13946
Szczegóły |
Tytuł |
13946 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13946 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13946 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13946 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Richard Vetere
Trzeci cud
The third miracle
Przełożyła: Barbara Cendrowska
Świat Książki
Warszawa 2000
SIC DEUS DILEXIT MUNDUM
(TAK BÓG UMIŁOWAŁ ŚWIAT)
Ewangelia św. Jana
TYM, KTÓRZY KOCHAJĄ ŚWIAT
Pamięci dr Remo Iannucciego
oraz Kataryn Taylor,
której składam serdeczne podziękowania
za cenne dwa i pół miesiąca,
które zechciała mi poświęcić
Prolog
Czy można wzywać, nie znając Ciebie? Przecież mógłby
wtedy człowiek, myląc się, coś innego przyzywać!
św. Augustyn, Wyznania
(przeł. Zygmunt Kubiak)
Październik 1985
Ciepły październikowy deszcz padał od dwóch tygodni. Ścieki wypełniły się wodą z
narożnych kanałów. Prawie wszystkim mieszkańcom Queens groziła powódź. Samochody
zaparkowane zbyt blisko rynsztoków trzeba było odholować, ponieważ przemokły im
przewody. Nawet lampy uliczne doznały uszczerbku, przepalając się od podmuchów
południowego wiatru. Była to pora huraganów, ale nad te okolice nie nadciągnęła
żadna
zawierucha, gdyż jej siła słabła, gdy przechodziła przez Nowy Jork. Choć nastała
jesień,
uliczne drzewa nadal tonęły w zieleni, ani jeden listek nie przybrał barw
żółtych czy złotych.
Podczas niezwykle ciepłych wieczorów ciężka mgła spowijała dzielnice willowe,
zaćmiewając światło tych kilku latarń, które jeszcze działały.
Kościół pod wezwaniem św. Stanisława był starym budynkiem z cegły i szarego
kamienia, stojącym w środku zbudowanej w europejskim stylu dzielnicy Maspeth w
Queens.
Świątynia znajdowała się pomiędzy zabudowaniami, na szczycie wzgórza,
przechodzącego w
równinę ku południowemu zachodowi, w kierunku Brooklynu.
Kościół otaczały skromne, dwurodzinne domy, których podwórka od frontu okolone
były stalowymi bądź drewnianymi płotami. Z tyłu, na porośniętych trawą skrawkach
gruntu,
przed nadejściem pory deszczowej pomiędzy parapetami kuchennymi wisiały sznury
od
bielizny. Ulice były małe i wąskie, wybrukowane prawie przed stu laty, gdy w
Maspeth
osiedlili się polscy imigranci, przybyli do pracy w fabryce włókienniczej na
Cooper Avenue.
Ta mała miejscowość była tak oddalona od miejskiego zgiełku Manhattanu, jakby
leżała w stanie Iowa. Nie przebiegały przez nią autostrady, a ze światem łączyła
ją jedynie
prywatna linia autobusowa, po której pojazdy krążyły od czasu do czasu, a i to
tylko do
jedenastej wieczorem. Potężne budowle Manhattanu rysowały się co prawda na
horyzoncie
Maurice Park, który dwadzieścia lat wcześniej przecięła na pół nowo zbudowana
linia kolei
podmiejskiej, biegnąca z Long Island, jednak większość mieszkańców była w
“Mieście”, jak
je nazywali, najwyżej kilkanaście razy w życiu.
Maria Katowski, która uczęszczała do czwartej Masy, tego ranka spóźniła się do
szkoły, bo jej matka zapomniała, że był to dla parafii szczególny dzień. Miano
właśnie
odprawić mszę ku pamięci Helen Stephenson, która mieszkała i pracowała w
klasztorze przez
ostatnich dwanaście lat. Nabożeństwo celebrował proboszcz, ksiądz Kinnely.
Maria spóźniła się, ponieważ matka, również imieniem Maria, nie obudziła jej w
porę.
Pani Katowski była alkoholiczką, która już nie raz rankami nie mogła zwlec się z
łóżka. Mała
Marysia nie umiała poradzić sobie z jej alkoholizmem. Przygotowywała posiłki i
prasowała
ubrania, ale, jako chorowitej dziewczynce, najtrudniej było jej podnieść się
rano. Dokładała
wszelkich starań, by ukryć to przed matką.
Obie Marie mieszkały samotnie, lecz wygodnie, przy linii kolejowej prowadzącej
do
Long Island. Zajmowały mieszkanie na parterze dwupiętrowego drewnianego domu, w
sąsiedztwie fabryki ciężarówek i wysypiska śmieci. Marysia spała na kanapie, na
której nadal
było jej wygodnie, i co rano słyszała szczekanie psa sąsiadów oraz deszcz,
walący głośno w
metalową framugę.
Dziewczynka ponownie zerknęła na zegarek, po czym zwlokła się z posłania i
dobrnęła do szafy, na której wisiał jej biało-niebieski mundurek. Widziała, że
matka leży w
ubraniu w przyległym pokoju, a na nocnym stoliku w zasięgu jej ręki stoi butelka
wódki.
Marysia przywykła do tego porannego widoku, odkąd ojciec je opuścił.
Co rano modliła się, by wrócił. Choć rodzice kłócili się i obrzucali obelgami,
córka
pragnęła, by byli razem. Matka nie zaglądała do kieliszka, gdy mieszkał z nią
mąż, wódka
pojawiła się dopiero, gdy odszedł. Zaczęła się upijać z tęsknoty za nim. Tyle
Marysia
rozumiała. Dlatego modliła się do Najświętszej Dziewicy i Jezuska, by tata
wrócił do domu.
Ale od dwóch lat nawet nie zadzwonił.
- Odszedł - powtarzała mama Marysi, przekrzykując jazgot telewizji, głośniej za
każdym łykiem, póki nie zapadła w sen.
Wtedy właśnie Marysia zaczęła się modlić do Helen Stephenson. Wyczuwała
nadzwyczajną dobroć tej kobiety, która była niezwykła jeszcze za życia, a po
śmierci
najpewniej poszła do nieba. Jeżeli Helen Stephenson jest w niebie, wstawi się za
Marysią do
Najświętszej Panienki i Jezuska.
Marysia wiedziała o Helen Stephenson tylko tyle, że ta pobożna niewiasta
mieszkała
w klasztorze i pracowała dla dobra Kościoła. Brała udział w jarmarkach
dobroczynnych,
zbiórkach na rzecz ubogich, pracowała też w dziennych ośrodkach opieki.
Marysia wiedziała również, że matka nie lubiła Helen. Pani Katowski nie ufała
jej
głównie dlatego, że nie wierzyła nikomu, kto przedziera się przez życie, nie
utyskując z
powodu swych nieszczęść.
- Mówią, że jest święta! - wykrzykiwała pani Katowski, gdy była mowa o Helen. -
Święta na tym parszywym świecie? Akurat! - wrzeszczała do córki. - Jasne, po
śmierci męża
najwygodniej jej było uwić sobie przytulne gniazdko w klasztorze! Ale córka pani
Helen już
sama da sobie radę! A co ja mam powiedzieć? Jestem uwiązana do ciebie!
Pomstowała na Helen Stephenson przez całe wieczory, aż padała na łóżko w
ubraniu,
a gdy już się obudziła następnego dnia, z zaschniętymi ustami, kompletnie
nieprzytomna, nie
pamiętała ani słowa z tego, co wygadywała poprzedniego wieczoru. Nieważne, co
opowiadała
matka Marysi, ale ksiądz Kinnely odprawiał specjalną mszę w intencji Helen
Stephenson, a
Marysia się na nią spóźniła. Rzuciła ostatnie spojrzenie na spoczywającą w łóżku
matkę i
cichutko wyszła z domu.
Dom Marysi stał na wzgórzu, o pięć przecznic od kościoła. Dziewczynka
przyciskała
do piersi podręczniki i duży czarny parasol. Podchodząc do góry, popychana
silnymi
podmuchami wiatru, kurczowo trzymała parasol, usiłując zachować równowagę. Droga
zawiodła ją do bramy klasztoru. Kościół znajdował się po drugiej stronie
szkolnego
podwórka, a Marysia przeszła żwawo przez wylany szarym asfaltem dziedziniec.
Klasztor był dla młodziutkich uczennic miejscem tajemniczym, o wiele bardziej
zagadkowym niż probostwo czy kościół. W klasztorze mieszkały zakonnice, wiodąc
życie
idealne, posłuszne Chrystusowi i Jego Kościołowi. Chrystus był w istocie ich
oblubieńcem,
wszystkie nosiły obrączki jako Jemu zaślubione.
Marysia, choć przemoczona, głodna i niespokojna, z radością przechodziła przez
klasztorny dziedziniec. Przemykała się możliwie jak najbliżej trzypiętrowego
budynku z
czerwonej cegły, starając się uchronić przed deszczem.
Minęła pokój, w którym mieszkała Helen Stephenson.
Rozpoznawał go każdy uczniak. Okno wychodziło na szkołę. Wszyscy je znali, gdyż
Helen Stephenson wychylała się przez nie podczas przerwy, częstując dzieci
ciastem i
ciasteczkami, które sama upiekła. Pilnowała, by najmłodszy chłopiec czy
dziewczynka
pierwsi dostali ciastko. Marysia zawsze otrzymywała łakocie od Helen Stephenson
i
pamiętała miły uśmiech na jej twarzy. Rozdawała im słodycze tak zwyczajnie. Nie
odnosiła
się do nich po macierzyńsku. Marysia pamiętała, że uderzyło ją nie tyle bijące
od Helen
ciepło, ile troska, by ciastko dostało każde dziecko, które wyciągnęło po nie
rękę. Zachowała
też w sercu szeroki uśmiech tej małomównej kobiety, która podczas przerwy
śniadaniowej
patrzyła na boisko wypełnione uczniami od klasy pierwszej do ósmej,
przyodzianymi w
niebiesko-białe mundurki szkoły św. Stanisława. Utkwiły jej również w pamięci
oczy Helen o
głębokim odcieniu błękitu. Zdawało się, że oczy te widzą coś więcej niż czyste
niebo nad
głową, hałaśliwe boisko, dzieci z wyciągniętymi rączkami.
Marysia stała pod oknem, zatopiona we wspomnieniach, po czym spojrzała na
ustawioną wyżej rzeźbę. Był to posąg Najświętszej Dziewicy. Jak większość
kościelnych
figur w Nowym Jorku i tę wykonano z wapienia. Wysokości bez mała półtora metra,
stała na
małym postumencie, dzięki czemu wyglądała na jeszcze wyższą. W miarę upływu
czasu biały
wapień zwietrzał, przybierając szarą barwę. Najświętsza Panna spoglądała na małą
kulę
ziemską, leżącą u jej bosych stóp. Wyciągała ku niej długie, szczupłe ramiona i
dłonie. Pod
stopami Matki Bożej leżał wąż, symbolizujący szatana. Głowę miał uniesioną, nie
na znak
hardości, lecz poddania się. Marysia patrzyła, jak Najświętsza Panna błogosławi
maleńki
ludzki światek u Jej stóp. A światek ten tonął w deszczu. Marysia ponownie
zerknęła w okno
Helen Stephenson, ale żaluzje były do połowy zaciągnięte i pokój tonął w
ciemności.
Teraz Marysia odwróciła się do figury i zaczęła się modlić. Ale nie zanosiła
modłów
do Marii Panny lecz do Helen Stephenson. I nie była to zwykła modlitwa. Prosiła
o śmierć,
własną śmierć. Błagała, by umarła, żeby ojciec usłyszał o tym i znowu wrócił do
matki. Czuła
się odpowiedzialna za to, że je opuścił. I w gruncie rzeczy miała rację. Ojciec
poślubił jej
matkę tylko dlatego, że była w ciąży, ona zaś od razu powiedziała mu, że nie ma
mowy o
aborcji.
Mimo że nikt nie powiedział Marysi wręcz, iż jest niechcianym dzieckiem,
instynktownie to wyczuwała. Zdawała sobie sprawę, że jej rodzice żyli jak pies z
kotem, ale
była zbyt młoda, by się zorientować, że nie łączyło ich nic prócz
paromiesięcznego okresu
namiętności i pożądania. Na nieszczęście rozstali się tuż po urodzeniu Marysi i
ta sama
samotność, która pchnęła ojca w ramiona jej matki, zaprowadziła go do innej
kobiety. Matka,
która pędziła życie bez nadziei, umierała codziennie, widząc, jak uchodzi z niej
młodość. Tak
więc modlitwy o śmierć wydawały się Marysi bardzo rozsądne.
Nagle tuż nad jej głową rozbłysła błyskawica. Zaraz potem rozległ się ryk
grzmotu,
rozsadzając milczący świat szkolnego podwórka i kościoła. Spojrzawszy na
strumień deszczu
spadający z nieba, Marysia poczuła na ramieniu czyjąś dłoń. Gdy się obróciła,
ujrzała tylko
figurę z wyciągniętymi ku niej rękoma.
Spojrzała na twarz Najświętszej Panny, w Jej pełne miłosierdzia oczy. Widziała
cienkie usta i ledwo zarysowane kości policzkowe, po których spływały strugi
deszczu. A
potem ujrzała krew, cieknącą jak łzy, z oczu, z ust, kapiącą na podbródek. Krew,
pomieszana
z deszczem, toczyła się po długich, szczupłych ramionach, padała też na
wyciągnięte dłonie,
twarz i płaszcz deszczowy Marysi Katowski.
Oszołomiona dziewczynka widziała strumienie krwi płynące z oczu figury i na
swoich
wargach czuła ich ciepło i słodycz.
Po niebie znowu przeleciała błyskawica, po której zagrzmiał kolejny grzmot.
Marysia
odsunęła się od okna, upuściła książki na chodnik i przykryła twarz dłońmi.
Osunęła się na
kolana, wsparła o ścianę budynku klasztoru, po czym wstała, obróciła się i
pobiegła do
kościoła. Nie udało jej się otworzyć drzwi, pomogła jej dopiero zakonnica.
Siostra Alicja nie poświęciła większej uwagi osóbce, która spóźniła się na mszę.
Niedawno przybyła do parafii i nie znała wszystkich uczniów. Uczyła matematyki w
ósmej
klasie i nigdy wcześniej nie widziała Marysi. Jednakże gdy mała ją mijała,
zakonnica
zauważyła w niej coś dziwnego.
Siostra Alicja zawołała inną zakonnicę, która stała w ostatniej nawie, by
zwrócić jej
uwagę na dziewczynkę, zdążającą błędnym krokiem przez środek kościoła. Siostra
Alicja
obawiała się, że Marysia zakłóci przebieg mszy.
Ale było już za późno. Z ust Marysi wydobył się gardłowy płacz. Szloch rozpaczy
po
straszliwej stracie. Rzędy przemoczonych uczniów zwróciły się ku
czwartoklasistce, łkającej
pośrodku kościoła.
Ksiądz Kinnely, który odprawiał mszę, również usłyszał Marysię. Choć całą uwagę
poświęcał odprawianej ceremonii, dotarła doń straszliwa męka w głosie małej. Gdy
odwrócił
się ku stallom, zobaczył, że Marysia idzie ku niemu. Spojrzał na zakonnice i
odszedł od
ołtarza.
- Dziecko? - powiedział łagodnie, odsuwając się od ministrantów i wchodząc w
głąb
kościoła. - Dziecko - powtórzył. Zakonnice zaszeptały coś nerwowo, lękając się
zakłócić
cichy obrzęd mszy. Najśmielsza wstała i podeszła do Marysi, przyklękając
przedtem przed
ołtarzem. To wtedy właśnie twarz i ręce Marysi przybrały niezwykły wygląd.
Promieniały
niczym dynia, w której jarzy się świeczka w Halloween.
Siedzące w nawach dzieci oniemiały. Jedne jęknęły, inne, nie wiedząc, jak sobie
poradzić, spojrzały na kolegów i zakonnice, u dorosłych szukając potwierdzenia,
że zamęt,
który powstał w kościele, nie jest niczym niezwykłym.
Nagle Marysia wrzasnęła. Jej krzyk przejął dreszczem księdza Kinnely’ego i
zakonnice, zmuszając je, by się cofnęły akurat wtedy, gdy dziewczynka osunęła
się na
marmurową podłogę. Upadła niczym poskręcana lalka w pelerynie. Blask zgasł,
krzyk ustał, a
gdy ksiądz wyciągnął dłoń do Marysi, promień światła przedarł się przez witraż
nad jego
głową. Kapłan upadł na kolana, przytulając do siebie dziecko. Zbadał małej puls,
po czym
wziął ją na ręce i zaniósł do zakrystii.
***
Wieść o cudownych krwawych łzach, spływających z oczu figury Matki Bożej,
wstrząsnęła okolicznymi mieszkańcami nie mniej niż krzyk Marysi. Każde dziecko
modlące
się wówczas w kościele wróciło do domu z opowieścią o promieniejących dłoniach
dziewczynki. Rozmawiano o tym wieczorem przy kolacji, na spacerze w parku,
następnego
dnia na szkolnym dziedzińcu. Każdy, czy był w kościele czy też nie, mówił o
Marysi.
Gino Rosa, właściciel piekarni naprzeciwko kościoła, informował o tym wydarzeniu
każdego klienta.
- Mój mały bratanek, Louie, opowiedział mi, że mała dziewczynka krzyknęła i
upadła
na środku kościoła. - Gino Rosa był potężnym chłopem z grzywą siwych włosów i
okazałym
obliczem. Wymachiwał rękoma, przechylając się przez białą ladę. - Mówią, że
została
uleczona z wilka.
Pani Savage, kobieta po sześćdziesiątce, o białych włosach związanych w kitkę,
która
bez względu na temperaturę zawsze nosiła sweter, słuchała uważnie.
- Margaret z domu na wyżynie powiedziała, że ksiądz Kinnely odebrał mnóstwo
telefonów. Kiedy zadzwonił pan Peprocki, miał już tak dosyć, że po prostu
odłożył
słuchawkę.
- Nieprawda! - oświadczył pan Rosa.
- Owszem, Margaret nie kłamie! Dowiedziała się od Jimmy’ego, pracownika stacji
benzynowej na Eliot Avenue.
Rozprawiano o tym w całej dzielnicy, gdy parę dni później znowu się rozpadało.
Tego
właśnie poranka, kiedy ksiądz Kinnely siedział samotnie i jadł śniadanie po
odprawieniu
mszy o szóstej trzydzieści, zaczęło mżyć. Coś więcej niż ciekawość kazała mu
wyjść na
dziedziniec szkolny, na którym stanął, spoglądając wyczekująco na figurę Matki
Bożej.
Patrzył, jak po obliczu Najświętszej Panny spływają krople deszczu. Nic się nie
wydarzyło. Kinnely poczuł się do głębi rozczarowany. Był silnie zbudowanym
mężczyzną, o
twarzy naznaczonej rozpaczą, do której przywiodły go lata pracy w niewielkich
parafiach,
gdzie starał się jedynie, by doroczny jarmark przyniósł zysk, lub pilnował, żeby
opłaty za
śluby, chrzciny i pogrzeby dociągnęły do przyjętej milcząco rocznej normy.
Stojąc na progu szkoły i wpatrując się w nieruchomy kawał kamienia wystający z
budynku, poczuł się jeszcze bardziej osamotniony i zagubiony, niż sam mógł sobie
wyobrazić.
- Helen - powiedział, co zabrzmiało niemal jak modlitwa. Helen Stephenson znał
lepiej niż ktokolwiek w parafii i bez najmniejszego skrępowania zwracał się do
niej jak do
ducha opiekuńczego po przewodnictwo bądź nadzieję. - Helen, moja Helen -
powtórzył
głosem przepełnionym smutkiem. Wyrwał mu się okrzyk człowieka, który postradał
swą
jedyną miłość. I wtedy właśnie to się stało: z oczu Maryi potoczyła się łza,
jakże odmienna od
spływających po jej policzkach kropel deszczu. Kinnely ponownie na nią spojrzał.
Przysunął
się do figury i uniósł głowę.
Z wyrzeźbionego oka ściekła następna łza, a potem jeszcze jedna. Kinnely’emu
zaparło dech w piersiach. Oparł się o oddzielający wąskie przejście biały murek,
pod którym
Marysia schroniła się przed burzą. Łza spadła na jego wyciągniętą dłoń. Wpatrzył
się w nią,
była czerwona jak krew, ciepła. Podniósł ją do ust i posmakował. Poczuł słodycz
na języku.
Kinnely padł na kolana. Podniósł wzrok ku figurze. Jego starzejące się ciało
udręczone było wieloma bezsennymi nocami i kielichami mszalnego wina, które pił,
by
zapomnieć o Helen. I wówczas ujrzał czerwony strumyk, spływający z twarzy
Dziewicy.
Krew toczyła się, jakby została przerwana tama, a otwarte śluzy spowodowały, że
dolinę jego
melancholii zalała życiodajna krew odkupienia.
- O Boże, to cud! - zakrzyknął Kinnely. Pochylił głowę i zaczął się modlić: -
Zdrowaś
Maryjo, łaski pełna - to cud!
Siostra Alicja, zajęta objaśnianiem ośmioklasistom zadania, matematycznego,
zauważyła, że ksiądz Kinnely klęczy przed figurą. Dumna z umiejętności panowania
nad
sobą, poczuła ogromne podniecenie, słysząc stłumione okrzyki księdza.
Mimo deszczu siostra Alicja szeroko otworzyła okno, usiłując zobaczyć cieknącą
krew. Choć znajdowała się zbyt daleko, by cokolwiek dojrzeć, usłyszała, jak
ksiądz Kinnely
woła:
- Siostro, proszę zejść i pomodlić się ze mną! To cud! Helen zesłała nam cud od
Boga!
Od strony szkoły, przy której znajdowała się klasa siostry Alicji, otworzyły się
wszystkie okna i wyjrzały zakonnice. Na ich twarzach malowały się gwałtowne
emocje.
Jedna po drugiej wybiegły ze szkoły do księdza Kinnely’ego, by zobaczyć krople
krwi,
toczące się po obliczu Najświętszej Dziewicy.
Dzieci, skamieniałe, wyglądały przez okno. Kilkoro odważniejszych wybiegło za
zakonnicami i przyklękło przed figurą. Jedne modliły się, inne zaś rozglądały w
deszczu,
patrząc, czy to ponowne przyjście Chrystusa.
I tak stali na dziedzińcu, ksiądz Kinnely, zakonnice i dzieci, wszyscy
zapamiętale
wznosząc modły do milczącego posągu. Następnego dnia wszystkie gazety na
pierwszych
stronach donosiły o roniącej łzy figurze.
Lokalni przedsiębiorcy, posyłający dzieci do tej szkoły, obsypali posąg
kwiatami.
Niebawem otoczył go ogród jaskrawoczerwonych i żółtych tulipanów oraz
purpurowych róż.
Nino Vendome, miejscowy kwiaciarz, który przybył z Włoch do Maspeth jako
pięcioletnie
dziecko, stale modlił się do Najświętszej Panny w podzięce za szczęśliwy
przejazd. Teraz
poczuł, że nadeszła okazja, by się odwdzięczyć za bezpieczną podróż i powodzenie
w
interesach w Ameryce.
Sąsiedzi Nina, Czakowie, byli właścicielami pralni chemicznej. Pan Czak,
Amerykanin polskiego pochodzenia o zakrzywionym nosie, piwnych oczach i grzywie
gęstych, szpakowatych włosów, zastanawiał się, jakie skutki przyniesie ten
rozgłos ich małej
społeczności.
- Pod pewnymi względami może to być niekorzystne dla całej okolicy.
- Dlaczego tak uważasz? - zapytał z oburzeniem Vendome.
- Sam nie wiem. Ale coś tu jest nie w porządku.
- Przecież to sam Bóg do nas przemawia! Oszalałeś! - obruszył się Vendome.
Czak szybko zamilkł, ale myśl ta została już wypowiedziana.
Deszcz padał przez trzy dni i trzy noce, na tyle jednostajnie, że krew płynęła i
gromadził się tłum. Gdy opady ustały, mimo modlitw i czuwania łzy przestały ciec
równie
tajemniczo, jak zaczęły się toczyć. Ksiądz Kinnely poczuł się zaniepokojony, ale
nie pozwolił
sobie na rozpaczanie. On pierwszy zauważył, że październik dobiegł końca.
- Najświętsza Panienka płacze tylko w październiku!
Wtedy umarła Helen - oznajmił. - Zobaczymy, co będzie w przyszłym roku!
Ksiądz Kinnely stanął przed swą trzódką na ambonie i wezwał ją do zanoszenia
modłów przez następny rok, gdyż wówczas Helen ponownie ześle im Świętą Dziewicę,
która
znowu zapłacze krwawymi łzami.
A choć proboszcz wiedział, że poczuli się rozczarowani, starał się ukoić
powszechne
poczucie utraty. Przez cały rok, gdy znajdował się na oczach wiernych, trzymał
się z
godnością, zapewniając, że cud się powtórzy.
I miał rację.
Następnego roku odprawiono przed figurą specjalną mszę i zgodnie z obietnicą
księdza Kinnely’ego z oczu Marii Panny znowu popłynęły łzy, wzbudzając w
parafianach
wiarę, nadzieję i miłość pomimo obaw i wątpliwości.
Niebawem dziedziniec szkolny wypełnił się gapiami. Z całego miasta przybywali
ciekawscy. Niestety, ten miesiąc był wyjątkowo suchy i Matka Boża z rzadka
roniła łzy na
oczach wiernych. Ale księdza Kinnely’ego zupełnie to nie zniechęcało. Zadzwonił
do
przełożonych z archidiecezji i poprosił, by ktoś przybył i przeprowadził
dochodzenie w
sprawie cudu.
***
- Musi ksiądz odczekać dziesięć lat - powiedział kardynał Cahill z głębi
limuzyny,
zaparkowanej przed szkolnym dziedzińcem.
Najświętsza Maryja Panna płakała już trzeci rok z rzędu. Pisały o tym wszystkie
gazety, trąbiło radio, nawet miejscowa telewizja podała w wiadomościach.
Dziedziniec
wypełnił ogromny tłum, toteż po telefonie Kinnely’ego kardynał postanowił, że
sam zbada
sytuację. Teraz żałował, że tu przybył. Jego limuzynę natychmiast otoczyło grono
gorliwych
wiernych oraz wszelkiej maści fanatyków, którzy błagali go, by ich pobłogosławił
i pomodlił
się za ich dusze.
- To cud boski! - dobiegły kardynała wrzaskliwe głosy.
- Niech was Bóg błogosławi! - odkrzyknął kardynał, usiłując wepchnąć Kinnely’ego
do limuzyny, by uciec od natarczywego tłumu.
- Dziesięć lat? - zapytał ksiądz Kinnely.
Cahill nosił czerwoną piuskę na grzywie czarnych włosów. Był potężnie zbudowanym
mężczyzną, który ledwo przekroczył czterdziestkę i sprawiał wrażenie, że
odpowiedniejszym
miejscem dla niego byłby wspaniały pałac niż dziedziniec szkolny w Maspeth.
- Takie są przepisy kościelne. Jeśli uważa ksiądz, że ta historia ma coś
wspólnego z
Helen Stephenson, i sądzi, że powinna zostać kanonizowana, musi ksiądz poczekać
dziesięć
lat, zanim się do mnie zwróci.
- A co potem?
- Przeczytam petycję i jeśli to będzie konieczne, przydzielę postulatora do
zbadania
domniemanego cudu - odparł kardynał, któremu zaczynało już brakować tchu i
cierpliwości,
po czym dał kierowcy, wysokiemu, chudemu księdzu, znak do odjazdu.
Kinnely wysiadł z samochodu, stając twarzą w twarz z księdzem Paulino.
- Nie rozumiem kardynałów - powiedział.
Choć zgodnie z przepowiednią księdza Kinnely’ego łzy przestały płynąć, w
następnym roku potoczyły się znowu i Cahill ponownie zaparkował swą limuzynę
przed
dziedzińcem szkolnym, sprawiając wrażenie bardziej zaniepokojonego niż
poruszonego.
Tym razem odkręcił okienko i poszukał w tłumie Kinnely’ego. Lał ulewny deszcz,
lecz zgromadzonych na dziedzińcu przepełniało uniesienie. W tym roku przybyli
reporterzy z
największych stacji telewizyjnych. Przyciągnęło to ciekawskich aż z New Jersey,
Pensylwanii, a nawet z Kanady.
Kinnely stał pod parasolem, udzielając wywiadu miejscowemu dziennikarzowi. Gdy
zauważył limuzynę Cahilla, uśmiechnął się szeroko i pomachał do kardynała.
Cahill dostrzegł
go i kształtne rysy jego twarzy wykrzywiła wściekłość. Po chwili zakręcił
okienko i limuzyna
pomknęła dalej.
- Kardynał rad jest z tak licznego zgromadzenia - oświadczył Kinnely reporterom.
W ciągu pięciu lat od objawienia się cudu Kinnely umiejętnie nagłaśniał to
wydarzenie. Stał się zręcznym przywódcą duchowym swej parafii i z osobliwości
uczynił
uznany fakt.
- Matka Boża zapłacze w październiku, gdy spadną deszcze - oznajmiał wszystkim
zainteresowanym. Kinnely był tego pewien, gdyż wedle prawa kanonicznego od
śmierci
Helen Stephenson musi upłynąć dziesięć lat, nim będzie można złożyć petycję.
Proboszcz
mocno wierzył, że to Najświętsza Panna czyni cud z krwawymi łzami, że to Ona
zachowuje
Helen w powszechnej pamięci.
Następnym razem Cahill pojawił się przed szkołą już nie sam. Odkręcił okienko i
gestem zaprosił Kinnely’ego do wnętrza limuzyny. Kinnely, szeroko uśmiechnięty,
w
odświętnych szatach, wskoczył na tylne siedzenie. Tam ujrzał drugiego, młodszego
księdza.
- Kinnely, to mój pomocnik, John Beliar. Ma przeprowadzić dochodzenie w
sprawie...
tego - rzekł Cahill, kiwając głową w stronę figury stojącej na przeciwległym
krańcu
dziedzińca.
- Przeprowadzić dochodzenie? - zdziwił się Kinnely.
- Tak. Ma się rozejrzeć w sytuacji - odparł Cahill.
- Już teraz? - spytał Kinnely.
- Ma tylko wstępnie ocenić stan faktyczny. To nie są oficjalne działania.
- Moja praca polega na rozpatrzeniu takich wydarzeń i zorientowaniu się, czy
możemy
je wyjaśnić w kategoriach logicznych - rzekł Beliar spokojnym, kojącym głosem.
- W kategoriach logicznych? - powtórzył Kinnely.
- Chcemy wykluczyć z tej historii element tajemnicy.
- Ale to się wam nie uda - zapewnił Kinnely.
- Niby dlaczego? - zapytał Beliar.
- Bo to cud - odparł ksiądz Kinnely.
Beliar sprawiał dziwne wrażenie. Miał łagodny głos, niebieskie oczy o bystrym
wejrzeniu, wschodnie rysy i ciemną cerę. Jego ojciec urodził się w Bagdadzie, a
matka w
Londynie. Był szczupły, ruchy miał zręczne i opanowane. Jego inteligentny wzrok
martwił
Kinnely’ego. Wrodzona pewność siebie i staranne wykształcenie, bijące z każdego
jego
słowa, zwiastowały kłopoty.
- Zajmuję się cudami - oznajmił Beliar z ciepłym, uspokajającym uśmiechem. - Czy
mógłbym zatrzymać się u księdza na parę dni? - zapytał.
Kinnely’ego zaskoczyła perspektywa wtargnięcia tego intruza, który groził
zniweczeniem wyników pięciu lat jego trudów, niemniej niechętnie zgodził się
umieścić
Beliara w gościnnym pokoju na probostwie.
Kinnely wysiadł z limuzyny, Cahill zaś odjechał z Beliarem, który miał powrócić
następnego dnia. Kinnely dostrzegł uśmieszek na twarzy Cahilla, gdy limuzyna
ruszała z
dziedzińca.
Beliar rzeczywiście pojawił się nazajutrz i pozostał niecały tydzień - piątego
dnia
wyjechał. Rozmawiał z paroma osobami, które znały Helen Stephenson, patrzał, jak
Dziewica
płacze w deszczu, po czym zniknął bez słowa pożegnania z Kinnelym czy też innymi
kapłanami mieszkającymi na probostwie.
W szóstym roku od wydarzenia się cudu zaczęło dochodzić do przykrych incydentów.
W październiku woda na plebanii uległa zanieczyszczeniu. Między parafianami i
miejscowymi przedsiębiorcami padały wzajemne oskarżenia o wykorzystywanie
zjawiska
płaczącej Dziewicy. Nieporozumienia przerodziły się w gwałtowną wrogość, gdy
zbezczeszczono pomniki na cmentarzu, a kilka kobiet, które w różnych miesiącach
modliły
się pod figurą, złożyło na policji doniesienia o dokonaniu na nich gwałtu. W
świat
uduchowiony i święty wkradł się inny pierwiastek, złowrogi, skażony rozmyślnym
pragnieniem zniszczenia. Nie znaleziono winnych, lecz wierni wiedzieli, że ich
maleńka
parafia stała się obiektem mrocznych zamysłów. Jednym z najobrzydliwszych
wyczynów
było wymalowanie sprejem dużego penisa na białym murze, oddzielającym
dziedziniec
szkolny od probostwa. Nikt nie widział sprawcy tego ohydztwa, po prostu pojawiło
się tam
pewnego ranka. Ksiądz Kinnely pierwszy zauważył owo plugastwo i natychmiast je
zamalował.
Nadal ciężko pracował i, tak jak się spodziewał, następnego października figura
znowu płakała krwawymi łzami, a tłum gęstniał. Pod posąg napływali nowi
imigranci z Rosji
i Polski, żywiący mistyczną, płomienną wiarę w Boga, jakże obcą przez swą
żarliwość
tutejszym wyznawcom. Pielgrzymi o imionach Borys i Sergiej, Risa i Radinka przy
pierwszych kroplach deszczu ulokowali się na dziedzińcu szkolnym i zamieszkali w
prowizorycznych namiotach. Początkowo Kinnely nie wiedział, co z tym zrobić,
toteż nie
zrobił nic, a liczba namiotów rosła. Przez długi okres z sąsiedniego Ridgewood
przybywała
też całymi gromadami społeczność latynoska, twierdząc, że Dziewica pojawiła się
tu dla nich.
Mieszkali zaledwie kilkanaście kilometrów stąd i rozstawili namioty tuż obok
Słowian.
Portorykanie z Island sprowadzili swe rodziny, by modliły się pod figurą i
zagłuszały innych
przez głośne modły po hiszpańsku.
Na dziedzińcu rozmaite nacje współzawodniczyły ze sobą o to, która głośniej
odmówi
pacierze. Każda utrzymywała, że Matka Boska znajduje się tu wyłącznie dla nich!
Dołączyli
się też Włosi z Middle Village, Irlandczycy z Flushing i Niemcy z Maspeth,
głosząc, że Bóg
należy do nich i nikt więcej nie ma do Niego prawa.
- Muszę z tym skończyć - oświadczył Kinnely zakonnicom i księżom, patrząc na
dziedziniec, który zaczynał przypominać bazar w Stambule.
Tego samego popołudnia podczas ulewnego deszczu kłótnie sięgnęły szczytu.
Kinnely
gestem zaprosił wszystkich wiernych, by schronili się w kościele.
- Bóg mi świadkiem, że nie mam pojęcia, co im powiedzieć - rzekł do siostry
Alicji.
- Niech się ksiądz pomodli o natchnienie - zaproponowała siostra Alicja.
- Pomodlę się do Helen - zgodził się Kinnely.
W kościele wszedł na ambonę i stojąc pod płonącymi światłami, wpatrzył się w
mokre, gniewne i wynędzniałe twarze wiernych. Uniósł wzrok ku sklepieniu i
odmówił
krótką modlitwę do Helen Stephenson, po czym rozejrzał się po wypełnionej tłumem
świątyni, wsłuchując się w sprzeczki, ciągnące się nadal w kilkunastu językach.
Księża
Paulino i Stacey bezwiednie zatopili wzrok w Kinnelym. Zakonnice pochyliły głowy
i
modliły się przy akompaniamencie deszczu, bębniącego o witraże wysoko, pod
sufitem.
- Myślałem, że to cisi posiądą ziemię! - krzyknął Kinnely do parafian. - Ale wy
nie
musicie się martwić, że cokolwiek posiądziecie, bo nie widzę nikogo cichego w
tym kościele!
Głosy przycichły.
- Bóg zesłał wam cud, a wy co czynicie? Bezcześcicie Jego dar! Oto jak
postępujecie!
Kłócicie się o to, nad kim Najświętsza Panna leje łzy, i macie śmiałość wierzyć,
że płacze nad
wami i tylko nad wami! - grzmiał Kinnely. - Wznosicie namioty, wyznaczacie
własny teren,
zastraszacie innych, którzy przybyli do tej parafii z odległości wielu
kilometrów, i uważacie,
że to raduje Pana Boga? Bóg nie jest zadowolony! Boga nie cieszy takie
nieumiarkowanie w
fałszywej wierze. Gdybyście wierzyli prawdziwie, dzielilibyście się łaską boską
z waszymi
braćmi i siostrami. Dzielcie się nią! To nie przypadek, że ten cud wydarzył się
na małym
szkolnym dziedzińcu. Lourdes jest jak wodospad! Dlaczego? Bo Bóg pragnie
widzieć, jak
wierni dzielą się tym szczęściem, jakim jest Jego obecność tak blisko nich. Chce
się
przekonać, czy jesteśmy godni Jego miłości. Rozumiecie? - spytał Kinnely.
W kościele zapanowała cisza, lecz na wszystkich twarzach widać było wyrzuty
sumienia. Trzódka Kinnely’ego szukała u swego pasterza przewodnictwa i prawdy.
Teraz
zostanie ukarana za swe małostkowe uczynki.
- Szatan czai się tuż-tuż. Szatan jest blisko, bo Bóg objawił się tutaj. Bóg
wybrał nas,
byśmy byli świadkami Jego miłości, a to gniewa szatana. Postanowił stoczyć walkę
w tej
parafii, a choć mówię to z bólem - rzekł Kinnely pełen odrazy - udało mu się
zyskać tu
przyczółek. Znajduje się pomiędzy nami! Wszyscy o tym wiemy! A namioty przed
kościołem
są tego dowodem!
Z ławek dochodziły pełne wzburzenia szepty, a nawet jęki. W nagłym porywie
teatralnego geniuszu Kinnely zszedł z ambony, zostawiając wstrząśnięty tłum. Sam
był
zaskoczony mistrzostwem, z jakim wzniósł się na wysokość zadania.
Następnego ranka namioty zniknęły, by już nigdy się nie pojawić. Kinnely
uratował
sytuację i w kolejnym, dziesiątym roku cudu przygotował petycję w sprawie
wszczęcia
procesu kanonizacyjnego Helen Stephenson. Zebrał ponad tysiąc podpisów i wysłał
petycję
do Cahilla, który nadal sprawował rządy w archidiecezji. Przekonany, że petycja
zostanie
wysłana, i świadom stojącej za nią siły, wiedział, jak postąpić. Przeczytał
dokument.
- Cierpliwie oczekujemy postulatora. I wiemy, że kogokolwiek przyślecie, będzie
to
boży wybór - powiedział Kinnely przez telefon Cahillowi. Mówiąc to, spoglądał z
okna na
wiernych, modlących się do Najświętszej Dziewicy, która przybyła, by ich zbawić.
Część I
1
Październik 1995
Ciemnowłosy mężczyzna w dżinsach, czarnej bluzie i ciemnoniebieskiej kurtce
przeszedł wraz z tłumem przez rojne skrzyżowanie Union Street i Northern
Boulevard.
Krocząc pośród mieszaniny koreańskich, chińskich i angielskich neonów,
oświetlających ten
zatłoczony zakątek świata na Main Street we Flushing w okręgu Queens, zdawał się
zupełnie
nie zwracać uwagi na otoczenie.
Wieczorny wietrzyk na początku października był chłodniejszy niż zazwyczaj, lecz
przechodzień ów, którego duże piwne oczy płonęły jakąś wewnętrzną namiętnością,
również
najwyraźniej na to nie baczył. Miał bujną grzywę ciemnych włosów i ładną twarz,
na poły
ukrytą za gęstą czarną brodą.
Irańczyk, który sprzedawał hot dogi na rogu, widział, jak ciemnowłosy mężczyzna
w
brudnej kurtce przechodzi przez skrzyżowanie Union i Northern codziennie o tej
samej porze
- między piątą i szóstą. Patrzał, jak wychodzi z małego hoteliku na Union
Street, stojącego tuż
obok warsztatu samochodowego, po czym zmierza ku Northern Boulevard o tej
wieczornej
godzinie, gdy ruch kołowy kieruje się raczej na wschód niż na zachód.
Zauważył też, że człowiek ten z nikim nie rozmawia, z nikim się nie wita ani
nikogo
nie szuka. Zorientował się, że nieznajomy pogrążony jest we własnych myślach, od
których
nie odrywają go nawet klaksony samochodów ani nisko lecące samoloty, szykujące
się do
nocnego lądowania na lotnisku La Guardia, za zatoką Flushing.
Naprzeciw sprzedawcy hot dogów znajdowała się stara zbrojownia, wykorzystywana
teraz na schronisko dla bezdomnych. Codziennie o szóstej mężczyzna w kurtce
czekał, aż
światła samochodów na Northern Boulevard zatrzymają się, następnie przechodził
przez
wysepkę naprzeciw domu towarowego Searsa, mijał czterometrowy kamienny posąg z
dużą
głową orła, upamiętniający poległych w pierwszej wojnie światowej, po czym szedł
ku
zbrojowni, zbudowanej na kształt zamku.
Codziennie o szóstej wchodził przez otwartą stalową bramę, wspinał się po
czterech
kondygnacjach kamiennych schodów i przekraczał duże wrota schroniska. W środku
szybkim
spojrzeniem obrzucał potężnie zbudowanego czarnego strażnika.
- Cześć, Frank! Jak leci? - pytał strażnik z uśmiechem. Frank Moore, nie
zwracając
uwagi na strażnika, szedł schodami, gdzie napotykał długi rząd bezdomnych
mężczyzn,
przeważnie czarnych, z których jedni cierpieli na zaburzenia umysłowe, inni zaś
mieli po
prostu pecha. Wszyscy oni czekali, aż zegar wybije szóstą, by zasiąść przy dużym
metalowym stole i dostać kolację.
Strażniczka, Murzynka po czterdziestce, skinęła głową Frankowi, obracając pękiem
kluczy i jednocześnie poprawiając ciemnoniebieską służbową czapkę na krótkich,
lecz
gęstych włosach.
- Mamy kurczaka i ryż - rzekła z uśmiechem.
W takim razie dziś musi być poniedziałek - pomyślał Frank.
Siadając do stołu w pokoju pełnym mężczyzn, Frank chciwie pochłaniał posiłek,
obserwując rysy nędzarzy i ludzi zagubionych. Spoglądał na ponure oblicze
starszawego
Murzyna o gładkiej skórze i siwych włosach, który jadł powoli i wpatrując się w
przestrzeń,
przeżywał jakieś niewiadome cierpienie. Frank dostrzegał głód w każdej z tych
pogodzonych
z losem twarzy nieszczęśników, którzy jedli i sączyli wodę sodową z puszek,
rozmyślając
spokojnie lub mówiąc cicho do siebie.
Nagle podniósł się biały mężczyzna w brudnym, workowatym płaszczu i równie
brudnej niebieskiej koszuli. Wianek długich, białych włosów okalał sporą łysinę
na czubku
głowy. Ziarenka ryżu przykleiły mu się do podbródka, a jasnoniebieskie oczy
wpatrzone były
w jakiś odległy punkt.
- Bóg jest psem! - oznajmił, nie zwracając się do nikogo w szczególności. - Bóg
jest
psem! - Po czym skierował na Franka wściekłe spojrzenie. - Powiedziałem, że Bóg
jest psem!
- No dobra, Bóg jest psem - przytaknął Frank. Zadowolony z jego odpowiedzi,
mężczyzna rozparł się wygodnie na krześle.
Po kolacji w schronisku Frank wyszedł ze zbrojowni i pomaszerował Main Street do
miejsca, w którym znajdowało się Keats, stare, ośmiopiętrowe multikino. Podszedł
do dużego
budynku, podziwiając jego architekturę, po czym minął dawny ratusz i spojrzał na
Main
Street, gdzie tysiąc neonów zachęcało do kupna wszelakich towarów.
Pod czarnym niebem, na którym gwiazdy były niewidoczne, szedł w blasku neonów
do swego jednoosobowego pokoiku hotelowego na Union Street. Minął niewielką
recepcję, w
której siedział chudy biały mężczyzna po pięćdziesiątce, czytając magazyn, i
wszedł na górę
po schodach równie brudnych jak okalające je bladozielone ściany.
Gdy dotarł do swego pokoju, otworzył kluczem stare, rozpadające się drzwi, rad,
że
przegniłe drewno wokół zamka wytrzymało jeszcze jeden dzień. Kiedy już znalazł
się w
środku, zapalił jaskrawą żarówkę, nie zwracając uwagi na karaluchy, które
oblazły biały
niegdyś zlew. Rozsiadł się na brudnym, starym skórzanym fotelu. Włączył małe
radyjko,
przedpotopowy tranzystor stojący na stoliku przy ścianie, i przez parę minut
słuchał
idiotycznego wywiadu, po czym szybko przełączył się na stację nadającą operę.
Frank siedział cicho, a pełna dramatyzmu, poruszająca każdy nerw muzyka
wypełniała pokój. Wymowne dźwięki walczyły o lepsze z nocnymi odgłosami
dochodzącymi
zza okna: głosami ulicy, szumem przejeżdżających samochodów, rozlegającym się co
jakiś
czas krzykiem. Oprócz paru sprzętów w pokoju znajdowały się tylko książki i
pisma. Na
biurku leżał też blok papieru. Frank zasiadł i zaczął pisać, pogrążony w
groteskowym
poczuciu wolności.
***
Tafla wody była gładka, póki do niej nie wszedł, opuściwszy głowę, i nie
odepchnął
się od ściany pustego basenu. Silnymi, gwałtownymi ruchami popłynął środkowym
torem,
czując, jak omywa go gładka, kojąca woda.
Z każdym ruchem posuwał do przodu swe chude, lecz umięśnione ciało, coraz dalej
przez ciepłe wody krytego basenu. Co parę metrów unosił głowę nad powierzchnię,
by
zaczerpnąć oddechu, po czym znowu zanurzał twarz. Okulary pływackie chroniły mu
oczy
przed szczypiącym chlorem, a zatyczki w uszach zapobiegały ich infekcji. Lecz
gdy tak
płynął samotnie w basenie, z przyćmionym wzrokiem i słuchem, unosząc się na
wodzie, miał
wrażenie, że znajduje się w stanie nieważkości. Czuł, jak jego ciało sunie po
pociemniałej
powierzchni wody, wolne od zgiełku świata. Każdy ruch przybliżał go do kolejnego
okrążenia, a z każdym okrążeniem zagłębiał się coraz bardziej w tajniki własnych
myśli.
Basen wprawdzie nie odpowiadał normom olimpijskim, do których ten pływak był
przyzwyczajony, ale za to z zewnątrz nadal nie dobiegał żaden ruch czy dźwięk, a
w pobliżu
nie było nikogo z wyjątkiem ratownika, zatopionego w książce. Z dużego okna na
prawym
krańcu przez przydymione szkło wpadały silne promienie światła, rzucając lekkie
cętki na
wodę, przez co wydawało się, że w środku panuje półmrok.
Mężczyzna niedawno skończył trzydzieści pięć lat i pływał przez większość swego
dorosłego życia. Uprawiał ten sport cztery, a czasami pięć dni w tygodniu. Nie
palił, zawsze
więc starczało mu tchu, gdy postanawiał pokonać odległość czterech czy pięciu
kilometrów
bez przestanku. Pragnął, by jego ciało unosiło się w świecie pozbawionym szczytu
i dna, bez
nieba nad głową i ziemi pod stopami.
Frank lubił ten basen. Znajdował się w budynku YMCA, oddalonym zaledwie o jedną
przecznicę od jego pokoju. Był czysty i dość pustawy, zwłaszcza o szóstej rano,
gdy tu
zazwyczaj przychodził. Była to jego główna forma aktywności fizycznej i jedyna
ucieczka.
Gdy tak płynął, przeniósł się myślami w czasy dzieciństwa, które spędził w
Queens.
Przypomniał sobie duży szkolny basen, w którym tak uwielbiał pływać do późna.
Wtedy nie
robił tego z takim zapamiętaniem, jakie odkrył w sobie w późniejszych latach -
wolał unosić
się na wodzie. Unosić się na niej samotnie i czuć się wolnym, ale przede
wszystkim
wstrzymać oddech. Wstrzymać oddech i przekonać się, jak długo zdoła przebywać
pod wodą
bez wynurzania się. Uwielbiał to robić, zapadać się w ciszę basenu, gdy nikogo
nie ma w
pobliżu, nikogo prócz niego samego.
A teraz, gdy płynął, przypomniał sobie, jak wstrzymywał oddech i zastanawiał
się, co
się czuje, zaczerpnąwszy oddechu po raz ostatni. Spojrzał na dno i pomyślał o
spokoju, za
którym tak tęsknił jego umysł: wstrzymać oddech, nie pragnąć już więcej wciągać
powietrza
do płuc, zamknąć się w świecie ciszy basenu i jego ciepłych, kojących wód.
Pośród spokoju wody nie czuł się samotny. Był tu tylko on i szeroki wodny świat,
świat, w którym nic się nie poruszało, nic nie miało znaczenia. Dno basenu nie
znało dnia ani
nocy, weekendu, żadnego języka ani reguł. Panowała tu pustka, która jakimś cudem
uspokajała i dodawała otuchy. Frank czuł, że w tym świecie jego serce bije
spokojniej.
Zamach najpierw jedną ręką, potem drugą. Głowa nad powierzchnię dla
zaczerpnięcia
oddechu, potem znowu do wody. Szukanie spokoju, utraconego między tym, co miał i
co
odeszło. Jeszcze jeden ruch, by zbliżyć się do dna.
W połowie treningu czas i przestrzeń zaczynały się rozpływać. Rozwiewały się,
niczym z wolna zanikający obraz na ekranie filmowym. Zanurzając się i
wynurzając, unosił
się na powierzchni. Nagle wszystko stawało w miejscu. Ulatniała się każda
sekunda.
Przestrzeń zlewała się z pustką, a on dryfował przez nią samotnie.
Tego właśnie ranka zafascynował go obraz kobiety której nigdy przedtem nie
widział.
Podeszła doń, gdy przedzierał się przez basen. Najpierw ujrzał jej twarz. Choć
była zamazana,
dostrzegł pasma ciemnosiwych włosów i załzawione oczy. Potem usłyszał głos,
który mówił
do niego cicho, spokojnie, lecz stanowczo. Ale nie zdołał rozróżnić słów.
Wodne miraże zwidywały mu się już wielokrotnie przedtem podczas pływania.
Obrazy z przeszłości, ludzie z czasów dzieciństwa, nazwiska, które, jak sądził,
dawno
zapomniał - wszystko to powracało doń w chwilach, gdy czas i przestrzeń znikały.
Ale był
pewien, że tej kobiety która doń podeszła, nigdy wcześniej nie widział ani z nią
nie
rozmawiał. Miał wrażenie, że płyną ramię w ramię. Niewątpliwie była przy nim.
Odpychając się od ściany basenu, by rozpocząć następne okrążenie, znowu spojrzał
w
okno. I wtedy właśnie ją zobaczył. Postać ta, oświetlona padającymi z okna
jaskrawymi
promieniami, stała na brzegu basenu. Obserwowała go, widział małą, ciemną twarz,
zarys
sylwetki, nieruchomej, a jednak zaskakująco żywej, milcząco ściągającej na
siebie jego
uwagę.
Przestał płynąć.
Zanurzony na półtora metra w wodzie, stopami wymacał dno. Wpatrywał się w
ciemny kształt przez przymglone okulary, które czym prędzej zsunął na czoło.
Zmrużył oczy.
Wyciągnął zatyczki z uszu, by odzyskać ostrość zmysłów. Stała tam w milczeniu.
Dobiegał
doń tylko lekki plusk wody.
- Czego chcesz? - zapytał z drżeniem.
Nagle światło z okna zaczęło przygasać. Za szybą nad głową dojrzał przesuwającą
się
chmurę, która rzuciła na ziemię szary cień. Znowu uniósł wzrok. Zjawa znikała
wraz ze
światłem.
- Kim jesteś?
Przepadła bez śladu. Nikogo nie było. Po raz kolejny uległ złudzeniu. Rozejrzał
się po
basenie. Ratownik nadal siedział, zatopiony w lekturze. Chmura przeszła. Światło
znowu
wpadało przez okno. Na dobrą sprawę był sam.
Odpychając się w stronę drabinki, uchwycił się najwyższego szczebla i wyciągnął
z
wody. Czuł zmęczenie, ale i dziwny przypływ energii. Był całkowicie odświeżony.
Chwycił
ręcznik z ławki obok trampoliny i odwrócił się. Spojrzał na dno basenu i
przypomniał sobie
tych kilka momentów spokoju. Ukrył twarz w ręczniku, usiadł na ławce i zamknął
oczy.
***
Przez niemal cały następny tydzień Frank prawie nie wychodził z pokoju. Przestał
przychodzić na posiłki do zbrojowni, kupował teraz w sklepie spożywczym biały
chleb i
słoiki masła orzechowego. Posilał się tym dwa razy dziennie, pisał przy biurku i
spał po
dziesięć godzin na dobę. Nie chciało mu się już nigdzie chodzić.
Pod koniec tego pokutniczego tygodnia obudziło Franka głośne walenie do drzwi.
Nie
mógł otworzyć zaspanych oczu i miał wrażenie, że uderzenia dudnią mu w głowie.
Bolało go
gardło i miał katar. Zwlekając się z łóżka, widział jaskrawy blask słońca, które
o późnym
poranku wdzierało się do pokoju niczym błysk bomby. Spał zaledwie parę godzin.
Zdołał stanąć na nogach i uchylić drzwi na parę centymetrów - akurat tyle, ile
wynosiła długość łańcucha. Przed nim stał potężnie zbudowany mężczyzna o
okrągłej twarzy,
cerze niemowlęcia i małych brązowych oczkach. Miał na sobie garnitur w bladym
niebieskozielonym odcieniu i rozsiewał silny zapach taniej wody kolońskiej.
Frank od razu
rozpoznał w nim Danny’ego, kierownika i właściciela hotelu.
Frank niechętnie otworzył drzwi, wpuszczając do pokoju spory niebieskozielony
garnitur i wyczyszczone do połysku czarne półbuty.
Danny spojrzał na Franka.
- Wiesz, że wyglądasz na kompletnie wykończonego? - rzekł ostro. Nie czekając na
odpowiedź, rozejrzał się po pokoju. - Ładnie się tu urządziłeś. Ten pokój
wygląda jak
kompletnie zapuszczona nora. Kiedyś była tu po prostu zwykła nora.
- Danny, mogę znieść twoje żarciki po porannej kawie, ale nie wcześniej - odparł
Frank.
Danny obrócił się i przysunął okazałe oblicze do twarzy Franka.
- Dziś rano przydarzyło mi się coś dziwnego.
- Bardzo mi przykro - rzekł Frank, osuwając się na fotel.
- Do mojego biura w Bayside przyszedł jakiś zwariowany facet i powiedział, że
chce
mi zadać kilka pytań. Zapytałem go, czy jego zdaniem wyglądam jak informacja
telefoniczna.
Ale ten gość był tak zabójczo uprzejmy, że go wysłuchałem. Porządny człowiek.
Sprawiał
bardzo przyzwoite wrażenie. Powiedział, że szuka pewnego mojego lokatora. Nie
wydawało
mi się, że to gliniarz i chyba nim nie był. Ale pokazał mi fotografię faceta,
którego
poszukiwał, i wiesz co?