13838
Szczegóły |
Tytuł |
13838 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13838 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13838 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13838 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Pat Cadigan
REWOLUCJA JAKA BYŁA
tyt oryg.: „Dispatches from the Revolution”
Pat Cadigan chciałaby zawiadomić wszystkich, że jej powieść o potencjalnej
rzeczywistości i
rock and rolla zatytułowana Synnen ukazała się nakładem wydawnictwa Bantam wraz
z reedycją
Jej pierwszej powieści pt. Mindplayers. Jest obecnie bardzo zajęta, powie więc
jeszcze tylko, że
Rewolucja jaka była ukaże się w tomie pt. Alternate President’s, którego
redaktorami są Mike
Resnick i Martin Harry Greenberg.
Dylan przyjeżdża do Chicago!
Ta plotka zelektryzowała wszystkich. Spowodowała, że w letnim powietrzu – i tak
już
ciężkim od emocji wywołanych doniesieniami korespondentów o okrucieństwach
wojny, a także
wiadomościami o udanych i nieudanych zamachach na życie znanych osobistości oraz
o
demonstracjach antywojennych – pojawiły się nowe, dodatkowe ładunki. Rozszalały
się
namiętności, rozszalały się i szalały coraz bardziej, tak, bracia i siostry. A
na dodatek, tam, w
Białym Domu, siedział wariat.
Lyndon Johnson, dupę w troki i won! Takie napisy na murach rozumieli nawet
półanalfabeci, a
farby w sprayu prawdopodobnie sprzedawały się tego lata jak nigdy przedtem. A
tymczasem ten
stary dureń o twarzy podobnej do pysków psów, które zwykł podnosić za uszy, nie
miał wcale
zamiaru zrezygnować, nic chciał się usunąć i złożyć wdzięcznego pokłonu
pożegnalnego, nie
chciał schylić głowy przed tym, co nieuniknione. Był prezydentem, był tym
cholernym
prezydentem – słyszycie, bracia Amerykanie? Wywalić Johnsona? O nie, chłopcy,
nie, niech
nawet myśl o tym nie postanie w waszych głowach! To Humphreya, tego gnojka, jego
trzeba
wykopać. Bo cholernie zawraca gitarę.
„Prezydent oszalał, naprawdę stracił rozum”, szeptano na Kapitolu. I szepty,
przeniknąwszy
na zewnątrz, stawały się krzykiem. Wariat w Białym Domu! Chcesz zachować
wariacki fason,
maszeruj, jak każe Lyndon Johnson! Jeżeli nasilające się bombardowania i
zwiększanie liczby
oddziałów wysyłanych do Wietnamu, jeżeli cała ta eskalacja działań wojennych nie
była dla
kogoś dostatecznym dowodem na to, że jest obłąkany, to jego przekonanie, że jest
w stanie
wygrać z Bobbym Kennedym było nim z całą pewnością. Bo ten człowiek uważał, że
pokona
Roberta F. Kennedy’ego – uznanego za świętego brata Jacka Kennedy’ego –
Bobby’ego
kanonizowanego za życia, bo go chciano zabić. A zamachu na niego dokonał jedyny
człowiek w
Ameryce, który był z pewnością bardziej obłąkany niż Lyndon B. Johnson, dokonał
go
zapieniony Arab o nazwisku brzmiącym jak seria z karabinu maszynowego: Sirhan
Sirhan –
trach–trach, trach–trach, oszalały strzelec, w którego ujęciu Złoty Kennedy brał
czynny udział,
walcząc ramię w ramię z agentami ochrony i przedstawicielami tajnych służb,
kiedy ci powalali
go na podłogę. Szkoda tylko tego pomocnika kelnera, którego kula trafiła prosto
w oko. Miał
.wspaniały pogrzeb dzięki rodzinie Kennedych. Sam Robert Kennedy wygłosił nad
jego trumną
mowę pochwalną. I nie trzeba chyba dodawać, że jego rodzinie do końca życia nie
zabraknie
ptasiego mleka.
Ale Johnson, ten wariat, miał zamiar kandydować! Co do tego, że jest
niebezpiecznym
psychotykiem, nie było żadnych wątpliwości. Wariat w Białym Domu – wszystko
jasne. Nie
trzeba być biurem prognoz meteorologicznych, żeby wiedzieć, skąd i dokąd wiatr
wieje.
A jednak był ktoś, kto przyjął na siebie rolę synoptyka. Dylan. Bo czyż nie
mówił, że
odpowiedź niesie wiatr? I to on, Dylan, miał się zjawić w Chicago, żeby
zamanifestować swoją
solidarność z braćmi i siostrami, co dowodziło, że wiatr będzie wkrótce wiał
bardzo ostro.
Nadciąga burza, bracia i siostry, uszczelnijcie luki, zapnijcie pasy,
skombinujcie sobie hełmy
albo ukradnijcie kaski jakimś robotnikom budowlanym.
Weterani Ruchu Praw Obywatelskich przygotowali już ekwipunek, jakiego używali
podczas
zamieszek. W siedem lat po tym, jak pierwszy rajd wolności* ugrzązł w
Birmingham, uczucie
upokorzenia i przegranej spowodowane tym, że musieli dopuścić do tego, żeby
Departament
Sprawiedliwości zgarnął ich i usunął do Nowego Orleanu – dla ich własnego
bezpieczeństwa –
odżyło z powodu gwałtownej śmierci człowieka, który chciał zwyciężać pokojowymi
metodami.
Ten człowiek miał sen. Ale przebudzenie nastąpiło przy wtórze strzału. Sny są
dla tych, co śpią.
A dla Ameryki nadszedł czas przebudzenia. Nie można było spać w tym kraju,
trzeba było być
przytomnym…
Annie Philips
„W tym czasie tych, co się przebudzili w Ameryce, było wielu. Co do mnie, to w
sześćdziesiątym szóstym – na dwa lata przed tamtymi wydarzeniami – byłam w
Chicago. I
chociaż do kwietnia sześćdziesiątego ósmego* właściwie ciągle spałam – to tego
dnia w
sześćdziesiątym szóstym byłam całkiem przytomna. Otaczały nas tysiące podłych
ludzi. Ci biali
– najpodlejsi w całej Ameryce – machali flagami konfederatów oraz chorągiewkami
ze
swastykami i coś do nas wrzeszczeli, a potem zaczęli rzucać kamieniami, cegłami
i butelkami.
Widziałam jak Dr King dostał jedną z nich w głowę. Myślałam, że i on i my
wszyscy stracimy
tego dnia życie. Nie stało się tak, ale byliśmy tego bliscy. A później, kiedy
autobusy ruszały, a
oni jeszcze nas ścigali, obejrzałam się, popatrzyłam na ich twarze i pomyślałam:
»Nie ma
nadziei. Naprawdę, to wszystko jest beznadziejne«.
Kiedy Daley* został upoważniony na mocy nakazu sądowego do zwalczania dużych
grup
odbywających marsze w mieście, odetchnęłam z ulgą. Mówię wam, pomyślałam o nim
jako o
człowieku, który uratował mi życie. A potem Dr King powiedział: »Świetnie,
zrobimy więc
marsz w Cicero. Cicero to przedmieście, a przedmieść ten nakaz sądowy nie
obejmuje«. A
więc Cicero. Nie chciałam tam iść. Wiedziałam, że oni nas zabiją, zastrzelą, że
nas
rozszarpią gołymi rękami i zębami. Niektórzy z nas byli gotowi stawić im czoła.
Naprawdę,
jestem przekonana, że Martin Luther King straciłby tego dnia życie, gdyby Daley
nie odkrył
szybko prawdy i nie powiedział, że zaatakuje zebranych w Palmer House.
Porozumienie na szczycie, no tak. Myśmy je nazwali Porozumieniem o Wyprzedaży;
wielu z
nas tak się o nim wyrażało. Myślę nawet, że Dr King o tym wiedział. Tak więc,
wbrew
wszystkim, wielu z nas poszło na ten marsz w Cicero. Ja tam nie byłam, ale, jak
wszyscy, wiem,
co się tam stało. Dwieście osób zostało zabitych; większość z nich to byli
czarni. Zniszczeniu
uległo mienie wartości milionów dolarów, chociaż nie mogę powiedzieć, iż – kiedy
pomyślę o
śmierci tych ludzi – wzrusza mnie to, że nastąpiły takie zniszczenia. Mimo że
tam nie byłam, coś
we mnie tego dnia umarło i odrodziło się w gniewie. W sześćdziesiątym ósmym
miałam już
dobrze na pieńku z całą bandą Daleya. Nie żałuję, że robiłam to, co robiłam.
Żałuję tylko, że
bomba go nie trafiła. Było na niej jego nazwisko. »To jest bilet do piekła dla
Richarda Daleya« –
taki był na niej napis; sama go zrobiłam.
Kiedy tak to wszystko wspominam, to przychodzi mi do głowy, że może spisałabym
się lepiej
jako strzelec wyborowy.”
Wyjątek z wywiadu przeprowadzonego
potajemnie w Sybil Brand i opublikowanego
w Katalogi Samizdatu w roku 1972(?);
dokładna data nieznana
Weterani Ruchu na Rzecz Wolności Słowa w Berkeley także wiedzieli, na co się
narażają.
Zaskakująco duża liczba ludzi pochwalała to, że Reagan kazał używać gazu
łzawiącego podczas
tłumienia demonstracji studenckich. Ludzie ci uważali, że Wielkiemu
Społeczeństwu grozi
poważne niebezpieczeństwo w związku z niepokojami wzniecanymi przez dysydentów z
kampusów uniwersyteckich. Argumenty tych, którzy mówili, że angażowanie
nadmiernych sił
policyjnych nie rozwiązuje żadnych problemów, a raczej stwarza nowe, odrzucała
zarówno
administracja Reagana, jak i jej zwolennicy, którzy rekrutowali się spośród
robotników i których
szeregi ciągle rosły.
W chwili, kiedy został gubernatorem, Reagan był zdecydowany rzucić wyzwanie
Nkonowi w
sześćdziesiątym ósmym. Ale, żeby stać się poważnym rywalem,, potrzebował głosów
wyborców
z Południa, które były podzielone między Kennedy’ego i Wallace’a. Eks–aktor
filmowy, z
właściwym sobie sprytem, zdołał przekonać opinię publiczną, że istnieją
podobieństwa między
niepokojami w kampusach uniwersyteckich a zamieszkami na tle rasowym.
Zasugerował, że obie
grupy dążą do obalenia siłą rządu Stanów Zjednoczonych. Fakt, że pewne radykalne
stwierdzenia
padały zarówno z ust lewicowych studentów, jak i z ust przedstawicieli ruchu
praw
obywatelskich, oraz fakt, że studencki ruch antywojenny sprzymierzył się z
ruchem praw
obywatelskich, wydawały się potwierdzać sugestie Reagana.
To, iż głosy mieszkańców Południa były podzielone między kandydatów tak różnych,
jak
Robert F. Kennedy i George C Wallace, wydaje się dzisiaj dziwne. Rzecz polegała
na tym, że
obaj ci kandydaci odwoływali się do klasy pracującej, która uważała, że
przysłowiowe
amerykańskie marzenie w jej wypadku się nie spełnia. Chociaż wystąpienia
Wallace’a
powodowały zawsze pewne nieuniknione problemy, jego argumenty trafiały do tych,
do których
były skierowane, to znaczy do zwykłych ludzi, takich co po latach, a czasami
dziesięcioleciach
ciężkiej pracy nie mogli się pochwalić niczym więcej jak tylko niewielką
nieruchomością i
poborami opodatkowanymi do granic wytrzymałości, z czego, według mniemania tych
zwykłych
ludzi, korzyści czerpał kto inny, a nie oni sami. Wallace rozumiał, iż zwykły
człowiek ma
poczucie, że rząd nim manipuluje, i żerował na tym uczuciu. W spokojniejszych
czasach zostałby
uznany za fanatyka i pajaca. Ale w okresie, w którym czarni i studenci
demonstrowali, buntowali
się, bluzgali na rząd i mówili niesamowite rzeczy przeciw wojnie i przeciw
ustrojowi w ogóle,
Wallace wydawał się być jednym z nielicznych przywódców politycznych, jeżeli nie
jedynym
przywódcą, mającym dość energii, żeby stawić czoła temu nowemu niebezpieczeństwu
grożącemu amerykańskiemu stylowi życia i żeby pokonać ludzi, których działalność
to
niebezpieczeństwo z sobą niosła.
Niektórzy zaczęli się zastanawiać, czy McCarthy* nie miał przypadkiem racji,
mówiąc o
komunistycznej infiltracji i komunistycznej działalności wywrotowej… i nie mieli
przy tym na
myśli Eugene’a McCarthy’ego*. Do czasu Zjazdu Demokratów w Chicago Eugene
McCarthy
prawie zniknął, a studenci, którzy go popierali, byli mu raczej ciężarem niż
pomocą. Podkopali
jego wiarygodność, a co gorsza nie mogli na niego głosować, bo w tych czasach
nikt, kto nie
skończył dwudziestu jeden lat, nie miał praw wyborczych…
Carl Shipley
„Ruch Na Rzecz Wolności Słowa powstał niedługo po tym, jak zjawiłem się w
Berkeley.
Wszyscy oni – i Like, i władze uniwersyteckie, i Towle, i Kerr – nie mieli
zielonego pojęcia, co
się z nami dzieje. Myśleli, że mają do czynienia z czymś w rodzaju baseballowej
ligi małolatów,
w której nie można grać po ukończeniu dwunastu lat. A tymczasem nam chodziło o
coś zupełnie
innego. Chodziło o to, że świat się zmieniał, i o to, że ludzie nie zajmowali
się już baseballem
czy jakąś inną grą, tylko otrzymywali wezwania na komisje i że żaden z nich nie
chciał dostać
kuli w tyłek gdzieś tam, w południowowschodniej Azji. Chodziło też o to, że
mieliśmy już dość
tego zasranego; amerykańskiego konserwatyzmu. To dlatego chcieli załatwić się z
Bancroft Strip.
No właśnie, Bancroft Strip – to było pierwsze miejsce, które poszedłem zobaczyć
po przyjeździe
do Berkeley. Okazało się, że jest tam tak, jak opowiadali ludzie. Na tej ulicy
roiło się od
bojowników o różne sprawy. Byli tam Młodzi Republikanie, a zaraz obok
wegetarianie i
feministki, jacyś ludzie zbierali pieniądze dla kandydatów, działo się mnóstwo
różnych rzeczy.
I wszyscy powiedzieliśmy:
»Do dupy z całym tym gównem, wy się z niczym nie załatwicie, to my mamy zamiar z
czymś
się załatwić«.
I dopięliśmy swego: doprowadziliśmy do zamknięcia uniwersytetu. Byliśmy dość
silni, żeby
to zrobić. I pozostaliśmy silni przez pewien czas.
Aż tu nagle, dwa, lata później, w sześćdziesiątym szóstym, zjawia się Ronald
Reagan i mówi:
»Spokojnie, panowie i panie, spokojnie, obywatele Stanów Zjednoczonych,
kawaleria nadchodzi.
Wiem, że macie problemy z tymi smarkaczami, ale ja znajdę na nie lekarstwo«.
I rzeczywiście, znalazł. Na wiosnę sześćdziesiątego ósmego w Kalifornii nie
działała już
większość studenckich radiostacji, a studencka prasa to było coś śmiechu warte.
Zabrakło
funduszy. A poza tym wszyscy zostaliśmy za bardzo zatruci gazem łzawiącym, żeby
się
naprawdę twardo stawiać. To była robota Reagana. No i to, że różne rodzaje
demonstracji –
okupacje i tak dalej – przestały podpadać pod przepis o prawie do zgromadzeń i
były traktowane
jako przestępstwa, to też jego robota. W budynkach uniwersyteckich można było
przebywać
tylko w czasie zajęć. Jeżeli się tam gromadziliśmy w innym celu – popełnialiśmy
wykroczenia. I
ja, i inni ludzie byliśmy ustawicznie karani za takie wykroczenia. Rejestr tych
kar w mojej karcie
karalności ma długość mili.” A panie i panowie obywatele Stanów Zjednoczonych
patrzyli i
podziwiali, jak świetnie Reagan radzi sobie z tymi awanturnikami.
Tymczasem nas, awanturników, było tak bardzo wielu. Zbyt wielu, żeby dawało się
śledzić
dokładnie ich losy. Tak też zdarzyło się w moim przypadku. Zaplątałem się w
systemie wymiaru
sprawiedliwości. Dotarło to do mnie w siedemdziesiątym; uświadomiłem sobie, że
nikt nie
pamięta, jak się nazywam, z wyjątkiem strażników, a i ci lepiej pamiętali wtedy
mój numer. I
pamiętają go do dziś.
Prawda jest taka, że nie spaliłem swojej karty powołania. . To było sfabrykowane
oskarżenie. Nie miałem nigdy zamiaru jej spalić. Byłem gotów uciekać do Kanady,
ale kartę
chciałem zabrać ze sobą. Na pamiątkę. Nawet moi rodzice w to nie uwierzyli.
Tkwiłem tak
głęboko w tym radykalnym gównie, że nawet oni uważali, że wszystko to, co te
świnie o mnie
mówią, to prawda. Ale faktem jest, że wszystko, co miałem, znajdowało się w
tamtym budynku,
kiedy wybuchł pożar. Więc oczywiście i moja karta powołania. No i spłonęła razem
ze
wszystkim – razem z całym budynkiem! Ale to nie ja podłożyłem ogień. Mój adwokat
z urzędu
powiedział mi – z czego teraz mogę się tylko gorzko śmiać – a więc mój adwokat
powiedział mi,
że jeżeli opowiem »tę wariacką historię« o tym, jak widziałem policjantów nie na
służbie,
biegnących stamtąd tuż przed wybuchem z pojemnikami po benzynie, to dostanę
dodatkowo pięć
lat za krzywoprzysięstwo. Powinienem był mu uwierzyć, bo spośród tych wszystkich
rzeczy,
które mi wtedy mówiono, tylko to było prawdą”.
Wywiad przeprowadzony w Attica, opublikowany
w książce pt. Osieroceni przez Wielkie Społeczeństwo
wydanej przez wydawnictwo „Pieprz Ustrój” w roku 197?
(i rozpowszechnianej nielegalnie w postaci fotokopii)
Niektórzy nawet dzisiaj są zdania, że Reagan nie uciekłby się do tak radykalnych
środków,
gdyby Wallace nie był tak silnym przeciwnikiem. Nixon popełnił błąd, lekceważąc
sukcesy
Wallace’a i koncentrując się na rywalizacji o nominację wewnątrz własnej partii.
To
spowodowało, że wyglądał na przyjemniaczka, któremu zależy nie tyle na tym, żeby
zostać
prezydentem, ile na tym, żeby być kandydatem republikanów na prezydenta. Chciał
przez to
udowodnić tym przeklętym dziennikarzom, że Dick Nixon to nie jest ktoś, kogo
można
poszturchiwać. Bo nawet gdyby przegrał, musieliby go traktować poważnie. No, a
gdyby wygrał,
to tym bardziej. To wszystko czyniło z niego nie tylko przyjemniaczka ale także
słabeusza, który,
pojawiwszy się w telewizji, byłby w stanie ględzić o psach i stylu ubierania
się, a nie umiałby
powiedzieć Amerykanom zdecydowanie, że zamieszki, grabieże i palenie kart
powołania nie
będą dłużej tolerowane. I nawet kurtka wojskowa, tak zwany garniturek Ike’a, nic
Nixonowi nie
pomogła – nie wpłynęła na zmianę jego image’u. Tymczasem sam Ike* znajdował się
w szpitalu
po kilku atakach serca w stanie śpiączki, albo prawie w tym stanie.
Ogólnokrajowy Zjazd Republikanów wyróżnił się trzema rzeczami: tym, że
Rockefeller w
ostatniej chwili zgłosił swoją kandydaturę, co osłabiło poparcie dla Nucona;
luksusami i
przepychem, w jakich tonęli uczestnicy imprezy, oraz tym, iż do tych uczestników
nie docierało
to, że w Miami wybuchły zamieszki, że nic nie znaczący z pozoru incydent na tle
rasowym
spowodował tam taki rozwój wypadków, w wyniku którego doszło do prawdziwej
bitwy. Zjazd
odbywał się w Miami Beach, daleko od tłumów kłębiących się w samym Miami. Miami
Beach
stało się oddzielnym, nie mającym nic wspólnego z otoczeniem polem własnych
rozgrywek
bogaczy. Do Miami Beach nie docierał gaz łzawiący, a wiatr wiał w przeciwnym
kierunku, nie
przynosił więc odgłosu syren, które wyły przez całą noc…
„Carole Feeney” (osoba, która ciągle jeszcze ukrywa się przed policją)
Powiedziałam wszystkim, że to za tymi przeklętymi nadzianymi republikanami
powinniśmy
się uganiać, a nie za demokratami. Ale Johnson, ten wariat, ubiegał się o
nominację i wszyscy
myśleli, że ją dostanie. Mówiłam, że to nonsens, że to Kennedy ma nominację w
kieszeni. Ale
oni wszyscy mieli jeszcze pietra w związku z Johnsonem. Próbowałam rozmawiać z
Górą.
Polowa ludzi z Góry nie chciała jechać na żaden z dwóch zjazdów, a druga połowa
próbowała
kupić broń, żeby z tą bronią udać się do Chicago! »Precz z tymi świniami«,
powtarzali.
»Załatwimy się z tymi świniami«.
A ja pomyślałam: »Jezu, jedyną świnią, z którą się tutaj załatwią, będzie ta
świnia, którą
Yippisi* przedstawią jako kandydata Międzynarodowej Partii Młodzieży«. To była
myśl.
Naprawdę, to był dobry pomysł. Więc powiedziałam: »Zróbmy to naprawdę, gdzieś w
Kalifornii,
sfilmujmy to i poślijmy ten film do telewizji, niech go pokażą w Wiadomościach;
to będzie
dopiero heca, ubaw po pachy«. Dopiąć swego albo dać się rozpędzić przez gliny.
Albo najpierw
jedno, a potem drugie. Bo rozpędzą nas na pewno, dadzą po łbach i po tyłku,
stłuką nas na
kwaśne jabłko i wpakują do kicia.
Więc postanowiłam, że nie pojadę. A potem odkryłam, kim jest Davis, odkryłam,
jaka była
jego rola. I nie mogłam w to uwierzyć, bo Davis Trainor brał udział we wszystkim
od samego
początku. Był przystojny i lubiany. Był dowcipny, lubił się zgrywać i zawsze
podrzucał pomysły
różnych akcji partyzanckich. To on montował wszystkie nasze pirackie radiostacje
w Oakland i
on zawsze opracowywał drogi ucieczki, kiedy musieliśmy się zwijać. Nikt nie
został złapany w
czasie naszego »Jedynego Bohaterskiego« skoku. My oczywiście nazywaliśmy go
naszym »Je–
Bo–skokiem«.
No więc, piorę ja te jego rzeczy i znajduję – co? Legitymację ZJEDNSŁUŻBWYW
tkwiącą w
tej malutkiej kieszonce nad zwykłą kieszenią po prawej stronie. Zawsze mnie
wkurzało, że ruch
jest tak samo antyfeministyczny jak establishment. Jeżeli się było kobietą, to
zawsze trzeba było
gotować, sprzątać, prać i tak dalej. Chyba, że się było taką szyszką w ruchu jak
Dohrn. Wtedy nie
musiało się robić nic, wygłaszało się tylko mowy i szło do łóżka z facetami,
jeżeli się miało na to
ochotę. Oczywiście, wciskali nam trochę kitu, że możemy przecież robić nasze
własne akcje,
profeministyczne, ale my wiedziałyśmy, że to zwykły kit. Mówiłyśmy sobie, że
później, kiedy
przebudujemy społeczeństwo, wszystko będzie inaczej i że na razie musimy
patrzeć, słuchać i
uczyć się. Poza tym, wszyscy wiedzieli, że establishment nie traktuje kobiet tak
poważnie jak
mężczyzn. Dzisiaj zastanawiam się, do jakiego stopnia w to wierzyłyśmy, do
jakiego stopnia
wierzyłyśmy w to, że wszystko będzie inaczej, że uda nam się zmienić ten świat.
Więc wtedy, kiedy znalazłam jego legitymację, zameldowałam o tym natychmiast
Górze. Ale
było już za późno, bo Davis zorientował się, że spodnie są w moich rękach i zmył
się. Po tym to
już naprawdę nie chciałam jechać do Chicago. Ale miałam do wyboru: albo zostać w
domu i
dać się zwinąć glinom, albo pojechać do Chicago i dać się zwinąć w czasie akcji.
Byłam jeszcze
na tyle idealistką, że przekonali mnie, żebym pojechała. Jeżeli by mnie zwinęli,
to przynajmniej
po dokonaniu czegoś ważnego. No i po rewolucji przestałabym być więźniem
politycznym, a
stałabym się Bohaterką Narodową.
Tak więc rewolucja przyszła i przeminęła. A ja wciąż pracuję dla ruchu, dla
ruchu feministek.
Robię to, co w mojej mocy, nawet jeżeli to jest mało. Kontaktuję kobiety, które
są w
ciąży i które chcą tę ciążę usunąć, z zaufanymi ludźmi, którzy dokonują aborcji.
Tak, tak, s ą tacy
ludzie, jeszcze trochę ich jest. Nie wszyscy byliśmy przecież studentami nauk
politycznych.
Niektórzy studiowali medycynę, niektóre dziewczyny chodziły do szkół
pielęgniarskich. To
kosztuje cholerne pieniądze, ale ja się na tym nie bogacę. Płacić trzeba za
ryzyko, rozumiecie. W
naszym stanie za dokonanie nielegalnej aborcji dostaje się karę śmierci. Ja za
współudział mogę
dostać dożywocie. A w Missouri pewna kobieta dostała czapę za to, co ja robię.
Oczywiście, nikt z mojej rodziny nie wie, że się tym zajmuję. A zwłaszcza mój
mąż. Gdyby
wiedział, pewnie by mnie własnoręcznie zabił. Może to zabrzmi dziwnie, ale mogę
was
zapewnić: ja go nie nienawidzę… nie żywię do niego nienawiści zwłaszcza wtedy,
kiedy
pomyślę, jakim dobrym jest dla mnie parawanem i co by było, gdybym takiego
dobrego
parawanu nie miała…”
Część kopii tekstu zatytułowanego Carole
Feeney znalezionego w roku 1989 w czasie
nalotu na motel, który podobno był
częścią podziemnego systemu „kryjówek”
dla nie chcących płacić podatków, dla lewicowych
terrorystów i innych wywrotowców,
żadnej innej literatury nie znaleziono.
Nikt nigdy nie odkrył, kto puścił plotkę o tym, że DYLAN PRZYJEŻDŻA. Niektórzy
mówią,
że wzięła się znikąd i że okazała się taka żywotna, bo tak wielu ludzi chciało,
żeby to była
prawda. A zresztą może i przez jakiś krótki czas rzeczywiście była to prawda;
może Dylan po
prostu zmienił zamiar. Co bardziej cyniczni sugerowali, że plotkę puścił jakiś
agent. Agent
podobny do sławnego Davisa Trainora, którego twarz stała się znana wskutek tego,
że ruch
rozwieszał, gdzie się dało, fałszywe ogłoszenia, mówiące, że jest poszukiwany,
ogłoszenia z jego
podobizną. W związku z tym Trainor zmuszony był dać sobie przemodelować twarz;
przeszedł w
tym celu dwanaście operacji plastycznych. Ogłoszenie zostało tak dobrze
podrobione, że
uchodziło za prawdziwe. Władze często nie zwracały na nie uwagi, kiedy wisiało
na poczcie, w
bibliotece czy w innym miejscu publicznym obok ogłoszeń mówiących, że FBI
poszukuje
jakiegoś dysydenta czy działacza. Raz takie ogłoszenie o Trainorze znaleziono w
jednej z
bibliotek w Minneapolis jeszcze w roku 1975. Dyrektora biblioteki uwięziono,
przesłuchiwano, a
potem zwolniono. Ale nie przypadkiem w jego bibliotece była wkrótce potem
rewizja, nie
przypadkiem przez ostatnie piętnaście lat przeprowadzano tam niespodziewane
kontrole, mimo
że biblioteka stosowała się zawsze dokładnie do rządowych norm dotyczących
materiałów do
czytania. Ceną zwycięstwa tyrana jest wieczna czujność.
Kiedyś uważano, że jest to cena wolności. Cóż, ceny się pozmieniały, za żadną
cenę nie
można już kupić tego, co można było za nią kupić dawniej.
Steve D’Alessandro
Była już niedziela, a Dylan się nie zjawiał. Ludzie zaczynali się złościć.
Powtarzałem to; „Hej,
słuchajcie, Dylana nie ma, ale pojawił się Atteai Ginsberg*. Allen Ginsberg,
tak! Dla mnie to on
był jak jakiś… Bóg. Robił, co mógł, kręcił się, sprzeczał z ludźmi, starał się
ich uspokoić i
skłonić do tego, żeby się skupili. Usiedliśmy sporą grupą naokoło niego i
powtarzaliśmy sylabę
«Om». Zaczynałem już czuć naprawdę dobre wibracje, kiedy jakiś kretyn rzucił w
niego butelką i
wrzasnął: »Zamknij się, ty pedale!«
Krew mnie zalała. Oczywiście, w tym czasie żyłem nieco na uboczu, bo ruch nie
był tak
oświecony, jak niektórzy z nas by sobie tego życzyli. A poza tym FBI próbowało
zdyskredytować wielu ludzi, oskarżając ich o to, że są homoseksualistami i
wszyscy dostali
homofobii – jak gdyby to była odrą. »Ja nie jestem ciota, o nie – zarzekał się
każdy – w żadnym
wypadku. Pieprzyłem w tym tygodniu ze sto panienek i mam takiego fiuta, że sięga
podłogi, więc
nie nazywajcie mnie pedałem!« Te oskarżenia to było draństwo,’ uważam tak
jeszcze dziś, nawet
wtedy, kiedy porównuję tamte czasy z obecnymi. Zresztą teraz nie spodziewam się
wcale
oświeconych reakcji, bo nie można się ich spodziewać w społeczeństwie, w którym
przechodzi
się te pieprzone kuracje hormonalne, mające nie dopuścić do tego, żeby facet się
napalał na
widok innego faceta. .
No w każdym razie znalazłem tego gnoja, co rzucił butelką, i dałem mu porządny
wycisk.
Taki, że to on zaczął mieć miękki przegub. A nawet dwa; tak dzięki mnie miał
dwie bezwładne
rączki. I wiem, że mnóstwo ludzi mnie popierało. To znaczy, wiem, że mnóstwo
heteroseksualnych odnosiło się do Ginsberga z podziwem, chociaż był
homoseksualistą, bo
zachwycali się jego Skowytem. Ale później paru przyjaciół Abbiego oskarżyło mnie
o to, że
spowodowałem zamieszanie i że skorzystała ż tego policja, która wkroczyła i
zaczęła pałować.
Czasami zastanawiam się, czy przypadkiem nie mieli racji. Ale Annie Chambers
powiedziała
mi, że to był tylko zbieg okoliczności. To, że oni wkroczyli, kiedy ja się biłem
z tym gnojkiem.
Powiedziała, że wkroczyli, bo zobaczyli, jak czarny chłopak całuje białą
dziewczynę. Myślę, że
nikt nigdy nie będzie wiedział, jak było naprawdę, bo czarny chłopak umarł z
ran, a biała
dziewczyna nigdy nie zeznawała.
Wolę myśleć, że to to skłoniło Annie i jej zwolenników do pójścia z bombą na
centrum
zjazdowe. Bo niechętnie pogodziłbym się z myślą, że Annie naprawdę chciała
wysadzić kogoś w
powietrze. Poznałem ją w trochę dziwny sposób. Chociaż nic, to wcale nie było
dziwne.
Prawdopodobnie zawdzięczam jej życie, albo coś koło tego. Ja i pewien człowiek
afro–
amerykańskiego pochodzenia. Mieliśmy szczęście, że to właśnie Annie zastała nas
na tym, jak to
robiliśmy. Była oświecona, a w każdym razie tolerancyjna, i mogliśmy jej ufać,
mogliśmy być
pewni, że nas nie zdradzi. Zdawałem sobie sprawę z tego, że nie za bardzo lubi
białych, ale nie
mogłem mieć do niej „o to pretensji, bo słyszałem, że uczestniczyła w tych
marszach parę lat
wcześniej, razem z Martinem Lutherem Kingiem. W każdym razie, gdyby zdradziła
mnie,
musiałaby też zdradzić swego czarnego brata. Zresztą do dziś uważam, że to, iż
ktoś jest
homoseksualistą, nie miało dla niej znaczenia. Być może dlatego, że
establishment nienawidził
nas bardziej niż czarnych.
No więc, tak czy owak, nie miałem zamiaru być w tamtą środę. To znaczy w dzień
nominacji.
Od poniedziałku walczyliśmy na ulicach, a oddziały szturmowe Daleya tłukły nas,
ile wlezie. We
wtorek wieczorem przyjechała Gwardia Narodowa. I wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że
wojna
idzie na całego.
W środę otoczyli nas w Parku Granta. Zebrało się tam mnóstwo ludzi i nikt się
tego nie
spodziewał. Wyglądało na to, że wszyscy chcieli tam być, pokazać, że są,
dlatego, że Dylana
zabrakło. Było nas tam z dziesięć, a może i dwanaście tysięcy. Zebraliśmy się
naokoło muszli
koncertowej; śpiewaliśmy, słuchaliśmy przemówień. W pewnej chwili dwóch ludzi
weszło na
maszt i opuściło flagę do połowy. Rozjuszyło to gliniarzy. Natarli na nas
wściekle, nie patrzyli,
kogo i za co walą. Bytem przerażony. Zobaczyłem ich z bliska. Wyglądali jak
szaleńcy. Jakby
byli tak szaleni jak sam Johnson, jak Johnson według opowieści wiciu ludzi. W
tym momencie
uwierzyłem, uwierzyłem bez zastrzeżeń w to, co ci ludzie mówili: że w Białym
Domu mieszka
wariat, że Daley to wariat i że gliniarze są wariatami. »To wszystko prawda«,
pomyślałem,
zwijając się w kłębek na ziemi, osłaniając rękami głowę i modląc się, żeby jakaś
oszalała świnia
nie zrobiła ze mnie miazgi.
Ktoś pomógł mi wstać i wrzasnął, że wszyscy mamy iść przed hotel Hilton.
Pobiegłem co sił
w nogach, dobiegłem razem z tłumem do torów kolejowych, a tam Gwardia puściła na
nas gaz
łzawiący. Mówię ci, myślałem, że się tam uduszę, tyle było tego gazu, albo że
zadepcze mnie
tłum. Ludzie miotali się jak szaleni. Nie wiem, w jaki sposób udało się nam
stamtąd wydostać.
Ktoś znalazł drogę na Michigan Avenue i wszyscy, pobiegli za nim. A gwardziści
za nami. Ktoś
później mi mówił, że nie otrzymali rozkazu, jednak poszli za nami. Ale nie mieli
przy sobie
pukawek.
Wpadliśmy prosto na Ralpha Abernathy’ego i jego demonstrację, która była częścią
Kampanii
na Rzecz Biednych, i zrobił się jeszcze większy bajzel. Wkroczyli gwardziści, w
wyniku czego
wielu demonstrantów wylądowało tego wieczora w szpitalu (było już po siódmej).
Nie zapomnę
tego nigdy. Ani tego, ani widoku wszystkich tych kamer telewizyjnych i
reflektorów świecących
nam prosto w oczy. Wahaliśmy się, co dalej robić, kiedy przyjechał następny
autobus z glinami
ze specjalnych oddziałów do tłumienia zamieszek. Tego widoku też nie zapomnę do
końca życia:
dwa tuziny spasionych byków w pełnym rynsztunku strzelały do nas z autobusu.
Strzelali tak, jak
gdyby sami znajdowali się pod ostrzałem armatnim. A potem runęli na nas, deptali
nas buciorami
i walili gumowymi pałami. Straciłem wtedy przednie zęby, ale byłem tak
skołowany, że nawet
tego nie poczułem; zauważyłem to dopiero na drugi dzień.
Byłem skołowany, ale byłem też wściekły. Wszyscy byliśmy wściekli. Wyglądało na
to, że
Johnsonowi jest wszystko jedno, czy wyśle nas na śmierć do Wietnamu, czy pozwoli
nas zabić
oszalałym glinom Daleya tu, na ulicach Chicago. Myślę, że wielu z nas
spodziewało się, że Zjazd
odłoży obrady, żeby zaprotestować przeciwko temu, jak nas się traktuje. Albo, że
przynajmniej
Bobby Kennedy przemówi, potępiając brutalność policji. W końcu nazwisko Kennedy
było
synonimem praw człowieka. Nikt nie wiedział, że Kennedy’ego wywieziono pod silną
strażą
z centrum zjazdowego, bo panowało przekonanie, że szykuje się kolejny zamach na
jego życie.
Informacja o tym, że tak było, dotarte do mnie później, zanim zastosowano
całkowitą blokadę
informacyjną. Miał dostać tę pieprzoną nominację i był właśnie w drodze do
hotelu. Mówią,
że ten wariat Johnson pienił się z tego powodu jak wściekły pies, ale kto w
końcu może wiedzieć,
jak było naprawdę.
Kiedy wpadliśmy do środka, Gcorge McGovern stał w pobliżu podium. Co do mnie, to
nie
miałem zamiaru znaleźć się w tej grupie, która tam się władowała z takim
impetem, ale tłum
mnie poniósł. Kiedy zobaczyłem, że zanosi się na to, że zdemolujemy amfiteatr,
pomyślałem: «A
to dopiero pieprzona sprawa«.
Tłum mnie prawie zgniótł, kiedy zostałem przyparty do drzwi, ale drzwi na
szczęście ustąpiły
w ostatniej chwili. Cudem udało mi się nić upaść na twarz, dzięki czemu nie
stratowała mnie ta
sześciotysięczna wataha wrzeszczących demonstrantów. Pierwszą osobą, jaką
zobaczyłem w
środku, była Annie Chambers.
Myślałem, że znalazłem się w świecie z filmów Felliniego. Annie miała na sobie
okropny
mundurek pokojówki. Chusteczka zawiązana na głowie zakrywała fryzurę afro, ale
ja
wiedziałem, że to ona. Spojrzeliśmy sobie w oczy przez ułamek sekundy, po czym
minąłem ją,
nie tyle niesiony przez własne nogi, co pchnięty przez tłum, a ona z
przerażeniem zasłoniła sobie
usta obiema rękami.
Nie widziałem jej więcej – do czasu, kiedy pokazali ją w telewizji.
Udało mi się wyplątać z tłumu i zostać w tylnej części amfiteatru. Chciałem
zaczerpnąć
powietrza i zastanowić się, jak się z tego gówna wyplątać, jak nie dopuścić do
tego, żeby jakiś
gwardzista albo glina rozwalił mi łeb. Ciągle jeszcze tam byłem, kiedy gdzieś z
przodu wybuchła
bomba.
Huk był tak ogłuszający, że myślałem, że z uszu poszła mi krew. Odruchowo padłem
na
podłogę i zasłoniłem sobie głowę. W tym miejscu, w którym się znajdowałem,
trochę rzeczy
zostało zniszczonych, ale nie za wiele. Kiedy w końcu odważyłem się rozejrzeć
naokoło, to, co
zobaczyłem, było bez sensu. Teraz nie jestem w stanie powiedzieć dokładnie, co
wtedy
widziałem. Zostało to wyparte z mojej świadomości. Ale czasem mi się to śni. Śni
mi się, że
zobaczyłem wtedy głowę Johnsona nabitą na pal. Jestem pewien, że ten obraz
powstał w mojej
wyobraźni, bo w tym śnie wyraz jego starczej twarzy o obwisłych policzkach jest
na wpół
zdziwiony na wpół wściekły, jak gdyby właściciel tej twarzy mówił: »Co się tu, u
diabła,
dzieje?«
A potem, w chwili, w której już zdołałem się jakoś w tym wszystkim połapać,
zobaczyłem, że
jestem z powrotem na ulicy i usłyszałem, jak ktoś krzyczy, że oni teraz
bombardują nie tylko
Wietnamczyków, ale i nas, tutaj w Chicago. A było to w chwili, kiedy gwardziści
otworzyli
ogień, bo myśleli, że to my rzucamy bomby w nich.
Miałem szczęście. Kula trafiła mnie w udo i to spowodowało, że musiałem wycofać
się z
akcji. Rana nie była właściwie taka ciężka, kula nie naruszyła kości. Przez
chwilę dość potężnie
krwawiła, ale potem krew przestała się tak strasznie lać. Czułem się tak
skołowany, że nawet nie
mogę wam powiedzieć, dokąd mnie zaniosło. Ludzie, którzy znaleźli mnie na drugi
dzień rano w
ogródku przed swoim domem, zaopiekowali się mną i zawieźli mnie do szpitala.
Siedziałem pięć
godzin w poczekalni, zanim się tam mną zajęli. I to właśnie w tej poczekalni
usłyszałem o
Kennedym.”
Część danych zarejestrowanych na dyskietce
znalezionej podczas rajdu na nielegalną
pracownię, w której przygotowywano
programy komputerowe, marzec 1981.
Jack Kennedy stracił życie na środku ulicy w Dallas; został trafiony na oczach
tysięcy widzów
i własnej przerażonej żony. Bobby Kennedy omal nie zginął w chwili triumfu w
Hotelu w Los
Angeles. Uszedł wtedy z życiem, okazało się jednak, że wyrok losu został tylko
na krótki
odroczony…
Jasmine Chang
Wszyscy słyszeli ten wybuch, ale nikt nie widział, czy spowodowali go
demonstranci, czy
Gwardia Narodowa, która wprowadziła do akcji czołgi, czy też może był to koniec
świata.
Zbiegłam do holu razem z całym personelem i wieloma gośćmi, żeby – bez
wychodzenia z hotelu
– móc zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz. Nikt nie chciał wyjść na ulicę. Tego
wieczora
kierownik powiedział nam, że ci, którzy chcą, mogą nocować w hotelu – jeżeli nie
przeszkadza
im to, że będą musieli jakoś przekoczować w salach konferencyjnych. Ja zrobiłam
sobie
legowisko z zapasowej pościeli pod, stołem w jednej z mniejszych sal.
Poprzedniego wieczora
gliniarze wybili okno w jadalni głową jednego z demonstrantów. Nie miałam więc
ochoty wyjść
w sam środek tego amoku i ryzykować życiem.
No więc był ten wybuch. A w chwilę po nim usłyszeliśmy karabiny. Potem na i tak
zatłoczonej ulicy przed hotelem zrobił się nagle straszny ścisk. Ulica była
napakowana od
ściany do ściany. Byli tam gliniarze i byli demonstranci. Gliniarze walili we
wszystko, co im się
nawinęło pod rękę. Po prostu kosili demonstrantów, torując sobie drogę przez
tłum. No wiesz,
kosili ich, przewracali na ziemię i robili sobie takie przejścia. To jedna z
najgorszych rzeczy,
jakie w życiu widziałam. Przez chwilę nawet myślałam, że nic równie strasznego
już nie zobaczę,
że to jest najgorsze. Dobrze by to było, dobrze by było, żeby na tym się
skończyło. Ale to nie był
koniec.
Hol hotelowy napełniał się ludźmi. Nikt tego nie zauważył, bo wszyscy byliśmy
zbyt
pochłonięci oglądaniem tych strasznych scen na zewnątrz. Wszyscy tylko tam
patrzyli. Ja
zobaczyłam ekipę telewizyjną i zdążyłam pomyśleć, że cały ich sprzęt zostanie
zaraz
roztrzaskany w drobny mak.
Nie wiem, kiedy Kennedy zszedł do hallu. I nie wiem, dlaczego ludzie z tajnych
służb go nie
powstrzymali. Pewnie mu się zdawało, że może coś zrobić – tylko nie mam pojęcia
co. Musiał ze
swojego okna zobaczyć, co się dzieje. Być może myślał, że będzie mógł przemówić
do tłumu –
ale przecież nikt by go nie usłyszał. W każdym razie zszedł do holu i nikt z nas
go nie zauważył. .
–
No i zaraz potem pojawił się ten chłopak, który wepchnął się do holu przez
obrotowe drzwi –
jeszcze dzieciak, wyglądał na jakieś piętnaście lat. Był śmiertelnie przerażony.
Te drzwi
obrotowe miały być zamknięte – wiedziałam o tym. Ale kiedy zobaczyłam twarz tego
dzieciaka,
poczułam zadowolenie, że nikt ich nie zamknął.
Gliniarze rzucili się za nim. Też chcieli się wepchnąć do holu, ale utknęli;
pałka któregoś z
nich zablokowała się chyba w drzwiach. Chłopak bełkotał coś o tym; że Kennedy
został zabity
podczas Zjazdu. »Rzucili bombę i zabili Kennedy’ego! Bomba wybuchła, a on zginął
z
Johnsonem i McGovernem!« – powtarzał w kółko. I wtedy podbiegł do niego Bobby
Kennedy.
Jestem pewna, że dopiero wtedy go zauważyliśmy, wtedy dotarło do nas, że on tam
jest.
Pamiętam, że byłam zszokowana i zaskoczona, że mnie zupełnie zatkało, kiedy go
zobaczyłam
tam, na środku holu. Był tam – tak po prostu – jak jeden z nas, jak zwykły
człowiek. Nikt się nie
ruszył, wszyscy staliśmy jak wryci i gapiliśmy się tylko.
A Kennedy próbował wytłumaczyć chłopakowi, kim jest. Próbował mu powiedzieć, że
wcale
go nie zabili, i zapytać, o jakiej bombie on mówi, i tak dalej. Chłopak wpadł w
jeszcze większą
histerię, więc Kennedy potrząsnął nim i usiłował wydusić z niego jakąś sensowną
odpowiedź. A
my wszyscy staliśmy i gapiliśmy się na nich. Aż w końcu gliniarzom udało się
wejść przez
obrotowe drzwi.
Musieli pomyśleć, że chłopak atakuje Kennedy’ego. Nie potrafię sobie inaczej
tego
wszystkiego wytłumaczyć. Uważam, że tak było, mimo że oni nie wyglądali na
takich, co w
ogóle coś myślą. To znaczy… ci gliniarze. Wyglądali… dziwnie. Jak gdyby nie
wiedzieli, co
robią, albo wiedzieli, co robią, ale zapomnieli, dlaczego mają to robić. Nie mam
pojęcia. Po
prostu nie wiem. To było takie dziwne dlatego, że wszyscy wyglądali w tym
momencie
jednakowo, wydawało mi siej że są tacy sami. Chociaż w chwile później, kiedy na
nich
spojrzałam, różnili się między sobą, mimo że wszyscy byli w mundurach. Ale w
tamtej chwili
wyglądali jak identyczne lalki albo jak kukiełki, bo wykonywali równocześnie
takie same ruchy.
Jak girlsy w kabarecie. Tylko, że girlsy podnoszą nogi, a oni podnieśli
równocześnie ręce.
I wiem, że podnosząc broń patrzyli na tego chłopaka. Pomyślałam wtedy: »Nie!
Poczekajcie!«
I chciałam do nich podbiec. Kiedy zrobiłam ruch w ich stronę, wystrzelili.
To było jak jeszcze jeden wybuch bomby. Przez chwilę myślałam, że wybuchła
jeszcze jedna bomba, przeleciało mi to przez myśl w rym ułamku sekundy, który
poprzedził
strzał. I wtedy John Kennedy – to znaczy Bobby, Bobby Kennedy – pomyłka iście
freudowska,
nie? – no więc Bobby Kennedy tak jakoś niezdarnie się zakręcił; wyglądało to
tak, jak gdyby
odwracał się w gniewie, jak to się nieraz człowiekowi zdarza, jakby mówił: »Do
diabła, idę
stąd!« A potem upadł i to było straszne, bo, no bo widzisz, to zabrzmi pewnie
dziwnie, ale…
no… kiedy widzi się, jak kogoś zabijają w telewizji, to to jest jakoś
wyreżyserowane, czy co – w
każdym razie na filmie oni padają z takim jakimś wdziękiem. A Kennedy… no, oni
go
obrabowali, zrabowali mu godność. Tylko tak to mogę określić. Zastrzelili go i
równocześnie go
upokorzyli – wyglądał niezgrabnie, niezdarnie i bezradnie.
A mnie to rozwścieczyło. Wiem, że taka reakcja może się wydawać dziwna. No bo
człowiek
został zastrzelony, zabity, a ja mówię, że wyglądał, jakby mu odebrano godność.
Ale to na tym
właśnie polega: zabić człowieka, to odebrać mu człowieczeństwo, zamienić go w
rzecz. I właśnie
to mnie rozwścieczyło. Miałam ochotę wyrwać broń któremuś z tych gliniarzy i
pozamieniać ich
w rzeczy. Nie dlatego, że to był Bobby Kennedy, to mógł być ktokolwiek inny,
gdyby ktoś inny
leżał wtedy na podłodze, czułabym to samo. Mógłby to być ten chłopak albo mój
kierownik, albo
dyrektor – a dyrektora nie znosiłam przecież, bo był bezczelny.
I wtedy zrozumiałam, o co chodzi demonstrantom, i zaczęłam się z nimi
solidaryzować, to
znaczy zaczęłam być przeciwko tej wojnie. Bo do tamtej chwili byłam jakby za, to
znaczy nie tak
dosłownie z a, ale rozumowałam tak: »Wojna jest czymś okropnym, ale przecież
trzeba służyć
ojczyźnie«. A w tamtym momencie zrozumiałam, jakie to straszne, kiedy
człowiekowi każą
zamienić innego człowieka w rzecz albo mówią mu, że ma walczyć, ryzykując tym,
że jego
samego zamienią w rzecz. Zrozumiałam, że okropną rzeczą jest zabijać i być
zabijanym.
Wszystko to uświadomiłam sobie w ułamku sekundy, a potem zaczęłam krzyczeć. I
wtedy
usłyszałam ten dźwięk… obok mojego krzyku, usłyszałam ten dziwny jęk. To jęknął
Kennedy.
Ludzie mówią, że on wtedy już nie żył, więc to musiało być powietrze; to
powietrze wyszło mu z
płuc i przeszło przez struny głosowe, a struny wydały ten dźwięk. To było
okropne. Po prostu
straszne. Podbiegłam do ściany i włączyłam alarm przeciwpożarowy. To jedyna
rzecz, jaka mi
przyszła do głowy. A tą druga pokojówka, Lucy Anderson, zaczęła walić w szybę i
krzyczeć:
»Przestańcie! Zabili Kennedy’ego! Zabili Kennedy’ego«. Z pewnością nikt jej nie
słyszał.
Zresztą nawet, gdyby ktoś ją usłyszał, nie miałoby to żadnego znaczenia, bo
większość z tych
ludzi, co byli przed hotelem, uważała, że Kennedy zginął wcześniej, od bomby.
To nie strażacy polewali tłum z sikawek. To gliniarze, którzy zarekwirowali wozy
straży
pożarnej. A my zostaliśmy zablokowani w hotelu na następny dzień i następną noc.
Bo nawet
kiedy już rozpędzili tłum, nie pozwolili nam wyjść. Byliśmy jak w areszcie
domowym.
Przesłuchiwali nas. I to było straszne. Nikt mnie nie maltretował, nikt mnie nie
uderzył, ani
nic takiego. Straszne było to, że jak się człowieka uczepili, to nie chcieli go
wypuścić z łap.
Musiałam setki razy opowiadać im, co widziałam. Opowiadać im w kółko to samo. Aż
pomyślałam, że oni chyba chcą doprowadzić do tego, żebym zwariowała i nie była w
stanie
zeznawać na niekorzyść tych gliniarzy, albo chcą znaleźć jakiś sposób na to,
żeby udowodnić, że
to ja to zrobiłam.
Kiedy mi wreszcie powiedzieli, że mogę już iść, byłam wściekła na cały świat.
Rozwścieczyło
mnie zwłaszcza to, że jakiś agent tajnych służb czy ktoś taki powiedział mi, że
będzie dla mnie
lepiej, jeżeli wyprowadzę się z Chicago i zacznę życie od początku gdzieś
indziej. Trzeba
przyznać, że mi tym nieźle dołożył, ale miałam szczęście, że to zrobił. Bo
posłuchałam go,
wyjechałam i – kiedy zaczął się najgorszy bajzel – byłam już bardzo, bardzo
daleko. Zaczęłam
wszystko od początku – zmieniłam nawet nazwisko, zostałam kimś innym. A wszyscy
pozostali,
ci, którzy byli wtedy w tym holu – i Lucy Anderson, i kierownik, i reszta
personelu, i goście –
wszyscy zniknęli. Po raz ostatni widziano ich, kiedy tajne służby ich gdzieś
zabierały. Gliniarze
też zniknęli, ale wyczuwam przez skórę, że to ich zniknięcie miało jakiś inny
charakter. A
chłopak popełnił samobójstwo. Oni przynajmniej tak twierdzili. Jestem pewna, że
nie mógł
znieść tych przesłuchiwań, nie mógł wyjść z nich żywy.
Oczywiście, wszystko to stało się bardzo dawno. Trudno sobie dziś wyobrazić, jak
wtedy
było. Miałam wtedy zaledwie dwadzieścia lat. Pracowałam w dzień, a wieczorami
chodziłam na
zajęcia na uniwersytecie. Studiowałam, bo chciałam zostać nauczycielką. Teraz
mam około
czterdziestki i myślę, że mi się to wszystko śniło. Śniło mi się, że żyję w
kraju, w którym są
wybory, w którym ludzie wybierają swoich przywódców w drodze głosowania, w
którym
wystarczy skończyć ileś tam lat i nie być przestępcą pozbawionym praw
obywatelskich, żeby
móc głosować. I w którym nie trzeba przechodzić tych wszystkich testów
psychologicznych, a
potem czekać, aż przesłuchujący wydadzą zezwolenie upoważniające do oddania
głosu. Taki kraj
to kraj ze snów, prawda? No a poza tym w tym kraju można było być, czym się
chciało:
nauczycielką, lekarzem, bankierem, uczonym. Ja miałam zostać nauczycielką.
Nauczycielką
historii, a nauczycielami historii są przeważnie ludzie biali. Moja rodzina
mieszka w tym kraju
od niepamiętnych czasów, ale ja teraz mam warunkowe obywatelstwo, bo jestem
przedstawicielką rasy żółtej… a przecież urodziłam się tutaj! Ale myślę, że nie
powinnam
narzekać. Gdyby ktoś odkrył, że widziałam, jak został zastrzelony Kennedy,
byłabym już
martwa, bezwarunkowo martwa. Dlatego, że wszyscy wiedzą, że każdy, kto mówi, że
Kennedy został zastrzelony w hotelowym holu przez gliniarzy, którzy źle
wycelowali, powtarza
jeszcze jedną głupią plotkę, taką samą jak ta, która mówiła o drugim strzelcu w
Dallas w roku
1963. Wszyscy wiedzą, że Kennedy zginął w centrum zjazdowym, kiedy wybuchła tam
bomba.
Taka jest oficjalna wersja jego śmierci, a wersja oficjalna, potwierdzona przez
rząd, jest prawdą.
Tam, gdzie mieszkam, panuje system rutynowej segregacji, więc nie mogę chodzić w
te
miejsca, do których wstęp mają tylko biali ani korzystać z tych udogodnień, z
których wolno
korzystać tylko im. Myślałam o tym, żeby złożyć podanie o zezwolenie na
przeprowadzkę do
jednego z większych miast, gdzie panuje system segregacji elekcyjnej i gdzie nic
nie jest
oficjalnie przeznaczone »tylko dla białych«, ale dowiedziałam się, że listy
oczekujących są
bardzo długie, że trzeba czekać latami. A poza tym ktoś powiedział mi, że tak
naprawdę to tam
segregacja jest taka sama jak tutaj, tylko się tego uczciwie i otwarcie nie
przyznaje. Więc pewnie
wcale by mi tam nie było lepiej…
Jednego tylko żałuję: że nie mogłam zostać nauczycielką czegokolwiek – zamiast
być
kucharką. Nie mogę nawet zostać szefową kuchni, bo szefami mogą być tylko
mężczyźni.
Zresztą wcale nie chcę być szefem, bo właściwie nie lubię gotować i nie jestem
za dobrą
kucharką. Ale nie mogłam dostać żadnej innej pracy. Lista zawodów, które mogą
wykonywać
nie–biali, kurczy się z dnia na dzień.
Czasami myślę, że wcale nie miało być aż tak źle.