13946

Szczegóły
Tytuł 13946
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13946 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13946 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13946 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Richard Vetere Trzeci cud The third miracle Przełożyła: Barbara Cendrowska Świat Książki Warszawa 2000 SIC DEUS DILEXIT MUNDUM (TAK BÓG UMIŁOWAŁ ŚWIAT) Ewangelia św. Jana TYM, KTÓRZY KOCHAJĄ ŚWIAT Pamięci dr Remo Iannucciego oraz Kataryn Taylor, której składam serdeczne podziękowania za cenne dwa i pół miesiąca, które zechciała mi poświęcić Prolog Czy można wzywać, nie znając Ciebie? Przecież mógłby wtedy człowiek, myląc się, coś innego przyzywać! św. Augustyn, Wyznania (przeł. Zygmunt Kubiak) Październik 1985 Ciepły październikowy deszcz padał od dwóch tygodni. Ścieki wypełniły się wodą z narożnych kanałów. Prawie wszystkim mieszkańcom Queens groziła powódź. Samochody zaparkowane zbyt blisko rynsztoków trzeba było odholować, ponieważ przemokły im przewody. Nawet lampy uliczne doznały uszczerbku, przepalając się od podmuchów południowego wiatru. Była to pora huraganów, ale nad te okolice nie nadciągnęła żadna zawierucha, gdyż jej siła słabła, gdy przechodziła przez Nowy Jork. Choć nastała jesień, uliczne drzewa nadal tonęły w zieleni, ani jeden listek nie przybrał barw żółtych czy złotych. Podczas niezwykle ciepłych wieczorów ciężka mgła spowijała dzielnice willowe, zaćmiewając światło tych kilku latarń, które jeszcze działały. Kościół pod wezwaniem św. Stanisława był starym budynkiem z cegły i szarego kamienia, stojącym w środku zbudowanej w europejskim stylu dzielnicy Maspeth w Queens. Świątynia znajdowała się pomiędzy zabudowaniami, na szczycie wzgórza, przechodzącego w równinę ku południowemu zachodowi, w kierunku Brooklynu. Kościół otaczały skromne, dwurodzinne domy, których podwórka od frontu okolone były stalowymi bądź drewnianymi płotami. Z tyłu, na porośniętych trawą skrawkach gruntu, przed nadejściem pory deszczowej pomiędzy parapetami kuchennymi wisiały sznury od bielizny. Ulice były małe i wąskie, wybrukowane prawie przed stu laty, gdy w Maspeth osiedlili się polscy imigranci, przybyli do pracy w fabryce włókienniczej na Cooper Avenue. Ta mała miejscowość była tak oddalona od miejskiego zgiełku Manhattanu, jakby leżała w stanie Iowa. Nie przebiegały przez nią autostrady, a ze światem łączyła ją jedynie prywatna linia autobusowa, po której pojazdy krążyły od czasu do czasu, a i to tylko do jedenastej wieczorem. Potężne budowle Manhattanu rysowały się co prawda na horyzoncie Maurice Park, który dwadzieścia lat wcześniej przecięła na pół nowo zbudowana linia kolei podmiejskiej, biegnąca z Long Island, jednak większość mieszkańców była w “Mieście”, jak je nazywali, najwyżej kilkanaście razy w życiu. Maria Katowski, która uczęszczała do czwartej Masy, tego ranka spóźniła się do szkoły, bo jej matka zapomniała, że był to dla parafii szczególny dzień. Miano właśnie odprawić mszę ku pamięci Helen Stephenson, która mieszkała i pracowała w klasztorze przez ostatnich dwanaście lat. Nabożeństwo celebrował proboszcz, ksiądz Kinnely. Maria spóźniła się, ponieważ matka, również imieniem Maria, nie obudziła jej w porę. Pani Katowski była alkoholiczką, która już nie raz rankami nie mogła zwlec się z łóżka. Mała Marysia nie umiała poradzić sobie z jej alkoholizmem. Przygotowywała posiłki i prasowała ubrania, ale, jako chorowitej dziewczynce, najtrudniej było jej podnieść się rano. Dokładała wszelkich starań, by ukryć to przed matką. Obie Marie mieszkały samotnie, lecz wygodnie, przy linii kolejowej prowadzącej do Long Island. Zajmowały mieszkanie na parterze dwupiętrowego drewnianego domu, w sąsiedztwie fabryki ciężarówek i wysypiska śmieci. Marysia spała na kanapie, na której nadal było jej wygodnie, i co rano słyszała szczekanie psa sąsiadów oraz deszcz, walący głośno w metalową framugę. Dziewczynka ponownie zerknęła na zegarek, po czym zwlokła się z posłania i dobrnęła do szafy, na której wisiał jej biało-niebieski mundurek. Widziała, że matka leży w ubraniu w przyległym pokoju, a na nocnym stoliku w zasięgu jej ręki stoi butelka wódki. Marysia przywykła do tego porannego widoku, odkąd ojciec je opuścił. Co rano modliła się, by wrócił. Choć rodzice kłócili się i obrzucali obelgami, córka pragnęła, by byli razem. Matka nie zaglądała do kieliszka, gdy mieszkał z nią mąż, wódka pojawiła się dopiero, gdy odszedł. Zaczęła się upijać z tęsknoty za nim. Tyle Marysia rozumiała. Dlatego modliła się do Najświętszej Dziewicy i Jezuska, by tata wrócił do domu. Ale od dwóch lat nawet nie zadzwonił. - Odszedł - powtarzała mama Marysi, przekrzykując jazgot telewizji, głośniej za każdym łykiem, póki nie zapadła w sen. Wtedy właśnie Marysia zaczęła się modlić do Helen Stephenson. Wyczuwała nadzwyczajną dobroć tej kobiety, która była niezwykła jeszcze za życia, a po śmierci najpewniej poszła do nieba. Jeżeli Helen Stephenson jest w niebie, wstawi się za Marysią do Najświętszej Panienki i Jezuska. Marysia wiedziała o Helen Stephenson tylko tyle, że ta pobożna niewiasta mieszkała w klasztorze i pracowała dla dobra Kościoła. Brała udział w jarmarkach dobroczynnych, zbiórkach na rzecz ubogich, pracowała też w dziennych ośrodkach opieki. Marysia wiedziała również, że matka nie lubiła Helen. Pani Katowski nie ufała jej głównie dlatego, że nie wierzyła nikomu, kto przedziera się przez życie, nie utyskując z powodu swych nieszczęść. - Mówią, że jest święta! - wykrzykiwała pani Katowski, gdy była mowa o Helen. - Święta na tym parszywym świecie? Akurat! - wrzeszczała do córki. - Jasne, po śmierci męża najwygodniej jej było uwić sobie przytulne gniazdko w klasztorze! Ale córka pani Helen już sama da sobie radę! A co ja mam powiedzieć? Jestem uwiązana do ciebie! Pomstowała na Helen Stephenson przez całe wieczory, aż padała na łóżko w ubraniu, a gdy już się obudziła następnego dnia, z zaschniętymi ustami, kompletnie nieprzytomna, nie pamiętała ani słowa z tego, co wygadywała poprzedniego wieczoru. Nieważne, co opowiadała matka Marysi, ale ksiądz Kinnely odprawiał specjalną mszę w intencji Helen Stephenson, a Marysia się na nią spóźniła. Rzuciła ostatnie spojrzenie na spoczywającą w łóżku matkę i cichutko wyszła z domu. Dom Marysi stał na wzgórzu, o pięć przecznic od kościoła. Dziewczynka przyciskała do piersi podręczniki i duży czarny parasol. Podchodząc do góry, popychana silnymi podmuchami wiatru, kurczowo trzymała parasol, usiłując zachować równowagę. Droga zawiodła ją do bramy klasztoru. Kościół znajdował się po drugiej stronie szkolnego podwórka, a Marysia przeszła żwawo przez wylany szarym asfaltem dziedziniec. Klasztor był dla młodziutkich uczennic miejscem tajemniczym, o wiele bardziej zagadkowym niż probostwo czy kościół. W klasztorze mieszkały zakonnice, wiodąc życie idealne, posłuszne Chrystusowi i Jego Kościołowi. Chrystus był w istocie ich oblubieńcem, wszystkie nosiły obrączki jako Jemu zaślubione. Marysia, choć przemoczona, głodna i niespokojna, z radością przechodziła przez klasztorny dziedziniec. Przemykała się możliwie jak najbliżej trzypiętrowego budynku z czerwonej cegły, starając się uchronić przed deszczem. Minęła pokój, w którym mieszkała Helen Stephenson. Rozpoznawał go każdy uczniak. Okno wychodziło na szkołę. Wszyscy je znali, gdyż Helen Stephenson wychylała się przez nie podczas przerwy, częstując dzieci ciastem i ciasteczkami, które sama upiekła. Pilnowała, by najmłodszy chłopiec czy dziewczynka pierwsi dostali ciastko. Marysia zawsze otrzymywała łakocie od Helen Stephenson i pamiętała miły uśmiech na jej twarzy. Rozdawała im słodycze tak zwyczajnie. Nie odnosiła się do nich po macierzyńsku. Marysia pamiętała, że uderzyło ją nie tyle bijące od Helen ciepło, ile troska, by ciastko dostało każde dziecko, które wyciągnęło po nie rękę. Zachowała też w sercu szeroki uśmiech tej małomównej kobiety, która podczas przerwy śniadaniowej patrzyła na boisko wypełnione uczniami od klasy pierwszej do ósmej, przyodzianymi w niebiesko-białe mundurki szkoły św. Stanisława. Utkwiły jej również w pamięci oczy Helen o głębokim odcieniu błękitu. Zdawało się, że oczy te widzą coś więcej niż czyste niebo nad głową, hałaśliwe boisko, dzieci z wyciągniętymi rączkami. Marysia stała pod oknem, zatopiona we wspomnieniach, po czym spojrzała na ustawioną wyżej rzeźbę. Był to posąg Najświętszej Dziewicy. Jak większość kościelnych figur w Nowym Jorku i tę wykonano z wapienia. Wysokości bez mała półtora metra, stała na małym postumencie, dzięki czemu wyglądała na jeszcze wyższą. W miarę upływu czasu biały wapień zwietrzał, przybierając szarą barwę. Najświętsza Panna spoglądała na małą kulę ziemską, leżącą u jej bosych stóp. Wyciągała ku niej długie, szczupłe ramiona i dłonie. Pod stopami Matki Bożej leżał wąż, symbolizujący szatana. Głowę miał uniesioną, nie na znak hardości, lecz poddania się. Marysia patrzyła, jak Najświętsza Panna błogosławi maleńki ludzki światek u Jej stóp. A światek ten tonął w deszczu. Marysia ponownie zerknęła w okno Helen Stephenson, ale żaluzje były do połowy zaciągnięte i pokój tonął w ciemności. Teraz Marysia odwróciła się do figury i zaczęła się modlić. Ale nie zanosiła modłów do Marii Panny lecz do Helen Stephenson. I nie była to zwykła modlitwa. Prosiła o śmierć, własną śmierć. Błagała, by umarła, żeby ojciec usłyszał o tym i znowu wrócił do matki. Czuła się odpowiedzialna za to, że je opuścił. I w gruncie rzeczy miała rację. Ojciec poślubił jej matkę tylko dlatego, że była w ciąży, ona zaś od razu powiedziała mu, że nie ma mowy o aborcji. Mimo że nikt nie powiedział Marysi wręcz, iż jest niechcianym dzieckiem, instynktownie to wyczuwała. Zdawała sobie sprawę, że jej rodzice żyli jak pies z kotem, ale była zbyt młoda, by się zorientować, że nie łączyło ich nic prócz paromiesięcznego okresu namiętności i pożądania. Na nieszczęście rozstali się tuż po urodzeniu Marysi i ta sama samotność, która pchnęła ojca w ramiona jej matki, zaprowadziła go do innej kobiety. Matka, która pędziła życie bez nadziei, umierała codziennie, widząc, jak uchodzi z niej młodość. Tak więc modlitwy o śmierć wydawały się Marysi bardzo rozsądne. Nagle tuż nad jej głową rozbłysła błyskawica. Zaraz potem rozległ się ryk grzmotu, rozsadzając milczący świat szkolnego podwórka i kościoła. Spojrzawszy na strumień deszczu spadający z nieba, Marysia poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Gdy się obróciła, ujrzała tylko figurę z wyciągniętymi ku niej rękoma. Spojrzała na twarz Najświętszej Panny, w Jej pełne miłosierdzia oczy. Widziała cienkie usta i ledwo zarysowane kości policzkowe, po których spływały strugi deszczu. A potem ujrzała krew, cieknącą jak łzy, z oczu, z ust, kapiącą na podbródek. Krew, pomieszana z deszczem, toczyła się po długich, szczupłych ramionach, padała też na wyciągnięte dłonie, twarz i płaszcz deszczowy Marysi Katowski. Oszołomiona dziewczynka widziała strumienie krwi płynące z oczu figury i na swoich wargach czuła ich ciepło i słodycz. Po niebie znowu przeleciała błyskawica, po której zagrzmiał kolejny grzmot. Marysia odsunęła się od okna, upuściła książki na chodnik i przykryła twarz dłońmi. Osunęła się na kolana, wsparła o ścianę budynku klasztoru, po czym wstała, obróciła się i pobiegła do kościoła. Nie udało jej się otworzyć drzwi, pomogła jej dopiero zakonnica. Siostra Alicja nie poświęciła większej uwagi osóbce, która spóźniła się na mszę. Niedawno przybyła do parafii i nie znała wszystkich uczniów. Uczyła matematyki w ósmej klasie i nigdy wcześniej nie widziała Marysi. Jednakże gdy mała ją mijała, zakonnica zauważyła w niej coś dziwnego. Siostra Alicja zawołała inną zakonnicę, która stała w ostatniej nawie, by zwrócić jej uwagę na dziewczynkę, zdążającą błędnym krokiem przez środek kościoła. Siostra Alicja obawiała się, że Marysia zakłóci przebieg mszy. Ale było już za późno. Z ust Marysi wydobył się gardłowy płacz. Szloch rozpaczy po straszliwej stracie. Rzędy przemoczonych uczniów zwróciły się ku czwartoklasistce, łkającej pośrodku kościoła. Ksiądz Kinnely, który odprawiał mszę, również usłyszał Marysię. Choć całą uwagę poświęcał odprawianej ceremonii, dotarła doń straszliwa męka w głosie małej. Gdy odwrócił się ku stallom, zobaczył, że Marysia idzie ku niemu. Spojrzał na zakonnice i odszedł od ołtarza. - Dziecko? - powiedział łagodnie, odsuwając się od ministrantów i wchodząc w głąb kościoła. - Dziecko - powtórzył. Zakonnice zaszeptały coś nerwowo, lękając się zakłócić cichy obrzęd mszy. Najśmielsza wstała i podeszła do Marysi, przyklękając przedtem przed ołtarzem. To wtedy właśnie twarz i ręce Marysi przybrały niezwykły wygląd. Promieniały niczym dynia, w której jarzy się świeczka w Halloween. Siedzące w nawach dzieci oniemiały. Jedne jęknęły, inne, nie wiedząc, jak sobie poradzić, spojrzały na kolegów i zakonnice, u dorosłych szukając potwierdzenia, że zamęt, który powstał w kościele, nie jest niczym niezwykłym. Nagle Marysia wrzasnęła. Jej krzyk przejął dreszczem księdza Kinnely’ego i zakonnice, zmuszając je, by się cofnęły akurat wtedy, gdy dziewczynka osunęła się na marmurową podłogę. Upadła niczym poskręcana lalka w pelerynie. Blask zgasł, krzyk ustał, a gdy ksiądz wyciągnął dłoń do Marysi, promień światła przedarł się przez witraż nad jego głową. Kapłan upadł na kolana, przytulając do siebie dziecko. Zbadał małej puls, po czym wziął ją na ręce i zaniósł do zakrystii. *** Wieść o cudownych krwawych łzach, spływających z oczu figury Matki Bożej, wstrząsnęła okolicznymi mieszkańcami nie mniej niż krzyk Marysi. Każde dziecko modlące się wówczas w kościele wróciło do domu z opowieścią o promieniejących dłoniach dziewczynki. Rozmawiano o tym wieczorem przy kolacji, na spacerze w parku, następnego dnia na szkolnym dziedzińcu. Każdy, czy był w kościele czy też nie, mówił o Marysi. Gino Rosa, właściciel piekarni naprzeciwko kościoła, informował o tym wydarzeniu każdego klienta. - Mój mały bratanek, Louie, opowiedział mi, że mała dziewczynka krzyknęła i upadła na środku kościoła. - Gino Rosa był potężnym chłopem z grzywą siwych włosów i okazałym obliczem. Wymachiwał rękoma, przechylając się przez białą ladę. - Mówią, że została uleczona z wilka. Pani Savage, kobieta po sześćdziesiątce, o białych włosach związanych w kitkę, która bez względu na temperaturę zawsze nosiła sweter, słuchała uważnie. - Margaret z domu na wyżynie powiedziała, że ksiądz Kinnely odebrał mnóstwo telefonów. Kiedy zadzwonił pan Peprocki, miał już tak dosyć, że po prostu odłożył słuchawkę. - Nieprawda! - oświadczył pan Rosa. - Owszem, Margaret nie kłamie! Dowiedziała się od Jimmy’ego, pracownika stacji benzynowej na Eliot Avenue. Rozprawiano o tym w całej dzielnicy, gdy parę dni później znowu się rozpadało. Tego właśnie poranka, kiedy ksiądz Kinnely siedział samotnie i jadł śniadanie po odprawieniu mszy o szóstej trzydzieści, zaczęło mżyć. Coś więcej niż ciekawość kazała mu wyjść na dziedziniec szkolny, na którym stanął, spoglądając wyczekująco na figurę Matki Bożej. Patrzył, jak po obliczu Najświętszej Panny spływają krople deszczu. Nic się nie wydarzyło. Kinnely poczuł się do głębi rozczarowany. Był silnie zbudowanym mężczyzną, o twarzy naznaczonej rozpaczą, do której przywiodły go lata pracy w niewielkich parafiach, gdzie starał się jedynie, by doroczny jarmark przyniósł zysk, lub pilnował, żeby opłaty za śluby, chrzciny i pogrzeby dociągnęły do przyjętej milcząco rocznej normy. Stojąc na progu szkoły i wpatrując się w nieruchomy kawał kamienia wystający z budynku, poczuł się jeszcze bardziej osamotniony i zagubiony, niż sam mógł sobie wyobrazić. - Helen - powiedział, co zabrzmiało niemal jak modlitwa. Helen Stephenson znał lepiej niż ktokolwiek w parafii i bez najmniejszego skrępowania zwracał się do niej jak do ducha opiekuńczego po przewodnictwo bądź nadzieję. - Helen, moja Helen - powtórzył głosem przepełnionym smutkiem. Wyrwał mu się okrzyk człowieka, który postradał swą jedyną miłość. I wtedy właśnie to się stało: z oczu Maryi potoczyła się łza, jakże odmienna od spływających po jej policzkach kropel deszczu. Kinnely ponownie na nią spojrzał. Przysunął się do figury i uniósł głowę. Z wyrzeźbionego oka ściekła następna łza, a potem jeszcze jedna. Kinnely’emu zaparło dech w piersiach. Oparł się o oddzielający wąskie przejście biały murek, pod którym Marysia schroniła się przed burzą. Łza spadła na jego wyciągniętą dłoń. Wpatrzył się w nią, była czerwona jak krew, ciepła. Podniósł ją do ust i posmakował. Poczuł słodycz na języku. Kinnely padł na kolana. Podniósł wzrok ku figurze. Jego starzejące się ciało udręczone było wieloma bezsennymi nocami i kielichami mszalnego wina, które pił, by zapomnieć o Helen. I wówczas ujrzał czerwony strumyk, spływający z twarzy Dziewicy. Krew toczyła się, jakby została przerwana tama, a otwarte śluzy spowodowały, że dolinę jego melancholii zalała życiodajna krew odkupienia. - O Boże, to cud! - zakrzyknął Kinnely. Pochylił głowę i zaczął się modlić: - Zdrowaś Maryjo, łaski pełna - to cud! Siostra Alicja, zajęta objaśnianiem ośmioklasistom zadania, matematycznego, zauważyła, że ksiądz Kinnely klęczy przed figurą. Dumna z umiejętności panowania nad sobą, poczuła ogromne podniecenie, słysząc stłumione okrzyki księdza. Mimo deszczu siostra Alicja szeroko otworzyła okno, usiłując zobaczyć cieknącą krew. Choć znajdowała się zbyt daleko, by cokolwiek dojrzeć, usłyszała, jak ksiądz Kinnely woła: - Siostro, proszę zejść i pomodlić się ze mną! To cud! Helen zesłała nam cud od Boga! Od strony szkoły, przy której znajdowała się klasa siostry Alicji, otworzyły się wszystkie okna i wyjrzały zakonnice. Na ich twarzach malowały się gwałtowne emocje. Jedna po drugiej wybiegły ze szkoły do księdza Kinnely’ego, by zobaczyć krople krwi, toczące się po obliczu Najświętszej Dziewicy. Dzieci, skamieniałe, wyglądały przez okno. Kilkoro odważniejszych wybiegło za zakonnicami i przyklękło przed figurą. Jedne modliły się, inne zaś rozglądały w deszczu, patrząc, czy to ponowne przyjście Chrystusa. I tak stali na dziedzińcu, ksiądz Kinnely, zakonnice i dzieci, wszyscy zapamiętale wznosząc modły do milczącego posągu. Następnego dnia wszystkie gazety na pierwszych stronach donosiły o roniącej łzy figurze. Lokalni przedsiębiorcy, posyłający dzieci do tej szkoły, obsypali posąg kwiatami. Niebawem otoczył go ogród jaskrawoczerwonych i żółtych tulipanów oraz purpurowych róż. Nino Vendome, miejscowy kwiaciarz, który przybył z Włoch do Maspeth jako pięcioletnie dziecko, stale modlił się do Najświętszej Panny w podzięce za szczęśliwy przejazd. Teraz poczuł, że nadeszła okazja, by się odwdzięczyć za bezpieczną podróż i powodzenie w interesach w Ameryce. Sąsiedzi Nina, Czakowie, byli właścicielami pralni chemicznej. Pan Czak, Amerykanin polskiego pochodzenia o zakrzywionym nosie, piwnych oczach i grzywie gęstych, szpakowatych włosów, zastanawiał się, jakie skutki przyniesie ten rozgłos ich małej społeczności. - Pod pewnymi względami może to być niekorzystne dla całej okolicy. - Dlaczego tak uważasz? - zapytał z oburzeniem Vendome. - Sam nie wiem. Ale coś tu jest nie w porządku. - Przecież to sam Bóg do nas przemawia! Oszalałeś! - obruszył się Vendome. Czak szybko zamilkł, ale myśl ta została już wypowiedziana. Deszcz padał przez trzy dni i trzy noce, na tyle jednostajnie, że krew płynęła i gromadził się tłum. Gdy opady ustały, mimo modlitw i czuwania łzy przestały ciec równie tajemniczo, jak zaczęły się toczyć. Ksiądz Kinnely poczuł się zaniepokojony, ale nie pozwolił sobie na rozpaczanie. On pierwszy zauważył, że październik dobiegł końca. - Najświętsza Panienka płacze tylko w październiku! Wtedy umarła Helen - oznajmił. - Zobaczymy, co będzie w przyszłym roku! Ksiądz Kinnely stanął przed swą trzódką na ambonie i wezwał ją do zanoszenia modłów przez następny rok, gdyż wówczas Helen ponownie ześle im Świętą Dziewicę, która znowu zapłacze krwawymi łzami. A choć proboszcz wiedział, że poczuli się rozczarowani, starał się ukoić powszechne poczucie utraty. Przez cały rok, gdy znajdował się na oczach wiernych, trzymał się z godnością, zapewniając, że cud się powtórzy. I miał rację. Następnego roku odprawiono przed figurą specjalną mszę i zgodnie z obietnicą księdza Kinnely’ego z oczu Marii Panny znowu popłynęły łzy, wzbudzając w parafianach wiarę, nadzieję i miłość pomimo obaw i wątpliwości. Niebawem dziedziniec szkolny wypełnił się gapiami. Z całego miasta przybywali ciekawscy. Niestety, ten miesiąc był wyjątkowo suchy i Matka Boża z rzadka roniła łzy na oczach wiernych. Ale księdza Kinnely’ego zupełnie to nie zniechęcało. Zadzwonił do przełożonych z archidiecezji i poprosił, by ktoś przybył i przeprowadził dochodzenie w sprawie cudu. *** - Musi ksiądz odczekać dziesięć lat - powiedział kardynał Cahill z głębi limuzyny, zaparkowanej przed szkolnym dziedzińcem. Najświętsza Maryja Panna płakała już trzeci rok z rzędu. Pisały o tym wszystkie gazety, trąbiło radio, nawet miejscowa telewizja podała w wiadomościach. Dziedziniec wypełnił ogromny tłum, toteż po telefonie Kinnely’ego kardynał postanowił, że sam zbada sytuację. Teraz żałował, że tu przybył. Jego limuzynę natychmiast otoczyło grono gorliwych wiernych oraz wszelkiej maści fanatyków, którzy błagali go, by ich pobłogosławił i pomodlił się za ich dusze. - To cud boski! - dobiegły kardynała wrzaskliwe głosy. - Niech was Bóg błogosławi! - odkrzyknął kardynał, usiłując wepchnąć Kinnely’ego do limuzyny, by uciec od natarczywego tłumu. - Dziesięć lat? - zapytał ksiądz Kinnely. Cahill nosił czerwoną piuskę na grzywie czarnych włosów. Był potężnie zbudowanym mężczyzną, który ledwo przekroczył czterdziestkę i sprawiał wrażenie, że odpowiedniejszym miejscem dla niego byłby wspaniały pałac niż dziedziniec szkolny w Maspeth. - Takie są przepisy kościelne. Jeśli uważa ksiądz, że ta historia ma coś wspólnego z Helen Stephenson, i sądzi, że powinna zostać kanonizowana, musi ksiądz poczekać dziesięć lat, zanim się do mnie zwróci. - A co potem? - Przeczytam petycję i jeśli to będzie konieczne, przydzielę postulatora do zbadania domniemanego cudu - odparł kardynał, któremu zaczynało już brakować tchu i cierpliwości, po czym dał kierowcy, wysokiemu, chudemu księdzu, znak do odjazdu. Kinnely wysiadł z samochodu, stając twarzą w twarz z księdzem Paulino. - Nie rozumiem kardynałów - powiedział. Choć zgodnie z przepowiednią księdza Kinnely’ego łzy przestały płynąć, w następnym roku potoczyły się znowu i Cahill ponownie zaparkował swą limuzynę przed dziedzińcem szkolnym, sprawiając wrażenie bardziej zaniepokojonego niż poruszonego. Tym razem odkręcił okienko i poszukał w tłumie Kinnely’ego. Lał ulewny deszcz, lecz zgromadzonych na dziedzińcu przepełniało uniesienie. W tym roku przybyli reporterzy z największych stacji telewizyjnych. Przyciągnęło to ciekawskich aż z New Jersey, Pensylwanii, a nawet z Kanady. Kinnely stał pod parasolem, udzielając wywiadu miejscowemu dziennikarzowi. Gdy zauważył limuzynę Cahilla, uśmiechnął się szeroko i pomachał do kardynała. Cahill dostrzegł go i kształtne rysy jego twarzy wykrzywiła wściekłość. Po chwili zakręcił okienko i limuzyna pomknęła dalej. - Kardynał rad jest z tak licznego zgromadzenia - oświadczył Kinnely reporterom. W ciągu pięciu lat od objawienia się cudu Kinnely umiejętnie nagłaśniał to wydarzenie. Stał się zręcznym przywódcą duchowym swej parafii i z osobliwości uczynił uznany fakt. - Matka Boża zapłacze w październiku, gdy spadną deszcze - oznajmiał wszystkim zainteresowanym. Kinnely był tego pewien, gdyż wedle prawa kanonicznego od śmierci Helen Stephenson musi upłynąć dziesięć lat, nim będzie można złożyć petycję. Proboszcz mocno wierzył, że to Najświętsza Panna czyni cud z krwawymi łzami, że to Ona zachowuje Helen w powszechnej pamięci. Następnym razem Cahill pojawił się przed szkołą już nie sam. Odkręcił okienko i gestem zaprosił Kinnely’ego do wnętrza limuzyny. Kinnely, szeroko uśmiechnięty, w odświętnych szatach, wskoczył na tylne siedzenie. Tam ujrzał drugiego, młodszego księdza. - Kinnely, to mój pomocnik, John Beliar. Ma przeprowadzić dochodzenie w sprawie... tego - rzekł Cahill, kiwając głową w stronę figury stojącej na przeciwległym krańcu dziedzińca. - Przeprowadzić dochodzenie? - zdziwił się Kinnely. - Tak. Ma się rozejrzeć w sytuacji - odparł Cahill. - Już teraz? - spytał Kinnely. - Ma tylko wstępnie ocenić stan faktyczny. To nie są oficjalne działania. - Moja praca polega na rozpatrzeniu takich wydarzeń i zorientowaniu się, czy możemy je wyjaśnić w kategoriach logicznych - rzekł Beliar spokojnym, kojącym głosem. - W kategoriach logicznych? - powtórzył Kinnely. - Chcemy wykluczyć z tej historii element tajemnicy. - Ale to się wam nie uda - zapewnił Kinnely. - Niby dlaczego? - zapytał Beliar. - Bo to cud - odparł ksiądz Kinnely. Beliar sprawiał dziwne wrażenie. Miał łagodny głos, niebieskie oczy o bystrym wejrzeniu, wschodnie rysy i ciemną cerę. Jego ojciec urodził się w Bagdadzie, a matka w Londynie. Był szczupły, ruchy miał zręczne i opanowane. Jego inteligentny wzrok martwił Kinnely’ego. Wrodzona pewność siebie i staranne wykształcenie, bijące z każdego jego słowa, zwiastowały kłopoty. - Zajmuję się cudami - oznajmił Beliar z ciepłym, uspokajającym uśmiechem. - Czy mógłbym zatrzymać się u księdza na parę dni? - zapytał. Kinnely’ego zaskoczyła perspektywa wtargnięcia tego intruza, który groził zniweczeniem wyników pięciu lat jego trudów, niemniej niechętnie zgodził się umieścić Beliara w gościnnym pokoju na probostwie. Kinnely wysiadł z limuzyny, Cahill zaś odjechał z Beliarem, który miał powrócić następnego dnia. Kinnely dostrzegł uśmieszek na twarzy Cahilla, gdy limuzyna ruszała z dziedzińca. Beliar rzeczywiście pojawił się nazajutrz i pozostał niecały tydzień - piątego dnia wyjechał. Rozmawiał z paroma osobami, które znały Helen Stephenson, patrzał, jak Dziewica płacze w deszczu, po czym zniknął bez słowa pożegnania z Kinnelym czy też innymi kapłanami mieszkającymi na probostwie. W szóstym roku od wydarzenia się cudu zaczęło dochodzić do przykrych incydentów. W październiku woda na plebanii uległa zanieczyszczeniu. Między parafianami i miejscowymi przedsiębiorcami padały wzajemne oskarżenia o wykorzystywanie zjawiska płaczącej Dziewicy. Nieporozumienia przerodziły się w gwałtowną wrogość, gdy zbezczeszczono pomniki na cmentarzu, a kilka kobiet, które w różnych miesiącach modliły się pod figurą, złożyło na policji doniesienia o dokonaniu na nich gwałtu. W świat uduchowiony i święty wkradł się inny pierwiastek, złowrogi, skażony rozmyślnym pragnieniem zniszczenia. Nie znaleziono winnych, lecz wierni wiedzieli, że ich maleńka parafia stała się obiektem mrocznych zamysłów. Jednym z najobrzydliwszych wyczynów było wymalowanie sprejem dużego penisa na białym murze, oddzielającym dziedziniec szkolny od probostwa. Nikt nie widział sprawcy tego ohydztwa, po prostu pojawiło się tam pewnego ranka. Ksiądz Kinnely pierwszy zauważył owo plugastwo i natychmiast je zamalował. Nadal ciężko pracował i, tak jak się spodziewał, następnego października figura znowu płakała krwawymi łzami, a tłum gęstniał. Pod posąg napływali nowi imigranci z Rosji i Polski, żywiący mistyczną, płomienną wiarę w Boga, jakże obcą przez swą żarliwość tutejszym wyznawcom. Pielgrzymi o imionach Borys i Sergiej, Risa i Radinka przy pierwszych kroplach deszczu ulokowali się na dziedzińcu szkolnym i zamieszkali w prowizorycznych namiotach. Początkowo Kinnely nie wiedział, co z tym zrobić, toteż nie zrobił nic, a liczba namiotów rosła. Przez długi okres z sąsiedniego Ridgewood przybywała też całymi gromadami społeczność latynoska, twierdząc, że Dziewica pojawiła się tu dla nich. Mieszkali zaledwie kilkanaście kilometrów stąd i rozstawili namioty tuż obok Słowian. Portorykanie z Island sprowadzili swe rodziny, by modliły się pod figurą i zagłuszały innych przez głośne modły po hiszpańsku. Na dziedzińcu rozmaite nacje współzawodniczyły ze sobą o to, która głośniej odmówi pacierze. Każda utrzymywała, że Matka Boska znajduje się tu wyłącznie dla nich! Dołączyli się też Włosi z Middle Village, Irlandczycy z Flushing i Niemcy z Maspeth, głosząc, że Bóg należy do nich i nikt więcej nie ma do Niego prawa. - Muszę z tym skończyć - oświadczył Kinnely zakonnicom i księżom, patrząc na dziedziniec, który zaczynał przypominać bazar w Stambule. Tego samego popołudnia podczas ulewnego deszczu kłótnie sięgnęły szczytu. Kinnely gestem zaprosił wszystkich wiernych, by schronili się w kościele. - Bóg mi świadkiem, że nie mam pojęcia, co im powiedzieć - rzekł do siostry Alicji. - Niech się ksiądz pomodli o natchnienie - zaproponowała siostra Alicja. - Pomodlę się do Helen - zgodził się Kinnely. W kościele wszedł na ambonę i stojąc pod płonącymi światłami, wpatrzył się w mokre, gniewne i wynędzniałe twarze wiernych. Uniósł wzrok ku sklepieniu i odmówił krótką modlitwę do Helen Stephenson, po czym rozejrzał się po wypełnionej tłumem świątyni, wsłuchując się w sprzeczki, ciągnące się nadal w kilkunastu językach. Księża Paulino i Stacey bezwiednie zatopili wzrok w Kinnelym. Zakonnice pochyliły głowy i modliły się przy akompaniamencie deszczu, bębniącego o witraże wysoko, pod sufitem. - Myślałem, że to cisi posiądą ziemię! - krzyknął Kinnely do parafian. - Ale wy nie musicie się martwić, że cokolwiek posiądziecie, bo nie widzę nikogo cichego w tym kościele! Głosy przycichły. - Bóg zesłał wam cud, a wy co czynicie? Bezcześcicie Jego dar! Oto jak postępujecie! Kłócicie się o to, nad kim Najświętsza Panna leje łzy, i macie śmiałość wierzyć, że płacze nad wami i tylko nad wami! - grzmiał Kinnely. - Wznosicie namioty, wyznaczacie własny teren, zastraszacie innych, którzy przybyli do tej parafii z odległości wielu kilometrów, i uważacie, że to raduje Pana Boga? Bóg nie jest zadowolony! Boga nie cieszy takie nieumiarkowanie w fałszywej wierze. Gdybyście wierzyli prawdziwie, dzielilibyście się łaską boską z waszymi braćmi i siostrami. Dzielcie się nią! To nie przypadek, że ten cud wydarzył się na małym szkolnym dziedzińcu. Lourdes jest jak wodospad! Dlaczego? Bo Bóg pragnie widzieć, jak wierni dzielą się tym szczęściem, jakim jest Jego obecność tak blisko nich. Chce się przekonać, czy jesteśmy godni Jego miłości. Rozumiecie? - spytał Kinnely. W kościele zapanowała cisza, lecz na wszystkich twarzach widać było wyrzuty sumienia. Trzódka Kinnely’ego szukała u swego pasterza przewodnictwa i prawdy. Teraz zostanie ukarana za swe małostkowe uczynki. - Szatan czai się tuż-tuż. Szatan jest blisko, bo Bóg objawił się tutaj. Bóg wybrał nas, byśmy byli świadkami Jego miłości, a to gniewa szatana. Postanowił stoczyć walkę w tej parafii, a choć mówię to z bólem - rzekł Kinnely pełen odrazy - udało mu się zyskać tu przyczółek. Znajduje się pomiędzy nami! Wszyscy o tym wiemy! A namioty przed kościołem są tego dowodem! Z ławek dochodziły pełne wzburzenia szepty, a nawet jęki. W nagłym porywie teatralnego geniuszu Kinnely zszedł z ambony, zostawiając wstrząśnięty tłum. Sam był zaskoczony mistrzostwem, z jakim wzniósł się na wysokość zadania. Następnego ranka namioty zniknęły, by już nigdy się nie pojawić. Kinnely uratował sytuację i w kolejnym, dziesiątym roku cudu przygotował petycję w sprawie wszczęcia procesu kanonizacyjnego Helen Stephenson. Zebrał ponad tysiąc podpisów i wysłał petycję do Cahilla, który nadal sprawował rządy w archidiecezji. Przekonany, że petycja zostanie wysłana, i świadom stojącej za nią siły, wiedział, jak postąpić. Przeczytał dokument. - Cierpliwie oczekujemy postulatora. I wiemy, że kogokolwiek przyślecie, będzie to boży wybór - powiedział Kinnely przez telefon Cahillowi. Mówiąc to, spoglądał z okna na wiernych, modlących się do Najświętszej Dziewicy, która przybyła, by ich zbawić. Część I 1 Październik 1995 Ciemnowłosy mężczyzna w dżinsach, czarnej bluzie i ciemnoniebieskiej kurtce przeszedł wraz z tłumem przez rojne skrzyżowanie Union Street i Northern Boulevard. Krocząc pośród mieszaniny koreańskich, chińskich i angielskich neonów, oświetlających ten zatłoczony zakątek świata na Main Street we Flushing w okręgu Queens, zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi na otoczenie. Wieczorny wietrzyk na początku października był chłodniejszy niż zazwyczaj, lecz przechodzień ów, którego duże piwne oczy płonęły jakąś wewnętrzną namiętnością, również najwyraźniej na to nie baczył. Miał bujną grzywę ciemnych włosów i ładną twarz, na poły ukrytą za gęstą czarną brodą. Irańczyk, który sprzedawał hot dogi na rogu, widział, jak ciemnowłosy mężczyzna w brudnej kurtce przechodzi przez skrzyżowanie Union i Northern codziennie o tej samej porze - między piątą i szóstą. Patrzał, jak wychodzi z małego hoteliku na Union Street, stojącego tuż obok warsztatu samochodowego, po czym zmierza ku Northern Boulevard o tej wieczornej godzinie, gdy ruch kołowy kieruje się raczej na wschód niż na zachód. Zauważył też, że człowiek ten z nikim nie rozmawia, z nikim się nie wita ani nikogo nie szuka. Zorientował się, że nieznajomy pogrążony jest we własnych myślach, od których nie odrywają go nawet klaksony samochodów ani nisko lecące samoloty, szykujące się do nocnego lądowania na lotnisku La Guardia, za zatoką Flushing. Naprzeciw sprzedawcy hot dogów znajdowała się stara zbrojownia, wykorzystywana teraz na schronisko dla bezdomnych. Codziennie o szóstej mężczyzna w kurtce czekał, aż światła samochodów na Northern Boulevard zatrzymają się, następnie przechodził przez wysepkę naprzeciw domu towarowego Searsa, mijał czterometrowy kamienny posąg z dużą głową orła, upamiętniający poległych w pierwszej wojnie światowej, po czym szedł ku zbrojowni, zbudowanej na kształt zamku. Codziennie o szóstej wchodził przez otwartą stalową bramę, wspinał się po czterech kondygnacjach kamiennych schodów i przekraczał duże wrota schroniska. W środku szybkim spojrzeniem obrzucał potężnie zbudowanego czarnego strażnika. - Cześć, Frank! Jak leci? - pytał strażnik z uśmiechem. Frank Moore, nie zwracając uwagi na strażnika, szedł schodami, gdzie napotykał długi rząd bezdomnych mężczyzn, przeważnie czarnych, z których jedni cierpieli na zaburzenia umysłowe, inni zaś mieli po prostu pecha. Wszyscy oni czekali, aż zegar wybije szóstą, by zasiąść przy dużym metalowym stole i dostać kolację. Strażniczka, Murzynka po czterdziestce, skinęła głową Frankowi, obracając pękiem kluczy i jednocześnie poprawiając ciemnoniebieską służbową czapkę na krótkich, lecz gęstych włosach. - Mamy kurczaka i ryż - rzekła z uśmiechem. W takim razie dziś musi być poniedziałek - pomyślał Frank. Siadając do stołu w pokoju pełnym mężczyzn, Frank chciwie pochłaniał posiłek, obserwując rysy nędzarzy i ludzi zagubionych. Spoglądał na ponure oblicze starszawego Murzyna o gładkiej skórze i siwych włosach, który jadł powoli i wpatrując się w przestrzeń, przeżywał jakieś niewiadome cierpienie. Frank dostrzegał głód w każdej z tych pogodzonych z losem twarzy nieszczęśników, którzy jedli i sączyli wodę sodową z puszek, rozmyślając spokojnie lub mówiąc cicho do siebie. Nagle podniósł się biały mężczyzna w brudnym, workowatym płaszczu i równie brudnej niebieskiej koszuli. Wianek długich, białych włosów okalał sporą łysinę na czubku głowy. Ziarenka ryżu przykleiły mu się do podbródka, a jasnoniebieskie oczy wpatrzone były w jakiś odległy punkt. - Bóg jest psem! - oznajmił, nie zwracając się do nikogo w szczególności. - Bóg jest psem! - Po czym skierował na Franka wściekłe spojrzenie. - Powiedziałem, że Bóg jest psem! - No dobra, Bóg jest psem - przytaknął Frank. Zadowolony z jego odpowiedzi, mężczyzna rozparł się wygodnie na krześle. Po kolacji w schronisku Frank wyszedł ze zbrojowni i pomaszerował Main Street do miejsca, w którym znajdowało się Keats, stare, ośmiopiętrowe multikino. Podszedł do dużego budynku, podziwiając jego architekturę, po czym minął dawny ratusz i spojrzał na Main Street, gdzie tysiąc neonów zachęcało do kupna wszelakich towarów. Pod czarnym niebem, na którym gwiazdy były niewidoczne, szedł w blasku neonów do swego jednoosobowego pokoiku hotelowego na Union Street. Minął niewielką recepcję, w której siedział chudy biały mężczyzna po pięćdziesiątce, czytając magazyn, i wszedł na górę po schodach równie brudnych jak okalające je bladozielone ściany. Gdy dotarł do swego pokoju, otworzył kluczem stare, rozpadające się drzwi, rad, że przegniłe drewno wokół zamka wytrzymało jeszcze jeden dzień. Kiedy już znalazł się w środku, zapalił jaskrawą żarówkę, nie zwracając uwagi na karaluchy, które oblazły biały niegdyś zlew. Rozsiadł się na brudnym, starym skórzanym fotelu. Włączył małe radyjko, przedpotopowy tranzystor stojący na stoliku przy ścianie, i przez parę minut słuchał idiotycznego wywiadu, po czym szybko przełączył się na stację nadającą operę. Frank siedział cicho, a pełna dramatyzmu, poruszająca każdy nerw muzyka wypełniała pokój. Wymowne dźwięki walczyły o lepsze z nocnymi odgłosami dochodzącymi zza okna: głosami ulicy, szumem przejeżdżających samochodów, rozlegającym się co jakiś czas krzykiem. Oprócz paru sprzętów w pokoju znajdowały się tylko książki i pisma. Na biurku leżał też blok papieru. Frank zasiadł i zaczął pisać, pogrążony w groteskowym poczuciu wolności. *** Tafla wody była gładka, póki do niej nie wszedł, opuściwszy głowę, i nie odepchnął się od ściany pustego basenu. Silnymi, gwałtownymi ruchami popłynął środkowym torem, czując, jak omywa go gładka, kojąca woda. Z każdym ruchem posuwał do przodu swe chude, lecz umięśnione ciało, coraz dalej przez ciepłe wody krytego basenu. Co parę metrów unosił głowę nad powierzchnię, by zaczerpnąć oddechu, po czym znowu zanurzał twarz. Okulary pływackie chroniły mu oczy przed szczypiącym chlorem, a zatyczki w uszach zapobiegały ich infekcji. Lecz gdy tak płynął samotnie w basenie, z przyćmionym wzrokiem i słuchem, unosząc się na wodzie, miał wrażenie, że znajduje się w stanie nieważkości. Czuł, jak jego ciało sunie po pociemniałej powierzchni wody, wolne od zgiełku świata. Każdy ruch przybliżał go do kolejnego okrążenia, a z każdym okrążeniem zagłębiał się coraz bardziej w tajniki własnych myśli. Basen wprawdzie nie odpowiadał normom olimpijskim, do których ten pływak był przyzwyczajony, ale za to z zewnątrz nadal nie dobiegał żaden ruch czy dźwięk, a w pobliżu nie było nikogo z wyjątkiem ratownika, zatopionego w książce. Z dużego okna na prawym krańcu przez przydymione szkło wpadały silne promienie światła, rzucając lekkie cętki na wodę, przez co wydawało się, że w środku panuje półmrok. Mężczyzna niedawno skończył trzydzieści pięć lat i pływał przez większość swego dorosłego życia. Uprawiał ten sport cztery, a czasami pięć dni w tygodniu. Nie palił, zawsze więc starczało mu tchu, gdy postanawiał pokonać odległość czterech czy pięciu kilometrów bez przestanku. Pragnął, by jego ciało unosiło się w świecie pozbawionym szczytu i dna, bez nieba nad głową i ziemi pod stopami. Frank lubił ten basen. Znajdował się w budynku YMCA, oddalonym zaledwie o jedną przecznicę od jego pokoju. Był czysty i dość pustawy, zwłaszcza o szóstej rano, gdy tu zazwyczaj przychodził. Była to jego główna forma aktywności fizycznej i jedyna ucieczka. Gdy tak płynął, przeniósł się myślami w czasy dzieciństwa, które spędził w Queens. Przypomniał sobie duży szkolny basen, w którym tak uwielbiał pływać do późna. Wtedy nie robił tego z takim zapamiętaniem, jakie odkrył w sobie w późniejszych latach - wolał unosić się na wodzie. Unosić się na niej samotnie i czuć się wolnym, ale przede wszystkim wstrzymać oddech. Wstrzymać oddech i przekonać się, jak długo zdoła przebywać pod wodą bez wynurzania się. Uwielbiał to robić, zapadać się w ciszę basenu, gdy nikogo nie ma w pobliżu, nikogo prócz niego samego. A teraz, gdy płynął, przypomniał sobie, jak wstrzymywał oddech i zastanawiał się, co się czuje, zaczerpnąwszy oddechu po raz ostatni. Spojrzał na dno i pomyślał o spokoju, za którym tak tęsknił jego umysł: wstrzymać oddech, nie pragnąć już więcej wciągać powietrza do płuc, zamknąć się w świecie ciszy basenu i jego ciepłych, kojących wód. Pośród spokoju wody nie czuł się samotny. Był tu tylko on i szeroki wodny świat, świat, w którym nic się nie poruszało, nic nie miało znaczenia. Dno basenu nie znało dnia ani nocy, weekendu, żadnego języka ani reguł. Panowała tu pustka, która jakimś cudem uspokajała i dodawała otuchy. Frank czuł, że w tym świecie jego serce bije spokojniej. Zamach najpierw jedną ręką, potem drugą. Głowa nad powierzchnię dla zaczerpnięcia oddechu, potem znowu do wody. Szukanie spokoju, utraconego między tym, co miał i co odeszło. Jeszcze jeden ruch, by zbliżyć się do dna. W połowie treningu czas i przestrzeń zaczynały się rozpływać. Rozwiewały się, niczym z wolna zanikający obraz na ekranie filmowym. Zanurzając się i wynurzając, unosił się na powierzchni. Nagle wszystko stawało w miejscu. Ulatniała się każda sekunda. Przestrzeń zlewała się z pustką, a on dryfował przez nią samotnie. Tego właśnie ranka zafascynował go obraz kobiety której nigdy przedtem nie widział. Podeszła doń, gdy przedzierał się przez basen. Najpierw ujrzał jej twarz. Choć była zamazana, dostrzegł pasma ciemnosiwych włosów i załzawione oczy. Potem usłyszał głos, który mówił do niego cicho, spokojnie, lecz stanowczo. Ale nie zdołał rozróżnić słów. Wodne miraże zwidywały mu się już wielokrotnie przedtem podczas pływania. Obrazy z przeszłości, ludzie z czasów dzieciństwa, nazwiska, które, jak sądził, dawno zapomniał - wszystko to powracało doń w chwilach, gdy czas i przestrzeń znikały. Ale był pewien, że tej kobiety która doń podeszła, nigdy wcześniej nie widział ani z nią nie rozmawiał. Miał wrażenie, że płyną ramię w ramię. Niewątpliwie była przy nim. Odpychając się od ściany basenu, by rozpocząć następne okrążenie, znowu spojrzał w okno. I wtedy właśnie ją zobaczył. Postać ta, oświetlona padającymi z okna jaskrawymi promieniami, stała na brzegu basenu. Obserwowała go, widział małą, ciemną twarz, zarys sylwetki, nieruchomej, a jednak zaskakująco żywej, milcząco ściągającej na siebie jego uwagę. Przestał płynąć. Zanurzony na półtora metra w wodzie, stopami wymacał dno. Wpatrywał się w ciemny kształt przez przymglone okulary, które czym prędzej zsunął na czoło. Zmrużył oczy. Wyciągnął zatyczki z uszu, by odzyskać ostrość zmysłów. Stała tam w milczeniu. Dobiegał doń tylko lekki plusk wody. - Czego chcesz? - zapytał z drżeniem. Nagle światło z okna zaczęło przygasać. Za szybą nad głową dojrzał przesuwającą się chmurę, która rzuciła na ziemię szary cień. Znowu uniósł wzrok. Zjawa znikała wraz ze światłem. - Kim jesteś? Przepadła bez śladu. Nikogo nie było. Po raz kolejny uległ złudzeniu. Rozejrzał się po basenie. Ratownik nadal siedział, zatopiony w lekturze. Chmura przeszła. Światło znowu wpadało przez okno. Na dobrą sprawę był sam. Odpychając się w stronę drabinki, uchwycił się najwyższego szczebla i wyciągnął z wody. Czuł zmęczenie, ale i dziwny przypływ energii. Był całkowicie odświeżony. Chwycił ręcznik z ławki obok trampoliny i odwrócił się. Spojrzał na dno basenu i przypomniał sobie tych kilka momentów spokoju. Ukrył twarz w ręczniku, usiadł na ławce i zamknął oczy. *** Przez niemal cały następny tydzień Frank prawie nie wychodził z pokoju. Przestał przychodzić na posiłki do zbrojowni, kupował teraz w sklepie spożywczym biały chleb i słoiki masła orzechowego. Posilał się tym dwa razy dziennie, pisał przy biurku i spał po dziesięć godzin na dobę. Nie chciało mu się już nigdzie chodzić. Pod koniec tego pokutniczego tygodnia obudziło Franka głośne walenie do drzwi. Nie mógł otworzyć zaspanych oczu i miał wrażenie, że uderzenia dudnią mu w głowie. Bolało go gardło i miał katar. Zwlekając się z łóżka, widział jaskrawy blask słońca, które o późnym poranku wdzierało się do pokoju niczym błysk bomby. Spał zaledwie parę godzin. Zdołał stanąć na nogach i uchylić drzwi na parę centymetrów - akurat tyle, ile wynosiła długość łańcucha. Przed nim stał potężnie zbudowany mężczyzna o okrągłej twarzy, cerze niemowlęcia i małych brązowych oczkach. Miał na sobie garnitur w bladym niebieskozielonym odcieniu i rozsiewał silny zapach taniej wody kolońskiej. Frank od razu rozpoznał w nim Danny’ego, kierownika i właściciela hotelu. Frank niechętnie otworzył drzwi, wpuszczając do pokoju spory niebieskozielony garnitur i wyczyszczone do połysku czarne półbuty. Danny spojrzał na Franka. - Wiesz, że wyglądasz na kompletnie wykończonego? - rzekł ostro. Nie czekając na odpowiedź, rozejrzał się po pokoju. - Ładnie się tu urządziłeś. Ten pokój wygląda jak kompletnie zapuszczona nora. Kiedyś była tu po prostu zwykła nora. - Danny, mogę znieść twoje żarciki po porannej kawie, ale nie wcześniej - odparł Frank. Danny obrócił się i przysunął okazałe oblicze do twarzy Franka. - Dziś rano przydarzyło mi się coś dziwnego. - Bardzo mi przykro - rzekł Frank, osuwając się na fotel. - Do mojego biura w Bayside przyszedł jakiś zwariowany facet i powiedział, że chce mi zadać kilka pytań. Zapytałem go, czy jego zdaniem wyglądam jak informacja telefoniczna. Ale ten gość był tak zabójczo uprzejmy, że go wysłuchałem. Porządny człowiek. Sprawiał bardzo przyzwoite wrażenie. Powiedział, że szuka pewnego mojego lokatora. Nie wydawało mi się, że to gliniarz i chyba nim nie był. Ale pokazał mi fotografię faceta, którego poszukiwał, i wiesz co?