się kradzieże, rabunek. Szkoda Kampów. Commandante, cały w uśmiechach, żegnał nas z brzegu. Nie wiedział, że Paolino, krzywiąc się porozumiewawczo do naszego prdctico, nalał nam przed chwilą pięć galonów do zbiornika zamiast dwóch. Udałem, że tego nie widzę. — Powodzenia, seńoresl Nie dajcie się krokodylom — promieniał właściciel ,,Koari". — Gracias, commandante. Prąd rzeki porwał nas ochoczo i poniósł w pobliski zakręt. Na lewym brzegu mieliśmy już tereny dawnej pilskiej koncesji. Wprawdzie nigdy tu Polaków (oprócz tych z „Janki") nie było, ale do diabła, liczy się trochę ten kawał peruwiańskiej dżungli, który mogli przecież rodacy za przyzwoleniem Peruwiańczyków zagospodarować. Postanowiliśmy więc lądować. Juan entuzjastycznie podjął tę myśl. Chciał się zabawić w Nemroda. Pokpiwaliśmy bowiem zdrowo z niego i jego strzelby. Nie bez podstaw przecież: oprócz tukana nic jeszcze nie zastrzelił. Szukaliśmy porządnej łachy dogodnej do lądowania. Nic takiego, jak na złość, się nie pokazywało. Był raz spłacheć piasku, i to nawet z małym kajmanem. Naro- 240 Indianie z plemienia Yagua w charakterystycznych spódniczkach i nakryciach głowy my na niej lądować — prąd był za szybki. Rzeka tymczasem zrobiła się szersza, miejscami dochodziła do trzystu metrów. Spływ nie był monotonny. Chwilami, kiedy brzegi stawały się niższe, roztaczały się krajobrazy w szerokim planie. Prdctico ze swoim kumem przygotowywali się do wjechania na żółty piasek, z dala już starając się wypchnąć naszą łódź z głównego nurtu. Rzecz odbyła się bez komplikacji. Peke-peke miękko zaryła się dziobem w szeroką łachę, sięgającą nadbrzeżnych zarośli. Nad samym brzegiem leżały wyrzucone przez wodę pnie. Jeden z nich, niczym w banalnym filmie podróżniczym, okazał się kajmanem. Cenił się widocznie zbyt wysoko, aby pospolitować się z dwunożnymi pokrakami. Juan oczywiście znowu nie zdążył się nawet złożyć ze swojej eskopety. Może tę i lepiej. Krokodyle żyją już miliony lat, kilkaset razy dłużej od gatunku homo sapiens, a my je wyniszczymy prawdopodobnie w ciągu jednego wieku. Wszędzie w tropikach, tam gdzie przyrost człowieczy jest tak ogromny, dzieciarnia wyłapuje małe krokodylki i niszczy je. Pogłowie krokodylowe w ciągu kilkudziesięciu ostatnich lat znacznie się zmniejszyło, i zapewne nie pomogą tu hodowlane farmy. Krokodyle nigdy nie były naturalnymi wrogami człowieka, są one przeważnie padlinożercami, a jeśli już jadają ryby — to te gorszych gatunków, stając się jakby naturalnymi selekcjonerami rybich stad. Charakterystyczne jest, że kiedy w średnim i dolnym biegu Ucayali wytępiono niemal zupełnie krokodyle, w wodach tej rzeki zmniejszyła się też drastycznie obfitość dużych ryb typu paiche. — Rozejrzyjcie się tu wzdłuż brzegu, a ja pójdę 16 — Delfiny z Ucayali 241 Compadre naszego prdctico musiał dość sceptycznie ocenić szansę Juana, bo, nie czekając na ewentualne tony mięsa, wyciągnął z łodzi okrągłą sieć. Nie wiedziałem nawet, że mamy coś takiego na pokładzie. Było to urządzenie, które widziałem już w akcji w Masisea. Wielkość dużej spódnicy obciążonej u dołu kamykami, a na górze związanej średniej długości sznurem. Rybak rzucił tę sieć do wody, a ona w locie rozprostowywała się i przybierała postać dużego kręgu. Kamyki obciążające ściągały ją na dno, zamykając siatką niewielki krąg piachu. W naszych rzekach taką sieć można by zarzucać zapewne latami bez większych rezultatów. Z Tambo jednak doświadczony Indianin za pierwszym razem wyciągnął kilkanaście połyskliwych rybek, " płaskich i okrągłych. — Monedas — uśmiechnął się Tuim. Zdumiała mnie trafność tego określenia. Rybki wyglądały istotnie jak duże srebrne monety hiszpańskie, które oglądałem kiedyś w muzeum. Drugi rzut i znowu trzepotało w sieci żywe srebro. prdctico, widząc rezultaty połowu, wyprawił się na brzeg po susz. Niewiele czasu upłynęło, a na naszym biwaku piekły się rybki. W lesie huknęło. I jeszcze raz. Popatrzyliśmy po sobie porozumiewawczo. Trafił czy nie trafił? Czekaliśmy chwilę na dalsze strzały. Cisza. Minęło niespełna dwadzieścia minut, kiedy z trzaskiem rozchyliły się zarośla. Na piaskową arenę wkroczył gladiator. Juan coś dźwigał. Popędziłem na spotkanie. Coś kosmatego Może trafił przypadkiem pakaranę? — odezwało się moje marzenie. Juan przydźwigał pekari, czyli świnię podobną do p i^/powiaaał z' lveYwL}7 jak wypatrzył zwierzę, jak podszedł i wystrzelił. Pekari już, już ginęła mimo to w chaszczach, ale nasze Sokole Oko powalił pekari drugim wspaniałym strzałem. Zdobycz Juana nie była wielka. Warchlak ważący na oko ze dwadzieścia kilogramów. Juan sprawnie się do niego zabrał. Widać było wieloletnią wprawę. Po, dyskretnym niby to, wskazaniu nam dwóch ran, co oznaczało, że nie chybił, sprawnie obdarł zwierzę ze skóry, wypatroszył i poćwiartował. Po wielodniowym przy-musoiwym poście zabiegi te oglądałem z pozycji wyłącznie konsumenta. Kiedy zaś rozeszła się woń smażonego mięsa, odszedłem — aby nie cierpieć. Na pieczeń trzeba było czekać. Na tej niepozornej łasze omal nie spotkała mnie przykra przygoda. Wędrując z dala od zapachów z ogniska, poszedłem aż pod kamienisty brzeg. Otoczaki, piasek, muł tworzyły tu, dzięki prądowi, wiele nieregularnych bajorek, sadzawek czy wręcz kałuż. Chodziło się tam przyjemnie. Płytko, woda jak gotowana. W pewnej chwili zobaczyłem coś, co wyglądało mi na węża. Z początku miałem ochotę też zostać znamienitym łowcą dnia, ale przypomniałem sobie, że nie ma bardziej jadowitych stworzeń niż wodne węże. Podniosłem więc tylko alarm. Pierwszy pojawił się kum z maczetą w ręku. — Tremblador! — wrzasnął tylko i cofnął się o krok od bajorka. A więc to węgorz elektryczny! Wiedziałem, że Indianie boją się tej ryby i nienawidzą jej. Uderzenia, które może zadawać duży, „dobrze naładowany" węgorz, są bolesne i dotkliwie odczuwalne przez kilka godzin. Ponadto tubylcy, nie bez słuszności, uważają, że właśnie przez węgorze łatwo dostępne łowiska na płytkich wo- 242 243 Boją się więc żywej baterii, ale i tępią węgorze, kiedy tylko mogą. Żywą ilustracją tego stanu rzeczy okazał się nasz prdctico. Nadbiegł z Wiosłem w ręku i kiedy tylko zorientował się, o co idzie, bez namysłu rąbnął węgorza swoim pagajem, aż trysnęło błoto. W zapamiętaniu bił raz po raz, aż do całkowitego zmętnienia wody. Kiedy bajorko odzyskało jaką taką przezroczystość, po węgorzu nie było ani śladu. Wracaliśmy podnieceni do ogniska, a prdctico opowiadał po drodze, jak to jego małego synka Pedrito omal nie uśmiercił swoimi piorunami elektryczny olbrzym. — Wierz mi, seńor, on musiał mieć ze dwadzieścia kilogramów, a gruby był jak moja łydka. Od tego czasu zabijam trembladores, gdzie tylko je dopadnę. Popatrzyłem na niego z boku. Oczy mu płonęły... Nie chciałbym narazić się temu Kampie. Smażone rybki pożarliśmy na przystawkę dosłownie w kilka sekund. Pieczeń z pekari też okazała się dziwnie mała, a smakowała jak cielęcina. Cóż to zresztą było dla sześciu chłopa. Zaczęliśmy nawet żałować, że obydwie szynki przeznaczyliśmy na kolację. Rozsądek jednak zwyciężył. Kawa zakończyła tę lukullusową ucztę, w jakiej jeszcze w selwie 'nie uczestniczyłem. Sjesta poobiednia — rzecz święta. Pod daszkiem zaimprowizowanym z kocy — sześć ciał leżało na piachu jak kłody. Nogami ku wodzie, odwrotnie niż kajmany. Cisza w powietrzu była kompletna, żaden listek nadbrzeżnych krzewów nawet nie drgnął. Ptactwa nie było słychać; odnosiło się wrażenie, że cała przyroda zamarła pod wpływem palących promieni. Niebo było czyste, z białymi obłokami. Powietrze rozgrzane falowało nad 244 ^ujmuu, -^y **-n owicmi czytać gazetę, gdyby taka była pod ręką. Według objaśnień owady te często wykorzystuje się w selwie jako źródła światła. Trzy elektrownie w słoiku wydawały się niezmordowane. Przy ich świetle zapisałem pełne dwi!1 kartki w notatniku. Juan urządził nam pobudkę jeszcze w ciemnościach. Toboły mieliśmy spakowane już wieczorem. Wypadało czekać tylko na Matijasa. Zjawił się niemal razem ze słońcem. Świt nad rzeką — z oparami nad wodą i lekką mgiełką, przez którą przebijały z każdą chwilą cieplejsze promienie słońca — stanowił obrazek liryczny. Mniej lirycznie przedstawiał się spływ tratwą. Ta, którą przyprowadził Matijas, była wprawdzie większa od poprzedniej, ale też powiązana łykiem i lianami dość luźno, tak że poszczególne pnie klekotały niczym klawisze w fortepianie. Było oczywiste, że na tej tratwie pasażerowie będą żeglować przynajmniej do kolan na mokro. Na szczęście nieduża platforemka, wybudowana na środku, zapewniała bezpieczeństwo ładunkowi i pozwalała jeszcze tratwonautom przy siąść tam półgębkiem. Przy wrzasku dzieciarni ruszyliśmy! Na początku — Juan ze mną w dłubance; Stach z Jackiem, pod opieką Matijasa z synem, odbili na tratwie. Pofilmowałem trochę ewolucje niezbyt sterownej tratwy na nurcie i ruszyliśmy przodem. Łódź była szybsza, a bystry prąd niósł nas raźno w dół rzeki, do Ucayali. Brzegi były urozmaicone. Ławice piasku, skały przy brzegu odsuwały trochę od rzeki skłębioną ścianę zieleni, co pozwalało na pewien oddech. Po godzinie przed nami zaczął narastać szum rzeki. Były to zapowiadane przez Matijasa kamienie d los remolinos, czyli wiry. 252 ; irucnę zujęc. Matijas był wprawnym flisakiem. Tratwa przemknęła wąskim przejściem wzdłuż kamieni, ale nieco dalej nie zdołała pokonać wirów samym rozpędem. Woda tryskała spod pni, Jacek tulił pod koszulą swój aparat. Żeglowali co się zowie na mokro! Tratwa wykonała trzy szybkie Obroty i kilka wolnych. Po paru minutach los remolinos sitraciły nad nią władzę. — Yacuruna był dzisiaj łaskawy — stwierdził Juan. — Kto? — To taki demon rzek, w którego istnienie wierzą Indianie Amazonii. On właśnie włada wirami i poroha-mi. Kampowie opowiadają sobie, że Yacuruna, jako książę demonów wodnych, jeździ na oklep na kajmanie i nosi obuwie ze skorup żółwia. Są przekonani również, że demon ten, z zielonymi włosami, spoczywa do zmierzchu na hamaku z krokodylowej skóry, przykryty skórą gigantycznego węża wodnego, za firankami zrobionymi ze skrzydeł motyli. — Bardzo kolorowo wyobrażają sobie tego Yacu-runę. — Żaden Kampa wieczorem nie wypłynie na rzekę. Boją się, że Yacuruna wypije z nich krew. Z tratwy wołał coś Matijas. Dobijamy do brzegu na szybki posiłek. Kończyliśmy właśnie nieśmiertelną owsiankę, kiedy dobiegł nas odgłos pracującego na rzece silnika. Zza zakrętu wyłoniła się szeroka, wyładowana łódź. Zobaczywszy tak liczne towarzystwo, człowiek za sterem skręcił w naszym kierunku, a przyjrzawszy się bliżej — zdecydował się na postój. — Jestem Caetano Alvarado Vesilla, kupiec — przedstawił się dwornie nowo przybyły. Był Metysem, z dużą przewagą cech białego człowieka. Caetano wy- 253 I już kilka lat pływam po Tambo i Ucayali, a nigdy jeszcze nie spotkałem obcych. Jestem pływającym kramarzem — powiedział tonem, który wskazywał, że uważa się w istocie za poważnego przedsiębiorcę. — Kupuję, sprzedaję wszystko, co tu można kupić i sprzedać. Zaopatruję tu niemal wszystkich. -Wśród tobołów na jego łodzi widać było wiązkę wysuszonych skór pekari, wory orzeszków ziemnych, parę ananasów. Co było w innych pakunkach — wiedział tylko ich właściciel. Na wierzchu jednej skrzyni rozłożona była skóra jaguara. — To też do sprzedania? — A nie, nie. Skórę jaguara obiecałem mojej córce. Muszę wysłać do Ayacucho. Ona tam mieszka, wyszła za aptekarza. Teraz bardzo trudno o taką skórę. Ta jest pierwsza od półtora roku, jaką widzę. Taaak, inne czasy idą — zasmucił się — zwierzyny tu u nas coraz mniej, a i dobrych ludzi niewiele... Juan od dłuższego czasu spiskował coś na boku z Ma-tijasem. — Seńor Alvarado — wystąpił z przemówieniem — ja i moi polscy przyjaciele płyniemy do Atalaya. To pewno po drodze dla pana. A mój kum musiałby wracać stamtąd parę dni swoją łódką. W tej sytuacji chciałbym zapytać, czy nie wyrządziłby pan nam łaski, seńor Alvarado, i... — Ogromną przyjemność sprawi mi zabranie panów — dwornie teraz przemówił Metys, wpadając w słowo Juanowi. — Nie będzie może przybyszom z Polski u mnie zbyt wygodnie, ale całym sercem proszę, proszę — skłonił się, zadowolony ze swego wystąpienia, seńor Alvatrado. Popłynęliśmy z uprzejmym kupcem. Rzeka moskiłów Łódź pana Alvarado holendrowała po rzece od brzegu do brzegu. Jakie mnóstwo interesów miał ten człowiek! Zatrzymywaliśmy się nie tylko przy każdym skupisku domów, ale przy pojedynczych wręcz szałasach. Gadatliwy kupiec wnosił i znosił ze swoim pomocnikiem jakieś wory, paczki; brał związane kury, wysadzał je, przekazywał kartki, odbierał blaszanki, wypłacał pieniądze. Nasza, a raczej jego łódź pełniła na tej rzece ważne funkcje listonosza, bankiera, przewoźnika i chyba drobnego malwersanta; jakieś zagranicznego pochodzenia towary (pewnie spłynęły rzeką z Iąuitos), jakieś alkohole, których nigdy nie oglądała akcyza. Jednym słowem, powiew interesów może na poły tylko legalnych, ale z pewnością pożytecznych dla ludzi z brzegów Tambo. Żegluga była ciekawa, nam się spieszyło. Mile wspominam do dziś seńora Alvarado i jego arkę. Dowiózł nas do miejsca nader ciekawego — do ha-cjendy pana Angela P. Ratteri, którego już przed czterdziestu pięciu laty Mieczysław Lepecki wspominał jako indywiduum dość podejrzane. Ten Włoch z pochodzenia był podobno wówczas związany ze słynnym Pancho, czyli Franusiem, Vargasem, a ten z kolei uchodził z-* największego i najokrutniejszego „patrona" Indian w tej części peruwiańskiej dżungli. Pancho-Franuś urządzał zbrojne zagony na teryto- 255 brzmiącą po hiszpańsku nazwę correrias, czego w żadnym wypadku nie można przetłumaczyć jako „łowy na niewolników", jakkolwiek w rzeczywistości wyprawy te właśnie zdobycie rąk do pracy miały przede wszystkim na celu. W tym właśnie „interesie" uczestniczył podobno również pan Ratteri. Jak było naprawdę, nikt dzisiaj nie dojdzie. Niewątpliwie i Ratteri, i Pan-cho-Franuś wzięli sobie wiele indiańskich dzieci „na wychowanie" i eksploatując je jako bezpłatnych służących, „zbliżali" w ten sposób do cywilizacji. W moich oczach pan Ratteri przedstawiał się jednak jako starszy, nobliwie wyglądający pan, pędzący samotnicze życie w okazałym domu nad rzeką. Nie widać tam było ani żony, ani dzieci, ani nawet nadmiaru służby. Wielki dom w hiszpańskim stylu, z podcieniami i niezbyt wypielęgnowanym ogrodem botanicznym w miniaturze. Wewnątrz znajdowały się solidne meble, jakich z pewnością w całym biegu rzeki Tambo i dużej części Ucayali nie uświadczysz. Pan Ratteri oprowadził nas osobiście po rozległych zabudowaniach gospodarczych. Czuło się, że kiedyś to wszystko było pełne życia, kipiało. Za naszej bytności odnosiło się raczej wrażenie, że najświetniejszy okres tego osamotnionego przedsięwzięcia gospodarczego już minął. Może wpłynął na to wiek właściciela, może inne czynniki. Pytać o takie rzeczy w Amazonii nie ma zwyczaju. Siwowłosy gospodarz, widząc kamery, wspomniał coś o swoich zamiłowaniach fotograficznych i na dowód tego przyniósł stary aparat Voigtlandera — cudo techniki z lat trzydziestych. Nie widziało się jednak w tym domu jeszcze japońskich „Canonów", jak choćby w „Koari". Albo więc minęła fotograficzna namiętność, 256 przecież hacjendy. Pan Ratteri, zmagając się z pamięcią, wspomniał nam o osadzie Polaków w Cumarii. — Oni łowili, jedli puca bufeo, czego nikt inny nie robił — powiedział gospodarz otwierając następne butelki lemoniady. — O ten! Też mówił, że jest Polakiem — zakomunikował gospodarz, wskazując na kapsel lemoniady „Sisley". — Ten...? — No, Sisley. Spotkałem go kiedyś w Yurimaguas. Mówił, że ojciec jest z Polski, Varsovia, zdaje się. Lemoniada „Sisley" była dość szeroko rozpowszechniona w departamencie Loreto. Nazwisko jednak nie wskazywało na polskie pochodzenie właścicieli tej wytwórni. Wyraziłem swoje wątpliwości, co zgniewało po-rywczego, zdaje się, Włocha. — Ależ zapewniam pana, że tak! Był taki! Miał porządny, najporządniejszy w miasteczku dom na rynku. Prowadził hurtowy handel. Wiem, co mówię, jakkolwiek nie wiem, kiedy zaczął produkować to świństwo — zaperzył się pan Ratteri. Rozgniewany gospodarz miał rację. Ludwika Sisleya (ojca), który mieszkał w Yurimaguas i był Polakiem o cokolwiek dziwnym nazwisku, spotkał w czasie swoich peruwiańskich podróży Jan Sztolcman. Pisze on tak na ten temat: „Na zapytanie moje o'mieszkanie pana Sisleya wskazano mi na rynku dom naj przyzwoiciej urządzony. Wszedłem z bijącym sercem, bo każdy zrozumie, że spotkanie tego rodzaju w tak odległym zakątku świata, po paru latach niespotykania nikogo z rodzinnej ziemi, musiało wywrzeć na mnie wielkie wrażenie. Pan Sisley siedział przy stole wraz z całą swoją rodziną, składającą się z żony i trojga dzieci. Był to męż- 17 - Delfiny z Ucayali 257 musiał być "Blondynem,' gdynTgo jednak ujrzał, głowę" jego, wąsy i bokobrody pokrywała już kompletna siwizna. Cerę miał chorobliwą, jak większość Europejczyków przebywających długi czas w gorącym klimacie; już go wtedy nurtowała piersiowa choroba, która w kilka lat potem miała go wpędzić do grobu. Po polsku wyrażał się z trudnością, czemu się bynajmniej dziwić nie można, gdyż i ja, nie rozmawiając dwa lata rodowitym językiem, napotykałem pewną trudność w potocznej rozmowie i mieszałem często wyrazy hiszpańskie. Pan Sisley jednak korespondował doskonale w ojczystym języku ze swą siostrą zamieszkałą w Warszawie, skąd oboje byli rodem. Historia tego dzielnego człowieka jest następująca. Po skończeniu gimnazjum realnego w Warszawie udał się do Berlina w celu kształcenia się na kupca. Bawił następnie w Hamburgu, Paryżu i Londynie, aż w końcu udał się do Stanów Zjednoczonych. Tutaj przyszło mu na myśl udać się nad Amazonkę dla szukania fortuny, a na początek miał tylko 200 dolarów, które stracił, włożywszy je w przedsiębiorstwo parowców na Amazonce. Zaczął więc na nowo bez grc-sza, a sumienną i bez wytchnienia pracą dorobił się ogromnego majątku. Pierwotnie osiadł w Moyobambie, gdzie się ożenił z Peruwianką, i we dwoje prowadzili sklep z takim nakładem pracy, że literalnie jeść czasu nie mieli. Oparł on swój handel na zasadach wręcz przeciwnych powszechnie w Peru przyjętym, bo gdy kupiec peruwiański, jak to już wyżej zaznaczyłem, stara się lichy towar sprzedawać za jak najwyższą cenę, Sisley, przeciwnie — sprzedawał towar w doskonałym gatunku po umiarkowanych cenach. Wkrótce też poznano się na tym rzetelnym kupcu i rozpoczęły się istne procesje do jego sklepu, a gdy go zamykał, aby 258 wówczas kupujący na ulicy czekali, a do innych kupców iść nie chcieli. Nic więc dziwnego, że interes rozrastał się i wkrótce pan Sisley zrozumiał, że właściwym punktem operacji powinno być miasteczko Yuri-maguas, dokąd parowce z brazylijskiego miasta Para dochodzą. Przeniósł się więc tutaj i założył dom hurtowy, skąd prowidował kupców z całego departamentu, a głównie z miast: Moyobamba, Rio ja, Habana, Soritor, Calzada, Tarapoto i innych. Na półtora miesiąca przed moim przybyciem wrócił z Europy, przywożąc parowiec naładowany wyłącznie jego towarami, a oczekiwał jeszcze drugiego, równie znacznego transportu z Para. Obrót roczny jego domu wynosi około 200 000 soles (około 400 000 rubli), a majątek liczono w czasie mego pobytu na półtora miliona franków. Godny naśladowania przykład tego dzielnego człowieka, który uczciwą pracą dorobił się tak znacznego majątku! Jemu też miasto Yuri-maguas zawdzięcza swój szybki rozwój, z chwilą bowiem założenia domu hurtowego środek ciężkości całego handlu w departamencie Loreto przeniósł się do tego miasta". Na pamiątkę „odkrycia" polskiej lemoniady w Peru zabrałem ze sobą kapsel od butelki. Widniał na nim napis „Sisley" i podobizna chłopczyka w kowbojskim kapeluszu. Przy okazji zaś wspomniałem sobie, że rodacy prowadzili kiedyś w Peru nie tylko produkcję lemoniady, ale i — wstyd powiedzieć — bimbru! Był tu niejaki pan Bujnicki, który, jako administrator w jednym z większych majątków pod Trujillo, fabrykował wódkę z cienkich strączków drzewa algarrobo, czyli świętojańskiego. Fantazja w narodzie, jak widać, nie ginęła nawet w peruwiańskiej głuszy. Pół dnia w domu gościnnego Włocha z Turynu minęło szybko. Awantura wybuchła, kiedy zaczęliśmy 259 ZDleraC Się ao UU.jaz.uu. ran noucu u gvg^„, g,^*,^.* oświadczył, że każe nas odwieźć własną peke-peke do Atalaya, seńor Alvarado zaś twierdził stanowczo, że skoro nas przywiózł, to i on nas wywiezie. Na to pan Rat-teri huknął, że przez pół wieku gości z jego hacjendy odwoziły jego łodzie i że zwyczaj ten ciągle obowiązuje. Nie wiadomo, czym skończyłaby się ta sprzeczka, gdyby nie przyjazd nowych gości, w tym jednego Indianina w pięknej kuszmie. Ratteri, nie bez ceregieli, ustąpił wreszcie i ruszyliśmy dalej w dół rzeki, która nam się już kończyła, Amazonka bowiem po raz ostatni zmieniła nazwę. Tambo po połączeniu z Urubambą przekształciło się w Ucayali. Przepływając obok ujścia wielkiej już w tym miejscu Urubamby, znaleźliśmy się w samym sercu terenów stanowiących niegdyś kon- cesję polską. Władze peruwiańskie unieważniły ją formalnie jeszcze przed wybuchem drugiej wojny świa- towej. Gdyby nasza awanturka osadnicza w tym rejonie nis trwała tak krótko, Polacy mieliby za sąsiadów wojowniczych Kampów oraz znacznie spokojniejszych Indian Piro, mieszkających w dolnym biegu Urubamby. Dzisiaj liczbę Pirosów ocenia się zaledwie na półtora tysiąca osób. Materiały peruwiańskie określają ich wszystkich jako civilizados i semicivilizados oraz podkreślają używanie przez nich pięknych kuszm zdobionych kolorowymi wzorami geometrycznymi, zbliżonymi w charakterze do ozdób Indian Szipibo z okolic Pu-callpy. Polacy nie potraktowali jednak poważnie osadnictwa w peruwiańskiej selwie. Cały incydent trwał niespełna cztery lata i zapewne w całości uważany był przez Uczestników jako barwna przygoda. Najlepszy dowód stanowi tu fakt, że wśród kilkudziesięciu przyszłych „plantatorów" kawy i bawełny znalazł się zaledwie je- 260 Łajnem oiainu na uurtjau. JTUiauy pud gTOZDą UZyCla broni spłynęli do odległego o 700 kilometrów portu Jąuitos nad właściwą Amazonką. My tymczasem łodzią pana Alvarado statecznie dopływaliśmy szczęśliwie do Atalaya. Moment to szczególny. W tym miejscu zaczyna się potężna Ucayali, zwana też przez Indian Apuparo. Kropla wody Apuri-macu, tryskająca gdzieś na Rogatej Górze, płynie do Atalaya około tysiąca stu kilometrów. Różnica w pionie wynosi na tej trasie ponad pięć tysięcy metrów! Dalsza podróż tej samej hipotetycznej kropli przez Ucayali i całą Amazonkę aż do Atlantyku — to następne sześć i pół tysiąca kilometrów. Ale od Atalaya do ujścia różnica poziomów to już tylko niespełna dwieście pięćdziesiąt metrów. Koło Atalaya wody koloru kawy z mlekiem płyną już szeroko, nabierając godności wód najpotężniejszej rzeki świata. Doprawdy nie w.iem, dlaczego miasteczko to wyobrażałem sobie jako ruchliwy port rzeczny, połączenie luksusów cywilizacji z kolorytem kresowej jurności.. Oczami wyobraźni widziałem pęki skór jaguarów znoszone na rynek przez brodatych traperów, gwarne saloony z niedokładnie ubranymi dziewczętami i półmiski smakowicie pieczonych mięs. Rzecz jasna, większość tych nęcących wizji brała się z wędrowniczych niedostatków. Rozczarowałem się srodze. Jedna oberża, nie wybrukowany plac, kilkanaście budynków. Mieszkańców (nie sprawdzałem oficjalnie) około tysiąca. Dziewczęta? Owszem. W kalendarzu na rok 1972 — nad bufetem — jedna goła panienka. Ponadto zarówno w oberży, jak i w miasteczku występowały inne braki w zaopatrzeniu. Czekano akurat na cykliczną dostawę produktów spożywczych. Statek, który miał je dostarczyć, znacznie się spóźniał. Oczekiwano, że przyj- 261 \ W powietrza; a DzyKanie tycn aoKuczuwycn owaaow przypominało pracę lotniczych silników. I pomyśleć, że to miasteczko powołali do życia podobno Polacy. Ata-laya powstała dopiero w roku 1927, to znaczy już po udzieleniu nam koncesji osadniczej. Jeśli wierzyć spekulacjom Lepeckiego, zajęcie w ten sposób ujścia rzeki Tambo i Urubamby było przemyślane i stwarzało dla administracji dogodną sytuację, pozwalającą kontrolować wszystkie ewentualne poczynania Polaków. W roku 1928 pisał Lepecki: „Na Atalaya znać, że powstała dopiero przed paru miesiącami. Wszędzie leżą jeszcze nie spróchniałe i nie strawione ogniem wielkie pnie powalonych drzew, a chaty noszą cechy prowizoryczności. Naokoło osady rośnie zwarta puszcza tropikalna, w której gdzieniegdzie tylko dostrzec można wąziutkie ścieżki myśliwców prowadzące w kierunku wzgórz". Miasteczko — w porównaniu z tym, co opisał Lepecki — rozwinęło się oczywiście i wygląda dziś okazalej. Jednak jak na minione czterdzieści cztery lata nie są to zmiany imponujące. Nad górną Ucayali nic nie dzieje się szybko. Naj ciekawiej było nad rzeką. Przybywało sporo łodzi, trochę Indian. Wytworne kuszmy Pirosów mieszały się z cynamonowymi worami Kampów. Atalaya znaczyła wiele w życiu regionu. Przybywali do niej i biali na peke-peke, wciśnięci najczęściej między beczkę z benzyną a worek orzeszków ziemnych. Wygodnie więc nie podróżowano po mulistej rzece, ale chyba podróże takie się opłacały, skoro je przedsiębrano. Lubiłem siedzieć nad rzeką. Na którejś kolejnej łodzi wypatrzyłem ciekawego zwierzaka. Chwilę potrwało, zanim ustaliłem, że mam do czynienia z mrówkojadem, którego daremnie chcia- Mahometa. Był związany i właściciele wytaszczyli go na brzeg... na rękach. Zwierzę spore i prześmieszne. Kiedy już stanęło na własnych łapach, z powrozem na szyi, budziło prawdziwą sympatię. Indianie, widząc, że im się przypatruję, krzyczeli radośnie, wskazując na zwierzaka: — Oso, kup oso! Był to niewątpliwie mrówkojad olbrzymi, z charakterystycznym pasem ciemniejszej sierści, biegnącym spod brody w kierunku grzbietu, i z szerokim ogonem porośniętym gęstym włosem. Ogon dorównywał długością całemu zwierzęciu. Nic dziwnego. Mrówkojad posługuje się nim jak kołderką lub parasolem przeciwdeszczowym i przeciwsłonecznym. Zakończenie zwierzęcia z drugiego końca stanowi oczywiście groteskowo długi ryj, wyglądający jak wygięta rura z plastyku. Obserwowany przeze mnie oso był pewnie zmęczony, bo dyszał ciężko i wysuwał swój robaczkowaty język; spływała z niego gęsta lepka ślina. Dwaj Kampowie nadal zachwalali swoją zdobycz i zachęcali mnie do kupna. Nie miała baba kłopotu, kupiła sobie mrówkojada. Pod pozorem dokonania transakcji obejrzałem sobie jednak zwierzę dokładnie. Mrówkojad był potulny. Mogłem go chwytać za ogon, klepać po sztywnej szarawej sierści zwieszającej się na boki. Nie reagował. Nie dał się również przesunąć, choć próbowałem, napierając barkiem. Około pół metra wysoki, ważył, jak sądzę, dobrze ponad trzydzieści kilogramów. Ogromne pazury — jego wspaniała broń — budziły respekt. Bez trudności mogłem sobie wyobrazić, że tymi narzędziami pracy oso może rozpruwać najtwardsze termitiery. Obok pancernika, którego obejrzałem w Gujanie, właśnie mrówkojady należą do rodziny szczerbaków, stanowiących najbardziej charakte- 262 263 niówej. Nie zobaczyć na tym kontynencie' przedstawicieli zacnej rodziny — to byłoby trochę tak jak z Rzymem i papieżem. Łatwo można się domyślić, że sympatycznego oso... nie kupiłem. Trafił on bodajże do rąk właściciela zajazdu, w którym nocowałem. Kupił go z pewnością tanio, ale chyba nie na pieczeń. Indianie podobno jedzą mięso mrówkojadów, ale — jak twierdził Juan — jest ono ciemne i przesiąknięte zapachem mrówek. Moskity cięły jak oszalałe. One też chyba zadecydowały, że na trasę Atalaya—Pucallpa zaczęliśmy szukać innego środka transportu niż łódź. Kilkadziesiąt godzin w peke-peke w towarzystwie komarów o wyjątkowo tępych „dziobach" — było perspektywą przerażającą. Juan zresztą przysięgał, że na rzece nie ma nic do oglądania. Nie bacząc więc na upał, udałem się do wskazanego mi domu porozmawiać o samolotach. O stałej linii obsługującej Atalaya nie było mowy, ale od czasu do czasu zdarzały się wojskowe samoloty, które w ramach akcji „wojsko—ludowi" zabierały fracht i pasażerów; wówczas to upoważniony obywatel Atalaya sprzedawał bilety. Z wątpiącym sercem poprosiłem o informacje co do najbliższego lotu. Myślałem: „za tydzień, miesiąc". Samolot odlatywał za trzy godziny! W tej sytuacji — upał, nie upał — rączo pobiegłem do kolegów pakować graty. Najgorszy był fakt, że wodnopłatowiec odlatywał z La Huaira (siedziby Pancho-Franusia), a instytucji taksówek wodnych w Atalaya jeszcze nie znano. My natomiast musieliśmy odbyć tę czterdziestominutową przejażdżkę, żeby w ogóle dotrzeć do samolotu. Szczęśliwie się nam to ostatecznie udało, jakkolwiek przewoźnik wyczuł okazję i spieszących się w upał, a więc niespełna rozumu 264 oyio pfaKac i płacić. '........'"""......."'"" "' Za to samolot ze znakami peruwiańskich sił lotniczych wydał mi się tego dnia najdoskonalszym wynalazkiem, jaki wymyślił człowiek. Wewnątrz miły chło-dek i... nie było komarów. Dwaj lotnicy, wytworni oficerowie, stali z boku, patrząc z odrazą na przeróżne toboły ładowane do kadłuba maszyny, czyszczonej zapewne codziennie na wysoki połysk na macierzystym lotnisku. Kiedy ucichł gwar i załadowano oprócz nas dwóch chorych Indian — przemówiły silniki. Długi warkocz piany spod pływaków — i wzbiliśmy się w powietrze. W dole został jeden sympatyczny mrówko-jad i miliardy komarów. Kapryśnie wiła się rzeka. Rozlana szeroko, obejmowała czasem nierównej grubości ramionami większe i mniejsze wyspy. Płasko. Zielono. Z okien samolotu widać skłębione białe kumulusy. Nierzadko spod ciemniejszych chmur zwisały przesuwające się z wiatrem firanki deszczu. Najwidoczniej definitywnie już skończyła się w tym rejonie pora sucha. W dole, z wyjątkiem nielicznych palmowych dachów pojawiających się czasem tuż nad brzegiem — żadnych znaków ludzkiej działalności. Na dobrą sprawę tereny te są mniej znane niż księżycowe kratery... Wkrótce jednak, za sprawą słyrmtj Transamazoniki, rzecz się radykalnie zmieni. Człowiek rzucił wyzwanie dziewiczej puszczy. Bra-zylijczycy ruszyli z atlantyckiego wybrzeża ku swojej zachodniej granicy. Droga ma dotrzeć do Peru w rejonie Pucallpy i związać się z istniejącym już szlakiem transandyjskim; coast to coast, jakby powiedzieli Amerykanie. W sumie ponad cztery tysiące kilometrów. „Brazylia podbija trzy czwarte swego własnego terytorium". „Amazonia jest naszym Księżycem". „Sto tysię- 265 kilometrów dróg" zapewni "Brazylii bezpośrednie "połączenie ze wszystkimi sąsiadami" — zachłystuje się prasa. Ostro ruszyli Brazylijczycy. Droga-laboratorium z Brasilii do Belem (ponad 2000 km) pozwoliła stwierdzić, że współczesna technika da sobie radę z nietkniętą dżunglą. Co piętnaście kilometrów osady; nadziały, darmowej ziemi po pięćdziesiąt hektarów na osadę. Warczą potężne buldożery, padają wielkie drzewa. Nie wszystko od razu. Teraz nasypy, prowizoryczne przeprawy; jutro — stałe mosty. Warczące potwory muszą iść naprzód. Armia dobrze wyposażonych ludzi wgryza się w pierwotną zieleń. Naprzód! Romantyka wielkiej budowy. Także jej bagno nie mniejsze niż naturalne grzęzawiska. Alkohol, prostytucja, gruźlica, mordy. Giną Indianki. Pistolet maszynowy jest lepszą bronią niż łuk. Rozjuszona technika niszczy las; żywność z helikopterów, stalowe pontony, aluminiowe kratownice. Rozwija się transport rzeczny, kwitną leśne porty i lotniska. Złoto, mangan, boksyty; dyszy żądzą uprzemysłowiony świat. Zedrzeć wierzchnią warstwę zielska. Pod spodem jest Eldorado. Wiadomo już na pewno. Satelitarna fotografia, oczy ziemskich przyrządów z kosmosu. Nie ma błędów. Wiadomo dokładnie, gdzie diamenty, gdzie nafta, a gdzie stuprocentowa niemal ruda żelazna. Sto tysięcy rodzin osiedli się na nowinach. Być może, w przyszłości. Ale już teraz „Kaiser Aluminium" eksploatuje na północ od Manaus złoża boksytu, a amerykański miliarder Daniel K. Ludwig zakupił półtora miliona hektarów w sercu Amazonii! Ziemia dla Br azyli jeżyków — jasne. Ale jeszcze ważniejsze są surowce, surowce, surowce; warto w ten biznes zainwestować trochę pieniędzy. 266 gli. Są i sensacje: .„,„,., ........ „W dorzeczu Amazonki odkryto plemię białych Indian. Santiago, 22.11.1973. Ekspedycja antropologów brazylijskich odkryła w lasach dorzecza Amazonki osiedle białych Indian. W ten sposób po raz pierwszy uzyskano naukowe potwierdzenie krążących od dawna w Brazylii pogłosek o ich istnieniu. Zamieszkują oni trudno dostępne lasy, 400 km na południe od miasta Manaus, stolicy stanu Amazonas. Plemię odkryte przez brazylijskich uczonych odznacza się niskim wzrostem. Posługuje się językiem niepodobnym do żadnego z używanych w Brazylii". „Indianie-wielkoludy odkryci w dżungli Amazonii. Meksyk, 14.12.73. Claudio Yillasboas, jeden z najlepszych brazylijskich znawców Indian, od 382 dni czekał w obozowisku nad' rzeką Peixoto, wierząc, że muszą w tym rejonie pojawić się gigantyczni Indianie. Miał rację. W tych dniach nawiązał z nimi pierwszy bliższy kontakt. Około 25 bojowników plemienia Krenakore przybyło do jego obozowiska. Po krótkiej wymianie uścisków rąk 53-letni antropolog wręczył przeszło 2-metrowym Indianom pierwsze podarunki: porcelanowe naszyjniki, scyzoryki i małe noże metalowe. Przyjaźń została nawiązana, ponieważ otrzymał w rewanżu łuki i strzały. Niestety, przyjaźń ta jest kłopotliwa. Indianie domagają się większych ilości podarunków. Villasboas drogą radiową wezwał brazylijską fundację do spraw Indian o przysłanie natychmiast drogą lotniczą dużej partii porcelanowych naszyjników, w przeciwnym bowiem wypadku Indianie mogą wkroczyć na ścieżkę wojenną. Podkreślił on w swojej depeszy, że muszą to 267 r"I"r" I aianie J^.renaKore nie z plastyku, szkła lub temu podobnej tandety. Naszyj-niki muszą być koniecznie porcelanowe i w kolorach białym, żółtym, zielonym lub niebieskim. W żadnym wypadku czerwone, ponieważ jest to kolor zwiastujący zły zamiar. W rejon obozu Villasboas udała się obecnie ekipa lekarska, ponieważ zachodzi obawa, że Indianie w kontaktach z białymi mogą zarazić się jakąś chorobą. Nie mają oni przeciwciał likwidujących choroby wirusowe, i nawet zwykła grypa może zniszczyć plemię liczące, jak się przypuszcza, 500 osób". „Rząd brazylijski nie pozostaje obojętny na losy swoich świeżo odkrytych obywateli. Santiago (PAP). Wkrótce rząd brazylijski wyśle ekspedycję naukową, której celem będzie nawiązanie bliższego kontaktu z pierwotnymi plemionami indiańskimi, zamieszkującymi północną część Amazonii. Naukowcy będą starali się poznać zwyczaje i nawiązać przyjazne stosunki z około 100 plemionami, które dotąd unikały jakichkolwiek kontaktów z cywilizowanym światem. Innym celem tej ekspedycji będzie zbadanie obszarów północnej Amazonii w związku z budową szosy trans-amazońskiej, która będzie przebiegać przez ponad 4 tysiące kilometrów niedostępnej i nie zbadanej dżungli i połączy Ocean Atlantycki z Kordylierami. Informując dziennikarzy o celach ekspedycji, gen. Bandeira de Melo — Przewodniczący Narodowego Funduszu Pomocy Indianom (FUNAI) — stwierdził, że wyprawa będzie należała do najbardziej niebezpiecznych. Plemiona, z którymi zamierza się nawiązać kontakt, a szczególnie Marubo, Mała czy Vanomani, są mało znane i wrogie wobec obcych. Naukowcy z FUNAI zamierzają skontaktować się z nieznanymi 268 j indiańskich". FUNAI, organizacja o szczytnych celach, działa więc znakomicie. Cóż z tego jednak, jeśli jednocześnie, a raczej wcześniej działają inni biali ludzie. Prawo brazylijskie pozwala każdemu osadnikowi nabywać olbrzymie połacie puszczy prawie za darmo. Państwo udziela nawet kredytów na te cele. To samo prawo przewiduje jednak, że jeśli obszary te zamieszkuje jakiś indiański szczep — nowy nabywca traci swoje prawa na jego korzyść. Bezwartościowe niegdyś tereny dzięki budowie dróg stają się dostępne dla eksploatacji drewna, dla hodowli czy kopalnictwa. Tereny z każdym dniem nabierają wartości. Pozostaje jedno wyjście. Silne ekspedycje napadają na indiańskie osady. Dynamit zmiata z powierzchni nędzne chaty. Wynajęte helikoptery i siedzące w nich dzikie bestie strzelają, palą, mordują. Co bardziej „wrażliwi" podrzucają Indianom żywność zatrutą arszenikiem lub przedmioty zakażone czarną ospą. Rządowe siły starają się oczywiście odnaleźć i ukarać winnych takich zbrodni, ale często jest to niemożliwe. Dżungla pokrywa milczeniem niezliczone tragedie, o których nigdy nie dowie się świat. Transamazonika. Z każdym kilometrem nowej drogi niknie cząstka wolności Indian Amazonii. Wiadomo, że wielkie koncerny siedzą już na miliardach hektarów. Na tych terenach Indianie znikną prawdopodobnie równie szybko, jak sama dżungla — albo jeszcze prędzej. Za kilkadziesiąt lat pamięć o Indianach przetrwa tylko na kartach książek, pisanych w czasach, kiedy... był jeszcze pierwotny las. Tysiące ludzi walczy z zielonym piekłem — oni pragną podbić brazylijski Księżyc. Ciężko im. Astronauci mają przynajmniej skafandry; tych pionierów nic nie fi i wdziera się w dżunglę. Dla milionów biedaków czy dla garstki milionerów? Będą jeszcze nowe odkrycia. Może wychynie z mroków puszczy legendarna zagubiona stolica Inków, może odnajdzie się Manoa, do której dążyli Raleigh i Que-sada. Wszystko jeszcze może się w Amazonii znaleźć. Także prehistoryczne potwory i wojownicze Amazonki. Jedno jednak jest pewne. Wiek XX pisze nekrolog dla południowoamerykańskiej dżungli. Zbliża się koniec dziewiczego lasu w dorzeczu Amazonki, zbliża się nieuchronna zagłada Indian w nim mieszkających. Teraz się odkrywa poszczególne grupy pierwotnych ludzi właściwie tylko po to, aby je unicestwić. Indianie oczywiście zginą pierwsi, ale i biali „romantyczni" poszukiwacze diamentów, garimpeiros, przetrwają niewiele dłużej. Zniszczą ich wspierane maszynami górnicze giganty. W samym sercu dżungli, w mieście Porto Velho jeden z takich właśnie malowniczych typów dał dobitny wyraz swym uczuciom w odniesieniu do nowej kon-kwisty. Sprzedał on mianowicie swój 260-karatowy diament, zakupił olbrzymią ilość importowanych jabłek, które w dżungli uchodzą za rzecz równie zbyt-kowną, jak kawior w Paryżu, a następnie wszystkimi tymi owocami nakarmił swego... muła. Dokonawszy tej jedynej w swoim rodzaju demonstracji, wrócił do dżungli, pozostawiając po sobie legendę, którą długo będzie się opowiadać w Amazonii. Kiedy już wyginą Indianie i garimpeiros, pewnie i dżungla, pomimo swego ogromu, nie przetrwa wiele dłużej. Jednak zniszczenie pierwotnego lasu, jak twierdzą futurolodzy, nie ujdzie ludzkości na sucho. Wręcz przeciwnie; wywoła katastrofalne skutki, i to w skali globu. 270 1 łudniowej Ameryce "zmniejszyłoby zawartość tlenu w atmosferze ziemskiej o połowę, przy jednoczesnym wzroście udziału w niej dwutlenku węgla o dziesięć procent. Warto pamiętać przy tym, że w ostatnim stuleciu, wskutek zanieczyszczeń przemysłowych, zawartość dwutlenku węgla i tak już wzrosła o piętnaście procent. Dalsze dziesięć procent trującego gazu — to nie dające się w całej pełni przewidzieć kataklizmy. Tak na przykład temperatura powietrza podniosłaby się o cztery stopnie; rzecz z pozoru błaha, oznaczałoby to jednak stopienie części polarnej pokrywy lodowej, a w konsekwencji podniesienie się poziomu oceanu światowego o kilkanaście metrów. Byłaby to zagłada praktycznie wszystkich osiedli położonych w pobliżu morza i całkowita zmiana konturów znanych nam lądów. Atak więc na pierwotny las w Amazonii zakrawa, zdaniem pesymistów, na zbiorowe samobójstwo ludzkości. Cóż. Miejmy nadzieję, że za życia naszego pokolenia tysiąckonne buldożery nie zdołają się jeszcze uporać z „zielonym piekłem", i że czarne prognostyki są chociaż trochę przesadzone. T Departament Nadziei Znowu w Pucallpie. Jakże inaczej wygląda to miasteczko z perspektywy leśnych osad. Przed paroma tygodniami byłem najwidoczniej ze szczętem zepsuty przez wygody stołecznej Limy. Za to teraz! Nie do wiary, jak rozkoszny może być prysznic! Jak znakomicie smakują potrawy spożywane przy stole! W wielkim mieście Pucallpie mieć na zawołanie lodowato zimnego „Sisleya", owocowe lody lub kolorowy film w kinie „Rex"; na szczęście nie o wędrówkach w dżungli. Z Pucallpą pożegnałem się w hotelowym hallu za pośrednictwem figury wodza Tariri. Indianki, które naśladowałem, z chichotami podglądały moje gmeranie w dolnej części kuszmy wielkiego wodza. Rozstanie z Juanem było natomiast rzewne. Polubiliśmy się z. małomównym drwalem. Na lotnisku klepaliśmy się przeto bez końca po łopatkach, wyrażając w ten peruwiański sposób wzajemną sympatię. Na pożegnanie dostałem od niego ozdobny naszyjnik z zębem kajmana, i dar ten do dzisiaj przechowuję jako amulet mający przynosić mi szczęście, coś na kształt murzyńskiego gri-gri. Samolot zatoczył krąg nad miastem i położył się na właściwy, to jest północny kurs. Lecieliśmy ku brzegom Amazonki właściwej, do Iąuitos. Tam rzeki Apu-rimac, Ene, Tambo, Ucayali, i nie tylko one, prze- j. zj nuriem ucayan aroga ao tego miasta ma ponad siedemset mil, samolotem w linii prostej jest o połowę bliżej. Godzinka lotu zleciała jak z bicza trząsł. Żegnaj, klimatyzowana kabino. Pierwszy kłębek wilgotnej waty wciągnąłem do płuc już na najwyższym stopniu schodów przystawionych do maszyny. Spocony i wilgotny, w sam raz nadawałem się do spotkania z Królową Rzek. Zaraz po załatwieniu jakiego takiego locum podążyłem przeto nad Amazonkę. W Iąuitos rozlewa się ona zaledwie na trzy do czterech kilometrów, co i tak jest szerokością imponującą, jeśli weźmie się pod uwagę, że ujście rzeki znajduje się dopiero w odległości trzy i pół tysiąca kilometrów! Stałem na bulwarze zwanym tutaj Malecon Tafapaca i patrzyłem w mulistą rzekę. Wody Marańon i Ucayali płynęły już razem, niosąc wspólnie do Atlantyku daninę złożoną z andyjskich śniegów i jałowych iłów dżungli. Rzeką płynęły kępy jakiegoś zielska, pokrzywione gałęzie pni ukrytych pod wodą, a wreszcie odrapane łodzie, tak charakterystyczne dla wszystkich południowoamerykańskich rzek. Amazonka. Rzeka młodzieńczych marzeń. Rzeka Nieporównywalna. Amazonka — u ujścia sześćdziesiąt razy szersza od Nilu. Aż dziesięć jej dopływów jest dłuższych od Renu! Amazonka, zrodzona z andyjskich lodowców, jest rzeką sześciu narodów i ojczyzną do dziś nie poznanych dziwów ze świata roślin i zwierząt. Królowa rzek — włada obszarem przekraczającym siedem milionów kilometrów kwadratowych. W tym rejonie są tylko nikłe oazy cywilizacji. Resztą rządzi nie jaguar, nie dziesięciometrowa anakonda, lecz niewyobrażalnie wielka armia gryzących, kłujących, żądlących insektów. Owady władają dziewiczym lasem. Cztery wieki 18 — Delfiny z Ucayali 273 zhiknęły z dlfromriycri połaci Amazonii. i\a aoorą sprawę, przez czterysta lat nie znalazł się też drugi, współczesny Orellana. Francisco de Orellana, jednooki książę Amazonki, pierwszy przebył ją dla świata. Ze smutkiem tedy obejrzałem w Iąuitos pomniczek poświęcony Orellanie. Jest to z pewnością najbrzydszy monument (za duże słowo), jaki zdarzyło mi się oglądać. Składa się z niskiego postumentu i tablicy z odpowiednim tekstem, przy czym sam postument pokryty jest niebieskimi kafelkami — dokładnie takimi samymi, jakie można obejrzeć w pobliskim... szalecie. Biedny Orellana. — Seńor, „Explorama Tours" zapewni 'ci wspaniałą wyprawę łodzią do dzikich Indian! — No, seńor, tylko „Wong's Amazon Tours". My mamy Indian lepszych! A jaka wspaniała wioska! Źle musiało być z ruchem turystycznym w Iąuitos, ,skoro ci dwaj „przewodnicy" mało się o mnie nie pobili. Rozbawiony, przez chwilę pozwoliłem obu chłopcom żyć złudzeniami. Nie miałem bowiem zamiaru dać się wywieźć za rzekę, gdzie wcale dobrze sytuowani i przecywilizowani już Indianie na hasło: „Turyści idą! Przebieraj się, kto może!" — za pieniądze swego patrona według programu straszyli wniebowziętych turystów łukami, dmuchawkami i groźnym makijażem. Powróciłem nad rzekę. Wzdłuż bulwaru przepływał akurat spory, frachtowczyk z brytyjską banderą. Jego portem macierzystym wypisanym na rufie okazał się Liverpool. Miałem więc przed sobą naoczny dowód, że pełnomorskie statki wprost z Wysp Brytyjskich mogą aż tu docierać. Iąuitos jest bowiem portem co się zowie... atlantyckim. Wprawdzie z bulwaru Tarapaca do Pacyfiku jest mu iv iquiios nie może nawet śnić- b komunikacji z Pacyfikiem. Na przeszkodzie stoi taka „bagatelka" jak Andy. Warto w tym miejscu dodać, że kilkadziesiąt kilometrów dróg, którymi szczyci się Iąuitos, prowadzi donikąd. Drogi te kończą się ślepo, a wspaniałe samochody niektórych obywateli miasta w tej sytuacji służą wyłącznie dla dodawania splendoru ich właścicielom. Przed wynalezieniem samolotu ten peruwiański port rzeczny był praktycznie niedostępny dla przybyszów z Limy. Musieli najpierw przedzierać się długo górskimi ścieżkami, a potem, też nie krócej — płynąć z prądem Marańon lub Ucayali, aby zobaczyć wreszcie gustowny „pomnik" Orellany. Do dziś zresztą transport lądowy na tej trasie nie jest możliwy. Całkiem niedawno — kiedy powstała potrzeba przewiezienia sporego ładunku kamienia budowlanego i żwiru, którego brak jest nad Amazonką — statek załadowany w Callao popłynął do Kanału Panamskiego, opłynął wybrzeże Kolumbii, Wenezueli, Gujany i wpłynął na Amazonkę, której ujście znajduje się, jak wiadomo, na terenie Brazylii. Kamień musiał więc opłynąć wybrzeża wielu krajów, ponadto wejść 3600 kilometrów w głąb kontynentu — aby znaleźć się ostatecznie w porcie peruwiańskim Iąuitos. W sumie statek przebył ponad siedem tysięcy mil, podczas gdy odległość Callao—Iqui-tos w linii prostej wynosi dziesiątą część tej trasy. Takie to są układy transportowe w tym piętrowym kraju, jakim jest Peru, zwane w dawnej polszczyźnie Inkazją lub Peruanią. Współczesne Iąuitos liczy około 75 tysięcy mieszkańców i kilka lat temu było portem wolnocłowym, z czego korzystały legiony międzynarodowych aferzystów i przemytników. Obecnie strefa wolnocłowa została zniesiona i najważniejszy atlantycki port Peru 274 275 zmniejszyć jedynie liverpóolśka linia okrętowa „TSobth Linę" wysyła tu regularnie mały stateczek cumujący przy niezbyt reprezentacyjnym nabrzeżu, dosłownie z rufą w krzakach. Lwią część towarów wychodzących z Iąuitos na ocean stanowi drewno, reszta to zwierzęce skóry, mleczko caspi (podstawowy surowiec do produkcji gumy do żucia), trochę juty, garbników. Do tych przeładunków w porcie należy doliczyć kilkadziesiąt tysięcy ton towarów w obrocie wewnętrznym, które spływają tam przede wszystkim z nurtem Ucayali. W Iąuitos istnieie również mała rafineria ropy naftowej, przerabiająca około 20 tysięcy ton surowca rocznie, oraz niewielki pływający dok umożliwiający remont małych jednostek. Życiodajną arterią atlantyckiego portu Iąuitos jest i długo jeszcze pozostanie Amazonka. Samolotem zbyt dużo przewieźć się nie da. Gigantyczna rzeka żyje własnym życiem, a na jej wodach królują małe łodzie ze śmiesznymi palmowymi strzechami, wyposażone najczęściej w przyczepny motor. Utrzymują one kontakt z nadbrzeżnymi osadami, uprawiają handel, przewożą płody rolne, owoce. Czasem na falach rzeki pokaże się większy nieco dwupokładowy statek, przypominający tylnokołowce z Missisipi. Na górnym pokładzie ma on zwykle kilka kabin pierwszej klasy — dla zamożniejszych pasażerów, reszta podróżnych zadowala się hamakami i własnymi zapasami żywności, które muszą wystarczyć na całą drogę. Większość tego rzecznego drobiazgu, o dużym znaczeniu gospodarczym dla regionu, zawija z reguły do najstarszej i najuboższej części miasta, jaką jest Belen. Osada ta, zbudowana na palach, wysuwa się z wody 276 Iąuitos, gdzie mieszczą się urzędy i hotele. Przypuszczać należy, że to z Belen właśnie spływają do sklepów wytwornego śródmieścia towary, których daremnie szukać by można w Limie. Rzeka i port mają bowiem swoje przemytnicze tajemnice. Jeszcze większe miały zapewne w okresie kauczukowej gorączki. Najlepsza cafeteria w całym Iąuitos, przy Plaża de Armas, funkcjonuje dziś w domu, który jeden z „kauczukowych baronów" kupił w Paryżu i w częściach ka-zał dostarczyć nad Amazonkę. Był to budynek zaprojektowany przez samego Gustawa Eiffla, twórcę słynnej wieży. W tamtej epoce wszystko było możliwe. Opera w Manaus, kąpiele w szampanie, klejnoty dla dam — każde miasto nad Amazonką nosi ślady z epoki legendarnego ćwierćwiecza (1890—1915). Ówczesny kauczukowy boom przewyższał pod każdym względem gorączkę złota w Kalifornii i na Alasce razem wzięte. Przyniósł fantastyczne bogactwo setkom ludzi, a śmierć dziesiątkom tysięcy. Ocenia się dzisiaj, że zebranie tony surowego kauczuku przypłacało życiem co najmniej ośmiu Indian. Rubber barons wydawać mogli dowolne sumy pieniędzy na wyszukane zbytki — zbieracze kauczuku musieli wykonywać swoje normy. Jeśli zbieracz nie przyniósł po raz pierwszy wyznaczonej mu ilości lateksu, był bity, za drugim razem — obcinano mu ucho, za następnym — drugie. Niedopełnienie normy po raz czwarty oznaczało wyrok śmierci. Bezprawie, morderstwa, a w konsekwencji ucieczki w głąb dżungli — powodowały okresowe obniżanie się kauczukowych zbiorów. Działali wtedy przeróżni kontrolerzy, też przecież nie ze względów humanitarnych. Jeden z nich pisał w swoim raporcie: 277 nowią jedynych środków, za pomocą których zmusza się ich do pracy. W ostatnich latach zastosowano tortury. Nie jestem w stanie pojąć, jak można dopuścić do tego, aby w sytuacji, kiedy brak rąk do pracy, kaleczono ludzi za najmniejsze przewinienie. Jak mnie poinformowano, zabija się starców i kobiety bez litości, jako niezdolnych do wykonywania tej straszliwej pracy. W czasie mej inspekcji widziałem wielokrotnie powieszone na drzewach kobiety i dzieci..." A zaczęło się wszystko tak niewinnie. W połowie XVIII wieku podróżował po Amazonce pan Charles de la Condamine, wysłannik Paryskiej Akademii Nauk. Dokładne sprawozdania badacza zawierają informację, że Indianie za pomocą kao-czu („łez drzewa") wyrabiają nieprzemakalne tkaniny, a nawet rodzaj kaloszy. Podobno produkcja obuwia przebiegała dość prosto. Indianie smarowali nogi lateksem, a potem... podgrzewali nad ogniskiem. Operacja taka musiała być bolesna, a obuwie... rzeczywiście dopasowane. Condamine zachwycił się lateksem i zabrał jego próbki do Europy. Niestety. „Łzy drzewa" okazały się kruche, łamliwe. Żywica Hevea brasiliensis wydawała się bezużyteczna. Zapomniano więc o niej na długo. Prawie sto lat później zaczął działać Mclntosh,- który rozpoczął fabrykację kaloszy i płaszczy przeciwdeszczowych. Wyroby te zdawały egzamin tylko w umiarkowanej temperaturze. A więc i sukces Mclntosha był umiarkowany." Entuzjastą egzotycznej żywicy był w owym czasie także Amerykanin Charles Goodyear. Krążyły o nim nawet dowcipy w rodzaju: Jeśli spotkacie człowieka w kauczukowym płaszczu i kauczukowych kaloszach, z kauczukową sakiewką, w której nie ma ani centa — to będzie z pewnością Mr. Goodyear. Goodyear jednak, 278 cznie gumę i wyszedł na swoje. Kiedy zaś Szkot John Dunlop sporządził pierwszą pneumatyczną oponę — nad Amazonką dziać się zaczęły rzeczy straszne. Za „łzy drzewa" płacono horrendalne ceny. Europa żądała, więcej i więcej. Powstawały fortuny. Monopol brazylijski został naruszony, a następnie złamany. „Nieszkodliwy" dziwak, miłośnik kwiatów i motyli, wywiózł z Brazylii pomimo srogich zakazów nasiona cudownego drzewa ukryte w skórze wypchanego kajmana. Niewiele już czasu potrzeba było, aby w Indochinach, na Malajach, na Filipinach, itd. powstały ogromne plantacje produkujące kauczuk taniej niż Amazonia. Brazylia przeżywała straszny szok. Katastrofa przyszła przecież nagle. W dżungli zostały tysiące o niczym nie wiedzących seringeiros bez zaopatrzenia. „Łzy drzewa" płynęły nadal, ale drzewa „płakały" już nad tragedią zostawionych swemu losowi ludzi. Brazylia nigdy nie odzyskała swej pozycji w produkcji kauczuku. Dzisiaj nie ma jej również na liście krajów przodujących w produkcji lateksu. Nie powiodło się nawet wielkie przedsięwzięcie w roku 1927 znane pod nazwą Fordlandii. Król samochodowy Henry Ford spróbował wtedy w dolinie rzeki Tapajos założyć ogromne plantacje kauczukowych drzew. Okolica okazała się wyjątkowo źle wybrana. Robotnicy wymierali, specjaliści ratowali się ucieczką, .a drzewka rosły marnie. Ford. odżałował swoich milionów i oddał dżungli jej posiadłości. Kauczukowa koniunktura w Brazylii drgnęła raz jeszcze w okresie II wojny światowej. Działania wzmogły zapotrzebowanie na ten strategiczny surowiec. Nad Amazonkę przewieziono wówczas ponad 45 tysięcy ludzi i zbiory dzikiego kauczuku wydatnie wzrosły. Z chwilą zakończenia działań znowu „zapomniano" 279 1 wstrząsające tragedie. ' Aktualnie odbywa, się Nowa Konkwista -— nie tyle może kontynentu, co dziewiczego lasu. W dżungli zapachniało naftą. Najbardziej romantyczni latynoscy dziennikarze mówią o „czarnynf złocie Inków", aczkolwiek tam, gdzie nafta, o żadnym romantyzmie nie może być mowy. Chodzi o grube, bardzo grube pieniądze. Amazonia okazała się, stwierdzono to także przy użyciu sputników — ogromnym skarbcem wszelkich ! surowców, również tych najcenniejszych, energetycz- nych. A więc ruszyła konkwista. Na terenie Ameryki Południowej, w tym także w Pe-- ru, istnieją złoża naftowe od dawna eksploatowane. Ale nie w dżungli. W matecznikach dziewiczego lasu pierwszy odszukał ropę naftową Ekwador. Na ironię zakrawa fakt, że odkryć tych dokonano na terenach, które jeszcze w 1942 roku należały do... Peru i zostały dobrowolnie wymienione. Stan ten zdopingował Peruwiańczyków do intensywnych poszukiwań ropy po drugiej stronie obecnej granicy. Prace te prowadzą Peruwiańczycy już na swój własny rachunek, ponieważ rząd generała Velasco, w niespełna tydzień po objęciu władzy, znacjonalizo-wał majątek działającego przedtem w Peru koncernu „International Petroleum Company" (IPC), stanowiącego zresztą filię osławionego „Standard Oil". Z tą chwilą też powstało państwowe przedsiębiorstwo „Pe-troperu", zajmujące się odtąd zarówno wydobyciem roPy, jak i jej dystrybucją oraz przeróbką przemysłową. Właśnie pod nadzorem tej instytucji (mającej swoją filię także w Iąuitos) prowadzone są również wiercenia w peruwiańskiej dżungli. z- Kartką polecającą w garści" zameldowaliśmy się na przedmieściu, gdzie stacjonował batalion de transporte n°. 5-Itaya. Tam ulokowano nas w niewielkim samolociku opatrzonym pływakami. Jeden z nich musiał być dziurawy, bo maszyna była przechylona. Wkrótce zjawił się pilot. ""Pl Płynne złoto Mały samolot płynie nad zielonym dywanem dżungli. Przeszło godzinę lecimy już na północny zachód. Jak sięgnąć okiem — skłębiona dżungla w idealnie płaskim krajobrazie. Żadnych śladów życia. Patrzę z ukosa na pilota. Z papierosem w ustach wygląda jak niemal wszyscy piloci sportowi świata, ale mówi się do niego — padre. Guy Gervais zgodził się nas zabrać na ten lot. Teraz wyjaśnia zasady działalności „Skrzydeł Nadziei", do której należą on i jego samolot. Sprawa jest prosta. Gdzieś w Missouri grupa ludzi doszła do wniosku, że samolot sam w sobie, jakkolwiek niesie śmierć w Wietnamie — nie jest rzeczą złą. Że za pomocą latającej maszyny można ludziom również pomagać. Wkrótce potem powstała organizacja „Skrzydła Nadziei" („Wings of Hope", „Alas de Esperanza"), której głównym celem jest niesienie pomocy ludziom odizolowanym od świata. Zakupiono kilka maszyn — jedna z nich, ta właśnie, którą lecimy, znalazła się w peruwiańskiej Amazonii. Działalność niemal misyi-na, dlatego do nie gardzącego alkoholem i tytoniem misjonarza mówi się — padre. Padre-pilot żuje pracowicie gumę. „Trzeba by z nim trochę porozmawiać" — myślę i na początek serwuję anegdotę: — Niedawno czytałem, że w Sommerville umarł Ho- 282 dwóchMat. — Robię przerwę, padre mruczy zachęcająco, więc jadę dalej. — Postawili mu nagrobek w postaci paczuszki gumy do żucia, z napisem: Rozciągnął swoje życie jak gumę do żucia. Padre Gervais śmieje się hałaśliwie. Kiedy skończył, zrewanżował mi się dość ryzykowną historią o ludożercy i dziewczynie. Dobra jest, da się z niego zrobić jeszcze rozmownego człowieka. Padre był pilotem nieprzeciętnym. Dwanaście lat przesiedział za sterami, z tego jedną trzecią spędził w powietrzu nad Irianem Zachodnim. Sporą chwilę pogadaliśmy sobie więc o Nowej Gwinei. Prędko się okazało, że lotniczymi przygodami Guy Gervaisa dałoby się obdzielić dwa europejskie aerokluby. — Jak tutaj się lata? — Spokojnie, aż nudno. Czasem trafi się jakiś nagły lot do ukąszonego przez czuszupi, czasem dzieciak z krwotokiem... Padre mówił lekko, ale widać było, że ceni sobie tę pracę i chciał służyć ludziom swoimi ratowniczymi skrzydłami. — Kiedyś zdarzył się przykry wypadek — mówił padre — dwóch białych chłopców zginęło od kurary. Przypadkiem... indiańskim dzieciom nic takiego się nie zdarza. Poleciałem, ale nic już nie dało się zrobić. Obaj nie żyli. Matka szalała... — Skąd kurara u białych? — Ojciec przechowywał, nawet nie wiadomo, w jakim ceh\ a chłopcy się dorwali... To była ta gorsza, znad Putumayo. — Może więc być i kurara lepsza? — Po prostu inna. Tę drugą powszechnie nazywa się kurara z Lamas. To takie niewielkie miasteczko nad rzeką Mayo. Mieszkańcy tej osady sobie tylko znanym 283 i sprzedają w bambusowych rurkach. Preparat wygląda jak maść brunatnego koloru... Ponadto używa się tej kurary przeciwko większym zwierzętom, a jest ona tak silna, że zraniony jaguar pada w ciągu kilkunastu sekund. — Zraniony czym? — Oczywiście strzałką z dmuchawki zwanej tutaj pukuną. — A drugi rodzaj kurary? — Może i to ten sam rodzaj trucizny, ale Indianie opowiadają sobie, że kurara z Putumayo jest preparowana w sposób nader tajemniczy. Według tych legend do przyrządzania kurary — ukazuje się ona w handlu wymiennym w glinianych garnuszkach — używa się nie tylko roślin, lecz także, jadu żmij i wielu innych ingrediencji. Podobno jest najlepsza w polowaniu na ptactwo. Czy ja zresztą wiem... Dzisiaj Indianie mieszkający wzdłuż Amazonii mają radia tranzystorowe, piwo w puszkach, no i trują się alkoholem; po co im kurara... Lot był nużący. Gdyby nie obfitość kłębiących się nisko chmur, mogłoby się zdawać, że samolot stoi w miejscu. Pod nami ciągle jednakowo — podmokła zieleń poprzecinana meandrami rzek i strumyków. Było to nie tyle zielone piekło, co zielona pustynia. — Kurara i dmuchawka służą pewnie także przeciw ludziom... jak to jest z tymi zmniejszanymi głowami? Padre zaśmiał się głośno. — Nareszcie! Czekałem, kiedy wreszcie padnie to pytanie. Każdy Europejczyk pyta w końcu o te paskudne trofea. Well. Chłopie, to dawne czasy. Teraz — może gdzieś, jakieś grupy w pobliżu granicy z Ekwadorem... ale tak naprawdę, to już nikt się w to nie 284 handlowano" Dziś nie te czasy.!. Samolotem mocno rzuciło. Padre staranniej przyłożył się do sterów. Przed nami pojawiła się czarna chmura z wiszącymi z niej firankami deszczu. W kabinie zrobiło się ciemno, nieprzyjemnie. Kilka minut lecieliśmy w milczeniu, nie chciałem przeszkadzać pilotowi. Padre wymanewrował jednak chmurę i niewiele czasu upłynęło, a słoneczne światło znowu zalało kabinę. — Indianie Jibaros — padre sam wrócił do tematu — zmniejszone ludzkie głowy po prostu wyrzucali, mimo całego trudu, jaki wkładali w ich przygotowanie. Religią tego szczepu, składającego się z trzech odrębnych grup: Aguaruna, Huambisa, trzeciej nie pamiętam — była po prostu zemsta nad wrogiem. Według ich wierzeń nieprzyjaciela trzeba było zabić i zmniejszyć mu czaszkę do wielkości dłoni, czyli zrobić tsantsa; wtedy dopiero sprawa była skończona. Oczywiście wszystko to wymagało odpowiednich ceremonii, całego jeziora wypitego masato, długiej uczty oraz oczyszczenia zabójcy. Kiedy kończyły się te rozliczne ceremonie, głowa wroga stawała się niepotrzebna. Wyrzucano więc ją gdziekolwiek. Wartość temu przedmiotowi nadali dopiero biali, którzy płacili, a nawet prowokowali walki, zabójstwa, żeby tsantsa zdobywać. — Znowu nie wypadamy zbyt dobrze jako nosiciele cywilizacji dla „dzikusów". — Oczywiście nie! Biali dawali nawet karabiny, żeby szybciej dostać kilka tsantsa, wartych po kilkaset dolarów każda. — Skąd wywodzi się osobliwy wygląd zmniejszonej głowy?, — Te zaszywane usta? Z indiańskich wierzeń oczywiście. Kiedy w czasie ceremonii oczyszcza się zabój- 285 r..........." zabrała WlzerunKU swego pogromcy w Kramę uucnuw, zaszyte nozdrza, żeby nie rozpoznała jego zapachu, no i oczywiście usta, żeby nie mogła „donieść" o czynie zabójcy. Wszystko to załatwia nić z agawy. — Jak się odbywa preparowanie? — Sam nic takiego nigdy nie widziałem. Z tego, co mi opowiadali, wynika jedno. Jest to proceder długotrwały, trwa przeszło miesiąc. Po obcięciu głowy ściąga się z niej skórę razem z włosami i gotuje długo w wywarze z ziół, którego skład chroni, rzecz jasna, tajemnica plemienna. Jest oczywiste, że chodzi tu o wygarbowanie. Jibaros czaszkę odrzucają, a więc zupełnie inaczej niż krajowcy z Nowej Gwinei. Sam pan widział, że tam tylko czaszka jest ważna, skórę się wyrzuca. Cóz, kwestia upodobań. Ale wracajmy do tsantsa. W wygotowaną skórę wielokrotnie sypie się gorący piasek. Trwa to całymi dniami. Pod wpływem temperatury skóra się naturalnie kurczy, nikną wszelkie ślady tłuszczu, jaki gdzie tam pozostał. W ostatniej fazie obróbki specjaliści wioskowi potrafią ukształtować ludzką twarz, a nawet uzyskać pewne podobieństwo z byłym właścicielem głowy. Rzecz oczywista, włosy są proporcjonalne, niezwykle długie. Zabójca więc może z łatwością podczas ceremonii trzymać tsantsa w dłoni, a wówczas nieżywy wróg jest znowu na jego łasce... Padre Gervais skończył swoją opowieść pospiesznie. Pod nami ukazało się coś wręcz nierealnego. Z małej łysiny nad brzegiem rzeki strzeliła ku nam ażurowa konstrukcja srebrzystej wieży. Surrealistyczne drzewo dżungli. W tym zielonym pustkowiu wydawało się, że to halucynacja. „Cessna" schodzi jednak w dół. Padre przymierza się do względnie prostego odcinka rzeki i po chwili wodujemy,przy pływającym pomoście. Trompetero. Po prostu umowna nazwa punktu nad rze- '"'frupki ludzi. Atrakcja"—' padre jak zwykle pocztę. Drapiemy się razem z nafciarzami na skarpę. Przywieziony rzeką buldożer wyrwał dżungli małą polankę. Centralne miejsce na niej zajmuje, jakże potężna z bliska, wieża wiertnicza. Przytulone — tkwią składane domki jak z cygańskiego obozu, ale klimatyzowane. Jest świetlica, kantyna. ¦ Kierownik robót, inżynier Rengifo, pełni obowiązki gospodarza, częstując zimną (!) lemoniadą. Próbne wiercenie trwa już przeszło dwa miesiące. Na tych kilkuset metrach kwadratowych każdy dzień musi być torturą. Zapewne gorszą niż na przykład galery na Wyspach Diabelskich, tyle że znakomicie płatną. Potrzeba nam jeszcze kilka dni, aby osiągnąć zamierzoną głębokość odwiertu — informował inżynier. — To znaczy ile metrów? — Cztery tysiące. — Będzie? — Musi być. W Ekwadorze mają. Tu są identyczne warunki. — Inżynier ma zmęczony wzrok, ale mówi z autentycznym przekonaniem. — Żyjemy tu w siedemdziesięciu i wierzymy, że już może za kilkanaście godzin tryśnie, tryśnie wielka ropa! Życząc szczęścia inżynierowi Rengifo, pakujemy się znowu do samolotu. Dwadzieścia minut lotu. Następne wodowanie odbywa się już na falach Rio Tigre, w In-tuto. Mieściła się tam duża baza „Petroperu" i główny ośrodek poszukiwań ropy metodą sejsmiczną. Zawód nafciarzy w każdych warunkach, a już na pewno w podmokłej dżungli — nie jest zawodem lekkim. Baza w Intuto grupowała ludzi zadziwiająco młodych. Wkrótce okazało się, że jest to ekipa firmy „Prakla" z Hannoweru. Sami Niemcy. Nie powiem, 286 287 """I"'.....1 gil, pozowafi trochę—^zarówno w ubiorze,"jak i zachowaniu — na bohaterów z książek Karola Maya, ale pracowali ciężko. Zadania tej firmowej ekipy polegały przede wszystkim na badaniach geologicznych metodą sejsmiczną. Cel ostateczny to oczywiście — ropa. Po to ich właśnie sprowadzili Peruwiańczycy. Osieroceni przez padre Gervais, który odleciał do miasta, „żerowaliśmy" teraz na wytyczaniu profilów geologicznych. Sprawa na pozór jest prosta. Najpierw wytycza się na mapie idealnie proste linie, a następnie wycina się je w terenie bez względu na przeszkody. W regularnych odstępach eksplozje trzykilogramowych ładunków trotylu przenikają poszczególne warstwy ziemi. Rejestracja tych właśnie fal sejsmicznych, a następnie drobiazgowa ich analiza — jest wstępem do poszukiwań ropy za pomocą wierceń. Wszystko to niezmiernie prosto wyglądało w klimatyzowanym baraczku. Podkusili mnie jednak diabli, żeby udać się na jedną z takich leśnych przecinek. Od razu przypomniały mi się najczarniejsze dni z wędrówek w rejonie górnej Ucayali. Stary znajomy — wilgotny upał znowu tamuje oddech. Z trudem przedzieramy się wraz z robotnikami wąską przecinką. Zwalone pnie wielkich drzew służą jako prowizoryczne mosty w grząskim terenie. Właściwie po raz pierwszy widzę w Peru duże stado małp skaczące w popłochu po drzewach. Wyjce. Patrzę z zainteresowaniem w górę. To mnie zgubiło. Po chwili siedzę już po uszy w bajorku, co gorsza — razem z kamerą. Żeby to najjaśniejszy szlag!!! Utytłany jak nieboskie stworzenie, wdrapuję się na kłodę i niby leśne straszydło kontynuuję pochód. Może słodka woda nie zniszczy aparatu? Ale filmy już do wyrzucenia, także dwa naświetlone. 288 jawiają si wężyk kabla. Jest stanowisko. Pod prowizoryczną palmową strzechą skomplikowane instrumenty elektroniczne rozbłyskują kolorowymi lampkami. Wraz z grupą robotników, tuż obok inżyniera, stoi dwóch Indian. Obaj dzierżą w rękach długie rury dmuchawek, a z kołczanów sterczą małe strzałki zatrute kurarą. Zwykła broń Jibarów zamieszkujących tę część peruwiańskiej selwy. Kontrast elektroniki z dmuchawkami jest tak zaskakujący, że aż śmieszny. Precyzyjna technika dotarła do Indian, którzy nie znali nawet prochu, którzy swoją żywność zdobywają tak samo jak przed tysiącem lat ich przodkowie i którzy do niedawna jeszcze preparowali ludzkie głowy. Z dala dobiega odgłos eksplozji. Indianie z wielkim zainteresowaniem przyglądają się rozbłyskującym lampkom i długiej papierowej taśmie wysuwającej się z aparatu. Czary białych ludzi. Indianie tracą nagle zainteresowanie całą sprawą i z gardłowym pomrukiem odwracają się, aby zniknąć w dżungli. Ciekawe, co przyniesie im cywilizacja? Horoskopy nie są zbyt zachęcające. W powrotnej drodze schwyciła nas ulewa. Mnie, po przymusowej kąpieli, było wszystko jedno, ale wędrówki w deszczu nie należą do przyjemności, także w tamtych szerokościach. Temperatura spadła wprawdzie o kilka zaledwie stopni, ale to wystarczyło, że zacząłem marznąć, i to w temperaturze, która w kraju uchodziłaby za zabójczy upał. Cóż, taka jest właśnie jedna z licznych dolegliwości tropików. Niestety, paskudna pogoda ustaliła się na parę dni. Nawet kiedy się poprawiała na krótko, nie dawała szansy padre Gervais. Tkwiliśmy przeto nad Rzeką Tygrysią, a młodzi Niemcy -— można było ich uznać za 19 — Delfiny z Ucayali 289 swoje zoiory. lYieay zas rysowało się W perspektywie kilka godzin lepszej pogody, zabierali łodzią na wycieczki do tubylczych wsi. Jedna z takich wypraw w górę rzeki była nader ciekawa. Na własne oczy mogłem tam popatrzeć, jak robi się dmuchawki, i to we wsi Jibarów —• tych najbardziej uzdolnionych zmniejszaczy głów. Nie wiem dlaczego zawsze wyobrażałem sobie, że dmuchawka to kawał przez naturę już wydrążonego patyka. Nic bardziej mylnego. Dmuchawki wyrabia się z długiego kawała solidnego drzewa, a praca trwa od sześciu do kilkunastu dni. Biegli krajowcy, mądrzy doświadczeniem pokoleń, muszą najpierw wybrać odpowiednie drzewo i właściwą jego część. Prawdopodobnie najważniejsze jest w tym stadium produkcji idealne rozszczepienie drewna. Musi stanowić ono przylegające połówki, które następnie obrabia się do odpowiedniej grubości. Jest to dopiero robota z grubsza. Najistotniejszą częścią wspaniałej (w przyszłości) broni jest kanalik biegnący po wewnętrznej stronie połówek, czyli lufa. Wstępnie wydłubuje się go nożem, a następnie godzinami gładzi. W miarę postępów w robocie obie połówki coraz ciaśniej ściska się łykiem, a kanalik szlifuje przy użycia drobniutkiego piasku. Po ukończeniu tej istotnej roboty dmuchawka jest właściwie gotowa do użytku. Jeszcze należy tylko zespolić mocno obie połówki, dorobić ustnik i całość pokryć żywicą. „Naboje" do pucuny wyrabia się już bez większej trudności z ususzonych palmowych pędów. Strzałki, przynajmniej te, które ja widziałem, mają około piętnastu centymetrów długości, a po zanurzeniu ich z jednego końca w truciźnie są przechowywane w kołczanie, bardzo sprytnie sporządzonym z palmowego 290 spuumuy, ZiiaK.Uim