13877

Szczegóły
Tytuł 13877
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13877 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13877 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13877 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

HERBERT GEORGE WELLS PRÓBA AUTOBIOGRAFII ODKRYCIA I WNIOSKI ZUPEŁNIE ZWYCZAJNEGO MÓZGU (OD R. 1866) TOM I WARSZAWA 1938 TOWARZYSTWO WYDAWNICZE „RÓJ” Experiment In Autobiography Discoveries And Conclusions Of A Very Ordinary Brain (Since 1866) Przekład Ludwika Krzyżanowskiego Drukiem Zakładów Graficznych „Biblioteka Polska”. Bydgoszcz ROZDZIAŁ PIERWSZY WSTĘP §1 PRELUDIUM (1932) Potrzebuję swobody ducha. Chcę spokoju do pracy. Trapią mnie bezpośrednie warunki. Myśli moje i praca są hamowane przez żale i udręki i nie widzę żadnej nadziei uwolnienia się od nich; żadnej nadziei okresu pogodnej i dobroczynnej pracy, zanim mnie całkiem zmoże choroba i śmierć. Znajduję się w fazie zmęczenia oraz tego zniechęcenia, które towarzyszy zmęczeniu, drobne sprawy jutrzejsze harcują w mym czuwającym mózgu i trudno przychodzi mi zebrać siły, by stawić czoło temu problemowi, który paraliżuje właściwe użycie mych zdolności. Odkładam na bok nawet pozory jakiejś innej pracy starając się ująć sytuację. Piszę sprawozdanie o niej — dla siebie. Chcę jasno uchwycić te niepokoje, ponieważ mam wrażenie, że w miarę jak będą stawały się jasne, to albo przestaną mnie męczyć albo też dadzą się opanować i pokierować. Sądzę, że nie ma nic szczególnie wyjątkowego w moim położeniu jako pracownika umysłowego. Zamęt jest naszym wspólnym udziałem. Jestem przekonany, że to pragnienie wyrwania się z kłopotów, z codziennych wymogów i konieczności, od odpowiedzialności i kuszących dystrakcyj, jest wspólne dla coraz większej liczby ludzi, którzy mając do wykonania pracę wyspecjalizowaną i szczególną, spostrzegają, że zjadają ich sprawy życia codziennego. Jest to wynik specjalizacji i sublimacji zainteresowań, który zaczął występować częściej dopiero mniej więcej w ostatnim stuleciu. Przestronność i swoboda, a nawet pragnienie przestronności i swobody były dotąd wyjątkiem. Odkąd się życie zaczęło większość stworzeń indywidualnych musiała ustawicznie walczyć, ciągle targały nimi obawa i pożądania, musiała reagować na niespokojne antagonizmy swego otoczenia; dostateczne i podtrzymujące ich zainteresowanie znajdowali w widowisku najbliższych wydarzeń, którego dostarczały im te wymogi. W istocie swej życie ich było ciągłym przystosowywaniem się do zdarzeń. Dobry traf i zły traf całkowicie je zapełniał. Odczuwali głód i jedli i pragnęli i kochali; bawiło ich coś i pociągało, ścigali lub uchodzili, przychodziła na nich choroba i śmierć. Lecz z nadejściem ludzkiej przezorności i z wystąpieniem nadmiaru energii w życiu, jak to okazał ubiegły wiek, nastąpiło progresywne usunięcie uwagi od codziennych konieczności. Co było niegdyś całością życia, stało się w wzrastającej mierze, jedynie tłem życia. Budzie mogą teraz zadać pytanie, które byłoby niezwykłym pięćset lat temu. Mogą powiedzieć, „Tak, zarabiasz na życie, utrzymujesz rodzinę, kochasz i nienawidzisz, ale co właściwie robisz”? Pojęcia życia, coraz bardziej oddzielone od bezpośredniości, odróżniają współczesnego człowieka cywilizowanego od wszelkiego życia poprzedniego. W sztuce, w naukach ścisłych, w literaturze, na przykład, wielu ludzi znajduje podtrzymujące serie zainteresowań i podniet, które teraz mają większą wartość dla nich niż jakiekolwiek pierwotne potrzeby i zaspokojenia. Te pierwotne potrzeby uważa się za rzecz oczywistą. Codzienne sprawy życiowe zostają podporządkowane tym szerszym zainteresowaniom, które ich opanowały, i odtąd oceniają sprawy codzienne, uczucia osobiste oraz zysk i stratę materialną tylko o tyle o ile są podporządkowane nowszemu panującemu systemowi wysiłku, oraz unikają lub nie uwzględniają ich o tyle o ile są wrogie lub przeciwstawiają się mu. A pragnienie, by żyć możliwie najpełniej w obrębie panującego systemu wysiłku staje się coraz bardziej świadome i określone. Twórczy pracownik umysłowy nie jest normalną ludzką istotą i nie prowadzi ani ,ie pragnie prowadzić normalnego życia ludzkiego. Chce prowadzić życie supernormalne. Ludzkość uprzytamnia sobie coraz bardziej pewnie, że uciec od indywidualnych bezpośredniości do mniej osobistych czynności, które teraz rozwijają się w społeczeństwie ludzkim nie jest jak gry, marzenia, upicie się lub samobójstwo, zawieszeniem lub zaniechaniem życia; przeciwnie jest to droga do panowania nad tym życiem, które, chociaż jest podporządkowane, pozostaje nienaruszone. W istocie swej jest nałożeniem na życie pierwotne uczestnictwa w większym życiu ludzkości jako całości. W pracowniach naukowych, w studiach i w laboratoriach, w biurach administracyjnych i na wyprawach odkrywczych, tworzy się i rozwija nowy świat. Nie jest on odrzuceniem starego świata, lecz jego rozległym rozszerzeniem w ogólnoludzką syntezę, która ostatecznie pochłonie wszystkie indywidualne cele. My twórczy pracownicy umysłowi przetwarzamy życie ludzkie. W tym pragnieniu, które stawało się dla mnie coraz jaśniejsze i coraz bardziej nieprzerwane w miarę jak posuwało się moje życie, w tym pragnieniu, by zapanować nad pierwotnymi potrzebami życia i skupić możliwie największą część mojej energii na szczególnym systemie wysiłku, który ustalił się dla mnie jako moje specjalne zadanie życiowe, znajduję klucz do ogólnego prowadzenia nie tylko mego własnego życia i klucz nie tylko do mych obecnych kłopotów, lecz także klucz do trudności większości twórczych mężczyzn i kobiet, zajmujących się nauką, filozofią, sztuką. Jesteśmy jak młode płazy, niejako starając się wydobyć z wody, która dotychczas pokrywała nasz rodzaj, na powietrze, usiłując oddychać na nowy sposób i uwolnić się od dawna przyjętych i od dawna niekwestionowanych konieczności. W końcu staje się dla nas kwestią: albo powietrze albo nic. Lecz nowa ziemia jeszcze definitywnie nie wyłoniła się z wód a my z trudem pływamy w żywiole, który pragniemy opuścić. Nie chcę teraz już dłużej żyć, jeśli nie będę mógł prowadzić dalej tego, co uważam za moje właściwe zajęcie. Nie chcę przez to powiedzieć, że sprawy życia codziennego nie były nieskończenie interesujące, podniecające i przyjemne dla mnie w swoim czasie: ścieranie się osobowości, muzyka i piękno, jedzenie i picie, podróże i spotkania, nowe kraje i widowiska niezwykłe, praca dla osiągnięcia sukcesów, wiele bezcelowej zabawy, dużo śmiechu, przychodzenie do zdrowia po chorobie, przyjemności, bardzo istotne przyjemności, jakie daje próżność. Niechaj nie będę niewdzięczny wobec życia za jego zasadnicze treści. Lecz miałem pełną cząstkę tych wszystkich rzeczy i nie pragnę pozostać przy życiu jedynie po to, by doświadczyć ich jeszcze więcej. Pragnę, by cały strumień tego życia powszedniego płynął dla mnie dalej — przez długi jeszcze czas — jeśli to co nazywam moją pracą będzie mogło być jeszcze, będzie mogło być więcej niż kiedykolwiek, treścią wypływającą z tego strumienia. Lecz tylko pod tym warunkiem. I to właśnie teraz mnie niepokoi. Spostrzegam, że jestem mniej zdolny, niż kiedykolwiek przedtem, by iść naprzód z mą pracą. Może mają z tym coś wspólnego lata, a być może, że progresywne rozszerzanie się i pogłębianie poczucia, czym praca moja być powinna, czyni ją mniej łatwą niż dawniej; jednak główna przyczyna to z pewnością wtargnięcie w mój czas i myśl spraw, które są albo całkiem podrzędne w stosunku do mego istotnego zadania, albo nie mają z nim związku dającego się usprawiedliwić. W obecnym mym nastroju wydaje mi się, że sprawy podrzędne i powszednie otaczają mnie coraz bujniej rosnącą, dżunglą. Moje godziny są nimi zduszone; myśli przez nie porwane na strzępy. Przez całe moje życie odsuwałem na bok natrętne nici, omijałem ostateczne wnioski, unikałem nieużytecznych zobowiązań, ale bardziej zdaję sobie teraz z nich sprawę i mniejsze mam co do nich nadzieje niż kiedykolwiek indziej. Mam poczucie kryzysu; że nadszedł czas, bym zreorganizował mój spokój, jeśli owych dziesięć czy piętnaście lat, które jeszcze przed sobą i które są ostatecznym okresem, kiedy mogę mieć nadzieję, że będę zdolny pracować, mają być ocalone od zupełnego zagłuszenia. Później wyjaśnię co uważam za moje szczególne zadanie. Ale, by je wykonać odpowiednio, potrzebny mi jest miły, jasny pokój do pisania, pełny dobrego powietrza oraz wygodna sypialnia do spania i — jeśli ogarnia mnie ochota do pisania w niej — wolna zarówno od rozpraszających hałasów jak i oczywiście od wszelkich nieoczekiwanych zakłóceń, W odległości odpowiedniej, by móc ją zawołać, ale by nie móc jej słyszeć, powinna być sekretarka a przynajmniej stenotypistka, oraz pod ręką obfita biblioteka, a reszta świata dogodnie zawieszona na telefonie owej sekretarki. (Ale musiałby to być jednokierunkowy telefon, tak, że gdybyśmy chcieli mieć wiadomości to moglibyśmy o nie poprosić, a gdybyśmy nie byli w nastroju, by przyjmować i przetrawiać wiadomości, nie zmuszanoby nas do ich odbierania). To byłaby centralna komórka mego życia. To dawałoby bezpośrednie materialne warunki dla pracy możliwie najlepszej. Mam wrażenie, że byłbym zadowolony, gdyby piękny krajobraz za wielkimi oknami zmieniano od czasu do czasu, ale uznaję trudności w przeprowadzeniu tego projektu. Na dalszym planie, koniecznie musiałoby się znajdować pożywienie, sporty i pobudzająca, miła i różnorodna rozmowa, oraz przenikające całą moją świadomość poczucie bezpieczeństwa i atencji, pewność, że to co stworzę według najlepszych mych sił i możności, będzie miało odpowiednie znaczenie i efekt. W takich okolicznościach czuję, że mógłbym jeszcze dużo zrobić w tych latach, które są przede mną, bez pośpiechu i bez straty. Widzę skoordynowany plan dzieła, co do którego czuję, że byłoby niezmiernie warte wykonania, a treścią mego zmartwienia jest to, że zegar tyka wciąż dalej, że chwile spadają kroplami i sączą się, odpływają jako godziny, jako dnie, a ja nie mogę ułożyć swego życia w ten sposób, by zapewnić sobie taki owocny spokój. Nie potrzeba zupełnie krytyki na to, bym sobie uprzytomnił, że wielka część mego dzieła jest niedbała, nędzna i rozdrażniona, większość jego pospiesznie i niedokładnie przejrzana, a pewna część tak biała i ciastowata w swej budowie jak nakrochmalona zakonnica. Dręczy mnie pragnienie dokonania wielkiego dzieła, które przewyższa moje zdolności, oraz faktyczna niezdolność do stworzenia sobie warunków, w których dokonanie doskonałego dzieła jest możliwe. Zużywam nieproporcjonalną, jak sobie zdaję sprawę, ilość mego czasu i uwagi w niezgrabnych wysiłkach, by oszczędzić resztę jego na pracę bieżącą. Zdaje się, że w tym obecnym nastroju oszczędzam tylko strzępy czasu, a nawet w tych uratowanych okruchach umysł mój jest często wyczerpany i zaprzątnięty czym innym. Nie znaczy to, że jestem biedny i że nie jestem w stanie kupić rzeczy, których potrzebuję, lecz że zupełnie nie jestem w stanie uzyskać rzeczy, których potrzebuję. Ani sam nie mogę zapanować nad otoczeniem, ani nie mogę znaleźć pomocników i sprzymierzeńców, którzy by bronili mnie przed wymogami — pochodzącymi z wewnątrz i z zewnątrz — rzeczy zasadniczych. Nie widzę jakim sposobem mogliby istnieć tacy pomocnicy. Przypuszczam bowiem, że, by mnie zupełnie obronić, musieliby być w stanie ogarnąć moją inteligencję i możliwości, a gdyby potrafili to zrobić, mogliby być lepiej użyci wykonując moją pracę bezpośrednio i wyłączając mnie całkowicie. To uczucie, że się jest nieznośnie skrępowanym błahymi koniecznościami, to potężne pragnienie wydobycia się z matni, jest, jak już powiedziałem, wspólnym doświadczeniem mężczyzn i kobiet, którzy piszą, malują, prowadzą badania naukowe i na mnóstwo innych sposobów pomagają w przygotowaniu owego nowego świata, owego większego życia ludzkiego, jakiego wszelka sztuka, nauka i literatura były zapowiedzą. Mój stary wykwintny przyjaciel, znany powieściopisarz Henry James, na przykład, tak właśnie czuł. Pewne pierwiastki jego charakteru kazały mu prowadzić bujne towarzyskie życie, i w rezultacie był tak zajęty zaproszeniami, podziękowaniami, względami kurtuazji, komplementami, oddawaniem wizyt, drobnymi grzecznościami, uprzejmościami, wdzięcznymi gestami i znaczącymi czynnościami, które wszystkie czuł się zmuszony wykonywać z wielką starannością i wielko—pańskim gestem, tak że chwilami odczuwał bardziej, iż życie jest niespokojne i przygniatające niż niejeden w pocie czoła pracujący robotnik. Jego pragnienie wyzwolenia się znalazło wyraz w marzeniu o domu spokoju, Wielkim Dobrym Przybytku, gdzie wszystko, co się robiło wychodziło na dobre, a wyczerpany umysł był znowu czynny i swobodny. To samo pragnienie ucieczki na nutę mniej grandisonowską, lecz znacznie bardziej tragiczną, wypędziło umierającego Tołstoja w owej gwałtownej ucieczce z domu, która zakończyła jego życie. Ten impuls do ucieczki jest nieuniknionym czynnikiem w życiu nas wszystkich, wielkich czy małych, którzy zostali wciągnięci w te czynności, te nad–czynności, które są twórcze i które nie są ani po prostu zyskowne, ani odzewem na materialne czy moralne imperatywy, ani po prostu i bezpośrednio dostarczaniem pierwotnych zaspokojeń. Przez życie nasze przebiega jak nić ten sam, często całkiem beznadziejny wysiłek, by wyrwać się, dotrzeć do jakiegoś naszego własnego Wielkiego Dobrego Przybytku i pracować swobodnie. Nikt z nas naprawdę tam nie dociera, może nie ma żadnego tam, do którego moglibyśmy dotrzeć, jednak zbliżamy się na pewną przestrzeń ku niemu. Nigdy nie potrafimy wykonać dzieła, które według naszego przekonania jest w nas, nigdy nie realizujemy tajemnej wspaniałości naszych zamierzeń, jednak mimo to niektórzy z nas dokonują czegoś, co prawie wydaje się warte wysiłku. Niektórzy z nas, a może jest to sposób tak dobry jak każdy inny, zaniedbują wszystko inne, żyją na poddaszach i w norach, pożyczają pieniądze bez skrupułów, żyją na utrzymaniu kobiet, (albo jeśli są to kobiety, na utrzymaniu mężczyzn), wyzyskują mecenasów, przyjmują pensje. Jednak nawet beztroskie życie nie pozostanie beztroskie. Ma ono swe własne udaremnienia i smutki. Inni robią wysiłek tego rodzaju co ja i oddają część swej dostępnej energii na ocalenie reszty. Walczą o swe warunki i mają staranie o rzeczy otaczające ich. Taki też jest kształt moich dziejów. Wybudowałem dwa domy i właściwie przebudowałem trzeci, by stworzyć ów Wielki Dobry Przybytek, w którym bym mógł pracować, przenosiłem się z miasta na wieś i ze wsi do miasta, z Anglii za granicę i od przyjaciela do przyjaciela, żerowałem na ludziach szlachetniejszych ode mnie, którzy mnie kochali i dawali mi życie. W zamian, wskutek tego, że mój ,umysł był tak zasadniczo czym innym zajęty, nigdy nie obdarzyłem żadnej osoby lub miejsca prostą bezinteresowną miłością. Nie było jej we mnie. Kochałem gorąco, ale to inna sprawa. Spazmodycznie zabierałem się do interesów i do robienia pieniędzy. I oto jestem w wieku lat sześćdziesięciu pięciu (wiosna 1932 r.), a wciąż jeszcze proszę o spokój, bym mógł dłużej pracować, aby dokonać tego głównego zadania, które zadość uczyni za wszystkie braki tego, czego dokonałem w przeszłości. Niedoskonałość i niekompletność są niewątpliwym udziałem wszystkich pracowników twórczych. Wszyscy idziemy na kompromis. Nikt nie może sprostać zadaniu. Dzieje życia, które można opowiedzieć o jakimkolwiek pracowniku twórczym są przeto z natury swej, przez swe oddalanie się od celu i swe ograniczone powodzenie, przez swe groteskowe przejścia od sublimacji do niskiej konieczności i swe przenikające dążenie do ucieczki, komedią. Historia taka nigdy nie może być całkiem pożałowania godna z powodu dostojeństwa pracy; nigdy nie może być całkiem dostojna z powodu nieodzownych ustępstw. Musi być poważna, ale nie uroczysta, a ponieważ na horyzoncie nie ma polemiki i żaden ważniejszy werdykt nie zostanie o niej wydany, nie ma okazji do apologetyki. W tym duchu będę się starał spisać dzieje mojego życia i pracy aż do, i włącznie z jego obecnymi trudnościami. Powtarzam, że spisuję moje dzieje i stwierdzam moje obecne trudności po to, by oczyścić i zrzucić ciężar z mej duszy. Historia moja nie ma intrygi a problem nigdy nie będzie rozwiązany. Nie sądzę, by w obecnej fazie ludzkich spraw było możliwe istnienie jakiegoś Wielkiego Dobrego Przybytku, jakiegoś pewnego i trwałego schronienia dla jakiegokolwiek pracownika twórczego. W różnych formach i w różnym duchu przerabiamy świat, tak by pierwotne pragnienia i wzruszenia, by dramat bezpośredniego indywidualnego życia był z pokolenia w pokolenie, coraz bardziej podporządkowany pięknu i prawdzie, ogólnym korzyściom i potężniejszym celom. To jest nasza wspólna rola. Jesteśmy przeto, teraz i przynajmniej na następnych kilkaset lat, obcymi i intruzami życia codziennego. Jesteśmy wszyscy zasadniczo samotni. W naszych nerwach, w naszych kościach. Jesteśmy zbyt zajęci i zbyt eksperymentalni, by oddawać się swobodnie i uczciwie innym ludziom, a poza tym innym ludziom również nie udaje się dać nam pełni z siebie. Jesteśmy zbyt zróżnicowani między sobą, by zebrać się w jakiś trwalszy sposób. Dobrze jest dla drugich jak również dla siebie samego stwierdzić, choćby nawet późno, że nie można znaleźć stałego domu ani trwałych stosunków. Widzę teraz, co tylko podejrzewałem, gdy zacząłem pisać ten rozdział, że moje trudności należą do nastroju przydrożnego przystanku, do zmęczenia zapóźnionego włóczęgi na szosie, gdzie nie ma schroniska przed celem. Ten dostojny spokój, ta faza dzieła wydoskonalonego w pogodzie ducha, ścisłej wspólnoty myśli, taktownie zmienianej dekoracji a ustalonej niestałości przed sobą, to tylko marzenie, które podtrzymywało mnie na bardziej męczących odcinkach biegu, pożyteczne lecz zasadniczo niemożliwe do spełnienia marzenie. A zatem siadam teraz, by się tak wyrazić, przy czytelniku i gawędzę nieco o moich trudnościach i błędach, o niedorzecznych nadziejach i nieoczekiwanych lekcjach, o moim szczęściu i o wesołości drogi, a potem, nieco odświeżony i podniesiony, trochę bardziej rześki wskutek pogawędki, niebawem znowu podejmę stary tłumoczek, pójdę dalej wzdłuż hałaśliwego rozpychającego się gościńca z jego zadrażnieniami i kłótniami i dystrakcjami, bez złudzenia, że istnieje gdzieś przede mną taki bajeczny pałac pracy, bez możliwości doskonałego dokonania, zanim będę musiał zrzucić cały ciężar bez względu na jego wartość, siebie samego wraz z moim ciężarem, na szale tego, który mnie przyjmie u kresu wędrówki. Może to i dobrze, że nigdy nie będę wiedział co szale powiedzą, ani czy w ogóle mają coś do powiedzenia, ani czy będą jakieś szale, na podstawie których będzie można określić ciężar, który był moim życiem. §2 OSOBA I OSOBOWOŚĆ Poprzedni rozdział został naszkicowany pewnej bezsennej nocy, gdzieś między drugą a piątą wczesnego rana mniej więcej rok temu; został napisany w zupełnej dobrej wierze a krytyka jego i ciąg dalszy może bardzo dobrze posłużyć jako wstępne posunięcie w tej próbie autobiograficznej. Ten bowiem rozdział objawia szczerze i prosto to co Jung nazwałby moją personą. Persona, w znaczeniu, w jakim używa tego wyrazu Jung, jest osobistym wyobrażeniem, jakie człowiek ma o sobie, jego pojęciem o tym, czym chce zostać i za jakiego chce być przez ludzi uważany. Dostarcza przeto kryterium, na podstawie którego sądzi czego może dokonać, czego powinien dokonać i co jest dla niego imperatywem. Każdy ma swoją persona. Własne postępowanie i wytłumaczenie siebie samego jest niemożliwe bez niej. Persona może być bardzo stała albo też może ulegać niezmiernie silnym wahaniom. Może być zdecydowanie uczciwa albo też czerpać niektóre lub wszystkie swe elementy z krainy marzeń. Może istnieć z odmianami w tej samej duszy. Możemy mieć niezłożone lub wielorakie persona i w tym ostatnim wypadku zarzucają nam brak konsekwencji; a my stajemy się zagadką dla nas samych i dla naszych przyjaciół. Nasze persona rosną i zmieniają się i starzeją razem z nami. A rzadko, jeżeli w ogóle kiedykolwiek są one całością nawet naszej świadomej duchowej istoty. Wszelkiego rodzaju kompleksy niedokładnie lub wcale nie zespalają się i mogą uciec wraz z nami w najbardziej nieoczekiwany sposób. A zatem to przedstawienie zaprzątniętego umysłu oddanego wzniosłemu i obszernemu zadaniu i szukającego maximum oderwania się od trosk tego świata oraz od niższych potrzeb i konieczności, które odwracają go od tego zadania, nie jest nawet początkiem stwierdzenia tego, czym jestem, lecz tylko tego, czym najchętniej myślę, że jestem. Jest to plan, według którego pracuję, na podstawie którego wolę pracować i na podstawie którego ostatecznie pragnę osądzić to, czego dokonałem. Jednak całe mnóstwo innych rzeczy mi się zdarzyło, całe mnóstwo innego materiału wchodzi w skład mojego życia i czytelnik nie musi przyjąć tego czysto osobistego kryterium. Persona może być z gruntu fałszywa, jak persona niejednego maniaka. Może być strukturą czysto kompensacyjnych złudzeń, jak to się dzieje w wypadku wielu ludzi próżnych. Jednak nie wynika z tego, że jeśli jest wybrana przez człowieka z jego nastrojów i motywów, musi koniecznie być dziełem autodecepcji. Człowiek, który usiłuje postępować tak jak sobie wyobraża, że powinien postępować, może być dostatecznie uczciwy w powstrzymywaniu, ignorowaniu i wypieraniu się swoich wrodzonych motywowi dyspozycyj. Maska, persona, szczęśliwego hipokryty stała się w końcu jego prawdziwem obliczem. Jest w tym samym stopniu prawdą, że wszyscy ludzie są niedoskonałymi świętymi i bohaterami jak to, że wszyscy ludzie są kłamcami. Utrzymuję, że istnieje dostateczne usprawiedliwienie wśród moich myśli i czynów od całkiem wczesnych lat dla owej pozy bezinteresownego myśliciela i pracownika, pracującego raczej dla ogólnoludzkiego niż dla osobistego dorobku. Jednak dystrakcje, ataki i udaremnienia, które sprawiają, że w udręce po nocach gryzmoli, przychodzą równie dobrze z wewnątrz jak i z zewnątrz; antagonizmy i pokusy nie mogłyby mu nic zrobić, gdyby nie to coś w nim, o co mogą się zaczepić. Natychmiast, gdy od łatwiejszego zadania pozowania w Apologii za swoje życie, zwracam się do trudniejszej pracy szczerej autobiografii, muszę przedłożyć wszystkie za wikłane motywy, z których wyłoniła się moja persona; skomplikowana złożoność seksualna, kompleksy ambicji i rywalizacji, wahanie i obawa w mej naturze, na przykład; a w interesie bezstronnej diagnozy muszę odłożyć na bok zaapelowanie o przychylny werdykt. Biografia powinna być rozczłonkowaniem i demonstracją jak pewna szczególna jednostka ludzka tworzyła się i co nią poruszało; przewodni system persony ma zasadniczą wagę tylko wtedy, gdy jest dostatecznie zwarty i rozwinięty w ten sposób, by był dominującym tematem opowiadania. Lecz z moim życiem sprawa przedstawia się jak następuje. Od całkiem wczesnego wieku byłem predysponowany do jednego specjalnego rodzaju pracy i jednego specjalnego zespołu zainteresowań. Przekonałem się, że próba wywikłania ewentualnego kierunku życia w ogólności a życia ludzkiego w szczególności ze zmieszanego prądu wypadków, oraz środki zawładnięcia tym kierunkiem, jeśli takie można znaleźć, są znacznie ważniejsze i bardziej interesujące niż wszystko inne. Mam wrażenie, że miałem zdolności ku temu. Badanie i wyrażanie tendencji, było dla mnie tym, czym muzyka dla wirtuoza albo czym dla badacza naukowego jest posuwanie naprzód jego specjalnej wiedzy. Moja persona jest być może przerostem jednego aspektu mojej istoty, ale mam wrażenie, że jest to aspekt dominujący. Jest być może powiększeniem, ale nie jest fantazją. Wielotomowa masa dzieła dokonanego świadczy o jej realności. Wartość tego dzieła to inna sprawa. Zły muzyk może być mimo to zapalonym muzykiem. Z tego że ja zużyłem wielką część energii mego życia na usilnych staraniach, by z historii i socjologii uczynić naukę praktycznie dającą się zastosować, nie wynika jeszcze, że współcześni historycy, ekonomiści i politycy nie mają całkiem słuszności w ignorowaniu mego wysiłku. Nie przyjmą moich wyników; oddźwięk u nich znajdą tylko fragmenty z nich. Jednak po—zostaje faktem, że ja ten wysiłek uczyniłem, że dał mi on pewien dość niejasno określony prestige, i że jest to jedyna rzecz, która czyni mnie dostrzegalnym poza przeciętną masą i nadaje memu życiu ze wszystkimi komplikacjami i zagmatwaniami, które się w nim wydarzyły, znaczenie, które już wywołało biografię a być może wywoła ich więcej, i w ten sposób czyni nieuniknioną myśl ogłoszenia w obronie własnej publikacji, w jakimś późniejszym czasie, tej próby autobiograficznego zbadania samego siebie. Koncepcja pracownika skupiającego swe wysiłki na udoskonaleniu i skompletowaniu dzieła jest jej zasadniczą myślą. Albo ropucha, która czyni wysiłki, by się wyrazić tutaj, zrodziła klejnot w swej głowie, albo zupełnie nie warto kłopotać się w sprawie ropuch. To dzieło, ten klejnot w mej głowie, dla którego zabieram się dość poważnie do zbadania samego siebie i do przedstawienia mej autobiografii, jest jak mi się wydaje, krystalizacją idei. Różnorodność biologicznych i historycznych sugestyj i uogólnień, które, gdy leżały pogmatwane w umyśle ludzkim, były mgliste i ciemne, została sprowadzona do bliższych i ściślejszych stosunków; mieszanina niegdyś bezkształtna ułożyła się w przejrzysty układ a przez tę nową krystaliczną jasność, ukazuje się wyrazistsza wizja możliwości ludzkich i warunków ich osiągnięcia. Uczyniłem szerokie linie i warunki ludzkich widoków wyraźnymi i oczywistymi dla siebie samego i dla innych. Wykazałem, że życie ludzkie, jakim je znamy, jest tylko rozprószonym surowym materiałem do życia ludzkiego, jakim mogłoby być. Pełnia, swoboda i szczęście, o których dotąd nawet się nie śniło, są dostępne dla naszego gatunku. Ludzkość może skupić swe wysiłki i osiągnąć to teraz. Lecz jeżeli ludzkość nie potrafi uchwycić swej sposobności, wtedy rozdarcie, okrucieństwa, zawody i ostateczne unicestwienie stoi przed naszym rodzajem. Decyzję czy zginąć czy też ocaleć należy powziąć w bardzo ograniczonym czasie. Dla ocalenia konieczne są rozległe zmiany w wychowawczej, ekonomicznej i kierowniczej strukturze ludzkiego społeczeństwa. Dadzą się one określić. Dadzą się wykonać. Lecz wymagają odwagi i uczciwości. Wymagają siły i skupienia woli i władzy przystosowania się w zwyczajach i przyzwyczajeniach, która jest albo nie jest w zasięgu ludzkości. To jest owa podniecająca i wzruszająca perspektywa wykazana przez kryształ, który wyprowadziłem z roztworu. Nie twierdzę, że jestem jedyną ropuchą na świecie, która ma tę krystalizację. Nie znajduję tyle różnicy między moją umysłowością a umysłowością innych, żebym mógł przypuszczać, że ja jeden mam tę wizję jasno przed sobą. Tak jak ja myślę, tysiące muszą myśleć. Mają oni podobne umysłowości z podobnym materiałem i tylko przez czysty przypadek i sposobność ja byłem wśród pierwszych, którzy dali wyraz tej realizacji przewodniego szkieletu życiowego. Jednakowoż byłem wśród pierwszych. Zasadniczo zatem jedną z głównych nici w przędzeniu mej autobiografii musi być opowieść o tym, jak natrafiłem, oraz wśród jakich okoliczności wątpiłem, kwestionowałem i buntowałem się przeciwko przyjętym interpretacjom życia; i jak w ten sposób doszedłem do znalezienia wzoru klucza do opanowania naszego świata i do wyzwolenia jego uwięzionej tajemnicy. Mam wrażenie, że jestem wśród tych, którzy odkryli jakiego klucza potrzeba. My, ja i ci inni podobni, ustaliliśmy wszystkie specyfikacje dla klucza, według którego można pracować dla osiągnięcia owego większego ludzkiego życia. Przez ustawiczny mozół studiów, propagandy, wychowania i twórczej sugestii, przez poświecenie, gdzie ono jest potrzebne, i przez wiele nieustraszonej walki, przez śmiałą postawę wobec głupoty, przeszkadzania i przewrotności, możemy jeszcze wykroić i opiłować i wypolerować i włożyć i obrócić ten klucz ku twórczej społeczności świata, nim będzie za późno. To królestwo niebieskie leży materialnie w naszym zasięgu. Opowieść moja będzie przeto bardzo osobista a równocześnie będzie historią ludzi mojego pokroju i moich czasów. Autobiografia jest historią kontaktów pewnej umysłowości z pewnym światem. Opowieść ta rozpocznie się w zamęcie i będzie toczyła się ku zmąconemu i niesystematycznemu obudzeniu. Dojdzie do punktu szczytowego w osiągnięciu jasnego zrozumienia celu, przekonania, że nadchodzący wielki świat porządku jest rzeczywisty i pewny; jednak, o ile chodzi o moje własne indywidualne życie, z tym, że czas dobiega końca i tysiąc powikłań odwleka urzeczywistnienie. Możliwe, że dla mnie — lecz z pewnością nie dla nas. Dla nas, dla nas nieśmiertelnych naszej myśli i doświadczenia, to wielkie jutro jest pewne. Zatem ta autobiografia zarysowuje się jako krystalizacja systemu realizacyj twórczych w jednej szczególnej umysłowości — z rozmaitymi przypadkowymi, dobrymi, interesującymi lub ciekawymi rzeczami, które zdarzyły się po drodze. §3 JAKOŚĆ OMAWIANEGO MÓZGU I CIAŁA Mózg, na którym moje doświadczenia zostały zapisane, nie jest szczególnie dobry. Gdyby istniały pokazy mózgów tak jak istnieją pokazy kotów i psów, wątpię, czy dostałbym nawet trzeciorzędną nagrodę. W całym szeregu punktów sklasyfikowanoby go poniżej przeciętności. W pewnej małej prywatnej szkółce w pewnym małym miasteczku na peryferiach Londynu wydał się dosyć dobry, i to dało mi pewną zarozumiałość co do niego, pomocną we wczesnych walkach, gdzie wiara była połową zwycięstwa. Był to mózg przedwcześnie rozwinięty, więc przydzielono mnie do chłopców starszych ode mnie na przeciąg mojej krótkiej kariery szkolnej, zakończonej nim doszedłem do czternastu lat. Jednak w porównaniu z przeciętnym typem mózgów, jakie spotykam dzisiaj, wydaje mi się narzędziem mizernym. Nie będę go nawet porównywał z takimi cerebra jak pełny i subtelnie prosty mózg Einsteina, jak przezorny, bystry i giętki Lloyda George’a, jak obfita i bogata szara substancja G. B. Shaw’a, lub zasób wiedzy Juliana Huxley’a, albo też delikatny i precyzyjny instrument mego własnego najstarszego syna. Ale w stosunku do ludzi zwyczajnych, którzy nie mają pretensji do wyróżnienia pod względem umysłowym i tak przedstawia mi się w świetle niekorzystnym. Nazwy miejscowości i nazwiska ludzi, liczby, ilości i daty np. łatwo się gubią lub zostają nieco przekręcone. Chwyta je i często pozwala im się znowu wymknąć. Z wyjątkiem najłatwiejszych nie mogę robić żadnych działań matematycznych w pamięci, a kiedy grywałem w bridge’a stwierdziłem, że moja pamięć o następujących po sobie sztuczkach i moje rozumowanie jaką kartą należy zagrać było gorsze od dziewięciu na dziesięć osób, z którymi grałem. Przegrywam w szachy prawie z każdym i chociaż od piętnastu lat układam pasjansa zwanego Miss Milligan, nigdy nie nabrałem dostatecznego poczucia wzorów 104 kart, by uczynić go czymś więcej niż grą przypadku i czucia. Chociaż od moich czasów szkolnych uczyłem się i powtarzałem francuskie oraz mieszkałem wielką część każdego roku przez ostatnich 8 lat we Francji, nigdy nie nabyłem giętkiej dykcji ani dobrego akcentu i nie rozumiem Francuzów, kiedy mówią prędko — a oni zawsze mówią prędko. Innych języków, jak hiszpański, włoski i niemiecki wyuczałem się z gramatyki lub z rozmówek dostatecznie dla celów podróży, jednak tylko po to, by zapomnieć i tę trochę, skoro tylko przestałem ich używać. Londyn jest moim własnym szczególnym miastem; przez całe moje życie chodziłem po nim a jednak pewność szofera taksówki wprawia mnie stale w zdumienie. Gdybym chciał przejść od Hoxton do Chelsea nie pytając się o drogę, to musiałbym zasiąść na pewien czas do studiowania mapy. Wszystko to wskazuje na luźną, raczej niższego rzędu, tkankę umysłową, niedokładną recepcję, złą pamięć i niepewną dostępność. Nie sądzę by mój mózg zaczął się już szczególnie starzeć. Umie chwytać nowe sztuczki chociaż znów szybko mu ulatują, szybciej może jak dawniej. Nauczyłem się dosyć hiszpańskiego w oderwanych chwilach w ciągu trzech miesięcy, by dać sobie radę w Hiszpanii dwa lata temu bez wielkiego kłopotu. Mam wrażenie, że mózg mój przedstawiał się zawsze mniej więcej tak jak teraz z wyjątkiem tego, że jest powolniejszy. Sądzę również, że jego wady są głównie wrodzone. Od samego początku nie był to dobry mózg, chociaż pewne moje fizyczne wady i liche szkolenie we wczesnym okresie mogły zwiększyć błędy, które mogłyby być poprawione przez bacznego nauczyciela. Atmosfera mojego domu i wczesnego wychowania nie była atmosferą wysoce kształcącą; używano słów niedokładnie i źle je wymawiano i w ten sposób pewnego rodzaju nieśmiałość w wypowiadaniu oraz skłonność do mamrotania i do unikania wątpliwych wyrazów i zwrotów mogła była w pewnym stopniu oddziałać na moją strukturę umysłową. Oczy moje mają rozmaite długości ogniskowe a nikt nie zauważył tego aż do mojego trzydziestego roku życia. Kolumny liczb i wiersze druku w rezultacie łatwo nieco się zamazują i to sprawiło, że byłem zły w arytmetyce i zaciemniło moje wrażenie formy wyrazów. Dopiero w wieku około lat trzynastu, kiedy przyswoiłem sobie algebrę, elementy Euklidesa i nieco później elementy trygonometrii, uprzytomniłem sobie, że nie byłem beznadziejnym ciemięgą w matematyce. Ale tu przychodzi punkt po stronie dodatniej; przekonałem się, że z łatwością szło mi przerabianie Euklidesa oraz że rozwiązywałem proste zadania w podręczniku z łatwością, którą mój nauczyciel uznał za przykładną. Wpadłem również w zarozumiałość z powodu mej zdolności do „zagadnień” w algebrze. Gdy miałem lat jedenaście lub dwanaście, w jakiś sposób, którego nie mogę wyśledzić, zabrałem się do rysunków z zapałem i świeżością. Mój starszy brat wcale nie umiał rysować, ale mój drugi brat rysuje dokładnie i delikatnie chociaż nie całkiem tak spontanicznie i z taką ekspresją jak ja. Właściwie nic nie wiem o budowie mózgu i fizjologii, jednak wydaje mi się prawdopodobne, że ta względna łatwość do ujmowania formy i stosunku wskazuje, że ogólny kształt i układ mego mózgu jest lepszy niż jakość jego komórek, włókien i naczyń krwionośnych. Mam żywe poczucie formy i proporcji; mam mózg nadający się do ujmowania rzeczy w zarysie. Większa część tego opowiadania będzie rozwinięciem tej myśli. Prawdopodobnie bardziej w związku z moją ogólną budową niż ze strukturą mojego mózgu stoi fakt, że mózg mój pracuje najlepiej w krótkich okresach i łatwo się męczy. Głowa moja jest mała — mogę rozweselić prawie każdego z moich przyjaciół gdy tylko z nim zamienię kapelusz; pożyczone rondo spada mi na uszy i spłaszcza je szeroko — moje serce ma nieregularne uderzenia i podejrzewam, że moje główne arterie nie rozgałęziają się tak swobodnie i obficie do mojej szarej substancji, jakby mogły. Nie wiem czyby się na coś przydało żeby po mojej śmierci przygotować przekroje mojego mózgu, celem przekonania się o tym. Testamentem moim umożliwiłem autopsję, jednak syn mój Gip mówi mi, że tkanka ta ulegnie rozkładowi na długo przedtem nim sekcja pośmiertna będzie możliwa. ,.Chyba”, dodał usłużnie, „żebyś popełnił samobójstwo w dobrym roztworze utrwalającym”. Ale to byłoby trudno urządzić. Może istnieją znaczne różnice w charakterze umysłowości spowodowane większym lub mniejszym światłem arterii szybkim lub powolnym oczyszczaniem żył, odmianami w tkance łącznej, które wpływają na reakcję i wzajemne oddziaływanie na siebie w komórkach nerwów. W każdym razie istnieje i zawsze istniała w mym mózgu aż nazbyt pochopna, jak na mój gust, skłonność do nużenia się i wyczerpywania. Może się on wyczerpywać ogólnie lub lokalnie w bardzo kłopotliwy sposób. Afazja jest u mnie częsta. Podczas egzaminu celem uzyskania dyplomu nauczycielskiego, który wymagał odpowiedzi na dwadzieścia kilka małych zadań w ciągu czterech dni, w ostatnim dniu znalazłem się twarzą w twarz z zadaniem, na szczęście nie mającym zasadniczego znaczenia, którego pytania były zupełnie znane i zupełnie nic mi nie mówiły. Nie pozostawało nic innego jak wyjść. Innym razem miałem wygłosić popołudniowy odczyt przed Instytutem Królewskim. Znałem mój temat dosyć dobrze, tak dobrze że go nie napisałem. Nie bałem się szczególnie mojego audytorium. Mówiłem przez trzecią część wyznaczonego czasu — i stanąłem w miejscu. Po niemiłej ciszy musiałem powiedzieć: „Przepraszam. To wszystko co na dzisiaj przygotowałem”. Psychoanalitycy mają skłonność do wyjaśniania zapominania nazwisk i oddzielania twarzy, głosów itd. od ich właściwego kontekstu jako podświadome stłumienie spowodowane jakąś niejasną niechęcią. Jeśli tak jest to muszę nie lubieć wielkiego mnóstwa ludzi. Lecz czemu psychoanalitycy mają zakładać doskonały mechanizm mózgowy i uznawać tylko przyczyny psychiczne? Sądzę, że fizyczne wyjaśnienie wytłumaczy cały szereg tych wypadków i że przerwa w przewodzeniu połączonych ogniw spowodowana zmniejszonym dopływem tlenu lub jakiejś drobnej zmianie w plazmie krwi jest znacznie bardziej powszechnie czynnikiem chwilowo zacierającym. Pewnego wieczoru, niedawno temu, w pewnej restauracji we Wiedniu zastanowiło mnie stwierdzenie lichej jakości mojej pamięci. Weszło tam towarzystwo, które siadło przy innym stole. Jedną z osób była młoda Niemka, która przypominała mi uderzająco córkę pewnego mego znajomego z Hiszpanii. Przedstawił mi się wraz z swoją rodziną, ponieważ był bratem jednego z moich dawnych przyjaciół i wydawców, zmarłego Harry’ego Custa i słyszał o mnie wiele. „Ta dziewczyna”, powiedziałem, „jest prawdziwym obrazem–” Nazwisko nie przychodziło. „Jest córką lorda B”. Doszedłem aż do „B” i stanąłem. Spróbowałem znowu; „Jej nazwisko jest — Cust,” sprzeciwiłem się, „Lecz ja ją znałem po imieniu, rozmawiałem z nią, rozmawiałem o niej, lubiłem i podziwiałem ją, odwiedzałem dom jej ojca w — „. Znowu zupełna pustka. Zacząłem psuć nastrój towarzystwa. Nie mogłem mówić o niczym innym. Cofnąłem się wewnątrz mojego mózgu i ryłem w nim starając się wydobyć te kiedyś dobrze znane nazwiska. Mogłem sobie przypomnieć wszelkiego rodzaju zdarzenia podczas pobytu z tymi ludźmi w tym samym hotelu w Rondzie i Granadzie i podczas mojego pobytu w tym domu, bardzo pięknym angielskim domu w środkowej Anglii, potrafiłem wykonać surowy szkic ogrodu i pamiętałem, że przemawiałem do grupy skautek z głównych drzwi i nawet co do nich powiedziałem. Spotkałem się i rozmawiałem z lady B a przy innej okazji spotkałem się z jej synem w ciągu ubiegłego roku. Lecz tego wieczoru etykiety słowne zdawały się być stracone bez możności odzyskania. Przechodziłem wszystkich parów o których kiedykolwiek słyszałem, których nazwiska zaczynały się na „B”. Przechodziłem wszystkie możliwe imiona żeńskie. Od tej pory zacząłem patrzeć ponuro na mój stan umysłowy. Następnego rana, kiedy jeszcze leżałem w łóżku, brakujące etykiety powróciły z wyjątkiem jednej. Nazwa domu zniknęła; jeszcze wciąż jej brak. Niebawem jeśli odmówi powrotu z własnej woli poszukam jej w jakimś podręcznym wydawnictwie. A jednak jestem pewny, że gdzieś w gęstwinach mojego mózgu chowa się teraz przede mną. Opowiadam tę anegdotę by wykazać jej zupełny brak pointy. Psychologicznym wytłumaczeniem takiego zapomnienia jest niechęć do pamiętania. Lecz jakiż jest tutaj konflikt nieprzyjaźni, udaremnień, poskramianych pragnień itd.? Żaden. Jedynie zachodzi fakt, że ogniwa są słabe a odcisk wrażeń zły. Mamy tu do czynienia z drugorzędnym materiałem mózgowym. A do tego zagłuszonym i zduszonym. Jeśli się nie przechodzi i nie odświeża moich ścieżek myślowych zaczynają zarastać. Wady w strukturze mózgu muszą wpływać w równej mierze na jego moralny jak i intelektualny charakter. Jest to zasadniczo ten sam aparat, który pracuje w obu wypadkach. Jeśli ogniwa asocjacji, które składają się na jakieś wspomnienie mogą się chwilowo zatrzeć, to taki sam wypadek zachodzi z ogniwami, które wytwarzają poczucie przymusu w stosunku do jakiegoś motywu. Wadliwe dodanie kolumny cyfr i fałszywe ocenienie sytuacji, w której trzeba działać, są zupełnie porównywalnymi procesami mózgowymi. Zatem w moim własnym zachowaniu zupełnie tak samo jak w moim ujmowaniu rzeczy zarys jest lepszy niż szczegół. Im bardziej ściśle badam moje reakcje, tym więcej znajduję szczegółowych niekonsekwencji, zmian frontu i przesunięć w tym i w tamtym kierunku. Im bardziej oddzielam się od rzeczy bezpośredniej i patrzę na moje zachowanie jako całość, tym bardziej wydaje mi się zwarte. W miarę jak zbieram doświadczenie życiowe, jestem coraz bardziej pod wrażeniem niesprawiedliwości, jaką wyrządzamy sobie i drugim nie uznając tych lokalnych i chwilowych osłabień i zaników naszych mózgów w naszej ocenie postępowania. Nasze stosunki z innymi istotami ludzkimi są tym pełniejsze i bardziej zawiłe im te istoty są nam bliższe i im ważniejsze zajmują miejsce w naszym życiu. W ten sposób, chociaż możemy być w stanie zaszeregować lub przeznaczyć tego lub owego przygodnego znajomego do potraktowania go w jakiś szczególny sposób, gdy dojdziemy do naszych zażyłych przyjaciół stwierdzimy, że postępujemy według niezmiernie różnorodnych i skomplikowanych systemów asocjacji, które, w każdym razie, jeśli idzie o takie mózgi jak mój, nie działają nigdy równomiernie, które podlegają całkiem tym samym częściowym i racjonalnym odmianom jak moja pamięć nazwisk i liczb. Mogę mieć wielką czułość lub odrazę do kogoś, a może ona tak zniknąć z mojej obecnej myśli jak ów tytuł lub nazwa tej willi wiejskiej, których nie mogłem sobie przypomnieć we Wiedniu. Mogę mieć poczucie zobowiązania a zniknie ono równie całkowicie. Fakty ukażą się w mym umyśle całkiem jasno w swej formie i następstwie a jednak całkowicie odcięte od pewnej poruszającej właściwości emocjonalnej, którą wiem, że kiedyś posiadały. A potem dzień lub dwa później wszystko znowu odżywa we mnie. Każdy oczywiście jest mniej więcej taki sam, ale ja mam wrażenie, że jestem z tych, którzy są takimi w większym stopniu. Z drugiej strony, chociaż moja organizacja mózgowa jest tak licha, że związki w ten sposób od czasu do czasu się osłabiają i zamazują a grupy żywych asocjacji usuwają się spod ręki, nie znajduję w tym moim cerebrum ani śladu innego typu słabości, która jak sobie wyobrażam musi być spokrewniona z taką wadą funkcjonowania, mianowicie owych rzeczywistych zastąpień jednego systemu asocjacji przez inny, które powoduje to, co nazywamy podwójnymi osobowościami. W klasycznych wypadkach podwójnej osobowości psychologowie mówią o całych odrębnych sieciach pamięci i impulsu, współistniejących obok siebie w tym samym mózgu a jednak funkcjonujących odrębnie i będących alternatywnymi a nieraz całkiem sprzecznymi z sobą. Kiedy jeden system działa, drugi jest mniej lub więcej niedostępny i na odwrót. Poznałem i żyłem w bliskim kontakcie z jednym lub dwoma osobnikami tego typu alternującego; mam wrażenie, że jest on bardziej pospolity wśród kobiet niż mężczyzn; miałem sposobność przyglądać się tym zmianom fazy, i nie spostrzegam, by w moim własnym mózgu były jakieś tego rodzaju regionalne lub strukturalne substytucje. Istnieją zamazania ale nie zastąpienia. Mózg mój może być bardzo żywy albo też oklapnięty i wyczerpany albo po prostu ogłupiały wskutek senności lub apatii; może być podniesiony przez jakąś gorączkę we krwi, rozgrzany lub zmącony alkoholem, napełniony energią, rozgniewany lub podniecony płciowo subtelnymi zleceniami i podnietami, które krew moja mu przynosi; wierzę jednak, że pozostaję zawsze tą samą osobowością przez wszystkie te zmiany. Nie sądzę, bym co do tego sam się oszukiwał. Mam wrażenie, że mózg mój jest konsekwentny. Taki jaki jest trzyma się razem. Jest jak scentralizowany kraj, którego cały rząd znajduje się w jednej stolicy, chociaż rząd ten jest nieraz niedbały, słaby lub bezczynny. Jedną jeszcze rzecz muszę zauważyć o tym moim mózgu, a to jest — jak mam to wyrazić? — wyjątkowy brak pobudliwego „naprzód”. Podejrzewam, że nie jest to spowodowane, jak to się może dzieje w wypadku mej skłonności do zapominania i w mych niekonsekwencjach, przez lokalne braki i wady w krążeniu krwi, lecz przez jakiś ogólny stan niereagowania na podniety. Moje percepcje nie wydają się być takie dokładne, żywe i niewolące jak u wielu ludzi, których spotykam i do rzadkości należy, by moje wrażenia rzeczy miały blask. We wszystkim, co robię, jest lekki pierwiastek nieuwagi; wydaje się jak gdyby biały kolor został domieszany do wszystkich barwników mego życia. Rzadko jestem żywy dla siebie samego. Jestem ot sobie nieco opieszały, nie całkowicie i ustawicznie zainteresowany, skłonny do niedbalstwa i niestaranności. Łatwo coś mnie znudzi. Kiedy staram się to odrobić jestem nieuchronnie nieco „sztuczny”, kiedy mam do czynienia z rzeczami, a „fałszywy” i ,,czarujący” z ludźmi. Odczujecie to, gdy opowiem o mym niepowodzeniu jako subiekt w składzie sukna oraz o moim stosunku do zażyłych przyjaciół. Dużo wymijania i odmowy stwierdzicie w moim opowiadaniu. Natura potrafi nawet wady biologiczne zamienić na korzyści i nie jestem pewny jak dalece to, co można nazwać moim powodzeniem w życiu nie było spowodowane tym nurtem obojętności. Nie dałem się łatwo unosić rzeczom bezpośrednim i nie zatracałem ogółu w szczególe. Istnieje pewnego rodzaju legenda dziennikarska, że jestem człowiekiem nieograniczonego entuzjazmu i energii, Nic nie jest bardziej odległe od rzeczywistego stanu rzeczy. Chociaż bardzo pragnę zainteresować się, muszę jednak wyznać że większość rzeczy i ludzi nic a nic mnie nie obchodzi. Pisanie mnóstwa książek i artykułów nie jest dowodem energii lecz przyzwyczajenia do siedzącego trybu życia. Ludzie z rzeczywistym ilościowym nadmiar