1380
Szczegóły |
Tytuł |
1380 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1380 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1380 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1380 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
WSTA� i ID�
TOMASZ
KO�ODZIEJCZAK
...Gdybym
nie by� bezwzgl�dny, to
ju� dawno bym nie �y�.
Gdybym nie potrafi�
by� delikatny, nie zas�u-
giwa�bym na to,
�eby �y�...
Philip Marlowe
"... Przyroda sama reguluje spraw� osobnik�w chorych. Zwierz� nie b�d�ce do�� sprawne, by prze�y� - musi zgin��. Zwierz� nie do�� sprawne by zdoby� partnera, nie sp�odzi potomstwa. Przetrwa� mog� tylko te biologiczne automaty, kt�re s� tego przetrwania godne.
Cz�owiek zmieni� regu�y tej gry. Cz�owiek pozwoli� �y� nieprzystosowanym do �ycia osobnikom swego gatunku, co wi�cej, otoczy� je szczeg�ln� wr�cz opiek�. Jednostki te przekazuj� swe cechy kolejnym pokoleniom. Przez dziesi�ciolecia r�s� odsetek ludzi, kt�rzy od dziecka podpiera� si� musieli mniej lub bardziej wyrafinowanymi technikami medycznymi (zaczynaj�c od szkie� kontaktowych, poprzez in�ynieri� genetyczn�, techniki transplantacyjne, po cyborgizacj�). Do pewnego momentu spo�ecze�stwo by�o w stanie ponosi� koszty utrzymania s�u�b medycznych. Do pewnego momentu ilo�� narz�d�w do przeszczep�w by�a w stanie zaspokoi� potrzeby rynku. Do czasu..."
Fred Goon "Pocz�tek" Rabbitbooks 2080
S�o�ce �wieci�o prosto w twarz, a� musia� zmru�y� oczy. Ale mimo to przyjemnie by�o tak i��, �apy w kieszeniach, refren jakiej� piosenki gwizdany jak zwykle z werw� i jak zwykle fa�szywie, wiatr k�adzie kr�tko ostrzy�one w�osy.
Za to ulica jest d�uga, od pocz�tku do ko�ca. Jedyna ulica w mie�cie. No, a� tak to nie, mo�e jest wi�cej. Ze cztery.
To dobre miasto. D�ugo szuka� takiego w�a�nie, d�ugo szuka� spokoju. Tysi�c dwustu mieszka�c�w. Najbli�szy, wi�kszy o�rodek siedemdziesi�t kilometr�w na p�nocny zach�d.
Daleko.
Us�ysza� warkot silnika. Ogl�daj�c si� przez rami�, przeszed� z ulicy na chodnik.
Stary ford. Przemkn�� ko�o niego, lekko zwalniaj�c, ale Tyson zd��y� dostrzec w �rodku dw�ch m�czyzn i ma�ego ch�opca. Wszyscy ubrani byli na czarno, a na antenie samochodu furkota�a �a�obna chor�giewka. Jechali na pogrzeb, albo z niego wracali.
Tyson po chwili ruszy� dalej.
Ulic� wyznacza�y dwa rz�dy dom�w. Ma�ych i du�ych, z drewna luz ceg�y, dwupi�trowe lub parterowe, pokryte czerwon� dach�wk� lub l�ni�cymi taflami fotokolektor�w. R�ni�y si� od siebie, tak jak r�ni� si� mi�dzy sob� ludzie, i tylko jedno je ��czy�o. Wszystkie okna spina�y grube kraty.
Mimo to wszystko, w�a�nie takiego miejsca szuka�. Nawet w tym kraju wielkich przestrzeni i odleg�o�ci, nie�atwo by�o je znale��. Zgie�k ludzkiego mrowiska pokona� ju� pustynie, morza i d�ungle. O Merrywil chyba zapomnia�.
Dzieciaki bawi�ce si� przed jednym z dom�w przerwa�y gonitw�, zamilk�y obserwuj�c go bacznie. By� tu obcy, a obcy zawsze wart jest chwili szczeni�cego zainteresowania.
Jego dom znajdowa� si� na samym skraju Merrywil, a w�a�ciwie le�a� nawet poza granicami miasta. Stacja kolejowa, jedna z nielicznych przyczyn istnienia miasteczka - na drugim ko�cu osady. Piechot� trzy kilometry. Samochodem trzy kilometry i dziesi�� metr�w, bo trzeba zaparkowa�. W�r�d paru rzeczy, kt�re zabra� ze sob� by� karabin �atki i samoch�d Momoriona. Ale Tysonowi, nigdzie si� nie spieszy�o. Od o�miu dni m�g� robi� tylko to, co chcia� robi�.
Na przyk�ad napi� si� piwa.
Knajpka "U Billa" znajdowa�a si� w centrum Merrywil. Centrum... Dwa sklepy, kiosk z pras�, stacja benzynowa. I najwa�niejsze - niewielki budynek stylizowany na saloon, z wahad�owymi, oszklonymi drzwiami; w �rodku, zamiast pianisty, sta� w k�cie videobox. Obok dwa automaty symulacyjne. Poza tym drewno, jelenie rogi, portrety Cassidy'ego, Buffalo Billa i Lucky Luck. No, a nad barkiem, wielki na p� �ciany hologram pomnika Szalonego Konia. Palec wodza mierzy� wprost w twarz Tysona, gdy ten ci�ko wspar� si� o kontuar.
W knajpce by�o prawie pusto. Tylko przy jednym ze stolik�w siedzieli go�cie. Dw�ch facet�w, mo�e dwadzie�cia trzy, cztery lata, jeden w bia�ym, drugi w zielonym swetrze. Trzeci, du�o m�odszy od kumpli, ubiera� si� jak oni. I kl�� tak samo.
Kiedy Tyson wszed� do baru, przerwali na moment rozmow�, otaksowali go szybkimi spojrzeniami i zn�w zacz�li gada�.
Tyson wzi�� do r�ki stoj�c� na kontuarze ma��, drewnian� figurk� przedstawiaj�c� nied�wiedzia. Na jej podstawce kto� wyrzeza� napis "Dla S. Od J.". Gdy Tyson podni�s� wzrok, zobaczy� przed sob� m�od� dziewczyn�.
Niebrzydk� dziewczyn�. Mia�a co�...
- S�ucham pana ?
...w oczach...
- Wcale nie jest podobny do nied�wiedzia - powiedzia� Tyson, podaj�c jej figurk�.
- Mo�e to nie nied�wied�.
- T� nog�, lew� przedni�, ma zupe�nie jak nied�wied�. Wi�c to chyba nied�wied�.
Tylko ten J. Powinien wiedzie�, �e nied�wiedzie nie maj� ogon�w.
Dziewczyna przenios�a spojrzenie z Tysona gdzie� za niego, najprawdopodobniej na
tych trzech za sto�em.
- Nie podoba ci si� co�, gnojku ?! - to by� g�os jednego ze starszych.
- I wie pani co ? - kontynuowa� Tyson - Takie uszy to maj� te, no ,gacki. To nietoperze.
Za jego plecami zaszura�o gwa�townie odsuwane krzes�o, kto� wsta�.
- Ale w sumie to �adny nied�wied� - powiedzia� Tyson - Cholera, �e te� od razu nie zauwa�y�em, to rzeczywi�cie jest nied�wied�!
- Ty...!
- Spok�j, Plam! - ostro powiedzia�a dziewczyna. - Zamawia pan co� ?
...to drobne zagryzienie warg...
Skrzyp krzes�a, westchnienie.
- Dwa kartony "Frutingera".
...kosmyk w�os�w opadaj�cy na policzek...
Podsun�a mu pud�a pod nos.
- Dwa trzydzie�ci.
- Ile ?
- Dwa trzydzie�ci.
- Aha... Jak to pani powiedzia�a ?
- Dwa trzydzie�ci - chyba zacz�a si� denerwowa� - Dwa trzydzie�ci!
...a gdy si� z�o�ci�a...
- Bardzo �adnie wymawia pani to s�owo - trzydzie�ci.
- Niech pan przyniesie magnetofon, to sobie pan nagra, dwa trzydzie�ci.
- Nie, nie, tego dwa ju� tak �adnie pani nie m�wi.
- Pan si� gdzie� uczy� dowcipkowa�, czy talent samorodny ?
- To dziedziczne, po ojcu.
- Wsp�czuje matce. Poda� co� jeszcze ?
... d�onie na ladzie...
- Nie, to wszystko, dzi�kuj�. Do widzenia.
- Do widzenia.
- Cze��, frajerze - to ten w bia�ym swetrze.
- Plam!
Tyson wyszed� z baru.
Drzwi jednak nie zamkn�y si� za nim. Tamci dwaj wyskoczyli na zewn�trz. Tyson
odwr�ci� si� powoli.
- Co jest ?
- By�e� niegrzeczny wobec damy - bia�y golf u�miechn�� si� lekko. - I wobec nas.
- Jeste� nowy tutaj - do��czy� si� zielony golf. - Staraj si� uwa�a�.
- Ty staraj si� nie plu�, jak z kim� rozmawiasz. - Tyson drgn��, jakby chcia� si� odwr�ci�. W tym samym momencie zielony golf skoczy� w jego stron�, pr�bowa� uderzy� w brzuch. Tyson ugi�� kolana, odchyli� si�, tak �e pi�� Plama przejecha�a mu po biodrze. Sam jednak wypunktowa� prosto w szcz�k�. Zielony j�kn��. Bia�y golf te� postanowi� wej�� do gry. Tyson zbi� jego cios, uderzy� w twarz, raz, drugi, kopn�� zielonego w kolano tak, �e tamten usiad�. Bia�y otrz�sn�� si�, zn�w ruszy� do ataku.
- Do��! - wysoki, �ysy facet pojawi� si� obok nich jak duch ducha. Bia�y golf wyra�nie zmarkotnia�. Tyson spojrza� na faceta, potem na swoje zwini�te pi�ci.
- Jeste� ich szefem ? - zapyta� - kiepscy s�.
- Jestem policjantem - powiedzia� facet i u�miechn�� si� - Kapitan Olczoj. Ty, Plam, sp�ywaj i nie wszczynaj burd, bo ci� za�atwi�. A pan - zawr�ci� si� do Tysona - p�jdzie ze mn�. Jest chyba par� formalno�ci do za�atwienia.
"Z cyklu: Definicje cz�owieka.
Definicja pierwsza - animistyczna.
Zarodek ludzki staje si� cz�owiekiem w chwili, gdy po raz pierwszy si� poruszy.
WNIOSEK: Osoba sparali�owana nie jest cz�owiekiem, bo si� nie rusza. Przynajmniej po wierzchu..."
fragment ulotki propagandowej AsLive
Radio w k�cie brz�cza�o cicho. Tyson s�ysza� jedynie miarowe walenie perkusji i skowyt jakiej�, jak si� domy�la�, nabitej blondynki o biu�cie niczym Kordyliery. Chocia� r�wnie dobrze m�g� to by� jeden z tych wymalowanych kastrat�w o w�skich palcach i d�ugich w�osach.
Wychodzi�o na jedno.
Tyson westchn�� ci�ko i wsta� z fotela.
- Siadaj z powrotem na dupie! - policjant za biurkiem raczy� podnie�� g�ow�. Tak, od dziesi�ciu minut przesta� by� grzeczny.
- Je�li s�dzisz, �e mam czas siedzie� tu i patrze� na twoj� �ys� pa��, to grubo si� mylisz - Tyson powoli cedzi� s�owa. Kiedy wymawia� "�ysa pa�a" wargi policjanta zadr�a�y, znak, �e zabola�o.
Gliniarz opanowa� si� jednak.
- Czekam na kartotek� - zacz�� si� nawet usprawiedliwia�, wskaza� r�k� na drukark�. - Ale sam widzisz, zn�w korek na linii.
- Musz� przyzna�, �e niewiele mnie to obchodzi.
Tym razem gliniarz nie wytrzyma�. Wycelowa� palec w Tysona.
- Nie my�l, �e je�li wygl�dasz jak skrzy�owanie mamuta z nosoro�cem, to mo�esz tu pyskowa�!
- W pudle by� kiedy� klawisz, Gremar si� nazywa�. Te� tak na ka�dego pokazywa� paluchem. I znalaz� si� jeden facet, mia� do�ywocie, kt�ry kiedy� nie wytrzyma� i odgryz� Gremarowi ten palec.
Policjant cofn�� d�o�. Nie odpowiedzia�.
Tyson usiad� jednak. Ten Olczoj na razie przegrywa�, ale wygl�da� na twardziela. Nie nale�a�o denerwowa� go za bardzo. A podpa�� jedynemu policjantowi w miasteczku, je�li si� na dodatek do tego miasteczka wprowadzi�o osiem godzin wcze�niej, to ju� by�aby przesada.
Olczoj pocz�tkowo wydawa� si� mi�ym i sympatycznym go�ciem. Potem niestety zobaczy� dossier Tysona. Zacz�� mu m�wi� "ty" i postanowi� pokaza� kto tu rz�dzi. Tyson postanowi�, �e nie da sobie tego pokaza�.
Biuro by�oby najbardziej typowym policyjnym biurem, jakie Tyson widzia�, a widzia� ich niema�o, gdyby nie wielki Bosch na fototapecie, zajmuj�cej ca�� �cian� za plecami Olczoja. Nazywa�o si� to chyba, Tyson musia� si� przez chwil� zastanowi�, "Ogr�d rozkoszy ziemskich". No�e. Uszy. Nagie kobiety. Facet ukrzy�owany na harfie. "A tam gdzie tw�j brat, jak Chrystus na harfie rozpi�ty. Dobrze mu tak. Niech wie, �e nie�atwo by� �wi�tym..."
Zab��kane s�owa wierszy czy piosenki przeturla�y si� po g�owie tam i z powrotem i wr�ci�y na swoje miejsce w uk�adance pami�ci.
Dobre s�owa...
Blondyna z radia wy��czy�a si�, za to jaki� wyra�nie znudzony go�� zacz�� czyta� wiadomo�ci. Tyson �apa� tylko pierwsze s�owa ka�dej informacji, bo te znudzony spiker wymawia� najg�o�niej. By�o o czwartej ekspedycji marsja�skiej, wojnie karteli w Japonii, kalipsochodzie, konflikcie na granicy litewsko-esto�skiej, �nie�ycy gdzie� tam, po�arze gdzie indziej, czterech katastrofach samolotowych i chi�skich terrorystach. No a na koniec ten znudzony facet podni�s� g�os i powiedzia�:
"Dzi� rano, w s�dzie stanowym w Morfolk, odczytano akt oskar�enia w procesie doktora Beaffona. Beaffonowi i jego wsp�pracownikom zarzuca si� z�amanie etyki lekarskiej, wykorzystanie zajmowanego stanowiska do cel�w osobistych oraz utrzymywanie ludzi przy �yciu wbrew ich woli..."
Gliniarz obr�ci� si� gwa�townie i wy��czy� radio. Przez chwil� patrzy� na Boscha, jakby si� nad czym� zastanawiaj�c, wreszcie spojrza� na Tysona.
- Co� nie chodzi ta twoja maszynka - Tyson u�miechn�� si�. - Mo�e te� nie lubi policjant�w.
- Ty nie lubisz ?
- Jakby� by� mn�, to te� by� nie lubi�.
Policjant nie odpowiedzia�. Wzi�� do r�ki pi�ro, stare pi�ro na atrament, z czarn� oprawk� i z�ot� stal�wk�, i zacz�� co� pisa� w le��cym na stole zeszycie.
Po chwili zn�w w��czy� radio. Znudzony spiker w�a�nie dat�. Trzeci lipca dwa tysi�ce osiemdziesi�tego sz�stego roku, godzina dziesi�ta trzydzie�ci.
Tyson u�miechn�� si� lekko. Do Dnia Urodzin pozosta�o czterna�cie dni.
Zmru�y� oczy i zacz�� obserwowa� policjanta. Wysoki, barczysty, cho� nie a� tak jak Tyson, �ysy jak kolano, policzki szare, brwi siwe, twarz pobru�d�ona, zniszczona. Mocne r�ce i d�onie, po ich ciosie ci�ko by by�o wsta�. Tyson spojrza� na swoje �apska. Te� nie mia� si� czego wstydzi�.
Kapitan Roger Olczoj. Tak si� przedstawi�. Potem, gdy dosta� wydruk z karty Tysona i zobaczy� wyrok, przesta� by� uprzejmy. Z wzajemno�ci�.
Drukarka zn�w zastuka�a. Olczoj odepchn�� si� od sto�u, jego fotel na malutkich k�kach podjecha� prosto do terminala. Wida� by�o, �e to ruch opanowany do perfekcji.
Gliniarz przez chwil� studiowa� wydruk, spojrza� na Tysona, zn�w pochyli� si� nad kartk�.
- Pi�knie, ptaszku - powiedzia� w ko�cu, wstaj�c z fotela. - Oczywi�cie dostaniesz meldunek. Ale nie wydaje mi si�, �ebym ci� polubi�. Absolutnie.
- To mnie... - zacz�� Tyson, ale policjant przerwa� mu gwa�townie.
- Ty, cwaniaczku, pos�uchaj mnie do ko�ca! Jestem policjantem i �api� z�odziei. Ale tak bardzo mi nie przeszkadzaj�. Wypisuj� mandaty samochodowe furiatom. Oni mnie tylko z�oszcz�.
- Rozumiem - g�os Tysona sta� si� grzeczny i uni�ony. - Ale takich krwawych bandzior�w jak ja porozwiesza�by� na latarniach.
- Zgad�e�. Nie lubi�, jak �mierdziele chodz� po moim mie�cie.
- To chyba b�dziesz musia� si� st�d wyprowadzi�.
- Dobra, cwaniaczku. Bierz kart� i zje�d�aj. I tak masz du�o fartu, �e tam, "U Billa to nie ty zacz��e�. Uwa�aj na siebie.
- Zawsze uwa�am. Bu�ka. - powiedzia� Tyson i wyszed�.
"Ludzko�� starzeje si�. To s� fakty. W krajach rozwini�tych ludzie do�ywaj� dziewi��dziesi�ciu - stu lat. W krajach Trzeciego �wiata za� spad�a �miertelno�� niemowl�t, co tak�e podnios�o �redni� d�ugo�� �ycia obywatela. Czemu to mo�na zawdzi�cza� ? Oczywi�cie gwa�townemu rozwoju transplantologii, genetyki, farmakologii w krajach P�nocy, przestrzeganiu elementarnych zasad higieny, potem za� operacji "S" na Po�udniu. Skutki ? Wydaj� si� oczywiste. Wzrasta odsetek spo�ecze�stwa powy�ej wieku produkcyjnego, ro�nie liczba ludzi, kt�rych utrzymanie w jakiej takiej sprawno�ci fizycznej i umys�owej poci�ga za sob� coraz wi�ksze koszty..."
Fred Goon "Pocz�tek" Rabbitbooks 2080
Wr�ci� do domu, na przemian kln�c i za�miewaj�c si� w duchu. Wiele zd��y� zdzia�a� przez te p� dnia, bardzo wiele. Zadar� z band� miejscowych i z szeryfem. Brawo, panie Tyson, brawo. Szybko jednak sko�czy� medytowa� i zabra� si� za pichcenie obiadu. Czerwony barszcz, na drugie frytki ze sma�on� ryb�, p� godziny straci� na przygotowanie budyniu.
Niekt�rzy m�wili mu, �e po wyj�ciu na wolno�� cz�owiek przez pewien czas �yje szybciej. Robi wi�cej, pracuje bardziej intensywnie, tak aby dogoni� stracone lata.
Tyson przypomnia� to sobie po godzinie siedzenia w bujanym fotelu wystawionym na taras. Fotel ko�ysa� si� �agodnie, s�o�ce umyka�o ku zachodowi, pod�oga werandy cicho skrzypia�a. Czas. Ograniczony dniami narodzin i �mierci, a jednak niesko�czony, gdy cz�owiek potrafi go roz�o�y� na coraz mniejsze drobiny, si�ga� w g��b, w drugi wymiar czasowej przestrzeni. Ka�da chwila mog�a by� teraz d�u�sza ni� cztery lata tam, w wi�zieniu. A chwil tych mog�o by� miliard. Tyson nigdzie si� nie spieszy�.
Z drzemki wyrwa� go sygna� telefonu. Poderwa� si� z fotela i wszed� do domu, zastanawiaj�c si�, kto mo�e dzwoni�. Z Akoodem, swoim adwokatem, rozmawia� rano. Nikt inny nie zna� jego numeru, przynajmniej tak zdawa�o si� Tysonowi do chwili, gdy podni�s� s�uchawk�.
- Gerard Tyson, s�ucham.
- Dzie� dobry panie Tyson. Nazywam si� Grzegorz Terrassio, ale moje nazwisko pewnie panu nic nie m�wi.
- Zgad� pan.
- Ot� chcia�bym si� z panem skontaktowa� z ramienia AsLive'u. Je�li...
- Nie interesuje mnie to - powiedzia� Tyson i od�o�y� s�uchawk�.
Po chwili telefon zadzwoni� znowu. Tyson tylko lekko uni�s� s�uchawk� i zaraz j� od�o�y� na wide�ki. Za trzecim razem po prostu wyci�gn�� wtyczk� z gniazdka. Nie chcia� mie� nic wsp�lnego z AsLivem. Ani z �adn� inn� organizacj�. Chcia� tylko, by go zostawiono w spokoju. On ju� zrobi� swoje.
Przeszed� do living-roomu zajmuj�cego prawie ca�y parter domu. Wzi�� ze sto�u czarny flamaster i stan�� przed �cian� naprzeciw drzwi. Do boazerii przylepiony by� kawa�kami plastra wielki, metr na dwa, arkusz bia�ego, troch� sp�owia�ego papieru. Pokrywa�y go rz�dy czarnych, starannie wykaligrafowanych liczb od tysi�ca pi�ciuset osiemdziesi�ciu dziewi�ciu od zera. Wi�kszo�� z tych liczb przekre�lono d�ugopisem albo czarnym lub czerwonym flamastrem, tylko pi�tna�cie zosta�o czystych. Tyson przez chwil� jakby zastanawia� si�, kt�r� liczb� ma skre�li�, ale wiedzia�, �e mo�e skre�li� tylko jedn� - czterna�cie.
Ponad arkuszem papieru wisia�o oprawione w br�zow� ramk� zdj�cie.
Trzech m�odych ch�opak�w w sportowych strojach. Siedemnasto-, mo�e osiemnastoletni. Drobny powa�ny blondynek trzyma� pod pach� pi�k� do koszyk�wki. Stoj�cy za nim chudy dr�gal, o twarzy pokrytej piegami, u�miecha� si�, wyszczerzaj�c z�by. Tyson po raz kolejny spojrza� na siebie sprzed o�miu lat. Obr�cony nieco bokiem, tak �e twarz wysz�a z profilu i spl�tane kud�y zas�oni�y oczy, ju� wtedy by� znacznie pot�niejszy od �atki i Momoriona.
- Cze��, ch�opcy. Wiecie, do Dnia Urodzin zosta�o jeszcze trzyna�cie dni - powiedzia� g�o�no Tyson - to ju� blisko, ch�opcy.
Po�o�y� si� spa� bez kolacji, ale nie czu� g�odu. Przez godzin� przewraca� si� na ��ku, my�l�c o telefonie i o tym, �e powinien... I o tym, �e nie czuje ju� nic. A gdy usn��, powr�ci� koszmar, ten sam co i w wi�zieniu. Dwaj m�odzi ch�opcy padaj�cy pod gradem kul i facet z rozwalonym kr�gos�upem wij�cy si� na ziemi.
"Z cyklu: Definicje cz�owieka.
Definicja druga - aktywno�� m�zgu. Zarodek ludzki staje si� cz�owiekiem, gdy zaobserwowana zostanie aktywno�� m�zgu.
WNIOSEK: Pan, panie Tyland, chyba nigdy nie przesta� by� zarodkiem..."
fragment ulotki propagandowej AsLive
Ziemia w ogr�dku by�a wyj�tkowo oporna. Szpadel trzasn�� po p�godzinie, motyka wyszczerbi�a na kamieniach. A Tyson chcia� tylko przekopa� kawa�ek ogr�dka o powierzchni mo�e dziesi�ciu metr�w kwadratowych, przylegaj�cy do bocznej �ciany domu. Teraz zupe�nie inaczej spojrza� na wielki, zadbany plac od frontu i z niejakim podziwem pomy�la� o poprzednich w�a�cicielach domu.
Jednakowo� z ziemi� da� sobie rad�. Przegra� za to walk� z w�em ogrodowym.
Zamocowa� go porz�dnie w wystaj�cym ze �ciany domu hydrancie, skierowa� wylot na klomby z kwiatami i przekr�ci� kurek. Strumie� wody, zamiast w kwiaty, uderzy� tu� obok but�w Tysona. W w�u by�y ze trzy dziury, z ka�dej z nich tryska�a fontanna zimnej jak l�d wody. Zrezygnowa� z podlewania w�em. Poszed� do domu po zraszacz, pod��czy� do kranu i ostro�nie, by nie podepta� grz�dek, ci�gn�c za sob� gumowy szlauch, przeszed� przez ogr�d. W��czy� zraszacz. Prychn�o, parskn�o, wi�c na wszelki wypadek cofn�� si� o kilka krok�w. Zacz�o plu� i charcze�, w ko�cu woda uderzy�a w g�r�. I w tym momencie Tyson uprzytomni� sobie, �e jest odci�ty. Po prawej i za plecami mia� plot i krzaki malin. Po lewej pulchn� grz�dk�, g�sto obsadzon� kwiatami. Pozostawa�o mu i�� do przodu. A z przodu by�a �ciana wody. �eby od��czy� zraszacz, musia�by przez ni� przej��. A �eby zakr�ci� kran, musia�by podepta� grz�dk� i kwiaty. Zakl��, gdy zimna woda ochlapa�a mu twarz. Cofn�� si� bezradnie, nie wiedz�c co robi�. Zakl�� wi�c znowu. Po chwili dopiero dotar�o do niego, �e mo�e sta� tu wiecznie, a przynajmniej do czasu, gdy wyczerpie si� woda w podziemnym �r�dle. Na to si� nie zanosi�o.
Kiedy Tyson dojrza� ju� do tego, by da� si� zmoczy�, za�wita�a mu nadzieja. Wzd�u� p�otu szed� ma�y ch�opiec. M�g� mie� sze��, siedem lat. By� to ten sam ch�opiec, kt�rego Tyson widzia� w samochodzie, dzie� wcze�niej. Ch�opak szed� powoli, praw� d�o� ci�gn�c po siatce p�otu.
- Hej! - krzykn�� Tyson.
Ch�opiec zatrzyma� si�, obr�ci� w stron� Tysona.
- Hej, ch�opcze, chod� tu szybko i zakr�� to.
- Co prosz� pana ?
- Ty, nie udawaj wariata, chod� tu...! - Tyson urwa� gwa�townie. S�o�ce �wieci�o prosto w twarz ch�opca. Ma�y nie zmru�y� oczu. Ma�y nie mruga�. Ma�y patrza� ca�y czas w jeden punkt, gdzie� na g�ow� Tysona. Patrzy�...
Ch�opiec by� �lepy.
Chwila.
W tej chwili przypomnia� si� Tysonowi tamten ch�opiec, przed laty.
Tyson widzia� go nieraz, jak szed� ostro�nie po chodniku - powoli, na szeroko rozstawionych nogach, z g�ow� lekko przekr�con� w praw� stron�.
Matka chowa�a go sama, ojciec odszed� z kim�, gdzie�, kiedy�... Cz�sto wraca�a do domu pijana, cz�sto z m�czyzn�. W dniu, w kt�rym wprowadzono Drug� Ustaw� Tylanda, ch�opiec m�g� mie� g�ra cztery lata. Tyson ko�czy� dziewi��.
13 pa�dziernika, pami�ta� t� dat� dok�adnie, pod dom zajecha� ambulans. Bia�y volkswagen z czerwonym krzy�em namalowanym na bokach. Krzy� okala�a gruba, czarna linia. Wyprowadzili ch�opca z domu. Tyson siedzia� w oknie i patrzy�. W pewnej chwili stan�a obok niego matka. Po�o�y�a mu d�o� na g�owie, zmierzwi�a w�osy. Podni�s� na ni� wzrok i zobaczy�, �e matka p�acze.
Tamta matka odprowadzi�a swego syna do ambulansu, podpisa�a jaki� papierek podetkni�ty jej przez abortmana i wr�ci�a do domu.
Ambulans odjecha�, znikn�� w bramie, a Tyson siedzia� w oknie jeszcze z kwadrans. Mo�e dwa. Matka przez tydzie� chodzi�a z podkr��onymi oczami, czerwonymi policzkami i nosem. Ojciec m�wi� ma�o. Miesi�c potem ambulans zn�w przyjecha� pod blok. Tym razem po pani� Vorzchmiett, babci� szkolnego kolegi Tysona - Bruddera.
Chwila.
- Aha, zakr�ci� kurek ? - wyraz zrozumienia pojawi� si� na twarzy ch�opca. Dotkn�� d�oni� siatki i ruszy� wzd�u� p�otu. Dotar� do furtki, otworzy� j� zr�cznie, po chwili szed� ju� po �cie�ce, prosto do hydrantu w �cianie domu.
Zwolni�, gdy by� o trzy metry od �ciany, wyci�gn�� r�ce.
Fontanna wody zgas�a powoli, opad�a. Tyson w trzech skokach znalaz� si� przy ch�opcu.
- Wi�c to pan teraz mieszka u Borg�w ? - ch�opiec wci�� sta� nieruchomo.
- Tak...ale...
- Przychodzi�em do nich cz�sto, podlewa� kwiaty. Mieli najpi�kniejsze kwiaty w ca�ym Merrywil.
- Najpi�kniejsze...
- Tak.
Tyson patrza� prosto w twarz ch�opca, oczy ma�ego nie drgn�y. Nie m�g� si� pomyli�.
- Jak masz na imi� ?
- Robert.
- Chodzisz do szko�y ?
- Nie, jeszcze nie chodz�, prosz� pana. Poza tym jestem �lepy.
Wia� ciep�y wiatr z zachodu.
Drzewa szumia�y zieleni�.
Gdzie� daleko szczeka� pies.
- A ile masz lat ?
- Sze��dziesi�t, prosz� pana.
- Ty, Robert, je�li s�dzisz, �e jestem g�upi, to powiedz mi to do razu, co ?
- Dobrze, prosz� pana.
- Wiesz co, Rob ? A mo�e by�my zjedli bit� �mietan� ? W�a�nie nasz�a mnie straszna ochota na bit� �mietan�.
- Ja zawsze mam ochot� na bit� �mietan� - powiedzia� ch�opiec i u�miechn�� si�.
"Z cyklu: Definicje cz�owieka.
Definicja trzecia - plato�ska. Zwierz�ta chodz�ce dziel� si� na dwunogie i czworonogie, a �e gatunek ludzki mie�ci si� w tej samej kategorii, co stworzenia pierzaste, a nie jakiekolwiek inne, musimy przeto podzieli� klas� dwunogich na pozbawione pierza i pierzaste. Cz�owiek - animal implume bipes - zwierz� bezpi�re dwunogie..."
fragment ulotki propagandowej AsLive
- Brontozaur by� wielki, gdyby� wlaz� mu na ogon i zacz�� i�� pod g�r�, to musia�by� zrobi� ze cztery przystanki, zanim by� dotar� na jego grzbiet.
- Ja szybko chodz�.
- I mia� dwa m�zgi. Jeden w g�owie, a drugi, no...w tym...
- W siedzeniu - us�u�nie podpowiedzia� Robert.
- No, w�a�nie - ucieszy� si� Tyson. - Bo ten drugi by� potrzebny do kierowania tym wielkim ogonem.
- To znaczy, �e ludzie nie maj� ogon�w, bo nosz� tylko po jednym m�zgu ?
- Wiesz Robert, s�dz�, �e...
- A dziadek m�wi� o takim jednym panu, �e on w og�le nie ma m�zgu. Czy to mo�liwe ?
- My�l�, �e dziadek powinien ci to wyt�umaczy� dok�adniej.
- M�j dziadek umar�. Pi�� dni temu - powiedzia� ma�y i zaraz doda�. - A dlaczego nie ma ju� brontozaur�w ?
- Bo by�y za g�upie i poumiera�y.
- Powiedz, Gerard, czy ja te� jestem tak g�upi ?
Szklanka w d�oni Tysona p�k�a z trzaskiem.
- Co si� sta�o ?!
- Nic, Rob. Na d�oni pojawi�a si� krew. Tyson wsta�, podszed� do umywalki, odkr�ci� wod�. Przez chwil� trzyma� r�k� pod zimnym strumieniem.
Gwa�townie wyci�gn�� d�o�, otar� j� o spodnie.
- Wiesz co, Rob, chcesz poje�dzi� na brontozaurze ?
- Chc� - Robert zeskoczy� z krzes�a.
- No to jazda! - Tyson podbieg� do ch�opca, posadzi� go sobie na ramionach. Nog� otworzy� drzwi, pochyli� si�, by Robert nie uderzy� g�ow� w futryn�. Wypadli na dw�r.
- Trzymaj mnie za w�osy! Mocno, �niadania dzi� nie jad�e� !?
- I tak nie masz ich za du�o...
- Ty, weso�ek. Yahuuuu...!
Przez par� minut Tyson galopowa� wok� ogrodu. I galopowa�by jeszcze d�u�ej, gdyby nie dzwonek przy furtce.
- Czekaj, Rob, kto� przyszed� - postawi� ch�opca na ziemi, wzi�� go za r�k� i przeszli na front domu. Za p�otem sta� m�ody m�czyzna w kolorowych spodniach i bluzie. Wygl�da� weso�o, ale oczy patrzy�y czujnie.
- Cze�� - powiedzia�.
- Wujek Hog... - szepn�� ch�opiec.
- Przepraszam, �e zatrzyma�em ma�ego - zacz�� Tyson - ale naprawd� bardzo sympatycznie nam si� gaw�dzi�o.
Hog nie odpowiedzia� od razu.
- Spotka�em Plama. To m�j kumpel. Rozmawiali�my.
D�o� ch�opca zacisn�a si� na palcach Tysona.
- Tak ? I co z tego ?
- Opowiada� mi o hodowli dy�. On hoduje wielkie dynie. Chod� ju�, Bob.
Ch�opiec pos�usznie zrobi� krok w stron� m�czyzny. Wyci�gn�� przed siebie r�ce.
- Nigdy nie hodowa�em dy� - powiedzia� Tyson.
- Szkoda. To kszta�tuje charakter.
- M�j ju� si� ukszta�towa�.
- S�ysza�em. Wiesz co, jakby� z nim jeszcze raz chcia� pogada�, to mo�e i tobie by wszystko o tych dyniach opowiedzia�.
- Kupi�em ju� podr�cznik ogrodnictwa.
- C�, s�owo �ywe...
- Wujku - Robert podni�s� g�ow�, jakby chcia� spojrze� Tysonowi w oczy. - A mog� jutro przyj�� do Gerarda ?
M�czyzna nie odpowiedzia�, chwil� patrzy� na ch�opca.
- Chod�, Bob.
"...WOLNO�� TO PRAWO KA�DEGO CZ�OWIEKA DO DECYDOWANIA O SWOIM LOSIE I �YCIU. TO TAK�E PRAWO DO DECYDOWANIA O W�ASNEJ �MIERCI..."
fragment przem�wienia Johna Tylanda,
VI Kongres Partii Post�pu, Aklamberg 2072
Tyson przez chwil� wodzi� flamastrem po arkuszu papieru. Wreszcie zatrzyma� si� przy liczbie trzyna�cie. Zdj�� skuwk�, obrysowa� grub�, czarn� lini�, a potem przekre�li�.
W radiu kto� gdaka�.
- S�dz�, �e wyrok w sprawie profesora Beaffona b�dzie okazj� do kolejnego potwierdzenia dojrza�o�ci naszych obywateli, �mia�o�ci w kroczeniu po drodze ku nowemu, ich odwagi i rozumu. Nie chodzi tu bowiem o jednostkowy akt orzeczenia s�dowego, chodzi o precedens. I zada� sobie musimy pytanie - czy nasz system s�downiczy dojrza� ju� na tyle, by dostosowa� si� do galopuj�cego czasu. Skazanie grupy Beaffona by�oby powstrzymaniem post�pu...
- Kurwa... - Tyson wyplu� z ust zapa�k�, podszed� do radia �eby je wy��czy�. W chwili, gdy pochyla� si� nad odbiornikiem, zadzwoni� telefon. Tyson wcisn�� wy��cznik i powoli poszed� do drugiego pokoju.
- S�ucham ?
- Panie Tyson. Jest pan potrzebny. Jest pan symbolem. Panie Tyson, tysi�ce ludzi, ich �ycie, ich �mier�, ich godno��...
Tyle zd��y� us�ysze� nim od�o�y� s�uchawk�. Znowu, tak jak wczoraj, wy��czy� telefon. I znowu tak jak wczoraj usiad� na bujanym fotelu.
Merrywil podoba�o mu si� coraz bardziej. Daleko od huku wielkich miast, daleko od tych tysi�cy ludzi...
Do Prinetown by�o st�d siedemdziesi�t kilometr�w. Ponad p� setki asfaltu i stepu po obu stronach drogi. Potem zaczyna� si� las i g�ry. Do Giverin, stolicy prowincji p�dzi�o si� autostrad� z Prinetown p�torej godziny. To znaczy mo�na by�o przejecha� t� tras� dwa razy szybciej - na prze�aj, przez g�ry, w�skimi serpentynami.
Tak, Merrywil to najw�a�ciwsze miejsce dla Tysona. Nie ruszy�by si� st�d dla niczego i dla nikogo. On odwali� ju� swoje i wtedy okaza�o si�, �e zrobi� rzecz niepotrzebn� nikomu i dla nikogo, pr�cz ich trzech, nie maj�c� znaczenia.
Za t� lekcj� zap�aci� czterema latami wolno�ci. �atka i Momorion - �yciem. Ka�da chwila tej wolno�ci mia�a odt�d nale�e� tylko do niego. Tylko...
"Tego dnia rz�dy USA, Kanady, Japonii, UK, Francji, Niemiec, Rosji, Izraela, RPA wyst�pi�y ze wsp�lnym o�wiadczeniem.
W ci�gu ostatnich trzech miesi�cy agentom tych pa�stw uda�o si� skazi� zbiorniki wodne, magazyny �ywno�ci, spichlerze ziarna siewnego na terenie wszystkich kraj�w tzw. Katastrofy Demograficznej. Preparat nazywany w skr�cie XT-10 sterylizowa� do�ywotnio 97 kobiet na 100 i 993 m�czyzn na 1000. Tym sposobem grupa pa�stw, nazwana p�niej Spiskiem Dziewi�ciu, rozwi�za�a problem demograficzny �wiata.
W ten spos�b, jakby przy okazji i zupe�nie nie�wiadomie zlikwidowano najbardziej bogaty w perspektywie rezerwuar ludzkich cz�ci - ko�czyn, narz�d�w, hormon�w..."
Fred Goon "Pocz�tek" Rabbitbooks 2042
Nast�pnego dnia blisko p�torej godziny przesiedzia� "U Billa" gaw�dz�c z Robertem. W ko�cu ch�opiec w sta� i powiedzia�, �e musi ju� i��. Tyson chcia� go odprowadzi�, ale ma�y pokr�ci� tylko g�ow�. Wzi�� swoj� lask� i poszed�. Tyson zosta� sam.
Siedzia� wpatrzony w szklank� do po�owy wype�nion� bursztynowym p�ynem. Obserwacja ta zaj�a mu nast�pne dwadzie�cia minut, tyle akurat, by w�a�ciciela baru, Mikea Daviesa, zast�pi�a za kontuarem Sandra.
Wytar�a stoliki, zamiot�a i, jak przyuwa�y� Tyson, wyci�gn�a z szuflady nied�wiedzia. Postawi�a go na samym brzegu lady, tak by Tyson zwr�ci� na niego uwag�, jak tylko spojrzy w t� stron�.
Spojrza� od razu.
- O! Nasz przyjaciel �winiomi�. Z ka�dym dniem wydaje mi si� coraz bardziej interesuj�cy.
- A pan coraz mniej. Powtarza pan dowcipy - zawaha�a si�. - Mike m�wi� mi, �e by� tu z panem Robert.
- Spa�aszowali�my razem cztery bite �mietany.
- Sk�d go pan zna ?
- Ooo, to stara przyja��, jeszcze z kawalerskich czas�w. Pozna�em go przedwczoraj.
- To dobry ch�opiec.
- I cwany. Wyspowiada�em mu si� z ca�ego �yciorysu, a nie wiem nawet, co robi� jego rodzice.
Sandra spojrza�a na Tysona uwa�nie.
- Jego rodzice nie �yj�.
Gerard wypi� piwo jednym haustem. Podszed� do bufetu.
- Jeszcze jedno.
- Tak - m�wi�a Sandra nalewaj�c - Chowa� go dziadek. Pan Sulivan umar� tydzie� temu. Jest kilku krewnych, ale s�dz�, �e opiek� nad ch�opcem i maj�tek zapisane zosta�y Hogenowi.
- Maj�tek ?
- Tak, pan Sulivan mia� akcje jakich� firm, nie wiem dok�adnie. �y� skromnie, ale podobno by� zamo�nym cz�owiekiem. S�dz�, �e maj�tek i ch�opca dostanie ten sam cz�owiek.
- Jeszcze jedno.
Sandra spojrza�a na niego powa�nie. W jej oczach zapali�y si� iskierki gniewu.
- Ja ci tu m�wi� o... A ty...!
- Wiem o czym m�wisz! - Tyson podni�s� g�os. - Ciekawe, ale przeszli�my na ty.
Mrukn�a co� pod nosem, ale nic nie powiedzia�a na g�os. Tyson chcia� si� zn�w odezwa�, gdy drzwi baru otworzy�y si� i do �rodka weszli Plam i Hogen.
- Cze�� Sandra - Hog podszed� do niej, przechyli�a si� nad kontuarem, poca�owa�a go w policzek.
Hogen przejecha� lekko d�oni� po jej w�osach.
Przy okazji tr�ci� Tysona.
Gerard odsun�� si� na bok, si�gn�� po portfel.
- Ja ju� zap�ac�.
- Podobno nie podoba� ci si� nied�wied�. - Hogen po�o�y� r�k� na ramieniu Tysona. Tyson powoli odwr�ci� si� w jego stron�.
- Hog! Prosz� ci�! - szepn�a Sandra.
- Ile jestem winien ? - Tyson zn�w stan�� twarz� do lady.
- Osiemdziesi�t.
Tyson si�gn�� do portfela i w tym momencie Hogen zn�w go popchn��.
- Pyta�em si� o co�!
- Hog!
Portfel wypad� z r�ki Tysona, pieni�dze i zdj�cia rozsypa�y si� po pod�odze. Pierwszy pochyli� si� Plam. Podni�s� dwa zdj�cia - twarze dw�ch m�czyzn.
- Faceci! Patrz Hog, nosi w portfelu zdj�cia facet�w.
Tyson zrobi� krok w jego stron�. Powoli.
- �adnych b�jek! - Sandra wypad�a zza lady, stan�a mi�dzy nimi. - Doro�li ludzie! Jak smarkacze!
- Oddaj zdj�cia - spokojnie powiedzia� Tyson.
Plam zerkn�� na Hogena. Ten patrzy� na Sandr�. Dziewczyna za�, szykowa�a si�, �eby wydrapa� komu� oczy.
- Oddaj zdj�cia - powt�rzy� Tyson i wyci�gn�� r�k�.
Hogen zn�w spojrza� na Sandr�. Kiwn�� g�ow�.
- Masz! - Plam u�miechn�� si� triumfalnie, k�ad�c oba zdj�cia na d�oni Tysona.
Gerard powoli w�o�y� je do portfela.
- Dzi�kuj� za piwo.
Ju� otwieraj�c drzwi us�ysza� za plecami ciche "Pieprzony peda�". Nie zawaha� si� jednak, ani na moment. Wyszed� z baru.
"Czy� jest co� bardziej humanitarnego od przyznania ka�demu cz�owiekowi prawa do godnego odej�cia, odej�cia kiedy chce i jak chce. Czy� jest co� bardziej ludzkiego od darowania cierpi�cym ich b�lu, choroby i niemocy ?
Czy matka, kt�ra nie chce patrze� na cierpienie swego dziecka, okaleczonego dziecka, cierpi�cego dziecka, godzi� si� musi na to cierpienie ?! Czy� to nie serce i sumienie matki powiedzie� jej powinno, czy dziecko to mo�e �y� i by� w tym �yciu szcz�liwe ?! B�d�my odwa�ni! I dajmy ludziom wolno�� wyboru..."
z przem�wienia Johna Tylanda. 22 VI 2067
Skre�li� kolejn� liczb� na �cianie i po�o�y� si� do ��ka.
Potem pr�bowa� usn��. A mo�e ju� �ni�...
Widzia� tamten dzie�.
Niedziela, biurowiec mia� by� pusty. Momorion dosta� cynk, �e facet tego dnia zjawi si� w robocie - jakie� tam, wielce wa�ne papiery do podpisania.
Dopadli go w gabinecie. Momorion i �atka.
Tyson siedzia� na dole, w samochodzie. Nie widzia� tego, co dzia�o si� w budynku, ale s�ysza� wszystko. Momorion nosi� nadajnik wpi�ty w bluz�, a Tyson wcisn�� sobie do ucha kulk� s�uchawki.
Najpierw szcz�k zamykaj�cych si� drzwi windy. Potem kroki, ciche st�pni�cia po mi�kkiej wyk�adzinie korytarza. Cichy szept Momoriona.
- Zak�adamy maski.
A potem ju� ani szeptu.
Drzwi biura otwarte kopniakiem. Krzyk sekretarki. Spokojny g�os �atki.
- Zamknij dzi�b. Bo stracisz u�miech.
Niemal r�wnocze�nie g�uche walni�cie. To Momorion otworzy� drzwi do gabinetu.
- Co...?! - to g�os tamtego.
- Twarz� do pod�ogi! - krzyk Momoriona. - Ty, lala, obok niego!
- Czego chcecie?!
- Ciebie.
A potem ta rozmowa. Idiotyczne zdania. Kretyni. Rozmowa. Tak ko�czy si� zawsze, je�li oprawca zaczyna rozmawia� z ofiar�. To taki schemat z ksi��ek i film�w. Potem zawsze kto� przychodzi z pomoc�.
Tak jak i tym razem.
Po co gada� tak d�ugo ?
A potem wycie m�czyzny, kt�remu Momorion wbi� elektrod� w plecy. Trzepot bij�cego o pod�og� cia�a. Zniszczony pie� nerwowy. Pewne by�o, �e facet prze�yje. I pewne, �e zostanie sparali�owany do ko�ca swoich dni.
I by� mo�e w�a�nie to wycie �ci�gn�o pomoc. Nie zatkali mu dzioba, my�leli, �e �ciany s� d�wi�koszczelne. A mo�e to nie by�a sprawa ryku.
Wypadli na korytarz. Jeszcze spokojni. Dopiero po chwili ciche, jakby z daleka: "St�j!" Zbiegli po schodach, Tyson s�ysza� og�uszaj�cy tupot n�g, krzyki, strza�.
Zapali� silnik i pe�nym gazem ruszy� w stron� wyj�cia z biurowca.
Pewnie i tak by nie zd��y�, a nawet gdyby zd��y�, to nie wymkn�liby si� z pogoni. Ale on pope�ni� b��d.
P�dzi� w�sk� uliczk� i dopiero w ostatniej chwili zobaczy� dziecko wyskakuj�ce mu przed mask�. Kierownica w lewo. W s�uchawkach rozpaczliwe:
- Ger!
Samoch�d wjecha� na chodnik, bokiem zahaczaj�c o automat parkingowy. Kto� podbieg� do chlipi�cego dziecka, �ci�gn�� je z ulicy. Tyson ju� wycofywa�. Wypad� zza zakr�tu. I wtedy ich zobaczy�.
P�dzili w jego stron�.
�atka z przodu.
Momorion pi�� metr�w za nim.
A za nimi, kryj�c si� za stoj�cymi po obu stronach ulicy samochodami, bieg�o kilku m�czyzn z karabinami w r�kach. Policjanci albo ochroniarze. Te� ju� dostrzegli samoch�d Tysona, zrozumieli po kogo jedzie.
To nie musia� by� po�cig. To mog�a by� walka.
Ale �atka nie strzela�. Tak, mia� w r�ku karabin, m�g� zatrzyma� si� odwr�ci�, poci�gn�� seri� po samochodach, po ludziach, kt�rzy go �cigali. Mo�e wtedy zdo�a�by dopa�� samochodu.
Bieg�.
Bieg� pochylony, d�ugimi krokami, z szeroko otwartymi ustami, oczami wbitymi w jeden punkt. Wreszcie cisn�� precz karabin. Bro� uderzy�a o chodnik, odbi�a si� od niego, na moment zamar�a luf� do g�ry, wreszcie opad�a na beton i znieruchomia�a.
I wtedy tamci przestali kry� si� za samochodami. Czterech.
�atka by� ju� blisko, zrozumieli, �e im umknie. Zatrzymali si�, trzech przykl�k�o. Wymierzyli.
Dosta� w plecy. R�wnocze�nie chyba dwie kule. Rzuci�o nim od przodu, pochyli� si�, trzeci pocisk trafi� go w nog�, �atka zrobi� jeszcze krok, drugi. Kolana ugi�y si� pod nim.
G�owa uderzy�a o asfalt.
Momorion uciek� dalej. Mo�e gdyby si� zatrzyma�... Ale jemu strach kaza� ucieka�. Dosta� w plecy, gdy by� o trzy kroki od samochodu.
Tyson poderwa� si� z ��ka. Koszmar, p�sen p�jawa, by� tak bliski, tak realny. Widzia� ich dok�adnie tak samo jak wtedy.
Gdyby jecha� uwa�nie... Zd��yliby, zd��yli. Pewnie, �e policja by ich z�apa�a. Jasne. Ale ch�opcy �yliby do dzisiaj, tak jak on wyszliby z pud�a.
Nie, nie. Gniliby tam dalej. Oni nie potrafili zrezygnowa�. Bo�e, to si� sta�o potem, to te� jego, tylko jego, wina.
"Zdradzi�e� ich!"
Bo�e, dlaczego ?
Zn�w zamkn�� oczy. Przypomnia� sobie, co by�o potem. Facet�w, kt�rych nie obchodzi�o nic, pr�cz tego, jak na nim zrobi� pieni�dze.
"Mo�e pan napisze ksi��k�, panie Tyson, albo scenariusz do filmu, albo wspomnienia dla mojej gazety ? No, panie Tyson ?"
Wszyscy znikli, gdy przedstawi� przed s�dem ostateczn�, ustalon� z adwokatem wersj� zezna�.
A reszcie ludzi wisia�o, co si� z nim stanie. I to, co sta�o si� z ch�opcami. Ludzie mieli ciekawsze sprawy. W telewizji zacz�� si� nowy serial. Podro�a�o mas�o. Min�a moda na spodnie z grentu. To byli ci sami ludzie...
Nie, Tyson nie mia� ju� im nic do dodania.
"...Ten proces jest kolejn� pr�b�. Ta sprawa, to �amanie kolejnych granic, granic, kt�rych nie wolno nam przekroczy�. Tak jak drzwi, gdy naci�nie si� klamk�, mog� si� ju� tylko otwiera�, coraz szerzej i szerzej. I nie spos�b tego powstrzyma�, chyba �eby te drzwi zatrzasn�� na nowo.
To, czego dopu�ci� si� profesor Beaffon, sprawia, �e cz�owiek czu� si� mo�e jedynie biologiczn� maszyn�, �yw� sk�adnic� cz�ci potrzebnych komu�, kogo sta� na ich kupienie. Ods�ania te� prawdziwy cel Ustaw Eutanazyjnych, polityki Tylanda i sfer interesu za nim stoj�cych. Nie humanitaryzm, nie wielkie cele, ale pieni�dz! Pieni�dz!
z przem�wienia Pierre Marlona,
III Kongres AsLive'u, Nowy Jork
Robert zjawi� si� punktualnie, tak jak si� um�wili. Pod pach� taszczy� jaki� pakunek, w r�ku trzyma� ma�e, plastikowe pude�ko.
- A c� to takiego ?
- Ros�wy.
- Co ?
- Robale, mieli�my i�� na ryby.
- Sk�d je wzi��e� ?
- Pan Mistoks ze sklepu ogrodniczego mi je da�.
- A Hog ?
Robert zawaha� si�.
- On nie wie, gdzie jestem - urwa� na moment - ale ty mnie nie zaprowadzisz z powrotem ?
- Pewnie, �e nie - Tyson pog�adzi� r�k� g��wk� ch�opca. - To co, idziemy nad rzek�?
- Wiesz, co - Robert postawi� pude�ko z robakami na ziemi - wiesz, mi wcale nie chce �owi� ryb.
- Chcia�e� przecie� - Tyson pokr�ci� g�ow�.
- Ale ja to sobie przemy�la�em - ma�y odzyska� w�tek. - Taka ryba, jak si� j� wyjmie z wody, to umiera, prawda ? No a niby z jakiego powodu maj� one umiera�. Bynajmniej...
- Bynajmniej - powt�rzy� Tyson - Ale wiesz, to jest przyjemne.
- Umieranie ?
- Nie, no, siedzenie z w�dk�...
- Ryba s�dzi pewnie o tym co� zupe�nie innego.
- Ale� ty dzi� si� dociekliwy zrobi�.
- Bo ja chcia�em z tob� powa�nie porozmawia�.
- Co, zakocha�e� si� ?
- Powa�nie - ch�opiec powoli powt�rzy� s�owo.
- Ach tak, a o czym ?
- Bo, wiesz, dziadek nie chcia� mi nic powiedzie�, a wujek Hog prawie w og�le ze mn� nie rozmawia. Chc�, �eby� mi powiedzia� wszystko. O eutanazji.
- Wiesz, co, wejd�my do domu. Jest ciep�o, ale wiatr czasem poci�ga.
Tyson chwyci� ch�opca, wni�s� go do living-roomu, posadzi� w fotelu.
- Poczekaj, zrobi� herbaty. A mo�e napijesz si� coli ?
- Nie, ale jakby� mia� co� s�odkiego...
- B�dziesz gruby.
- Ty ju� jeste�, Ger...
- Ju� zaczynam.
Nie pami�ta� wszystkich dat, wszystkich nazwisk i fakt�w, kt�re kiedy� zna�. Ale co� pozosta�o i to co� wystarczy�o. 28 czerwca 1980 roku, w szpitalu miejskim w Derby pozwolono umrze� nowo narodzonemu dziecku. John Preson cierpia� na zesp� Downa; mongolizm jest potworn� chorob�, rodzice nie chcieli takiego dziecka. Lekarz przesta� troszczy� si� o ch�opca, podawa� mu tylko wod� i narkotyk. Ch�opiec zmar� 1 lipca o godz. 5.10. Proces odby� si� w listopadzie nast�pnego roku. Wydano wyrok uniewinniaj�cy. Furtka zosta�a otwarta. Wszystko by�o ju� kwesti� czasu.
Prasa donosi�a o wci�� nowych podobnych wypadkach. Coraz cz�ciej. Cz�ciej. Towarzystwa Dobrej �mierci, organizacje rodzic�w dzieci upo�ledzonych, stowarzyszenia feministyczne, g�osiciele post�pu i nowej moralno�ci. Ju� wtedy zabicie kalekiego noworodka praktycznie rzecz bior�c nie poci�ga�o za sob� �adnych konsekwencji. Ludzie, kt�rzy pomagali pope�ni� samob�jstwo starcom i nieuleczalnie chorym, wychodzili z wi�zienia za kaucj�.
A potem zjawi� si� senator Tyland. On i pieni�dze ludzi, kt�rzy za nim stali, doprowadzi�y do przeforsowania ustawy nazwanej p�niej Pierwsz� Ustaw� Eutanazyjn�, albo Pierwsz� Ustaw� Tylanda.
Oczywi�cie sam Tyland nie m�g� zrobi� wszystkiego, Grunt przygotowano osiem lat wcze�niej. W roku 2054 zatwierdzono Ustaw� Genetyczn�. Uporz�dkowa�a ona ca�y prawny ba�agan zwi�zany z genetycznymi zabawami lekarzy. Sztuczne zap�odnienie, zamro�one zarodki, sperma nieboszczyk�w, zast�pcze matki, komplikacje spadkowe, dynastyczne, familijne. Wszystko to rozwi�zano do�� prosto.
Nie narodzone dziecko otrzyma�o status rzeczy. Mia�o tyle samo praw co i telewizor, by�o tylko i wy��cznie w�asno�ci� swoich rodzic�w, lub ich spadkobierc�w. Mog�o by� przedmiotem handlu i wymiany.
Pierwsza Ustawa Tylanda wykorzystywa�a uchwa�y Ustawy Genetycznej. Od tej pory rodzice mieli prawo zadecydowa� o zabiciu swego dziecka, je�li nie by�o ono zdolne do normalnego �ycia. Od tej pory wyspecjalizowane plac�wki mia�y prawo zabi� tych nieuleczalnie chorych ludzi, kt�rzy podpisali odpowiedni papierek.
Przy ka�dym szpitalu pojawi� si� nowy oddzia�. Tyladmani, tak powszechnie nazywano pracownik�w S�u�by Eutanazyjnej. W niekt�rych krajach m�wiono na nich, niezbyt s�usznie, abortmani. Ich znakiem by� czerwony krzy� z czarn� obw�dk�.
Po wprowadzeniu Drugiej Ustawy Tylanda abortmani przestali by� jedn� ze s�u�b medycznych. Podlegali co prawda Departamentowi Zdrowia, ale jako niezale�na instytucja. Druga Ustawa poszerza�a znacznie zakres stosowania eutanazji.
W 2084 roku zatwierdzono ostatni� z Ustaw Tylanda. Podlega�o jej ka�de dziecko do pi�tnastego roku �ycia i ka�dy doros�y obywatel, kt�ry przekroczy� sze��dziesi�tk�, nie osi�gaj�cy stopnia sprawno�ci trzy, wed�ug testu Pussl'a. Niewidomy Robert mia� sz�sty stopie� sprawno�ci. Jego �ycie tak jak i �ycie wszystkich innych ludzi podpadaj�cych pod ustaw�, zale�a�o tylko i wy��cznie od dobrej woli jego prawnych opiekun�w.
- To wszystko, Rob.
- To nie jest wszystko, Ger.
- A co jeszcze, ma�y m�dralo ?
- Sam powiedzia�e�, drzwi zosta�y uchylone.
- No.
- Wi�c zawsze mo�na je otworzy� jeszcze szerzej.
- Ale kiedy� musz� uderzy� w �cian�, Rob.
- S�ucha�em kiedy� w radiu tak� powie��, o Niemcach. Tej �ciany nie ma, Ger. Daj mi jeszcze cukierka.
Tyson poderwa� si� z fotela, podszed� do szafki.
- Cytrynowy, malinowy... ?
- A kt�ry jest �adniejszy ?
- Smaczniejszy chcia�e� spyta�.
- Nie ma r�nicy. O dziadku m�wi� podobno, �e mia� du�o pieni�dzy.
- Wiem.
- No w�a�nie... Ja kiedy� pods�ucha�em, to nie�adnie, ale nie mog�em usn��, wi�c zszed�em po schodach do dziadka, a dziadek siedzia� w fotelu, obok wujka Maksymiliana...
- Kto to jest ?
- Ja go nie znam, ale dziadek tak na niego kiedy� powiedzia�, to jest ten, no, adwokat dziadka i dziadek z nim rozmawia� komu mnie odda�.
- To bardzo nie�adnie pods�uchiwa�.
- Wiem, ale ja wcale nie pods�uchiwa�em, samo mi si� s�ysza�o. Ja nie zrozumia�em wszystkiego, ale dziadek m�wi�, �e b�d� k�opoty.
- Tw�j dzidek nie lubi� wujka Hogena ?
- Chyba nie. Ale wiesz, to jest m�j jedyny wujek, taki prawdziwy. To znaczy mam jeszcze dw�ch wujk�w, ale oni mieszkaj� strasznie daleko i maj� du�o dzieci i oni przys�ali kartki na Bo�e Narodzenie, ale ich nie zna�em w og�le. A wujek Hogen ma zosta� moim tat� i si� mn� opiekowa� i wszystkimi pieni�dzmi dziadka.
- Wiem. To w�a�nie ten Maksymilian ma by� wykonawc� testamentu.
- Aha...A wujek Hogen nie jest najlepszy, troch� mnie chyba nie lubi. No ale co� czuj�, �e si� b�d� musia� do niego przyzwyczai�.
"Ko�ci� katolicki liczy sobie obecnie w �wiecie oko�o dwudziestu milion�w wyznawc�w. Stan ten utrzymuje si� ju� od trzech dziesi�cioleci, cho� ostatnio zauwa�y� mo�na nawet pewn� tendencj� wzrostow�. (...)
Nadszed� czas, gdy Watykan musia� wybra� i po raz pierwszy w swej historii wybra� nie to, co zapewni�oby mu wi�ksz� popularno��. Wybra� niezmienno�� ideow�, pozosta� jednym z niewielu ju� bastion�w dawnej moralno�ci. W dalszym ci�gu sprzeciwia si� medycynie genetycznej i eutanazji, tak jak od czasu wynalezienia preparat�w pe�nej antykoncepcji przeciwstawia� si� przerywaniu ci��y. (...)
Bior�c pod uwag� przemiany, jakie zasz�y na �wiecie, przemiany tak bardzo przewarto�ciowuj�ce etyk� i moralno�� spo�ecze�stw, wydaje si� oczywiste, �e Ko�ci� musia� przegra�. Musia� przegra�, albo wyznawc�w, albo samego siebie..."
Tanita Lee "Rozwa�ania o duchu"
PH-House 2075
Czwartek by� niew�tpliwie najsympatyczniejszym dniem od przyjazdu do Merrwil.
W czwartek pojecha� z Sandr� do Prinetown. Co wi�cej, nie musia� jej wcale namawia�, zgodzi�a si� z wielk� ochot�.
Potem dopiero okaza�o si�, �e mia�a zam�wion� wizyt� u fryzjera, a jej samoch�d si� popsu�. Wi�c kiedy ona siedzia�a u tego fryzjera, Tyson zd��y� obej�� centrum miasta, a centrum to jest nieliche, potem zd��y� obej�� drugi raz to centrum, a potem usiad� w ma�ej kafejce, wypi� kaw�, zjad� dwa ciastka, obejrza� p� jakiego� debilnego filmu i kiedy rusza� do kolejnego obchodu centrum, Sandra wysz�a od fryzjera.
Oczekiwa�a, �e b�dzie si� zachwyca�.
- Tak... - dwa razy przest�pi� z nogi na nog�, podni�s� wzrok w niebo, potem, jakby mimochodem, zn�w spojrza� na ni�, wreszcie wbi� oczy w ziemi�, tu� ko�o jej st�p.
- Co ? - w jej g�osie by�o zaskoczenie i niepok�j, i smutek. I pot�niej�ca z ka�d� chwil� z�o��.
- No wiesz - zn�w si� zawaha�. - Nie, nie, �adnie ci, �wietnie, tak, naprawd�, rewelacyjnie. Tylko ten kosmyk nad lewym uchem, troch�...
- On w�a�nie mia� by� nad lewym uchem - odwr�ci� si� i posz�a. Czeka�.
Sz�a dzielnie, ko�ysz�c kuperkiem w ciasno opi�tej w ciasno opi�tej sp�dniczce. Sp�dniczka si�ga�a ledwo do kolan, co nadawa�o jej chodowi dodatkowych plus�w. Kurcz�...
�eby si� upewni�, spojrza� na zegarek. Czeka�.
Ostatni autobus do Merrywil odjecha� p� godziny temu. By�a zdana na jego samoch�d, tak, zapomnia�a o tym, zdecydowanie zapomnia�a...
Sz�a dalej. Jaki� m�ody szczeniak w bajeranckich spodniach, bez koszulki, poci�gn�� za ni� wzrokiem.
Cholera. Gotowa by�a wyle�� na autostrad� i �apa� stopa. Tak, by�a w stanie to zrobi�. Przesta� czeka�.
Dopad� ja po kilkunastu sekundach.
- Hej!
Nie odpowiedzia�a. Nie zatrzyma�a si�. Wci�� sz�a p� kroku przed nim.
- Hej, naprawd� mi si� podoba, wiesz ?
- Naprawd� ? - prawie krzykn�a. Poci�gn�a nosem, odwr�ci�a si�. Oczy mia�a zaszklone. - Powiedz...
- Pewnie... - pr�bowa� si� u�miechn��, ale czu�, �e mu to nie wysz�o. Sandra nie dostrzeg�a mankament�w tego u�miechu. Rzuci�a si� Tysonowi na szyj�.
Tego si� nie spodziewa�, zanim j� z�apa�, ju� od niego odskoczy�a, ju� wraca�a do dawnej formy.
- No wi�c ? - jej g�os m�g� kruszy� ska�y.
- Proponuj� pizze. A potem lody.
- Du�e ?
Nie zd��y� odpowiedzie�.
- Cze��, Sandra - ten g�os dobieg� zza jego plec�w. Znajomy g�os.
Kapitan Olczoj w ca�ej okaza�o�ci. Przyjaciel rodzic�w Sandry. �le.
- Dzie� dobry - odpowiedzia�a Sandra. - Znacie si�, prawda ?
- Chyba tak - Tyson wyci�gn�� r�k�.
- Jak to chyba ? - zdziwi�a si�.
- Pan Tyson - Olczoj po�pieszy� z odpowiedzi� - s�dzi, �e mnie nie zna, ju� mnie staksowa�. Bo ja jego znam dobrze, bardzo dobrze.
- Tak, a sk�d ? - ciekawo�� Sandry by�a niezno�na. Jeszcze chwila i zaproponuje temu gliniarzowi, �eby zjad� z nimi pizz�.
- No, to ju� s� sprawy zawodowe. Prawda, panie Tyson ?
- Ma pan smutny zaw�d.
- Ger... - Sandra wydawa�a si� oburzona.
- Sandi, nie ka�dy jak ty buja� si� w dzieci�stwie na kolanach policjanta - Olczoj mrugn�� do niej. - Ja ju� uciekam, musz� jeszcze odwiedzi� znajomych. Trzymajcie si�.
- Do widzenia - u�miechn�a si� Sandra.
- Do widzenia - odetchn�� Tyson.
- Nie by�e� dla niego mi�y - powiedzia�a, gdy Olczoj ju� odszed� - ale wy macie ze sob� jakie� konsztachy. Na pewno.
- To co z t� pizz� ? - przezornie zmieni� temat.
- Tak, na pizz�. Ale wiesz co - spojrza�a na niego prosz�co - darujmy sobie te lody. Chcia�abym jeszcze troch� pochodzi� po sklepach, wiesz, obej�� centrum...
- Wiem...
"... - Panie Tyson, prosz� odpowiedzie� na jedno tylko pytanie. Czy opr�cz ch�ci zysku, jakie� inne pobudki kierowa�y panem, gdy zdecydowa� si� pan wzi�� udzia� w napadzie ?
- Nie. (...)"
fragment stenogramu z procesu Gerarda Tysona
Nast�pnego dnia rano, przed domem zjawi� si� obcy facet. T�czowe buty, spodnie, kurtka, w�osy na g�owie spi�te w trzy koczki. Tyson przerwa� nabijanie fajki i wyszed� do ogrodu, �eby samemu otworzy� furtk�.
- Gerard Tyson ? - spyta�, ale wida� by�o, �e robi to tylko dla zado��uczynienia grzeczno�ci. Musia� gdzie� widzie� Tysona, cho� Gerard nie przypomnia� go sobie.
- Tak. Dzie� dobry - podali sobie r�ce.
- Nazywam si� Marlon. Patryk Marlon.
- Ojciec chrzestny ?
- Przepraszam, kto taki ?
- Nic, nic. Jaka sprawa ? - spyta� Tyson, cho� domy�la� si� ju� o co chodzi.
- Czy mogliby�my porozmawia� o tym w domu ?
- Zapewne tak - Tyson przepu�ci� m�czyzn� w drzwiach, posadzi� na fotelu w pokoju, sam stan�� w drzwiach kuchni. - Napije si� pan czego� ?
- Kawy, je�li mo�na, podr� do Merrywil jest jednak do�� m�cz�ca.
- Tak.
- Przyjecha�em tu - Marlon zmru�y� oczy, przechyli� na bok g�ow� - Po pana.
- Wszystko jasne - Tyson usiad� w fotelu naprzeciw niego.
- Jest pan nam potrzebny.
- Komu.
- Grupie AsLive.
- Aha, zbieracie pieni�dze, zrobi� przelew...
- Nie, panie Tyson, niech pan nie �artuje. My nie tylko zbieramy pieni�dze.
- Zanim poszed�em do pud�a nie zajmowali�cie si� niczym innym jak zbieraniem forsy. Z tego powodu, szczerze m�wi�c, Benny mia� was w dupie.
- Ben Tijanas utrzymywa� z nami kontakty, przyja�ni� si�...
- Ze mn�. I z �atk�. I z nikim wi�cej.
- Pami�tamy o nich.
- Trudno. O co chodzi ? Konkretnie.
- Walczymy, prowadzimy walk� polityczn�. Ostatnio wrze. Sprawa Beaffona. Pikietujemy pod S�dem Generalnym i Parlamentem. Pan wie jakie znaczenie ma wyrok w tej sprawie ?
- Wiem.
- Nie mo�na pozwoli� na uwolnienie Beaffona. Potrzebna jest kampania, pieni�dze i ludzie do pracy. Tacy jak pan.
- Ja jestem kryminalist�. Sp�dzi�em cztery lata w pudle. Napad rabunkowy.
- My wiemy, o co chodzi�o. Przecie�...
- �adne przecie�. Napad rabunkowy. Z�odziej. Bandyta. Nigdzie si� st�d nie rusz�. Tu mi dobrze.
- Panie Tyson, jest pan cz�owiekiem wra�liwym, dobrym. Zosta�o nas niewielu, trzeba walczy�...
- Wie pan co ?! Trzeba, to zje��, wypi� i baby